Proste równoległe - ebook
Proste równoległe - ebook
Polska, połowa lat 80. XX w. Młodziutka Marta Rychter podczas wakacji spędzanych z rodzicami poznaje nad morzem enigmatyczną Wandę Krajewską, najwybitniejszą polską skrzypaczkę. Wanda od lat odmawia występów, nikt nie wie dlaczego, choć plotkami żyje cała muzyczna Warszawa. Czy to prawda, że była kochanką wiceministra kultury i pupilką władzy? A może pije i w pewexie odkładają dla niej najlepsze koniaki, po które wieczorami wysyła męża? Marta zostaje jedyną uczennicą, a zarazem powierniczką starszej o pokolenie Wandy. Próbuje odtworzyć powikłaną historię jej życia, miłości oraz stale towarzyszącego Krajewskiej poczucia straty. Chłonie muzyczną wrażliwość swojej nauczycielki, ale zaczyna rozumieć, że nie może iść po jej śladach. Żeby ocalić swoją niezależność, będzie musiała zrezygnować z lojalności. Tylko w ten sposób zdoła dotrzymać Wandzie kroku.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3943-6 |
Rozmiar pliku: | 748 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książka wybrzmi najlepiej w oprawie muzyki skrzypcowej. Zapraszamy do wysłuchania playlisty „Proste równolegle. Utwory z książki”, którą można znaleźć na Spotify. Zapraszamy do słuchania w trakcie lektury.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Marzec 1993
Mierzy w calach francuskich. Najpierw po przekątnej. Potem każdy palec osobno: pięć razy i znowu pięć. Prawa, wiadomo, jest większa. Lewa mniejsza. Zapisuje w zeszycie dwa rozmiary: sześć i trzy czwarte, sześć i pół. Dłonie Wandy są drobne, obleczone w cienką, papierową skórę, która wygląda, jakby miała zaraz pęknąć. Są nadmiernie ruchliwie, nawet gdy nie gra. Ostro tną powietrze i trudno je uspokoić do zdjęcia miary. Rękawicznik przytrzymuje łokieć klientki na aksamitnej poduszce.
– Widzi pani, szew pójdzie tak po skosie, bo inaczej pani ręki nie zegnie. A jakby to pani zapinała? I tak będzie ciężko założyć. Trzeba koniecznie talkiem sypać. Będzie pani sypać? – pyta, a Wanda przytakuje milcząco.
Wybierają skórę. Najlepsza wydaje się cielęca, czarna, licowana. Jest jej tyle akurat, ile potrzeba na wykrój. Stary rzemieślnik uważnie rysuje kredą ślad dłoni Wandy.
– Dobra skóra, z Czech – mruczy. – Tak już u nas nie garbują. Odbiór za trzy dni. Będzie w sam raz, prawda? Zdąży się?
We wtorek Wanda wchodzi do dusznej, zagraconej pracowni kaletniczej. Rękawiczki są zapakowane w szary papier. Odwinięte leżą jak dwie martwe, zastygłe wrony. Rękawicznik rozbija palce drewnianym kołkiem. Układa łokieć Wandy na poduszeczce i naciąga skórę. Pasują. Wanda płaci bez słowa i wychodzi pospiesznie z zakładu na Chmielnej. Ma do przejścia trzysta metrów na Okólnik. Idzie przez podwórze na Górskiego. Po ścianie starej kamienicy wije się graffiti, a na kracie okna kruszeje zając. Wanda się wzdryga i wychodzi przez bramę na zalany światłem Nowy Świat. Mija stoliki, na których kipią biustonosze w asyście gotowych na Wielkanoc sztucznych frezji i bazi. Jest słoneczny, marcowy dzień. Wiosna powoli czai się do skoku. Już za ciepło, żeby dłonie pętać czarną skórą. Wanda jednak naciąga rękawiczki. Mimo że zostały rozbite kołkiem, nie chcą wejść. Ma spocone dłonie, ale się nie poddaje. Palec po palcu, Wanda się zbroi.
Na miejscu każą jej poczekać na korytarzu. Z lewej strony dochodzą dźwięki klarnetu. Wanda mimowolnie liczy w myślach: „I znowu nierówno, po co przyspieszasz? – irytuje się – Mikołaj grał to tak lekko, bez wysiłku”. Dźwięki ustają, a ona przygląda się grupie dziewcząt z nutami. Jedna z nich pokazuje ją palcem. Zaczynają szeptać, Wanda odwraca wzrok. Trwa przerwa między zajęciami. Korytarz zapełnia się szybko, studenci bez kurtek wybiegają na papierosa, widać ich cienie przez przeszklone, obrotowe drzwi. Z auli wysypują się chórzyści, zgarbieni, patykowaci chłopcy i rozgadane dziewczyny. Hałasują, droczą się i kręcą naokoło Wandy. Porzucili torby i plecaki, które piętrzą się w nieładzie pod oknem. Wanda powstrzymuje się od zwrócenia im uwagi. Środkiem korytarza idzie wiolonczelista, który należał kiedyś do jej zespołu kameralnego. Patrzy na nią, ale się nie kłania. Tymczasem Wanda siedzi nieruchomo między palmą w ciężkiej donicy a oszkloną gablotą. Są w niej zakurzone rękopisy, listy, pierwsze wydanie znanej partytury i inne starocie. Nigdy wcześniej tam nie zaglądała, chociaż przez trzydzieści lat mijała gablotę codziennie. Zresztą, w ogóle niewiele się tu zmieniło. Te same kamienne schody lekko wgłębione na środku każdego stopnia. Lakierowane na czarno dębowe ławki z oparciem skręconym w ślimaki. Na tej po prawej, pod oknem, czekała na swoje pierwsze w życiu przesłuchanie. Siedziała jak teraz, w białych rajstopach i wełnianej spódnicy, która cisnęła w pasie. Nie mogła myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, żeby ją z siebie zdjąć. A kiedy już weszła do środka i zagrała pierwszy kaprys Paganiniego, pot spływał jej lepkimi strużkami po udach i łydkach. Wydawało jej się, że wypryśnie dziurkami tandetnych lakierek, które ciotka kupiła jej na bazarze i które trzeba było wypychać watą, bo były dwa numery za duże. W połowie trzeciego utworu wysunęła się z nich i grała boso, wspinając się na palcach przy każdym forte. Wychodząc, schowała pantofle za sobą, wstydziła się.
To była ta sama sala, z której teraz wygląda przewodniczący komisji i niecierpliwym gestem zaprasza ją do środka. A wtedy ona powoli, nie spiesząc się, palec po palcu, zdejmuje długie aż za łokieć rękawiczki.
