Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Prosto w słońce - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
30 września 2024
42,99
4299 pkt
punktów Virtualo

Prosto w słońce - ebook

Kornel Król przegrywa. Owładnięty wizją bezbłędnej i perfekcyjnej gry w siatkówkę nie spodziewa się, że własna przeszłość pociągnie go na dno. Rezygnuje ze sportu i zostaje menadżerem szkolnej drużyny. Chociaż nie gra na boisku, rozegra walkę ze wspomnieniami. Bardzo pragnie spojrzeć z odwagą w przyszłość, lecz nie jest to łatwe zadanie, gdy na horyzoncie oślepia go blask światła, na które według siebie nie zasługuje. Kornel odrzucił już wiele miłości w swoim życiu, ale czy będzie w stanie zrobić to po raz kolejny?

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788396214263
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kilka słów o Pro­sto w słońce

Ta książka po­wstała jako do­da­tek do po­wie­ści Skok do gwiazd.

Hi­sto­ria Kor­nela Króla – bo to wła­śnie on jest głów­nym bo­ha­te­rem Pro­sto w słońce – za­czyna się na kilka mie­sięcy przed po­przednią opo­wie­ścią i roz­grywa na prze­ło­mie roku, aby po­ka­zać czas jego prze­mian, my­śli, zma­gań i upad­ków, po­stę­pów lub ich braku.

Pisząc tę książkę, chcia­łem sku­pić się na dwóch pro­ble­mach – sa­mot­no­ści oraz by­ciu ide­al­nym. Sa­mot­ność, w któ­rej się za­my­kamy, by od­ciąć się od ota­cza­ją­cych nas lu­dzi – i ide­al­ność, którą do­strze­gamy u in­nych, pod­czas gdy u sie­bie wi­dzimy głów­nie wady. Po­ja­wiają się tu prze­my­śle­nia na te­mat po­czu­cia wła­snej war­to­ści, czę­sto za­ni­żo­nego, nie­re­al­nego i bez­u­stan­nie fał­szo­wa­nego przez na­szego we­wnętrz­nego kry­tyka. Po­sta­ram się po­dzie­lić z Wami istotą da­wa­nia dru­giej szansy oso­bom, które zbłą­dziły, choć pew­nie nie za­wsze mogą na to za­słu­żyć.

Wiele razy, po­dob­nie do Kor­nela, za­ta­pia­łem się w sa­mot­no­ści, wie­rząc że nie za­słu­guję na wiele wię­cej, a już na pewno nie na uwagę lu­dzi. Sta­ra­łem się od­dać te po­wra­ca­jące my­śli jak naj­praw­dzi­wiej, przy­po­mi­na­jąc so­bie czasy li­ceum, gdzie to uczu­cie się na­ro­dziło.

Pracę nad po­wie­ścią za­czą­łem pod ko­niec 2021 roku, gdy za­koń­czy­łem pi­sa­nie Skoku do gwiazd, a jed­no­cze­śnie w gło­wie ro­dził się po­mysł na osobną hi­sto­rię Kor­nela. Chcia­łem w niej za­wrzeć od­po­wie­dzi – choć nie wszyst­kie – na nie­które py­ta­nia, dla­tego się nie zdziw­cie, że nie­które sceny wy­da­dzą się Wam zna­jome.

Ze względu na po­ja­wia­jące się w niej wątki książka prze­zna­czona jest dla osób, które skoń­czyły już szes­na­ście lat.

Dzię­kuję Wam za czy­ta­nie i ży­czę przy­jem­nej lek­tury.

Bar­tosz

ZIMA

Nowe po­czątki by­wają nie­kiedy za­ma­sko­wa­nymi
bo­le­snymi za­koń­cze­niami.

– Lao Tzu

Roz­dział pierw­szy

Bez wspo­mnień

21 grud­nia, po­nie­dzia­łek – naj­krót­szy dzień roku
Wschód słońca: 07:42
Za­chód słońca: 15:26

W naj­krót­szy dzień roku, gdy słońce le­dwo wy­glą­dało zza chmur, prze­gra­łem.

