- promocja
- W empik go
Prosto w słońce - ebook
Prosto w słońce - ebook
Kornel Król przegrywa. Owładnięty wizją bezbłędnej i perfekcyjnej gry w siatkówkę nie spodziewa się, że własna przeszłość pociągnie go na dno. Rezygnuje ze sportu i zostaje menadżerem szkolnej drużyny. Chociaż nie gra na boisku, rozegra walkę ze wspomnieniami. Bardzo pragnie spojrzeć z odwagą w przyszłość, lecz nie jest to łatwe zadanie, gdy na horyzoncie oślepia go blask światła, na które według siebie nie zasługuje. Kornel odrzucił już wiele miłości w swoim życiu, ale czy będzie w stanie zrobić to po raz kolejny?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396214263 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta książka powstała jako dodatek do powieści Skok do gwiazd.
Historia Kornela Króla – bo to właśnie on jest głównym bohaterem Prosto w słońce – zaczyna się na kilka miesięcy przed poprzednią opowieścią i rozgrywa na przełomie roku, aby pokazać czas jego przemian, myśli, zmagań i upadków, postępów lub ich braku.
Pisząc tę książkę, chciałem skupić się na dwóch problemach – samotności oraz byciu idealnym. Samotność, w której się zamykamy, by odciąć się od otaczających nas ludzi – i idealność, którą dostrzegamy u innych, podczas gdy u siebie widzimy głównie wady. Pojawiają się tu przemyślenia na temat poczucia własnej wartości, często zaniżonego, nierealnego i bezustannie fałszowanego przez naszego wewnętrznego krytyka. Postaram się podzielić z Wami istotą dawania drugiej szansy osobom, które zbłądziły, choć pewnie nie zawsze mogą na to zasłużyć.
Wiele razy, podobnie do Kornela, zatapiałem się w samotności, wierząc że nie zasługuję na wiele więcej, a już na pewno nie na uwagę ludzi. Starałem się oddać te powracające myśli jak najprawdziwiej, przypominając sobie czasy liceum, gdzie to uczucie się narodziło.
Pracę nad powieścią zacząłem pod koniec 2021 roku, gdy zakończyłem pisanie Skoku do gwiazd, a jednocześnie w głowie rodził się pomysł na osobną historię Kornela. Chciałem w niej zawrzeć odpowiedzi – choć nie wszystkie – na niektóre pytania, dlatego się nie zdziwcie, że niektóre sceny wydadzą się Wam znajome.
Ze względu na pojawiające się w niej wątki książka przeznaczona jest dla osób, które skończyły już szesnaście lat.
Dziękuję Wam za czytanie i życzę przyjemnej lektury.
Bartosz
ZIMA
Nowe początki bywają niekiedy zamaskowanymi
bolesnymi zakończeniami.
– Lao Tzu
Rozdział pierwszy
Bez wspomnień
21 grudnia, poniedziałek – najkrótszy dzień roku
Wschód słońca: 07:42
Zachód słońca: 15:26
W najkrótszy dzień roku, gdy słońce ledwo wyglądało zza chmur, przegrałem.
Zwycięzcy pisali historię, a przegrani ocierali łzy. Słony smak porażki palił w gardle i dławił słowa. Odbierał siły, posyłał najsilniejszych i najzdolniejszych na kolana. Zmuszał do zderzenia się z pytaniami, których sportowcy nie lubili, choć było konieczne spotkać się z nimi choć raz. Czy to wszystko, na co mnie stać? Czemu dziś tak słabo zagrałem? Dlaczego nie dałem z siebie więcej? Przecież tak ciężko trenuję. Tak dużo pracuję. Czy te przebiegnięte kilometry, ten wysiłek, ten przelany pot to za mało? Te kontuzje nic nie znaczyły? Trzeba było jeszcze przelać łzy, by cokolwiek osiągnąć? Dlaczego zawsze znajdzie się ktoś lepszy? Dlaczego to ja nie mogę być najlepszy?
Przyczyną, która skłoniła mnie do postawienia sobie tych pytań, był dzisiejszy sparing z drużyną Orłów. Przyjacielskie spotkanie, służące innym do szlifowania umiejętności, a mi – do wykazania się. Dostałem szansę, której nie mogłem zmarnować. Nie planowałem grzać ławki rezerwowych do końca liceum. Musiałem dowieść drużynie, trenerowi i samemu sobie, że się nadaję, że jestem wystarczający. Presja paliła mnie od środka, jakby chciała mnie stopić, ale nie liczyło się nic poza tym, by być najlepszym. Reszta mogła robić, co chce, ale mi było pisane zwycięstwo.
Od kilkunastu tygodni niepohamowane pragnienie grania na wielkich stadionach sprawiało, że brnąłem do przodu przez wszystkie ciężkie dni, a jednocześnie się dusiłem, jakbym miał zaraz utonąć. Demony próbowały mnie zatrzymać w drodze do sukcesu, choć pobudki, by tam dotrzeć, nie należały do najprzyjemniejszych. I może właśnie one doprowadziły do tego, że tego dnia upadłem i nie potrafiłem wstać.
Pragnienie bycia perfekcyjnym rozpoczęło moją podróż przez samotność.
Trwający właśnie mecz zbliżał się ku końcowi. Wymagający tie-break wyciskał z Łasic energię, którą zastępowała frustracja. Coraz częściej popełniane błędy ukazywały luki i obdzierały z pewności siebie. Przeciwnik to wykorzystywał. Do tego stopnia, że objął prowadzenie i dotarł do piłki meczowej.
Gwizdek. Zagrywka. Fabianowi udało się ją przyjąć.
– Kornel, twoja! – zawołał.
Posłana wysoko piłka przysłoniła lampy. Nastąpiło nieoczekiwane całkowite zaćmienie. Obserwowałem je uważnie, szykując się do rozegrania. Czułem, jak moje ciało drży z emocji, jak serce wali w panice. Miałem ułamek sekundy na decyzję. Wystawić piłkę? Jeśli tak, to komu? Zaryzykować z kiwką? Próbowałem już w trakcie tego spotkania, ale środkowy przeciwników mnie zatrzymywał. Może teraz uda mi się go oszukać?
Omiotłem spojrzeniem stronę przeciwników, by ocenić ich ustawienie i… zawahałem się. W decydującym momencie nie wiedziałem, jaką decyzję podjąć. Stres i strach eksplodowały, skradły mi wszelkie pomysły z głowy.