– Proszę, Wanda, siadaj wygodnie. – Fagocista Zuber jest zniecierpliwiony, pewnie chciałby mieć to już za sobą. Pora jest obiadowa, martwi się, że jak się to przeciągnie, to nie zdąży na obiad w restauracji w Pałacu Kazimierzowskim, byłoby żal. To posiedzenie komisji to dla niego kłopot, ale w sumie też wyraz zaufania władz uczelni. Zresztą to jasne, że go poprosili. Zuber zna Wandę od lat, jednak nigdy jej nie lubił. Nie obchodziła imienin swoich czy cudzych, kwiaty przyjmowała obojętnie, jakby jej się należały, ale nie były niczym szczególnym. Kawę zawsze pijała samotnie. Pamięta jeden jedyny raz, kiedy ją o coś poprosił, gdy jechała do Berlina. O zegarek elektroniczny dla syna, na komunię. Tak wtedy na niego spojrzała, że wiedział od razu, że nic z tego. Więc teraz Zuber nie zamierza przedłużać. Kiwa głową na siedzącego po jego prawej Terłowicza, uznanego trębacza, który od czterech lat pełni funkcję prorektora Akademii Muzycznej i jest najważniejszą osobą na sali, przewodniczącym sześcioosobowej komisji. Oprócz niego i Zubera za przykrytym zielonym suknem stołem siedzą sztywno, jak uszminkowane manekiny, cztery kobiety: Rajczakowa, dyrygentka chóru, Stylska, skrzypaczka, Zawiejska, która uczy harmonii, i Ocik, sekretarka. Najważniejszy jest jednak Terłowicz i wszyscy to wiedzą. Reszta to statyści, tło, gorliwi klakierzy. Młody, nie ma nawet pięćdziesiątki, prawdziwy człowiek nowych czasów, jak lubi o sobie mówić, wygadany, światowy, zaangażowany w życie studenckie. W tej dusznej auli w marcowe południe nikt jeszcze tego nie wie, ale trzy lata później twarz Terłowicza pokaże się na plakatach AWS-u z hasłem o rodzinie i Bogu. Dziś to on zaczyna przesłuchanie.
– Znamy się oczywiście – mówi, odchrząkując głośno – i wiemy, po co jest to spotkanie, ale wszystko musi wejść do protokołu. Pani Ocik, proszę pisać. Zebraliśmy się tu, żeby...
– Mogę zapalić? – przerywa mu Wanda, zakładając nogę na nogę. „Wygląda to jak scenografia w prowincjonalnym teatrze – myśli. – Dekoracje z dykty, drukowane tkaniny, słabe oświetlenie. I oczywiste rekwizyty: paprotka, zielone sukno, woda w literatkach, skoroszyt w kratkę”. Wanda wie, że wszyscy w tej sali nauczyli się narzuconych im ról i że wszystko wydarzy się zgodnie z rozpisanym wcześniej scenariuszem. Więc jeśli surowy ton, to z przesadą i zbyt głośno, jeśli współczucie, to łzawe i udawane, jeśli gest wahania, to nieszczery. Można liczyć tylko na to, że ktoś znudzony tą fasadą, będzie dyskretnie ziewał albo wyjrzy przez okno. Małe odstępstwa, nic nieznaczące. Reszta potoczy się zgodnie z planem. To, co ona sama powie czy zrobi, nie będzie miało większego znaczenia dla przebiegu akcji. Już wszystko uradzone, siedzieli tam wcześniej wystarczająco długo, żeby ocenić i wydać wyrok. Więc trzeba tylko przez to przejść, odegrać po mistrzowsku całą farsę, czysto i jasno, na ile się da. Ograniczyć dialogi do minimum. Przetrwać.
– Można, można palić – odpowiada jej Terłowicz. – Ale to nie potrwa długo, bo wszyscy jesteśmy zajętymi ludźmi.
Wanda Krajewska kiwa głową. Dobrze pamięta Terłowicza z orkiestry. Zawsze chciał się wykazać, pchał się do przodu. Miał talent, to prawda, ale miał też tupet. Odmawiał grania utworów, które wybierał mu profesor Lewicki, a przy innych studentach otwarcie nazywał go radziecką świnią, bo Lewicki przez wiele lat pracował w moskiewskim konserwatorium. „Ale w Petersburgu – myśli Wanda – i to przed wojną, tego już Terłowicz jednak nie doczytał”.
– Na użytek protokołu proszę powiedzieć, pani Wando, gdzie pani pracuje.
– Jestem zatrudniona na Akademii jako profesor skrzypiec.
– Zatrudniona, owszem, ale teraz pani nie pracuje, prawda? – dopytuje Terłowicz.
– Nie.
– Czy pani wie, dlaczego staje przed komisją?
– Nie, nie jest to dla mnie jasne. Zapewne dla mojego własnego dobra? – mówi Wanda. Podchodzi do stołu i bez pytania bierze zapalniczkę leżącą przed Stylską. Zapala papierosa i zaciąga się głęboko, stojąc wciąż przy stole. Strzepuje popiół do popielniczki ustawionej przed Terłowiczem. On mimowolnie odsuwa się do tyłu na krześle.
– Wanda, nie żartuj sobie – wtrąca nerwowo Zuber – sprawa jest poważna. Ja ci tylko przypomnę, że wszystko jest protokołowane. Przecież to koleżeńskie spotkanie, a komisja jest ci życzliwa, ale pewne sprawy muszą zostać wyjaśnione i...
– Pewne sprawy? – przerywa mu Wanda.
Terłowicz nachyla się w stronę Zubera. „Jaka ta Krajewska uparta” – mruczy pod nosem.
– Rzecz jest przesądzona, oczywiście trzeba dopełnić formalności, a pani się zachowuje, jakby nie wiedziała, o co chodzi. Pójdzie sprawniej, jeśli będziemy współpracować, pani Wando – mówi łagodnie, jakby chciał skarcić niesforne dziecko. – Co do tego wszyscy się zgadzamy, prawda?
Ratajczakowa i Zawiejska kiwają głowami, Stylska odwraca wzrok, skubiąc frędzle zielonego swetra. Zuber luzuje krawat i nalewa wszystkim wody.
Przez uchylone okno wpada do środka ostre wiosenne słońce, tworząc na dębowej podłodze plamę, mniej więcej tam, gdzie stoi krzesło Wandy. Ona stawia na niej stopy w zamszowych, zielonych kozakach, równo na niewidocznej linii, która dzieli ją od komisji. Zastyga na chwilę, zamyka oczy i czuje na twarzy ciepło. Znowu ma to samo teatralne skojarzenie, jakby ktoś chciał, nieudolnie, dla większego dramatyzmu, skierować na nią snop światła reflektorów. „Ale tandeta” – myśli, otwierając oczy.