Zwy­cięzcy pi­sali hi­sto­rię, a prze­grani ocie­rali łzy. Słony smak po­rażki pa­lił w gar­dle i dła­wił słowa. Od­bie­rał siły, po­sy­łał naj­sil­niej­szych i naj­zdol­niej­szych na ko­lana. Zmu­szał do zde­rze­nia się z py­ta­niami, któ­rych spor­towcy nie lu­bili, choć było ko­nieczne spo­tkać się z nimi choć raz. Czy to wszystko, na co mnie stać? Czemu dziś tak słabo za­gra­łem? Dla­czego nie da­łem z sie­bie wię­cej? Prze­cież tak ciężko tre­nuję. Tak dużo pra­cuję. Czy te prze­bie­gnięte ki­lo­me­try, ten wy­si­łek, ten prze­lany pot to za mało? Te kon­tu­zje nic nie zna­czyły? Trzeba było jesz­cze prze­lać łzy, by co­kol­wiek osią­gnąć? Dla­czego za­wsze znaj­dzie się ktoś lep­szy? Dla­czego to ja nie mogę być naj­lep­szy?

Przy­czyną, która skło­niła mnie do po­sta­wie­nia so­bie tych py­tań, był dzi­siej­szy spa­ring z dru­żyną Or­łów. Przy­ja­ciel­skie spo­tka­nie, słu­żące in­nym do szli­fo­wa­nia umie­jęt­no­ści, a mi – do wy­ka­za­nia się. Do­sta­łem szansę, któ­rej nie mo­głem zmar­no­wać. Nie pla­no­wa­łem grzać ławki re­zer­wo­wych do końca li­ceum. Mu­sia­łem do­wieść dru­ży­nie, tre­ne­rowi i sa­memu so­bie, że się na­daję, że je­stem wy­star­cza­jący. Pre­sja pa­liła mnie od środka, jakby chciała mnie sto­pić, ale nie li­czyło się nic poza tym, by być naj­lep­szym. Reszta mo­gła ro­bić, co chce, ale mi było pi­sane zwy­cię­stwo.

Od kil­ku­na­stu ty­go­dni nie­po­ha­mo­wane pra­gnie­nie gra­nia na wiel­kich sta­dio­nach spra­wiało, że brną­łem do przodu przez wszyst­kie cięż­kie dni, a jed­no­cze­śnie się du­si­łem, jak­bym miał za­raz uto­nąć. De­mony pró­bo­wały mnie za­trzy­mać w dro­dze do suk­cesu, choć po­budki, by tam do­trzeć, nie na­le­żały do naj­przy­jem­niej­szych. I może wła­śnie one do­pro­wa­dziły do tego, że tego dnia upa­dłem i nie po­tra­fi­łem wstać.

Pra­gnie­nie by­cia per­fek­cyj­nym roz­po­częło moją po­dróż przez sa­mot­ność.

Trwa­jący wła­śnie mecz zbli­żał się ku koń­cowi. Wy­ma­ga­jący tie-break wy­ci­skał z Ła­sic ener­gię, którą za­stę­po­wała fru­stra­cja. Co­raz czę­ściej po­peł­niane błędy uka­zy­wały luki i ob­dzie­rały z pew­no­ści sie­bie. Prze­ciw­nik to wy­ko­rzy­sty­wał. Do tego stop­nia, że ob­jął pro­wa­dze­nie i do­tarł do piłki me­czo­wej.

Gwiz­dek. Za­grywka. Fa­bia­nowi udało się ją przy­jąć.

– Kor­nel, twoja! – za­wo­łał.

Po­słana wy­soko piłka przy­sło­niła lampy. Na­stą­piło nie­ocze­ki­wane cał­ko­wite za­ćmie­nie. Ob­ser­wo­wa­łem je uważ­nie, szy­ku­jąc się do ro­ze­gra­nia. Czu­łem, jak moje ciało drży z emo­cji, jak serce wali w pa­nice. Mia­łem uła­mek se­kundy na de­cy­zję. Wy­sta­wić piłkę? Je­śli tak, to komu? Za­ry­zy­ko­wać z kiwką? Pró­bo­wa­łem już w trak­cie tego spo­tka­nia, ale środ­kowy prze­ciw­ni­ków mnie za­trzy­my­wał. Może te­raz uda mi się go oszu­kać?

Omio­tłem spoj­rze­niem stronę prze­ciw­ni­ków, by oce­nić ich usta­wie­nie i… za­wa­ha­łem się. W de­cy­du­ją­cym mo­men­cie nie wie­dzia­łem, jaką de­cy­zję pod­jąć. Stres i strach eks­plo­do­wały, skra­dły mi wszel­kie po­my­sły z głowy.

Spró­bo­wa­łem ich prze­chy­trzyć. Cię­żar piłki me­czo­wej spadł na mnie i prze­bi­łem ją nad siatką, re­zy­gnu­jąc z wy­stawy do ata­ku­ją­cego, który już szy­ko­wał się do skoku.