Spróbowałem ich przechytrzyć. Ciężar piłki meczowej spadł na mnie i przebiłem ją nad siatką, rezygnując z wystawy do atakującego, który już szykował się do skoku.
Krótki moment nadziei, że wszystko poszło zgodnie z planem, przerwało pojawienie się za siatką znajomej twarzy środkowego Orłów – Oliwera Kleina. Zablokował piłkę, wystawiając ręce nad siatką i prawie mnie nimi pochłaniając. Pojedynczy blok zakończył się zdobytym punktem, gdy piłka zdążyła najpierw uderzyć mnie w dłoń, a potem o parkiet.
Świat wokół mnie pociemniał, żołądek ścisnął się od mdłości, gdy halę wypełnił rozdzierający gwizd potwierdzający zakończenie spotkania. Poczułem szarpiący ból na wysokości mostka. Umarłem…?
Serce mi waliło, krew szumiała w skroniach, łapałem oddech – wszystko wskazywało na to, że żyję.
Za to czas zwolnił. Pamiętałem każdy szczegół i jednocześnie nie pamiętałem za wiele. To trwało sekundę, a jednocześnie godzinę.
Straciliśmy ostatni punkt. Oddaliśmy piłkę meczową.
Nie. To ja ją oddałem. To mi zabrakło umiejętności, to ja zawiniłem. Powoli opuściłem ręce, więc zwisały bezwładnie wzdłuż boków. Przecież tyle trenowałem… Jak mogłem popełnić taki oczywisty błąd? Ryk złości, który chciał się wydostać, utknął boleśnie w moim gardle. Zacisnąłem palce tak mocno, że pobielały mi knykcie. Wbiłem paznokcie we wnętrze dłoni. Stałem, samotny, pod najjaśniejszym reflektorem. Rozlany po parkiecie wiecznie towarzyszący mi cień wyciągał do mnie dłonie, czekając, aż do niego dołączę, aż upadnę na podłogę bez sił, a on zaasekuruje złudnie mój upadek.
Drużyna przegrała przez to, że nie udało mi się poprawnie przeprowadzić akcji, za którą byłem odpowiedzialny. Zaufali mi. Dzieliły nas trzy punkty, jeszcze nie wszystko było stracone, mogłem to rozegrać poprawnie, mogłem podać do atakującego, a ja…
Analizowałem pospiesznie możliwości. Rozgrywany set nie musiał tak się zakończyć. Gdybym więcej trenował. Gdybym uważniej obserwował przeciwników, gdybym szybciej podjął decyzję, gdybym się wtedy nie zawahał…!
Tak jak w trakcie spotkania, nagle za siatką pojawił się przeciwnik. W jego oczach widziałem… zawód.
– Zmieniłeś się – ocenił Oliwer chłodnym głosem z przeszłości, jak wielokrotnie odbite echo sprzed lat, i dlatego ten krótki komentarz zabolał mocniej.
Normalnie słowa posyłane z drugiej strony boiska mocno filtrowała dla mnie sama siatka, przypominająca o tym, że jesteśmy w trakcie lub po meczu. Wszystkimi rządziły emocje, padały teksty, gesty i spojrzenia, które miały na celu zdobyć przewagę, która nie ma odzwierciedlenia w punktach. Dumnie uważałem, że jestem ponad to wszystko, więc gdy wbił się we mnie słowami jak igła w skórę, nie potrafiłem powstrzymać raptownego drgnięcia. Jak wielokrotnie wcześniej, tak i teraz wypowiedziane przez niego słowa odcisnęły się wypiekami na moich policzkach.
Wtedy pojawiła się pomoc. Zapomniałem, że przecież nie jestem sam na boisku, choć szczerze zasługiwałem na to, aby odwrócono się ode mnie plecami. Pojawienie się Konrada, który objął mnie ramieniem i rzucił luźnym żartem, przez moment odbierałem w kategoriach snu, z którego wyrwały mnie uściski dłoni pod siatką z przeciwnikami. Mogłem je porównać jedynie do opiekania własnej ręki rozżarzonym żelazem. Oliwer nie odpuścił nawet teraz, przesadnie mocno ściskając moją dłoń, jakby na koniec chciał jeszcze połamać mi kości podczas tej honorowej części spotkania.
Opadłem na ławkę w szatni, nie pamiętając, jak pokonałem do niej drogę. Siatkówka wymagała tego, aby ciągle patrzeć w górę, a ja nie potrafiłem ze wstydu podnieść wzroku, by przypadkiem nie złapać kontaktu z kimkolwiek z drużyny. Ludzie składają się z myśli, ale nie miałem jak sprawdzić tych, które kołatały się w głowach kumpli. Mogłem tylko zgadywać, przeskakiwać od podejrzeń do wniosków i gubić się w domysłach. Ich wymowne milczenie mówiło dużo, prawie krzyczało.
– Nie wiem, jak się dostałeś do tej drużyny, ale twoi rodzice musieli sporo włożyć w kopertę.
W tych zawistnych słowach wybrzmiała złość o niesprawiedliwość i wyrzut za moje błędne decyzje. Ukrywały się w gardle od przegranej w październikowym turnieju i teraz, wywołane impulsem porażki, przetoczyły się po szatni i zapadła cisza. Zagotowało się we mnie.
Te słowa przepełnione jadem wycelował we mnie Albin, trzecioklasista. Od kilku tygodni często dawał upust swojemu niezadowoleniu, które nie należało do najprzyjemniejszych, jeśli musiało się go wysłuchiwać. Już wcześniej bywałem adresatem jego negatywnych wypowiedzi, ale nie przywiązywałem do tego wagi. Dzisiejsze słowa uderzyły mnie w twarz. To zabolało i otrzeźwiło.
Jego odwagę podsycał fakt, że w szatni nie było akurat ani trenera, ani kapitana, którzy zostali na korytarzu, by porozmawiać ze swoimi odpowiednikami u Orłów.
Zerwałem się na równe nogi i ruszyłem w stronę Albina, który wypiął pierś, dając do zrozumienia, że nie cofnie ani siebie, ani słów, którymi się podzielił w szatni przy całej drużynie.
– Myślisz, że się ciebie boję? – warknął. – Nie nadajesz się do drużyny.
– Ej, odwal się od niego! – zawołał Konrad, wstawiając się za mną, ale było za późno.