– W takim razie zaczynajmy – mówi, a Terłowicz wyjmuje z teczki plik kartek. Czuje, że pocą mu się dłonie. „Cholerna baba – rzuca pod nosem. – Skończmy to”.
– Właśnie, tak... otóż... zebraliśmy się tutaj z polecenia rektora, żeby załatwić sprawę, która nas zaniepokoiła. Nas, czyli środowisko oczywiście. I jesteśmy przekonani, że lepiej ją wyjaśnić we własnym gronie, niż zwracać się z tym do odpowiednich... ekhm... organów. Pani się zgadza?
– Najgorsze byłyby organy, tu się zgadzamy. – Wanda uśmiecha się, przechylając głowę.
– Tak, no tak, to już zaczynajmy. Otóż ja będę teraz zadawać pytania w imieniu komisji, które wspólnie ustaliliśmy, a potem panie i kolega Zuber możecie coś dodać od siebie. Oczywiście zachęcam do pełnej otwartości i serdeczności. Wszystkim nam zależy przecież na tym samym.
Wanda waha się, czy bardziej ją śmieszy, czy irytuje ta koleżeńska makabryczna matura, ten egzamin z przyzwoitości. Rajczakowa, która boi się własnego cienia, jest wiecznie w jakichś kłopotach i nie potrafi się z nich wykaraskać. Ile to razy pożyczała od Wandy pieniądze? Siedzi teraz w rudym golfie, nalana i naburmuszona, jak na niedzielnym obiedzie. Albo Zawiejska, którą Krajewska zawsze kryła przed mężem w związku z licznymi romansami. Ile to razy niby wspólnie omawiały różne utwory, zawsze w nocy, te koncerty, te sonaty. A teraz proszę: komisja! Siedzi półdupkiem, niby niechętnie, ale przecież siedzi. No i Danka Stylska. Jej Danka. O czym myśli? Czy o tym, jak ją Wanda wiozła taksówką do szpitala na Karowej po nieudanej skrobance? Czy może jak ją zbierała z podłogi po śmierci męża? Czy jak po jego pogrzebie piły koniak z kubka w mieszkaniu Stylskiej na Widok? O czym myślisz, Danka? – Wanda patrzy na Stylską, która spuszcza wzrok.
– Od kiedy pani pracuje na Akademii? – zaczyna Terłowicz.
– Zaczęłam jako asystentka pod koniec lat sześćdziesiątych.
– Po powrocie ze stypendium w Moskwie, prawda?
– Tak. To była jesień siedemdziesiątego roku. Wróciłam z Moskwy wiosną.
– I czy to wtedy przywiozła pani, jako dar moskiewskiego konserwatorium, skrzypce Guarneriego?
– Tak, grałam na nich pod kierunkiem profesora Łukowa w Moskwie i przyjechały ze mną do Polski.
Wanda pamięta, że wydawały się dziwnie lekkie. To musiało być tylko wrażenie, bo przecież pudło rezonansowe było normalnej wielkości, spód jaworowy, na górze cienka płyta świerkowa z ciemnymi efami. Pięknie wybarwione mimo upływu czasu. Witia układał jej palce na gryfie, jakby nie wierzył, że sama znajdzie idealne miejsce dla każdego z nich. Lubiła to. Zwłaszcza gdy grała pizzicato, a on ciągle był niezadowolony, że szarpie za delikatnie. „Mocniej, Wanda! Ciężką ręką graj, z głębi” – pouczał ją.
– Przywiozła je pani tak po prostu, w bagażu?
– No tak, leciałam samolotem i miałam je przy sobie cały czas.
– A po powrocie? Czy zdała je pani do depozytu uczelnianego?
– Nie, dlaczego? Przecież grałam na nich pod kierunkiem profesor Budzyńskiej przez kolejne lata. Podpisałam oświadczenie.
– No, ale Wanda! – burzy się Zuber. – Ostatecznie to nie była masowa produkcja, tylko jednak guarneri z tysiąc siedemset trzydziestego czwartego roku! Nie oddałaś ich po powrocie nawet na przegląd? Ale konserwator dał ci zgodę na wyjazd?
– Boże, oczywiście, Jurek, wiesz równie dobrze jak ja, że na wywiezienie z kraju przedwojennego instrumentu zawsze trzeba mieć zgodę konserwatora zabytków. I miałam ją. Ale przecież to tylko formalność. Taki instrument potrzebuje, żeby na nim grać, prawda? Zresztą przygotowywałam się wtedy do konkursu w Genewie. To co? Miałam grać na jakimś polskim złomie? W całej szkole był może jeden panufnik i jakieś dwa groblicze w fatalnym stanie. To był początek lat siedemdziesiątych, nawet Bobak jeszcze instrumentów nie robił. Co myśmy mieli wtedy do dyspozycji? – Wanda patrzy na Zubera jak na dziecko.
– Nie spotkaliśmy się tutaj, żeby rozmawiać o historii lutnictwa, Wanda, spokojnie – wtrąca cicho Stylska. Dobrze zna Krajewską, wie, że ten ton nie zapowiada nic dobrego. Jest preludium narastającej wściekłości. Nie umiała nigdy odpuścić – czy chodziło o niewinny przytyk, czy wynik egzaminu z instrumentu, bo przecież jak dzieciak dobry, to czasem można przymknąć oko, ale nie, ona nigdy. Albo jak wtedy, kiedy wszystkie śmiały się z Grażyny, że się tak stroi po komisach dla tego swojego literata, i Wanda wpadła w szał, że jak to za plecami tak gadać.
– Tak, do rzeczy. Więc grała pani na guarnerim, kiedy chciała? I podróżowała z tymi skrzypcami po świecie? – ciągnie Terłowicz.
– Tak, na wszystkie koncerty i konkursy.
Pierwszy raz grała na nich publicznie w Genewie. Profesor Budzyńska powiedziała jej wtedy: „Wandzia, ty nie myśl cały czas, że to guarneri, niech cię to nie paraliżuje”. A jednak paraliżowało. Stała oślepiona światłami, w taniej sukience z weluru, i drżały jej kolana. Na bis grała Kaprys nr 24 Paganiniego, trudny, pełen pułapek nawet dla wirtuoza. Jedna z wariacji wybrzmiała nieczysto, a przynajmniej tak jej się zdawało. Wtedy jeszcze czuła, że nie dorosła do tego instrumentu, że nie potrafi go okiełznać, zmusić do posłuszeństwa. Że jest osobny i obcy, a nawet wrogi. Ale przez lata udało jej się go oswoić.
– Wywoziłam je z kraju kilkadziesiąt razy przez te dziesięć lat. Były ubezpieczone, zabierałam je wszędzie aż do stanu wojennego. Aż zaginęły.
– Jak to się dokładnie stało, proszę opowiedzieć.