Krótki mo­ment na­dziei, że wszystko po­szło zgod­nie z pla­nem, prze­rwało po­ja­wie­nie się za siatką zna­jo­mej twa­rzy środ­ko­wego Or­łów – Oli­wera Kle­ina. Za­blo­ko­wał piłkę, wy­sta­wia­jąc ręce nad siatką i pra­wie mnie nimi po­chła­nia­jąc. Po­je­dyn­czy blok za­koń­czył się zdo­by­tym punk­tem, gdy piłka zdą­żyła naj­pierw ude­rzyć mnie w dłoń, a po­tem o par­kiet.

Świat wo­kół mnie po­ciem­niał, żo­łą­dek ści­snął się od mdło­ści, gdy halę wy­peł­nił roz­dzie­ra­jący gwizd po­twier­dza­jący za­koń­cze­nie spo­tka­nia. Po­czu­łem szar­piący ból na wy­so­ko­ści mostka. Umar­łem…?

Serce mi wa­liło, krew szu­miała w skro­niach, ła­pa­łem od­dech – wszystko wska­zy­wało na to, że żyję.

Za to czas zwol­nił. Pa­mię­ta­łem każdy szcze­gół i jed­no­cze­śnie nie pa­mię­ta­łem za wiele. To trwało se­kundę, a jed­no­cze­śnie go­dzinę.

Stra­ci­li­śmy ostatni punkt. Od­da­li­śmy piłkę me­czową.

Nie. To ja ją od­da­łem. To mi za­bra­kło umie­jęt­no­ści, to ja za­wi­ni­łem. Po­woli opu­ści­łem ręce, więc zwi­sały bez­wład­nie wzdłuż bo­ków. Prze­cież tyle tre­no­wa­łem… Jak mo­głem po­peł­nić taki oczy­wi­sty błąd? Ryk zło­ści, który chciał się wy­do­stać, utknął bo­le­śnie w moim gar­dle. Za­ci­sną­łem palce tak mocno, że po­bie­lały mi knyk­cie. Wbi­łem pa­znok­cie we wnę­trze dłoni. Sta­łem, sa­motny, pod naj­ja­śniej­szym re­flek­to­rem. Roz­lany po par­kie­cie wiecz­nie to­wa­rzy­szący mi cień wy­cią­gał do mnie dło­nie, cze­ka­jąc, aż do niego do­łą­czę, aż upadnę na pod­łogę bez sił, a on za­ase­ku­ruje złud­nie mój upa­dek.

Dru­żyna prze­grała przez to, że nie udało mi się po­praw­nie prze­pro­wa­dzić ak­cji, za którą by­łem od­po­wie­dzialny. Za­ufali mi. Dzie­liły nas trzy punkty, jesz­cze nie wszystko było stra­cone, mo­głem to ro­ze­grać po­praw­nie, mo­głem po­dać do ata­ku­ją­cego, a ja…

Ana­li­zo­wa­łem po­spiesz­nie moż­li­wo­ści. Roz­gry­wany set nie mu­siał tak się za­koń­czyć. Gdy­bym wię­cej tre­no­wał. Gdy­bym uważ­niej ob­ser­wo­wał prze­ciw­ni­ków, gdy­bym szyb­ciej pod­jął de­cy­zję, gdy­bym się wtedy nie za­wa­hał…!

Tak jak w trak­cie spo­tka­nia, na­gle za siatką po­ja­wił się prze­ciw­nik. W jego oczach wi­dzia­łem… za­wód.

– Zmie­ni­łeś się – oce­nił Oli­wer chłod­nym gło­sem z prze­szło­ści, jak wie­lo­krot­nie od­bite echo sprzed lat, i dla­tego ten krótki ko­men­tarz za­bo­lał moc­niej.

Nor­mal­nie słowa po­sy­łane z dru­giej strony bo­iska mocno fil­tro­wała dla mnie sama siatka, przy­po­mi­na­jąca o tym, że je­ste­śmy w trak­cie lub po me­czu. Wszyst­kimi rzą­dziły emo­cje, pa­dały tek­sty, ge­sty i spoj­rze­nia, które miały na celu zdo­być prze­wagę, która nie ma od­zwier­cie­dle­nia w punk­tach. Dum­nie uwa­ża­łem, że je­stem po­nad to wszystko, więc gdy wbił się we mnie sło­wami jak igła w skórę, nie po­tra­fi­łem po­wstrzy­mać rap­tow­nego drgnię­cia. Jak wie­lo­krot­nie wcze­śniej, tak i te­raz wy­po­wie­dziane przez niego słowa od­ci­snęły się wy­pie­kami na mo­ich po­licz­kach.