Wybuchło zamieszanie, gdy dorwałem Albina i zaczęliśmy się szarpać. Interweniował Szymon, łapiąc mnie pod ramię i odciągając. Prosił, bym się uspokoił, ale zakleszczyłem palce przy kołnierzu kolegi, a ten teraz wrzynał się w jego szyję, zostawiając na niej czerwony ślad.
Nic jednak nie podziałało tak cucąco, jak pojawienie się trenera.
– Wystarczy! – huknął.
Ja i Albin zamarliśmy, wpatrując się w siebie z gniewem przylepionym do twarzy.
– Obaj, siadać! Już!
Puściłem jego jersey i wycofałem się na drugi koniec szatni. Opadłem na ławkę, próbując wyrównać oddech. Ciało mi drżało, przepełnione emocjami. Konrad pozostał przy moim boku, ale nie mógł ukryć zaskoczenia na twarzy.
Trener obrzucił wszystkich w szatni karcącym spojrzeniem, zawiedziony naszym zachowaniem.
– Ostatni raz widzę coś takiego – przemówił, pozwalając na to, aby wymuszona cisza wsiąknęła w zawodników. – Tak długo, jak jesteście częścią tej drużyny, takie zachowanie jest niedopuszczalne. Teraz przebierzcie się i idźcie do domów. A jeśli usłyszę jeszcze jakieś komentarze, odpracujecie je na treningach. Wszyscy.
Szatnię wypełniły powolne kroki i ciężkie oddechy, szelesty zdejmowanych strojów sportowych i otwieranych lub zamykanych na suwak toreb. Łasice kolejno szły pod prysznic, ktoś próbował zażartować, by przełamać ponurą atmosferę, a ja siedziałem bez ruchu. Nie przebierałem się. Jedynie przygotowałem torbę do spakowania, ale właściwie nie miałem pomysłu, co zrobić dalej, jakby ktoś wyłączył u mnie niektóre funkcje.
– Hej. – Złote, kręcone włosy Konrada skleiły się mu na czole w ciemne pasma. Musiał już wziąć prysznic, nawet nie zauważyłem kiedy. – Ziemia do Kornela.
– Jestem – odpowiedziałem cicho.
– Będziesz tu tak siedział? Nie planujesz się przebrać?
Nie poruszyłem się.
– Zostaw mnie – poprosiłem mniej uprzejmie, niż zamierzałem.
Konrad już znał mnie na tyle, że nie wziął sobie tego tonu do serca. Wziął za to głęboki wdech, by nabrać sił na kolejne słowa. Wymienił się z kimś spojrzeniami, a potem ścisnął mnie za ramię.
– Ochłoń chwilę. Poczekam przy wejściu do szkoły.
Kolejne osoby wychodziły z szatni, a na ich niemrawe pożegnania kiwałem głową, wciąż wpatrzony w obuwie. A gdy już wszyscy wyszli, nie potrafiłem powstrzymać łez. Kapały na podłogę, ale wcale nie czułem się lepiej, gdy opuszczały ciało. Oparłem się na zgiętych w łokciach rękach, które ześlizgnęły się z moich kolan i poleciałem głową do przodu. Nie miałem już nawet siły, aby się przytrzymywać.
Jeśli nie jestem perfekcyjny, nie jestem wartościowy. Nie mogę popełniać błędów. Jeśli chcę zdobyć złoto, muszę być najlepszy. Najlepszy. Lepszy niż on. Muszę być lepszy niż on. Ta myśl sprawiała, że się dławiłem strachem.
W amoku, moim pierwszym zaćmieniu umysłu, jakiego doświadczyłem, ruszyłem pod prysznic. Nie kwapiłem się do tego, aby zdjąć strój sportowy. Wsunąłem się do kabiny ubrany, zostawiając otwarte drzwi. Przekręciłem kurek. Zimny strumień wody zadał mi ból. Mokry materiał przykleił się do spoconego i obolałego ciała.
Nieudacznik. Nikt. Śmieć.
Ciąg tych myśli zdawał się nie kończyć i biczowałem się nimi, czując potrzebę ukarania się. Nie miałem litości dla samego siebie. Siatkówka to jedyna rzecz, w której jestem naprawdę dobry. Oddawałem jej od lat serce, a ono teraz pękało… Potrafiłem zajechać się na treningach tylko po to, aby wiedzieć, że idę do przodu, że efekty będą widoczne.
Ale… Nie dlatego zakochałem się w tym sporcie. Pasja zamieniła się w obsesję. Chęć nauki w niedoścignione pragnienie perfekcji. Złość w końcu wydarła się z mojego gardła w postaci ryku. Ten zderzył się z wyłożoną kafelkami ścianą, w którą uderzyłem zaciśniętą dłonią.
– Nie dam rady! – zawyłem. Woda wlała mi się do ust, gdy wyrwała się z nich prawda. – Poddaję się…! Jestem za słaby! – Ponownie uderzyłem pięścią. – Za słaby… Nic nie osiągnąłem, nic!
Dobrze, że nikt mnie nie widział. Wolałem cierpieć w samotności, niezauważony. Robiłem tak od lat, kryłem ból jak najcenniejszy sekret, by nie pokazać, że tracę kontrolę. Gdyby teraz, w tym żałosnym stanie ktoś…
– Król!
Ciężar przemokniętego stroju stał się realny i ściągnął mnie na ziemię, tak jak palące policzki. Przez chwilę uwierzyłem, że dostałem gorączki. Jeśli spuchnięta od łez twarz nie zdradziłaby mojego stanu ducha, to przylepiony do skóry materiał aż krzyczał, że dzieje się coś złego. Nie oszczędziłem nawet butów.
Ledwo zdążyłem się obrócić, gdy drzwi do części prysznicowej się otworzyły. Nie zasunąłem kabiny, nie mogłem się ukryć przed stalowym spojrzeniem trenera, chociaż jego siłą przebiłby się i przez ścianę. Nie wykrztusiłem żadnego słowa.
– Wysusz się i za mną – polecił trener. – Czekam na korytarzu.
Podobnie jak woda, która się na mnie lała, tak jego stoicki spokój spłynął na mnie za sprawą opanowanego głosu. Mimo że trenował mnie dopiero nieco ponad rok, to bardzo go polubiłem jako trenera, bo jego polecenia były krótkie i jasne. Nie rozwodził się niepotrzebnie.