– Po co? Przecież macie to w moich zeznaniach. Wszystko zostało spisane dwa razy, na lotnisku i potem na milicji – irytuje się Wanda. – Będziemy do tego wracać po dziesięciu latach?
Oczywiście, że tak. Będziemy wracać, mielić z każdej strony każdy szczegół. Wanda dobrze o tym wie, bo to czas podejrzeń, pomówień, niezdrowego podniecenia. Z jaką łatwością można wreszcie rzucać oskarżenia i ferować wyroki. Tropić, węszyć, dowodzić racji. Nie tylko w telewizji czy w prasie, ale także przy rodzinnych obiadach bucha żądza sprawdzania i potępienia. Dlaczego tu, w tym środowisku, miałoby być inaczej? Wanda stara się nie dziwić, tylko spokojnie grać swoją rolę, jak inni.
– Tak, tak, oczywiście, mamy dokumenty – potwierdza Terłowicz – ale my byśmy chcieli, żeby pani swoimi słowami opowiedziała komisji, jak to było.
Wanda mówi spokojnie, monotonnie, jakby czytała na głos instrukcję obsługi.
– Nie za bardzo jest co opowiadać. Wracaliśmy samolotem z Kolonii, po serii koncertów w Niemczech. Był ze mną mój akompaniator, Staszek Kloska. Długo czekaliśmy na bagaże na lotnisku w Warszawie. Położyłam skrzypce na ławce, żeby złapać walizkę z taśmy, i po chwili już ich nie było – opowiada.
– Jak to nie było? – dopytuje Zuber. – Wanda, ale ktoś szedł za wami? No, jak to nie było, tak po prostu?
– Zwyczajnie. Obejrzałam się i nie było. – Wanda zaciąga się papierosem.
– I nie szukała pani? – dociska Terłowicz.
– Oczywiście, że szukaliśmy. My, pracownicy lotniska, milicja. Znaleziono pusty futerał w toalecie. Pisano o tym w prasie, były ogłoszenia, dochodzenie i nic.
– I potem już pani nie widziała tego instrumentu, nie miała go w rękach? Przypominam, że to jednak własność uczelni. Nawet nie naszej, rosyjskiej. I teraz, jak się upomnieli o skrzypce, sama pani rozumie... – Terłowicz zawiesza głos.
„Upomnieli się, akurat – myśli Wanda i milcząc, zapala papierosa. – Nie uczelnia się upomniała, ale ona. Natalia Iwanowna. Ile Stiepa może mieć dziś lat? Dwadzieścia kilka. Faktycznie, jest piekielnie utalentowany. Niedziwne, że Natalia przypomniała sobie o guarnerim”.
– Porozmawiajmy jeszcze chwilę o wyjazdach zagranicznych, na które pani zabierała instrument. Dużo ich było. Inni tak nie wyjeżdżali. Pani Stylska, na przykład. Danusiu, ile razy cię puścili wtedy, ale nie mówię o Sofii czy Pradze. – Terłowicz zwraca się do Stylskiej, która budzi się z letargu i patrzy na niego pytająco.
– Ja nie wiem, jaki to ma związek ze sprawą – odpowiada z wahaniem Stylska.
– A jednak ma. Sprawdziłem. – Terłowicz wyciąga z teczki kartkę w kratkę, zakłada okulary i czyta. – Raz byłaś. A pani Krajewska dwadzieścia siedem razy.
– Wanda jest wybitną skrzypaczką – wtrąca cicho Stylska.
– Nikt nie jest aż tak wybitny – komentuje Zuber. – Wszyscy wiemy, jak to się odbywało.
„Po co to wyciągać – myśli Stylska – po prostu stracił dla niej głowę, facet na takim stanowisku. Wanda nigdy nie musiała prosić się o paszport. Przywozili jej do sekretariatu prosto z ministerstwa, sama nie musiała chodzić, ale to jeszcze nic nie znaczy”. Stylska jednak się nie odzywa. A Wanda milczy. Nikt jej już o nic nie pyta. Zuber i Terłowicz rozmawiają obok niej, ponad nią. Patrzy na nich, ich twarze zlewają się w jedno, w maskę rzeźbioną grymasem i drwiną.
– Wszyscy wiemy, jak było, ale ja bym chciał teraz przejść do konkretów. Zmieńmy temat – mówi wreszcie Terłowicz. – Czy to prawda, że donosiła pani na kolegę Jakimowicza? Że z żoną roznoszą bibułę?
– Nie.
– I na koleżankę Zadurską, o jej zaangażowaniu w KOR?
– Nie.
– Jak nie? To była pani serdeczna koleżanka. Wiedziała pani i donosiła.
– Nie.
Terłowicz wstaje i zaczyna mówić głośniej.
– A na Staszka Kloskę, akompaniatora, z którym jeździliście razem do Paryża i do tej Kolonii? Bo jego, dziwnym trafem, zaraz po powrocie internowali, a ciebie nie. Donosiłaś?
– Nie.
Wanda odwraca się w stronę okna, strzepuje popiół na podłogę. Terłowicz zdejmuje marynarkę i opiera się o blat.
– Jezu, przestań – mówi Stylska, wstając. – Telewizji się naoglądałeś. To nie jest komisja lustracyjna. Chodzi nam o skrzypce.
– Właśnie, właśnie – wtrąca Zuber. – Spotkaliśmy się, żeby wyjaśnić, co się stało ze skrzypcami. Wanda, ludzie je u ciebie widzieli już w latach dziewięćdziesiątych. Rozumiesz, jeśli to prawda...
– Dlatego lepiej się porozumieć, pani Wando. – Terłowicz odzyskał panowanie nad sobą. – Od tego oczywiście są odpowiednie służby, ale lepiej, żebyśmy kwestię zniknięcia skrzypiec wyjaśnili sami.
– Od grudnia osiemdziesiątego pierwszego roku nie widziałam tego instrumentu i nie wiem, gdzie jest. Na tym chyba kończymy sprawę? – ucina Wanda.
– Nie całkiem. Mamy świadków, jak będzie trzeba, znajdą się kolejni. Ja myślę, że pani wciąż ma te skrzypce, pani Wando. Lepiej się przyznać nam, tu i teraz. Uniknie pani poważnych kłopotów.
– Ja się nie mam czego bać – odpowiada Wanda.
– Rozumiem, że to piękny instrument, trudno się rozstać, ale tak naprawdę będzie lepiej, prawda? – Terłowicz miękko wstaje i strzepuje niewidoczne pyłki z brązowego garnituru. – Proszę się zastanowić. Obieca mi pani, że się pani zastanowi?