Wtedy po­ja­wiła się po­moc. Za­po­mnia­łem, że prze­cież nie je­stem sam na bo­isku, choć szcze­rze za­słu­gi­wa­łem na to, aby od­wró­cono się ode mnie ple­cami. Po­ja­wie­nie się Kon­rada, który ob­jął mnie ra­mie­niem i rzu­cił luź­nym żar­tem, przez mo­ment od­bie­ra­łem w ka­te­go­riach snu, z któ­rego wy­rwały mnie uści­ski dłoni pod siatką z prze­ciw­ni­kami. Mo­głem je po­rów­nać je­dy­nie do opie­ka­nia wła­snej ręki roz­ża­rzo­nym że­la­zem. Oli­wer nie od­pu­ścił na­wet te­raz, prze­sad­nie mocno ści­ska­jąc moją dłoń, jakby na ko­niec chciał jesz­cze po­ła­mać mi ko­ści pod­czas tej ho­no­ro­wej czę­ści spo­tka­nia.

Opa­dłem na ławkę w szatni, nie pa­mię­ta­jąc, jak po­ko­na­łem do niej drogę. Siat­kówka wy­ma­gała tego, aby cią­gle pa­trzeć w górę, a ja nie po­tra­fi­łem ze wstydu pod­nieść wzroku, by przy­pad­kiem nie zła­pać kon­taktu z kim­kol­wiek z dru­żyny. Lu­dzie skła­dają się z my­śli, ale nie mia­łem jak spraw­dzić tych, które ko­ła­tały się w gło­wach kum­pli. Mo­głem tylko zga­dy­wać, prze­ska­ki­wać od po­dej­rzeń do wnio­sków i gu­bić się w do­my­słach. Ich wy­mowne mil­cze­nie mó­wiło dużo, pra­wie krzy­czało.

– Nie wiem, jak się do­sta­łeś do tej dru­żyny, ale twoi ro­dzice mu­sieli sporo wło­żyć w ko­pertę.

W tych za­wist­nych sło­wach wy­brzmiała złość o nie­spra­wie­dli­wość i wy­rzut za moje błędne de­cy­zje. Ukry­wały się w gar­dle od prze­gra­nej w paź­dzier­ni­ko­wym tur­nieju i te­raz, wy­wo­łane im­pul­sem po­rażki, prze­to­czyły się po szatni i za­pa­dła ci­sza. Za­go­to­wało się we mnie.

Te słowa prze­peł­nione ja­dem wy­ce­lo­wał we mnie Al­bin, trze­cio­kla­si­sta. Od kilku ty­go­dni czę­sto da­wał upust swo­jemu nie­za­do­wo­le­niu, które nie na­le­żało do naj­przy­jem­niej­szych, je­śli mu­siało się go wy­słu­chi­wać. Już wcze­śniej by­wa­łem ad­re­sa­tem jego ne­ga­tyw­nych wy­po­wie­dzi, ale nie przy­wią­zy­wa­łem do tego wagi. Dzi­siej­sze słowa ude­rzyły mnie w twarz. To za­bo­lało i otrzeź­wiło.

Jego od­wagę pod­sy­cał fakt, że w szatni nie było aku­rat ani tre­nera, ani ka­pi­tana, któ­rzy zo­stali na ko­ry­ta­rzu, by po­roz­ma­wiać ze swo­imi od­po­wied­ni­kami u Or­łów.

Ze­rwa­łem się na równe nogi i ru­szy­łem w stronę Al­bina, który wy­piął pierś, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że nie cof­nie ani sie­bie, ani słów, któ­rymi się po­dzie­lił w szatni przy ca­łej dru­ży­nie.

– My­ślisz, że się cie­bie boję? – wark­nął. – Nie na­da­jesz się do dru­żyny.

– Ej, od­wal się od niego! – za­wo­łał Kon­rad, wsta­wia­jąc się za mną, ale było za późno.

Wy­bu­chło za­mie­sza­nie, gdy do­rwa­łem Al­bina i za­czę­li­śmy się szar­pać. In­ter­we­nio­wał Szy­mon, ła­piąc mnie pod ra­mię i od­cią­ga­jąc. Pro­sił, bym się uspo­koił, ale za­klesz­czy­łem palce przy koł­nie­rzu ko­legi, a ten te­raz wrzy­nał się w jego szyję, zo­sta­wia­jąc na niej czer­wony ślad.