Natychmiast zakręciłem wodę, ocucony poleceniem. On opuścił łazienkę, przez co nie widział, jak zalewam szatnię. Rozebrałem się, odklejając materiał od drżącego ciała pokrytego gęsią skórką. Wycisnąłem go na tyle, na ile mogłem. Pospiesznie wytarłem się ręcznikiem, ale zrobiłem to niedokładnie, a następnie zawinąłem w niego przemoczony strój sportowy.
Ubrania ciężko się zakładało na wilgotną skórę, ale nie chciałem marnować czasu. Z mokrymi włosami i przemoczonym T-shirtem wyszedłem na korytarz. Wyglądałem, jakbym właśnie zakończył trening pływacki. Część mnie liczyła na to, że trener nie będzie już czekać i wymknę się do wyjścia, ale ten opierał się o ścianę na wprost drzwi ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Przesunął po mnie wzrokiem, nie zdradzając przy tym emocji. Podziwiałem to u niego, a jednocześnie trochę się obawiałem.
– Trenerze, ja…
– Porozmawiamy w gabinecie – przerwał mi i wskazał kierunek zapraszającym gestem.
Przełknąłem ślinę, czując narastającą panikę.
– Konrad na mnie czeka.
– Amanatidis jest cierpliwy, zrozumie.
Tu miał rację. Jeśli komuś mogłem przypisać cnotę cierpliwości, to właśnie Konradowi. Sam fakt, że wytrzymywał ze mną i moim charakterem przez tyle lat, o tym świadczył.
– Za mną – zlecił trener tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Przeszliśmy na koniec korytarza, gdzie znajdował się gabinet nauczycieli wychowania fizycznego, zwany czasem kanciapą. Umiejscowiono go blisko sali sportowej i większość czasu nauczyciele WF-u spędzali właśnie tutaj, a nie w pokoju nauczycielskim.
Trener przepuścił mnie w drzwiach, a potem je za nami zatrzasnął, chcąc się upewnić, że nigdzie nie ucieknę. Nie udałoby mi się tego dokonać przez zamknięte małe okno, jedyne źródło światła w tym pomieszczeniu w ciągu dnia. W połączeniu z rozkręconym kaloryferem w pokoju powodowało to duchotę, ale po zimnym prysznicu wcale mi to nie przeszkadzało.
W środku nikogo nie było. Nasz mecz towarzyski rozgrywał się po lekcjach i mało kto chciał zostawać po godzinach w tygodniu świątecznym. Ostatnie dni przed przerwą były formalnością do odbębnienia zarówno przez uczniów, jak i nauczycieli.
– Kawy? Herbaty? – zaoferował trener, wskazując mi wyświechtany, stary fotel obok jednego z dwóch połączonych ze sobą biurek. Ustawienie mebli przypominało pokój przesłuchań, a duża lampka na blacie tylko potęgowała to wrażenie.
Zaskoczony propozycją jedynie wydukałem odmowę. Mimo tego włączył czajnik i przyszykował dwa kubki. Nie skorzystałem również z propozycji, aby usiąść, bo jakaś część mnie ostrzegała, że bym już nie wstał.
W milczeniu przyglądałem się trenerowi. Krótkie, przyprószone siwizną włosy zaczesywał na jedną stronę, a twarz zdobił mu równo przystrzyżony ciemny zarost, również zroszony bielą. Dres sportowy zakrywał wytrenowane ciało, ale nie mógł ukryć tężyzny fizycznej. Karierę zakończył w drugiej lidze siatkarskiej kilka lat temu, ale pozostawał stałym bywalcem siłowni. Prowadził też szkolną drużynę siatkarską, od kiedy podjął się pracy w liceum. Nabrał doświadczenia w radzeniu sobie z młodzieżą, dla której pozostawał autorytetem. Na co dzień musiał znosić grupy emocjonalnych i głośnych, poznających życie i dojrzewających nastolatków, którym czasem odbijało.
Chociażby sytuacja sprzed chwili. Wątpiłem, aby kiedykolwiek nasza historyczka mogła zastać zapłakanego i załamanego ucznia pod prysznicem. Wuefista to kompletnie inne doświadczenie, poznaje uczniów w odmienny sposób.
– Nie wychodziłeś przez dłuższy czas z szatni, a zdążyłem już porozmawiać z Gajewskim o waszej sprzeczce. Słodzisz? – Trener zachowywał się tak spokojnie, aż odniosłem wrażenie, jakbyśmy wcześniej rzeczywiście byli umówieni na herbatę.
– Jedną.
Na biurku wylądował parujący napój w kubku z turnieju siatkarskiego z dwutysięcznego roku. Trener zasiadł za biurkiem i od razu wziął kilka łyków, jakby picie wrzątku o smaku herbaty nie robiło na nim wrażenia. Ja po swój kubek nie sięgnąłem.
– Może jednak usiądziesz? – zasugerował, ponownie wskazując mi miejsce.
– Nie, dziękuję.
– Co się dzieje?
– Nic.
– Gdybym tylko dostawał stówę za każde „nic”, które mówi uczeń, już bym się wygrzewał gdzieś w Hiszpanii z funduszami na resztę życia – warknął niezadowolony. – Jesteś bystrym chłopakiem, dlatego nie potrafię zrozumieć, dlaczego znajduję cię pod prysznicem w ubraniu i z miną, jakby kończył się świat.
– Sam nie potrafię tego zrozumieć – wyznałem szczerze.
Trener zastukał palcami o blat i czekał, aż spróbuję rozwinąć temat. Zażenowanie skutecznie zatkało mi usta.
– Czy chodzi o sprzeczkę w szatni?
– I tak, i nie – odpowiedziałem cicho.
– A konkretniej?
Zacisnąłem odrętwiałą dłoń.
– Jeśli nie będę wystarczający, jeśli nie będę dostarczać wyników, co ze mnie za sportowiec? Chcę pokazać, że jestem coś wart, ale… Muszę być najlepszy.
To zdanie wybrzmiało ponuro, jakbym opowiadał o ciężkim i niechcianym obowiązku, a nie o marzeniu. Obdarłem je z całej radości.
– Skąd to pragnienie bycia najlepszym?
Zawahałem się. Prawda wrzała we mnie, lecz niezdolna jeszcze do podzielenia się nią.
– Muszę coś udowodnić – odparłem wymijająco.