Wanda nie odpowiada. Członkowie komisji zaczynają się zbierać. Jest jasne, że to koniec, że można wreszcie wyjść, odetchnąć, udawać, że się nie brało w tym udziału. Pięć minut przerwy, na papierosa, na oczyszczenie, a potem już z górki, zgodnie z planem. Danka Stylska wychodzi pierwsza, muska w przelocie ramię Wandy. Zuber całuje w rękę sekretarkę i nie czeka na innych.
Wanda wstaje powoli i stoi jeszcze chwilę, patrząc na Terłowicza, jakby chciała, żeby cała ta jego przemowa wybrzmiała, ucichła, rozpadła się w przestrzeni, a nie zawisła nieruchomo nad tymi, którzy zostali w sali. Sekretarka chrząka, więc Wanda wychodzi z sali, z trudem zamykając za sobą ciężkie, okute drzwi.
Stoję dokładnie naprzeciwko, w korytarzu, w rudej, sztruksowej spódnicy, swetrze i schodzonych glanach. Trzymam futerał na skrzypce i wiem, że Krajewska zauważy, że ma przetartą rączkę, jest obtłuczony i wytarty, jakbym szurała nim po ziemi, rzucała niedbale pod siedzenie w tramwaju. Oczywiście, krzywi się na jego widok. W pierwszym odruchu chce mnie wyminąć, ale jednak staje w pół kroku, dokładnie na wprost nas, mnie i mojej córeczki w brązowej kurtce z kożuszkiem. Grzywka wpada jej do oczu spod włóczkowej czapki z pomponem, ale mała zerka w górę, ciekawa, kto nad nią stoi.
– Ładna dziewczynka – mówi Krajewska, patrząc na mnie, a ja spuszczam wzrok.
Otwierają się drzwi.
– Pani Rychter? Zapraszamy! – wołają. Komisja najwyraźniej już wróciła. Tymczasem ja nie mogę ruszyć się z miejsca, jakbym nie potrafiła przejść trzech metrów dzielących mnie od drzwi, jakby Krajewska, koścista, milcząca, była przeszkodą nie do pokonania.
Z sali wygląda sekretarka i zwraca się do Krajewskiej:
– Zostawiła pani rękawiczki, proszę, szkoda by było, takie piękne.
Bierze rękawiczki i zakłada je powoli, jakby się nie spieszyła. Patrzę na jej dłonie, zamiast wejść do środka, ale w końcu robię krok w stronę drzwi, a wtedy córka wczepia się we mnie jeszcze silniej i przez chwilę stoimy tak sklejone, zlane w jedno, nieruchome. W końcu popycham córkę w kierunku dziadka.
– Pani Marto, prosimy. Nie mamy całego dnia! – Słyszę głos z sali.
ROZDZIAŁ DRUGI
Lipiec 1984
Najpierw zauważyłam jej dłonie. Delikatne, prawie przeźroczyste, jak latawce rozpięte na stelażu kostek. Całkowicie nieruchome. Położyła je na stole i leżały tam martwe, nieużywane. W popielniczce ćmił się papieros, ale nie widziałam, żeby podnosiła go do ust albo żeby chociaż piła ze szklanki. Tymczasem siwy, krępy mężczyzna – nie wiedziałam wtedy jeszcze, że to jej mąż – sprawnymi ruchami kroił bułki i smarował je masłem, słodził kawę i energicznie mieszał, dzwoniąc łyżeczką. Wydawało się, że zaraz będzie ją karmił jak dziecko, co nie byłoby nawet tak dziwne, bo wyglądała trochę jak mała dziewczynka z twarzą dorosłej kobiety. Drobna, z zapadniętą klatką i wystającymi obojczykami. Miała groteskowo małe stopy w rzemykowych sandałach. Pamiętam, że wydałam się sobie w porównaniu z nią rosła i tęga, choć byłam przeciętnego wzrostu i wagi. I miałam trzynaście lat.
Był lipcowy poranek 1984 roku, jedliśmy śniadanie na tarasie domu wczasowego Lazur w nadmorskiej miejscowości, której nazwy nawet nie pamiętam. Pojechałam tam z rodzicami tylko ten jeden raz, na wczasy pracownicze, i tylko dlatego, że chcieli mnie przypilnować, żebym ćwiczyła i oczywiście nałykała się jodu, co zdaniem mojej matki było dobre na wszystko. Podobnie jak sok z kiszonej kapusty, syrop z cebuli i noszenie rajstop pod spodnie. Moja matka była kobietą zasadniczą i zawsze miała rację, a przekonanie o swojej całkowitej nieomylności wyniosła z domu pełnego kobiet równie zasadniczych jak ona, wśród których wychowała się na Śląsku Cieszyńskim. Kobiety w tej rodzinie były cięte z drewnianych kloców, mięsiste, zbite, nieładne w sposób, wobec którego jest się pobłażliwym, tak jak nie oczekujemy, żeby zydel bądź kredens miały wdzięk czy urodę. Mężczyźni, począwszy od mojego pradziadka, którego znałam głównie ze zdjęć, a przez mgłę tylko pamiętałam pudrowy, mdły zapach jego marynarki, osiągnęli z kolei mistrzostwo świata w chudości, bladości i lichej posturze. Ku mojej rozpaczy, ja sama przypominałam fizycznie matkę, w niczym nie byłam podobna do efemerycznej, delikatnej kobiety ze stolika pod oknem.
Musiałam za bardzo wpatrywać się w nieznajomą, bo matka skarciła mnie szeptem:
– Nie gap się tak. – Pociągnęła mnie za rękaw letniej, kretonowej sukienki, mało nie strąciwszy ze stołu kubka z kakao.
– A dlaczego ta pani nic sama nie robi, nawet bułki nie ukroi?
Matka westchnęła zirytowana, wyskrobując resztki dżemu z salaterki i wygładzając bluzkę, która rozchodziła się na jej zbyt bujnych piersiach. Ojciec uśmiechnął się lekko rozbawiony. Potarł czoło i zdjął okulary. Ich oprawki były nieudolnie sklejone taśmą. Nosił je przez całe moje dzieciństwo, długo po tym, jak już się rozpadły, i teraz wspominam to z czułością.
– Córuś, to przecież Wanda Krajewska. Ona musi oszczędzać dłonie.
Wanda Krajewska. To oczywiście była ona, choć nigdy wcześniej nie widziałam jej zdjęcia, to znaczy widziałam może kiedyś w gazecie, ale nie była to przecież fotografia portretowa, tylko zdjęcie całej sylwetki w jakiejś sali koncertowej. Znałam za to jej wszystkie nagrania. Moja nauczycielka skrzypiec, profesor Zachwatowicz, katowała nas nieustannie takim czy innym nagraniem Krajewskiej. Kaprysy Paganiniego w jej wykonaniu. Doskonałe sonaty Ysaÿe’a. Niepowtarzalna interpretacja Koncertu D-dur Brahmsa. Znałam to wszystko, podobnie jak jej burzliwą i pełną sukcesów karierę. Wiedziałam też, podobnie jak wszyscy, że od prawie dwóch lat nie tknęła skrzypiec. Po prostu przestała grać. Nie wiedziano dlaczego, choć niektórzy podejrzewali, że mogło to mieć coś wspólnego z wprowadzeniem stanu wojennego. Miała zaplanowane nagrywanie płyty z orkiestrą mediolańską i tournée po Europie: Francja, Szwajcaria, Włochy. Nikt z czegoś takiego wtedy dobrowolnie nie rezygnował, okazja mogła się nie powtórzyć. Paszport, sława, rozgłos, dewizy – na początku lat osiemdziesiątych dla polskiego muzyka to było jak złapać pana Boga za nogi. A Krajewska po prostu schowała smyczek. Spekulowano dlaczego i choć byłam jeszcze dzieckiem, to i owo obiło mi się o uszy.
Dyskutowała o tym cała muzyczna Warszawa. Mówiono, że ma reumatyzm i cierpi na tak potworne bóle nadgarstków, że nie może utrzymać smyczka. Mówiono, że pije i że w pewexie tydzień w tydzień odkładają dla niej najlepsze koniaki, po które wieczorami wysyła męża. Na korytarzach szkoły muzycznej na Krasińskiego dziewczyny szeptały, że podobno Krajewska była kochanką wiceministra kultury, pupilką władzy, ale to się skończyło w stanie wojennym.
Tak naprawdę nikt nie wiedział niczego na pewno, poza tym, że odwołała wszystkie koncerty i z dnia na dzień porzuciła większość uczniów. Nadal jednak w każdy piątek przychodziła z mężem do filharmonii, a raz w miesiącu do Teatru Wielkiego, o czym donosiła nam koleżanka, której matka była tam bileterką. Wszyscy ją obserwowali. Smukła, wiotka, z tego rodzaju kobiet, które z wiekiem zmieniają się w zasuszoną łodygę, szła zawsze pod rękę z bulwiastym mężem. Obserwowałam ich od początku wczasów. On był zawsze jakiś wymięty, wczorajszy i to wcale nie ze względu na wiek, choć był od żony dobre dwadzieścia lat starszy, ale na nieokreśloną jakąś niezgrabność, tak jakby jego nogi i ręce były od innego korpusu niż ten, do którego przylegały. Jakby to był zestaw zastępczy, prowizorka, a przez pomyłkę został na zawsze.
Patrzyłam na niego tego dnia, jak sprawnie przygotowywał śniadanie, podtykał żonie kajzerki pokrojone na małe kawałki, ćwiartki jabłka i mocno osłodzoną kawę. Jak strzepywał niewidoczne okruszki z obrusu, wygładzał serwetkę. Czekałam tylko, aż zacznie polerować aluminiowe sztućce. Krajewska zdawała się w ogóle nie dostrzegać tej krzątaniny. Ani jego samego. Patrzyła przez okno na aleję sosnową, która prowadziła między wydmami na plażę, i na deszcz. Od trzech dni padało nieustannie.
Na stołówce panował gwar, wczasowicze, od kilku dni pozbawieni możliwości konsumpcji lodów i okopania się w labiryncie kolorowych wiatrochronów, rozmawiali głośno, dając upust energii, która normalnie znalazłaby ujście w plażowych figlach. Z tych ostatnich zresztą nie wszyscy zamierzali rezygnować. Tuż przy wyjściu, przy stoliku pod palmą w wielkiej donicy, inżynier z Inowrocławia szczypał żonę. W jej uszach pobłyskiwały plastikowe klipsy w kształcie skorpionów. Jej chude nogi pikowały z krótkich spodenek prosto w ciężkie lakierowane chodaki. Synowie pary, bliźniacy, z którymi chodziłam popalać na wydmy, męczyli się nad owsianką. Obaj chłopcy byli ubrani w za duże pasiaste koszulki ze sztucznego materiału. Na tle wczasowiczów Krajewska wyróżniała się także strojem. Nie nosiła kusej sukienki, spódnicy w gumkę ani szortów frotte, w jakich przechadzała się damska część turnusu z moją matką na czele. Mamie zresztą – wbitej na siłę w brzoskwiniowe szorty – tylko nadludzką siłą woli udawało się nie wybuchnąć z rozbryzgiem po całej sali. Krajewska tymczasem miała na sobie prostą białą lnianą bluzkę i spodnie szarawary w kolorze gołębiej szarości oraz delikatne rzemykowe sandałki. Jej mąż włożył tego dnia letnie, flanelowe spodnie, ale na stopach, pokurczonych i wyschniętych na wiór, miał dziwne fioletowe klapki. Zauważyłam je, odnosząc naczynia, i nie mogłam przestać myśleć o tych stopach, które wydały mi się w jakiś sposób żałosne.
– Może byś tak podszedł i przedstawił Martusię, tak? – powiedziała matka do ojca, patrząc na Krajewską i wycierając resztką bułki talerzyk po paście jajecznej. – Przecież się znacie z ZAiKS-u. Coś byś raz dla córki zrobił.
Ojciec westchnął ciężko. Cała jego relacja z matką polegała na lawirowaniu pomiędzy spełnianiem a niespełnianiem jej rozlicznych zachcianek, niecierpiących zwłoki żądań i poleceń, zapisanych na krzykliwych karteluszkach: „magiel!!!”, „bułki!!!”, lub wykrzyczanych osobiście czy przez domofon. Grad matczynych oczekiwań spadał na ojca dzień po dniu od ponad piętnastu lat, a on zdawał się stopniowo coraz bardziej garbić pod ich naporem, jakby nie umiał albo nie chciał się przed nimi zasłonić. Teraz także spojrzał na matkę oczami koloru ciemnej bawarki, ukrytymi za grubymi szkłami. Spojrzał i westchnął raz jeszcze.
– Grażka, to chyba nie wypada tak ludziom głowy zawracać na urlopie.
– To nie są ludzie, to jest Wanda Krajewska – żachnęła się matka. – Sam mi opowiadałeś, że jej mężowi tak to wszystko pięknie załatwiłeś, od ręki, że bez kolejki mógł odebrać, że dziękował, a teraz tu go masz, jak na widelcu go masz, to żal nie skorzystać. Dla Martusi – dodała tonem, który znałam dobrze, bo używała go zawsze, gdy prosiłam o coś, co wcześniej nie było zaplanowane i uświęcone zgodą matki: wyjście na podwórko wczesnym popołudniem, kiedy trzeba grać, oranżada przed obiadem, wieczorny film po dzienniku. – O, patrz, patrz, wychodzą.