– I rozumiem, że nie chcesz powiedzieć, o co dokładnie chodzi? Na ten moment nie będę naciskać. Pamiętaj tylko, że ambicja jest dobra, ale nie może stać się obsesją – pouczył mnie. – Widziałem już młodych ludzi, takich jak ty, którzy pomylili bycie najlepszym z poczuciem własnej wartości. Nie cel, ale droga do niego jest najważniejsza. Walcz o postęp, a nie o perfekcję. Cokolwiek sprawia, że chcesz być najlepszy, nie powinno powodować, że tak reagujesz na błędy. Wygrana lub przegrana nie powinny determinować szczęścia w życiu.
– Nie. Wygrana daje szczęście. Bycie najlepszym daje szczęście.
– Wiesz, co czeka najlepszych? Co czeka mistrzów? Wszyscy chcą ich strącić ze szczytu i pokazać, że są od nich jeszcze lepsi. To niekończąca się walka, bez chwili oddechu. Nawet gdy staniesz się najlepszy, jedyne szczęście, jakie cię tam czeka, potrwa sekundę, dlatego musisz mieć też inne rzeczy dające radość, rozumiesz?
Spuściłem głowę. Trener mnie nie beształ, tylko radził, ale i tak trafił w czuły punkt. Brakowało mi słów, aby wydobyć z siebie odpowiedź, i siły, by ją w ogóle wymyślić.
– W życiu sportowca wygrane i przegrane są codziennością. Nie ma, nie było i nie będzie nikogo, kto tylko wygrywa.
– Mauricio Corti – wtrąciłem, patrząc w bok, przypiekany od środka zazdrością.
Gdybym miał taki talent jak on, mógłbym szybciej dotrzeć do upragnionego celu. Ale on lśnił, gdy ja próbowałem wykrzesać z siebie choć odrobinę iskier.
Trener od razu pokręcił głową.
– Nie. Nawet on, chociaż utalentowany, kiedyś przegra i, moim zdaniem, lepiej niech przegra prędzej niż później, bo sportowiec nie może iść do przodu bez porażki. To samo ma miejsce u was. Przegraliście, zgoda. Wiecie, jakie to uczucie. Boli. Ale nie możesz się poddać, a ja, ponieważ jesteś moim podopiecznym, muszę interweniować i cię przekonać, że nie stało się nic złego poza tym, że czeka was wszystkich więcej pracy na treningach. Przegrana, taka jak ta, zawsze ma swój powód.
– Nie musi się pan tym przejmować – oznajmiłem prawie dobrodusznie. – Interwencja nie będzie potrzebna.
– Co to ma znaczyć? – zapytał trener, unosząc brew. – Nie mów do mnie zagadkami.
– Chcę odejść z drużyny. Nie chcę dłużej grać – wyjaśniłem.
Chciałem zabrzmieć pewnie, ale pod koniec zdania głos mnie zawiódł, co było najmocniej wybrzmiewającą nutą, gdy zapadła cisza. Wypowiedziane słowa kształtowały się we mnie od tygodni, ale zagłuszał je skutecznie Konrad. Teraz, niestety, nawet dobre serce przyjaciela nie mogło mi pomóc.
– A co się stało z „chcę być najlepszy”, o czym wspomniałeś minutę temu?
– To bezwartościowe marzenia.
– Dlaczego? – spytał krótko, ale nalegająco.
– Bo nie umiem grać! – wypaliłem poirytowany. – Spieprzyłem ostatnią akcję, pogrążyłem drużynę! Jestem do niczego!
– To nie ty o tym decydujesz, tylko ja. A ja uważam, że umiesz grać – odbił od razu mój argument. – Dlaczego?
– Nie umiem grać – powtórzyłem uparcie. – Popełniłem dzisiaj mnóstwo błędów. Cały czas popełniam mnóstwo błędów! – poprawiłem się, zdenerwowany. – Źle, wszystko robię źle, już nie mam siły! Jestem tak okropnie nieprzydatny, że ja…! – Podniosłem głos, mimo że nie chciałem tego robić.
Znów zacisnąłem dłonie i złapałem oddech, aby się uspokoić. Wyrażanie emocji nie szło mi najlepiej, a jeśli już, to przejawiało się krzykiem lub uderzeniami pięści.
– Czy ktoś ci coś takiego powiedział? – drążył dalej.
– Czy to ważne?
– Bardzo. Czy mam rozmówić się z kimś z drużyny?
– Nie – zaprzeczyłem od razu. – Nikt z nich nic mi nie powiedział. Dzisiejszy komentarz był pierwszym, jaki usłyszałem. Ja po prostu… jestem nikim.
Cokolwiek powiedziałem, wyraz twarzy trenera mocno złagodniał.
– Ciężko się słucha takich opinii młodych ludzi o samych sobie – wyznał, a w jego oczach widziałem zmartwienie. Nieczęsto się nim dzielił. – Nie będę ukrywać, Król, że odkąd pojawiłeś się rok temu, wiedziałem, że jesteś bardziej milczkiem niż duszą towarzystwa. Na boisku zdyscyplinowany i ambitny. Choć chłodno i metodycznie obchodzisz się z drużyną, to potrafisz wybaczyć innym błędy w technice, a nie masz tyle wyrozumiałości dla siebie.
– Inni mogą – wtrąciłem. – Ja nie mogę.
– Brzmi, jakbyś się bał popełnić błąd. Od początku tego semestru to przybrało na sile, widziałem, jaki jesteś dla siebie surowy. Zamykasz się w sobie i we własnej frustracji. Nie spodziewałem się jednak, że przeżywasz to tak mocno. Jesteś spostrzegawczym zawodnikiem, dlatego grasz jako rozgrywający. Wiesz, co się dzieje na boisku, potrafisz odczytać ruchy członków drużyny, jak i przeciwników. Widzę w tobie talent.
Uparcie pokręciłem głową.
– To nie ma znaczenia. Nie chcę już grać. Siatkówka mnie tylko wymęczyła i nic nie osiągnąłem. Mam dość. Poddaję się i jestem śmieciem, zapomnijmy o sprawie.
Trener złożył ręce przed sobą, próbując odgadnąć cokolwiek z mojej twarzy.
– Sypiasz dobrze?
To było jedno z ostatnich pytań, jakich się spodziewałem.
– Jakie to ma znaczenie?
– Mam listę lektur, które mogą ci odpowiedzieć na to pytanie. Czy sypiasz dobrze?
Wzruszyłem ramionami.
– Nie wiem. Śpię. Czasami dłużej, czasami krócej. Czasem w ogóle.