Rzeczywiście, Wacław Bełza, mąż Krajewskiej, która nigdy nie przyjęła jego nazwiska, a nawet nie zdecydowała się na podwójne, co czyniło z niej w naszych nastoletnich oczach kobietę niezwykle wyemancypowaną, naszą nadwiślańską, muzyczną Simone de Beauvoir, podniósł się i podszedł do żony, żeby pomóc jej wstać, odsuwając ciężkie krzesło. Zarzucił Krajewskiej na ramiona lekki szal, nie wiadomo właściwie po co, na stołówce panował straszny zaduch i gorąc, jakby wszystkie zgromadzone tam ludzkie ciała postanowiły nagle oddać ciepło, które udało im się przyswoić przez kolejne słoneczne dni i które żal byłoby utracić inaczej niż w masowym, rozbuchanym parowaniu. Bełza również się pocił, kołnierzyk koszuli miał zżółknięty, a pod pachami rozlały mu się sine, wstydliwe ślady gorąca. Zdawał się na to nie zważać, na nic w ogóle nie zważał, skupiony wyłącznie na żonie. Jego atencja wobec niej wydała mi się dziwnie nienaturalna, jakby Krajewska była chora albo świeżo po ciężkiej operacji i przyjechała nad morze na rekonwalescencję, choć nic w jej twarzy czy sylwetce na to nie wskazywało. Wydawała się może trochę blada, o co jednak nietrudno na tle opalonych na brąz wczasowiczów. W pierwszej połowie lat osiemdziesiątych mało kto słyszał o dziurze ozonowej i kremach z filtrem, wszyscy korzystali z kąpieli słonecznych zupełnie bez umiaru. Krajewska – przeciwnie, wyglądała, jakby słońce nie miało do niej dostępu. Ale poza tym była piękna: miała gęste, kasztanowe włosy, ciężkim węzłem opadające na kark, szła dość szybko, stawiając małe, pospieszne, ale pewne kroki.
Mój ojciec podniósł się, żeby ruszyć za nimi, zbyt wolno jednak, zbyt opieszale, z ociąganiem, bo już byli na schodach prowadzących ze stołówki na parking. On niezgrabnie unikając kałuż, w komicznym klapkach, krok za nią. Ona osłonięta skrzydłami czarnego, staromodnego parasola z kościaną rączką, który był tak nie na miejscu, tu nad morzem, w ministerialnym ośrodku wczasowym, jak i ona sama.
Przez kolejne dwa dni wciąż padało. Na nierównym chodniku przed ośrodkiem zrobiły się kałuże i żeby dotrzeć na stołówkę, trzeba było iść po prowizorycznym mostku z desek. Dzieciaki zdejmowały sandały i brodziły po kolana w wodzie, ale ja szłam krok w krok za rodzicami, po deskach, i zazdrościłam mojemu bratu, który skakał z kałuży do kałuży. Rankami grałam z nim w karty, ale nietrudno jest ograć sześciolatka, więc robiłam to raczej z konieczności niż z chęci. Dawałam mu fory w zamian za psychodeliczne rysunki, na których umieszczał mnie na plaży w wielkim kapeluszu słomkowym i z ziejącymi pustką oczodołami. Graliśmy w makao i remika po śniadaniu, a koło jedenastej matka z niemym wyrzutem podnosiła wzrok znad krzyżówki i wtedy szłam na pustą o tej porze świetlicę, żeby ćwiczyć. Zabierałam skrzypce na każdy wyjazd, do ciotki do Cieszyna, na święta na wsi, na wycieczkę szkolną, i oczywiście na każde wczasy z rodzicami. Cztery godziny grania to była moja codzienna, rutynowa modlitwa i zazwyczaj się nie buntowałam, bo i tak nie było nic lepszego do roboty. Zresztą nawet lubiłam stać w oknie świetlicy, strojąc instrument i patrząc na wydmy. Wszystko było lepsze niż siedzenie z rodzicami i bratem w ciasnym pokoju, którego skończoność wyznaczały ramy czterech tapczanów, a rytm dnia audycja Lata z radiem. Matka z ojcem kłócili się tym bardziej, im więcej czasu ze sobą spędzali i im mniejsza była między nimi fizyczna odległość, jakby nawet możliwość przypadkowego dotyku zapalała w nich nagłą, wzajemną agresję. U matki przejawiała się ona furią lub piskiem, który świdrował mi w głowie i nie pozwalał myśleć. U ojca zawsze tak samo – upartym milczeniem. Było mi go żal, wymykaliśmy się razem na spacer po wydmach albo pograć w ping-ponga. Tymczasem matka oznajmiała, że musi złapać powietrza, ale zamiast na spacer szła do baru i piła kolejną mocną kawę. Ojciec, kiedy tylko nie padało, wychodził na zewnątrz i siadał z książką na ławce przed domem wczasowym. Zazwyczaj godzili się w czasie posiłków, w świętej komunii rosołu i kotleta, żeby kolejnego ranka zacząć od nowa.
Tego dnia ćwicząc, zobaczyłam ojca przez okno balkonowe, jak rozmawia z Bełzą, mężem Krajewskiej, pod daszkiem stołówki. Palili, co było o tyle ciekawe, że ojciec od dwóch lat krył się przed matką z nałogiem i palił tylko wtedy, gdy nie mogła go zobaczyć, co zdarzało się bardzo rzadko. Stali tam dłuższą chwilę, w każdym razie tyle, że zdążyłam dwa razy zagrać pierwszą część Koncertu a-moll Bacha, a oni wypalić po trzy papierosy. Zeszłam na podwórko tuż przed obiadem. Przejaśniało się, wszystko wokół parowało, oddając gorącą wilgoć. W naszym pokoju śmierdziało mokrymi kocami i suszącymi się butami. Matka zajęła się pakowaniem kosza plażowego. Włączyła grzałkę, żeby zagotować wodę na kawę do termosu, którą pili z ojcem na plaży, zagryzając kostkami cukru i czytając gazetę. Usiadłam na tapczanie, a matka spojrzała na mnie i się uśmiechnęła.
– No, nie zgadniesz – powiedziała, składając dłonie na biuście. – Zgodziła się!
– Kto? Na co? – zapytałam, podkulając nogi i moszcząc się wygodnie na tapczanie. Miałam nadzieję, że uda mi się przed obiadem jeszcze poczytać.
– Jak to kto? Krajewska! Przesłucha cię. Dzisiaj wieczorem. Świetlica będzie zajęta, bo ludzie się zejdą na telewizję, więc na stołówce. Ojciec pożyczy klucz od kierowniczki, już wszystko dogadane. A żółtą bluzkę masz? Nie brudna przypadkiem?