– Sen jest ważny – upomniał mnie karcącym głosem. – To nie jest czcze gadanie. Odpoczynek jest kluczowy, aby organizm mógł pracować, a umysł trzeźwo myśleć. Wiecznie działająca maszyna jest bardziej narażona na zepsucie, rozumiesz? Co wam zawsze powtarzam?
– Trenujcie ciężko, jedzcie regularne posiłki, śpijcie długo – wyrecytowałem.
– Cieszę się, że przynajmniej na treningach mnie słuchasz. A teraz porozmawiaj ze mną. – Ton trenera znów stał się łagodniejszy, ale wciąż zaprawiony wieloletnią oschłością, którą musiał wykorzystywać do kierowania drużyną. – Cokolwiek się dzieje, można znaleźć na to rozwiązanie, gwarantuję ci. Ja i drużyna jesteśmy dla ciebie.
– Drużyna nawet ze mną nie rozmawia. Nie potrzebują mnie. Dostałem dziś ciosy zza siatki i po swojej stronie, dlatego postaram się nikomu nie wchodzić w drogę. Odchodzę.
Trener nabrał powietrza, ale nie po to, aby się uspokoić, ale po to, by zebrać myśli.
– Gwałtowność tej decyzji świadczy o tym, że jest coś, o czym mi nie mówisz – oznajmił, a ja zacisnąłem mocniej szczękę, aby mi się nie wymsknęło żadne słowo. – Widzę, że obecnie targają tobą silne uczucia, ale pamiętaj: emocje są najgorszym doradcą. Jeśli będziesz chciał opuścić naszą drużynę, nie będę cię zatrzymywał, nie mam takiego prawa. Jednak chcę, abyś odrobinę odpoczął, ostudził emocje i wrócił do mnie z decyzją przed rozpoczęciem ferii świątecznych.
– Dobrze. Możemy się tak umówić.
Trener skinął głową i oparł się o krzesło.
– W takim razie widzimy się w środę. To wszystko. Idź odpocząć, Król.
Skinąłem głową na pożegnanie. Herbaty nawet nie tknąłem. Trochę żałowałem, bo wciąż drżałem po zimnym prysznicu, ale bałem się sięgnąć po kubek z napojem, bo mógłbym poparzyć się jego zawartością przez trzęsące się dłonie.
Odebrałem kurtkę z szatni i opuściłem szkołę. Pod nią czekał na mnie Konrad, tak jak obiecał. Przeglądał coś na telefonie.
– Już się bałem, że wpadłeś do szafki i nie mogłeś wyjść! – rzucił, gdy stanąłem przed nim.
– Trener chciał ze mną zamienić kilka słów. – Poprawiłem torbę, na której widniała mokra plama od przemoczonych ubrań. – Chodźmy stąd.
Pomimo rozpoczęcia astrologicznej zimy, na próżno szukać było śniegu, choć temperatura utrzymywała się w okolicach zera. Zapiąłem szczelniej kurtkę i wsunąłem suche dłonie do kieszeni. Gdy opuszczaliśmy teren szkoły, Konrad wciąż miał nos w telefonie.
– Daniel pisze, że poszli na pizzę pocieszenia. Idziemy?
– Jeśli chcesz, to idź. Ja odpadam.
– Dlaczego? Chodź, wyluzujemy trochę!
– Nie.
Konrad się zawahał.
– Albina tam nie będzie. Trzecioklasiści zawinęli się na chatę.
– Nie o to chodzi. Nie chcę dzisiaj nigdzie iść.
Weszliśmy na teren parku sąsiadującego ze szkołą, z którego uczniowie korzystali głównie wiosną i latem, by spędzać w nim dłuższe przerwy. Niektórzy chowali się tam, aby móc w spokoju zapalić lub przepisać lekcje, niezależnie od pory roku.
– Jak się czujesz? – zapytał Konrad, wciskając telefon do kieszeni. – Wiesz, po tych „przyjemnych” słowach Albina.
– Chciałem go udusić, teraz mi to obojętne.
– Okej. To chyba dobrze. Wiesz, pytam, bo zazwyczaj nie rzucasz się tak otwarcie na ludzi.
– Słyszałeś, co powiedział? – spytałem poirytowany.
– Nie bronię go, zachował się chujowo. Tylko… Gdybyś tylko chciał pogadać…
– Nie chcę teraz o niczym gadać – zaznaczyłem. Zmęczenie powoli zakradało się do mnie i wyczułem już jego chłodny oddech na karku. – Chcę wrócić do mieszkania.
– Izolowanie się od drużyny nie jest dobrym pomysłem – powtórzył cicho mój przyjaciel, tak jak wiele razy od początku tego semestru.
– Jestem zmęczony. Trener kazał mi odpoczywać.
– Ach, no jak twój idol tak mówi, to tak trzeba zrobić – oznajmił Konrad, szczerząc złośliwie zęby.
Posłałem mu pytające spojrzenie.
– To nie jest mój idol.
– Tak, jasne. Pewnie. Na luzie.
– Przymknij się.
Konrad się roześmiał, ale już nie próbował namówić na spotkanie.
Gdy emocje brały nade mną górę i nie wiedziałem, jak nad nimi zapanować, jeździłem po mieście metrem. Warszawa oferowała tylko dwie linie, stale rozbudowywane, dlatego przesiadałem się dla urozmaicenia podróży.
Tak było i tego popołudnia, nim wróciłem do mieszkania. Włożyłem słuchawki w uszy, zeskanowałem kartę miejską przy bramkach i wsiadłem do pociągu, nie przejmując się kierunkiem. Znalazłem miejsce na dalekim końcu, wciśnięty prawie w róg pojazdu, i tak podróżowałem, aż moje myśli się uspokoiły.
Obserwowałem odbicie w szybie, gdy mknęliśmy podziemnymi tunelami. Do podróży dołączyły kompletnie obce osoby wymieniające się miejscami na stacjach. Nie przypisywałem im żadnych charakterów, bo wiedziałem, że nie pojmę tego, ile historii, zmartwień, myśli i łez podróżuje wraz ze mną z jednego końca stolicy na drugi. Podróżowali, unikając spojrzeń, wlepiając oczy w książki lub telefony.