Nie czekając na odpowiedź, zajrzała do szafy i zaczęła wyciągać moje ubrania. Najwyraźniej żadne jednak nie uzyskało jej akceptacji, bo kręciła głową i szukała dalej. Podeszłam i objęłam ją od tyłu, kładąc głowę na jej ramieniu.
– Mamo, ale po co. Ja mam swoje utwory do grania od profesor Zachwatowicz. Przecież ćwiczę. Nie chcę do żadnej Krajewskiej na przesłuchanie.
– Jakie tam „nie chcę”. To jest wyjątkowa okazja, może coś doradzi, a może by ci dała kilka lekcji? A wiesz, że ona mieszka blisko nas, na Żoliborzu, zaraz koło szkoły? To się naprawdę idealnie składa.
– Ale ja nie chcę. Ona się wydaje taka surowa. I smutna. Mamo, proszę cię...
W tej chwili do pokoju wszedł ojciec, ciągnąc mojego brata, który najwyraźniej wykąpał się w kałuży. Łzy i brudna woda ściekały z niego, wsiąkając w wykładzinę.
– Zbyszek, powiedz coś Marcie, nie chce do Krajewskiej iść. Ja umyję Marka, bo zaraz obiad – westchnęła matka, pokazując małemu, żeby nie wchodził dalej, tylko od razu szedł do łazienki na korytarzu. Ojciec usiadł na tapczanie naprzeciwko mnie. Zdjął okulary i potarł skronie. Nie miał wtedy jeszcze czterdziestu lat, ale wydał mi się zniszczony i zużyty. Przytuliłam się do niego, a on pogłaskał mnie po głowie.
– Córeczko, chociaż spróbuj, proszę – powiedział cicho. – To zupełnie szczególna sprawa. Ona nie koncertuje, nie bierze uczniów, a tu taki wyjątek dla ciebie robi.
– Ale dlaczego robi wyjątek? – zapytałam.
– Właściwie to... nie wiem.
Siedziała w głębi sali przy okienku do wydawania potraw. Włosy spięła wysoko, a jej szyja była uwięziona w ciasnym golfie jak w tubie, nieruchoma i dziwnie sztywna. W aureoli żółtej lamperii jej twarz wydała mi się jeszcze bardziej blada. Skinęła głową na powitanie, ale nie odpowiedziała na moje niezbyt wyraźne „dobrywieczórpani”. Podeszłam bliżej i stałam chwilę między nią a ścianą ze słomkową makatką z obrazkami morza. Było mi zimno w cienkiej bluzce, która cisnęła mnie pod szyją, i płóciennych białych rybaczkach. Okna na taras były pootwierane, a znad morza wiał zimny wiatr.
– Graj, graj. Nie mamy całej nocy – powiedziała po prostu. Wyjęła papierosa, zapaliła i zaciągnęła się głęboko.
Podniosłam skrzypce i wahałam się tylko chwilę, zanim moje palce ułożyły się do Partity d-moll Bacha. Kochałam ten utwór, nawet ze względu na rozdzierające końcowe chaconne, sześćdziesiąt cztery wariacje, z których każda rozwija się, opierając się na zaledwie jednym prostym czterotaktowym motywie. Od dawna fascynowała mnie ta misterna łamigłówka. Godzinami ćwiczyłam, żeby je wszystkie opanować. Wysypały się spod moich palców, mroczne, w dusznej i ciemnej świetlicy.
Krajewska słuchała utworu, odchylając się do tyłu na krześle. Nie patrzyła na mnie, ale jej palce wystukiwały rytm na oparciu. Zatrzymała się tylko raz, gdy bezwiednie przyspieszyłam. Przy ostatnich dźwiękach chaconne lekko się uśmiechnęła albo może tylko tak mi się wydało w półmroku. Nic jednak nie powiedziała. Wstała, spojrzała na mnie z przekrzywioną głową, obejmując wzrokiem całą sylwetkę, jakby chciała zdjąć ze mnie miarę. Milczała jeszcze chwilę.
– Pokaż mi swój instrument – powiedziała w końcu.
Podałam jej skrzypce. Krajewska wzięła je do rąk. Delikatnie dotknęła ślimaka, każdego kołka osobno, wolno przejechała palcem po gryfie, talii i strunach.
– Smyczek – poprosiła i przyjrzała mu się uważnie. – Widzisz, masz brudne włosie. Chodź, zobacz. Stąd te przytłumione dźwięki w drugiej części. – Nachyliłam się, a wtedy pokazała palcem ciemniejsze miejsce u nasady smyczka. – Trzeba to czasem myć. A jakiej kalafonii używasz, jasnej czy ciemnej? I jak często smarujesz?
– Jasnej. Taką mają w szkole. I kazali raz na tydzień – odpowiedziałam.
Od ośmiu lat chodziłam do szkoły muzycznej na Krasińskiego, w parku tuż koło warszawskiej Cytadeli. Uczyli nas tam zasad harmonii, historii muzyki, dyscypliny, nie naciskali tak bardzo na dbałość o skrzypce. Większość szkolnych instrumentów to była masowa produkcja z połowy lat siedemdziesiątych z fabryki w Lubinie. Matka od dawna naciskała ojca, żeby kupić mi lepszy instrument, ale jakoś się nie składało, pieniądze z jego pensji w ZAiKS-ie i z jej tłumaczeń topniały za szybko, żeby udało się coś odłożyć.
– Za rzadko, smaruj smyczek codziennie, bo to wpływa na dźwięk. Do kołków używaj mydełka. Musisz pielęgnować swój instrument, nawet taki marny, jaki masz teraz, żeby sobie wyrabiać nawyki. Co to w ogóle jest? – Zaczęła się przyglądać powierzchni skrzypiec. – Z czego jest to pudło, ze sklejki paździerzowej? Lipowej? Że wam na czymś takim pozwalają grać. I jak ci się w ogóle udaje grać takie piękne dźwięki na tym pudle? Płytę benzyną wycierasz? Bo kalafonia się skawala.
– Nie – odpowiedziałam, zastanawiając się, jak długo jeszcze potrwa ta lekcja higieny.
Krajewska przyjrzała mi się uważnie, jakby chciała sprawdzić, czy rozumiem, co do mnie mówi, i czy w ogóle zasługuję na jej uwagę. Stałam blisko niej, ale patrząc na mnie, mrużyła oczy, jakby potrzebowała okularów.
– Zacznij czyścić płytę. – Oddała mi skrzypce i smyczek. – I jeszcze jedno. Nigdy nie graj taka pozapinana pod szyję, w bluzce jak ta. Dźwięk potrzebuje powietrza.
Pospiesznie rozpięłam kołnierzyk.
– No, zmykaj, późno się zrobiło. Jutro o tej samej porze – powiedziała.