Rozumiałem to, bo dla wszystkich była to trasa z pracy lub ze szkoły do domu bądź na odwrót. Nie mieli zamiaru się tutaj poznawać, tylko ścisnąć się jakoś w wagonie i przetrwać. Dla mnie przebywanie wśród obcych, w podróży bez celu, było tym, co pomagało mi ułożyć myśli, głównie dlatego, że nie chciałem robić scen jak kiedyś w gimnazjum, gdy się popłakałem w pociągu i nikt i tak nie zwrócił na to uwagi. Zrozumiałem wtedy, że nikt obcy się mną nie zainteresuje, nieważne, czy płaczę, czy umieram.
Muzykę ze słuchawek mniej lub bardziej tłumił pęd metra w zależności od tego, czy przyjechał stary pojazd czy nowszy. Osobiście uważałem, że te starsze miały więcej uroku niż ten, którym obecnie podróżowałem, ale na drugiej linii podstawiano tylko najnowsze modele. W tych wcześniejszych nawet donośny trzask drzwi przedzierał się przez słuchawki, podobnie jak powtarzalny i metaliczny komunikat: „Następna stacja”.
Gdy pojazd mknął, ciało poruszało się w jego rytmie.
Może właśnie te wszystkie bodźce pozwalały mi się wyciszyć i kilkadziesiąt minut podroży koiło moje myśli. Nieodparte poczucie samotności w tym ogromnym mieście znikało, gdy widziałem innych samotnie podróżujących.
Dzięki temu mechanizmowi radzenia sobie ze stresem znałem kolejność stacji na pamięć, chociaż nie na każdej opuszczałem pociąg. Nie miałem powodu, by jechać na przykład na Kabaty, ale lubiłem się tam przesiadać na ostatniej stacji, by potem wsiąść w metro powrotne. I tak w kółko, aż poukładałem myśli i podjąłem decyzję, co dalej.
23 grudnia, środa
Wschód słońca: 07:43
Zachód słońca: 15:27
– Rezygnuję – poinformowałem trenera.
Znaleźliśmy się w tej samej scenerii, co dwa dni temu. Pusty i duszny gabinet nauczycieli WF-u na skraju przerwy świątecznej. Tym razem nie byłem przemoczony po prysznicu, a trener nie zaoferował mi herbaty. Wpatrywał się we mnie, niewiele zdradzając. Starałem się nie dostrzegać w jego oczach zawodu, ponieważ opuściłem dzisiejszy, w dodatku ostatni w tym roku trening. Dopiero po nim pojawiłem się na hali, wcześniej go przeczekałem, krążąc bez celu po parku ze słuchawkami w uszach.
– Ostatnio wydawałeś się mocno zdeterminowany. Nie potrzebujesz więcej czasu, aby to przemyśleć?
– Nie. Nie chcę już mieć tego na głowie.
Trener dał mi jeszcze minutę, abym się zastanowił nad konsekwencjami, ale wpatrywałem się w niego uparcie.
– Nie mogę zmusić cię do gry, jeśli tego nie chcesz. To przyniosłoby odwrotny skutek, przynajmniej do czasu, aż sam ochłoniesz i odszukasz na nowo sens w tym sporcie. Choć, moim zdaniem, kochasz siatkówkę – oznajmił, wstając z krzesła. Górował nade mną, mimo że sam byłem całkiem wysoki. – Dlatego mam dla ciebie inną propozycję.
– Co? – wypaliłem, nim ugryzłem się w język. – Znaczy, słucham?
– Jeśli potrzebujesz przerwy, dobrze. Jednak całkowite odcięcie się będzie głupotą, na którą, jako twój nauczyciel, nie mogę pozwolić. Chciałbym ci zaproponować rolę asystenta.
Przez ostatnie czterdzieści osiem godzin myślałem chwili, gdy zjawię się w tym gabinecie i formalnie odejdę z drużyny. Rozkładałem tę rozmowę na części pierwsze i analizowałem możliwe scenariusze, przygotowując w głowie odpowiedzi. Na ten rozwój wypadków nie byłem gotowy.
– Nie rozumiem – odpowiedziałem, gdy trener czekał na jakąkolwiek reakcję.
– Nie próżnowałem i porozmawiałem z panią dyrektor o twoim przypadku. Nie przejmuj się, nie wchodziłem w szczegóły. Właściwie to bardzo szybko przekonałem ją do tego pomysłu – tłumaczył wyraźnie zadowolony z siebie. – Może udzielił się jej świąteczny nastrój i spojrzała na to łaskawszym okiem? Choć ja też potrafię być przekonujący.
Ogólnie miałem dobre zdanie o dyrektorce. Dbała o uczniów i nie potrafiłem ukryć zaskoczenia, gdy na początku września odwiedziła każdą z nowych klas, aby się przedstawić i poznać podopiecznych. Nigdy nie spotkałem się z tym, aby ktoś na tym stanowisku zniżył się do poziomu uczniów. Z reguły ten, kto osiadł na tym stołku, już się nami nie interesował.
– Uznaliśmy, że będzie to dla ciebie odpowiednie rozwiązanie – kontynuował trener. – Nie chcemy, żebyś rezygnował z koła zainteresowań, dlatego przyjmę cię pod moje skrzydła. Poznasz od podszewki, co oznacza kierować drużyną. I będziesz załatwiać sprawy organizacyjne, a ty jesteś świetnie zorganizowany – dodał zachęcająco. – Wciąż będziesz częścią drużyny, pomagając w treningach, ale nie będziesz musiał grać. Do czasu, aż uznasz, że jesteś gotów, by wrócić.
Odebrało mi mowę. Nie spodziewałem się nigdy dobra od życia, ale w tym momencie coś w końcu się przebiło przez maskę spokoju, którą próbowałem nosić.
– Dlaczego pan to dla mnie robi? – zapytałem ze ściśniętym gardłem, a słowa ledwo przekroczyły granicę szeptu. – Po co tyle zachodu wokół mnie? Ja jestem nikim.
Trener wstał i podszedł do mnie. Położył mi ręce na ramionach i delikatnie je ścisnął, co mnie jeszcze bardziej poruszyło, bo facet zawsze był szorstki w obyciu.
– Nie jesteś nikim. I wiem też, że każdy, kto chociaż trochę stara się być dobrym człowiekiem, jest wart zachodu. A ty jesteś nieco zagubionym, ale dobrze zapowiadającym się młodym mężczyzną. A poza tym obserwujemy cię od roku. Jesteś dobrym zawodnikiem i uczniem, potrafisz pogodzić te dwa obowiązki, dlatego wiemy, że w twoim wypadku można zrobić wyjątek.
Spuściłem głowę, zastanawiając się nad jego słowami. Może ten konsensus nie był taki zły? W głębi serca kochałem siatkówkę, grałem w nią od lat i kiedyś nieśmiało wiązałem z nią przyszłość. Może ucieczka nie jest ratunkiem?
– A co na to drużyna? – spytałem powątpiewająco. – Czy będą chcieli, abym się czymś takim zajmował…?
– Tak się akurat składa, że mogę podejmować decyzje bez ich udziału. Pytanie, jaka jest twoja. Jeśli się zgodzisz, zaczynasz po przerwie świątecznej. Warunkiem jest, abyś utrzymał wysoką średnią ocen, ale w twoim przypadku się o to nie martwię. Gorzej z Dąbrowskim i Szulcem. – Pokręcił głową z dezaprobatą. A widząc moje dalsze wahanie, dodał: – Powiem tak, Król. Życie nieczęsto daje drugie szanse.
– Zgoda – wypaliłem pospiesznie.
Spłynęła na mnie nagła ulga. Zdjęto ze mnie ciężar, który od kilkunastu tygodni sprawiał, że ledwo co się wynurzyłem, a on znów mnie ciągnął pod wodę. Trener zdjął ze mnie presję, którą na siebie nałożyłem, a jednocześnie mogłem wciąż być blisko ukochanego sportu.
Na twarz trenera wypłynął rzadko spotykany uśmiech, który i tak przejawiał się pod postacią nieznacznego uniesienia kącików ust. Poklepał mnie po ramionach, po czym zdjął z nich ręce, abyśmy mogli uścisnąć sobie dłonie i tym samym przypieczętować naszą umowę.
– Obiecałem pani dyrektor, że o czymś ci przypomnę – dodał. – Mamy szkolną terapeutkę. Na pewno o tym wiesz. Pani Kościuszko ma gabinet przy bibliotece. Rozumiemy, że nie można nikogo do tego zmusić, ale chcę, abyś rozważył wizytę. – Uniósł dłoń, gdy już otwierałem usta, aby odmówić. – Chcę, abyś wiedział, jakie masz możliwości. Dobrze jest się czasem komuś wygadać, a z tego, co widziałem, ty tego potrzebujesz. Oczywiście również jestem dla ciebie dostępny.
– Nie chcę niczego obiecywać.
– I słusznie, obietnice niewiele znaczą – rzucił posępnie. – Jeszcze jedna rzecz. – Cofnął się do biurka i wysunął szufladę zamykaną na klucz. Wyciągnął z niej coś, co na początku skojarzyło mi się z deską do krojenia warzyw, do której przyklejona została byle jak pognieciona kokarda. – Proszę. Wesołych świąt. To dla ciebie, na dobry początek – oznajmił, wręczając mi drewnianą podkładkę do pisania z klipsem. Posłałem mu pytające spojrzenie. – Wpisałem „menadżer sportowy” w wyszukiwarkę i pierwsze, co się pojawiło, to zdjęcie faceta z podkładką. Uznałem, że ci się przyda w twojej nowej roli.
– Ja nic dla pana nie mam.
Trener prychnął.
– Jak to nic? Od stycznia zasuwasz przy moim boku, a to nie jest łatwa robota. Kto wie, może jeszcze zatęsknisz za boiskiem.
– Nie planuję wrócić do tego sportu – zastrzegłem.
– Mamy dużo czasu, całą twoją młodość.
Zacisnąłem dłonie na podkładce. Niewiele prezentów dostawałem w życiu, a ten był naprawdę cenny.
– Możesz już iść, Król. Widzimy się po przerwie świątecznej. Odpocznij.
– Tak, dziękuję. Wesołych świąt – życzyłem.
Trener mnie odprawił, więc wyszedłem na korytarz. Tam zatrzymałem się na chwilę, wpatrując się ponownie w podkładkę, i mrugałem zaciekle powiekami, tamując wzruszenie. W ogóle nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy. Ciężar celu wyparował i mogłem nabrać powietrza do płuc bez kłującego bólu w klatce piersiowej. Czy trener specjalnie to zrobił, aby odciągnąć uwagę od mojej niezdrowej, pieczołowicie hodowanej obsesji…?
Pochłonięty myślami nie zauważyłem, że skrada się chaos kręconych, jasnych włosów.
– I co? – dopytywał Konrad, łapiąc mnie za ramiona i potrząsając. – Dostałeś deskę?
– To podkładka do pisania – wyjaśniłem i wsunąłem ją do torby.
– Zamierzasz coś pisać? Sprzedawać nią klapsy? Dobra, potrzebuję więcej informacji.
– Nie będę już grać, ale będę asystentem trenera. Menadżerem drużyny.
Trener nie użył tego ostatniego określenia wprost, aby opisać nową rolę, ale brzmiała bardzo dobrze, gdy wypowiedziałem ją na głos.
– Co? – zdziwił się mój przyjaciel. – Kornel, ty tak serio…? Kilka błędów nie przekreśla cię jako siatkarza. Pamiętasz, jak na treningu podałem piłkę tak, że uderzyła kapitana prosto w twarz? Leciała mu krew z nosa. – Wzruszył ramionami, jakby to nie była jego wina, że po zetknięciu piłki z twarzą leciała krew.
– Wiesz, że nie dam rady.
– Nie, nie wiem! – zaprzeczył wojowniczo, po czym rozejrzał się po korytarzu, sprawdzając, czy ktoś nas słucha. – Powiedziałeś mu?
– Nie.
– Masz tyle sekretów, to niezdrowe – ocenił, kręcąc głową.
– Dzięki temu jestem ciekawszy – odpowiedziałem z zadowoleniem.
– Ale za to jaki irytujący.
– I kto to mówi?
– Dupek! Ale chyba należą ci się gratulacje.
– Tylko nie mów o tym nikomu. Wolę mieć spokojną przerwę świąteczną.
– Jasne, stary. Dobrze wiesz, że we mnie jak w studnię.
– To znaczy, że jak rzucę w ciebie miedziakami i poproszę, abyś był cicho, to się w końcu zamkniesz?
– Nie no, stary, hola, nie szalejmy – odpowiedział, szczerząc zęby. – Sekrety zatrzymuję dla siebie, chyba że są ciekawe. Na szczęście jesteś najnudniejszym typkiem pod słońcem.
– Zaraz przywalę ci podkładką.