Nic jed­nak nie po­dzia­łało tak cu­cąco, jak po­ja­wie­nie się tre­nera.

– Wy­star­czy! – huk­nął.

Ja i Al­bin za­mar­li­śmy, wpa­tru­jąc się w sie­bie z gnie­wem przy­le­pio­nym do twa­rzy.

– Obaj, sia­dać! Już!

Pu­ści­łem jego jer­sey i wy­co­fa­łem się na drugi ko­niec szatni. Opa­dłem na ławkę, pró­bu­jąc wy­rów­nać od­dech. Ciało mi drżało, prze­peł­nione emo­cjami. Kon­rad po­zo­stał przy moim boku, ale nie mógł ukryć za­sko­cze­nia na twa­rzy.

Tre­ner ob­rzu­cił wszyst­kich w szatni kar­cą­cym spoj­rze­niem, za­wie­dziony na­szym za­cho­wa­niem.

– Ostatni raz wi­dzę coś ta­kiego – prze­mó­wił, po­zwa­la­jąc na to, aby wy­mu­szona ci­sza wsiąk­nęła w za­wod­ni­ków. – Tak długo, jak je­ste­ście czę­ścią tej dru­żyny, ta­kie za­cho­wa­nie jest nie­do­pusz­czalne. Te­raz prze­bierz­cie się i idź­cie do do­mów. A je­śli usły­szę jesz­cze ja­kieś ko­men­ta­rze, od­pra­cu­je­cie je na tre­nin­gach. Wszy­scy.

Szat­nię wy­peł­niły po­wolne kroki i cięż­kie od­de­chy, sze­le­sty zdej­mo­wa­nych stro­jów spor­to­wych i otwie­ra­nych lub za­my­ka­nych na su­wak to­reb. Ła­sice ko­lejno szły pod prysz­nic, ktoś pró­bo­wał za­żar­to­wać, by prze­ła­mać po­nurą at­mos­ferę, a ja sie­dzia­łem bez ru­chu. Nie prze­bie­ra­łem się. Je­dy­nie przy­go­to­wa­łem torbę do spa­ko­wa­nia, ale wła­ści­wie nie mia­łem po­my­słu, co zro­bić da­lej, jakby ktoś wy­łą­czył u mnie nie­które funk­cje.

– Hej. – Złote, krę­cone włosy Kon­rada skle­iły się mu na czole w ciemne pa­sma. Mu­siał już wziąć prysz­nic, na­wet nie za­uwa­ży­łem kiedy. – Zie­mia do Kor­nela.

– Je­stem – od­po­wie­dzia­łem ci­cho.

– Bę­dziesz tu tak sie­dział? Nie pla­nu­jesz się prze­brać?

Nie po­ru­szy­łem się.

– Zo­staw mnie – po­pro­si­łem mniej uprzej­mie, niż za­mie­rza­łem.

Kon­rad już znał mnie na tyle, że nie wziął so­bie tego tonu do serca. Wziął za to głę­boki wdech, by na­brać sił na ko­lejne słowa. Wy­mie­nił się z kimś spoj­rze­niami, a po­tem ści­snął mnie za ra­mię.

– Ochłoń chwilę. Po­cze­kam przy wej­ściu do szkoły.

Ko­lejne osoby wy­cho­dziły z szatni, a na ich nie­mrawe po­że­gna­nia ki­wa­łem głową, wciąż wpa­trzony w obu­wie. A gdy już wszy­scy wy­szli, nie po­tra­fi­łem po­wstrzy­mać łez. Ka­pały na pod­łogę, ale wcale nie czu­łem się le­piej, gdy opusz­czały ciało. Opar­łem się na zgię­tych w łok­ciach rę­kach, które ze­śli­zgnęły się z mo­ich ko­lan i po­le­cia­łem głową do przodu. Nie mia­łem już na­wet siły, aby się przy­trzy­my­wać.

Je­śli nie je­stem per­fek­cyjny, nie je­stem war­to­ściowy. Nie mogę po­peł­niać błę­dów. Je­śli chcę zdo­być złoto, mu­szę być naj­lep­szy. Naj­lep­szy. Lep­szy niż on. Mu­szę być lep­szy niż on. Ta myśl spra­wiała, że się dła­wi­łem stra­chem.

W amoku, moim pierw­szym za­ćmie­niu umy­słu, ja­kiego do­świad­czy­łem, ru­szy­łem pod prysz­nic. Nie kwa­pi­łem się do tego, aby zdjąć strój spor­towy. Wsu­ną­łem się do ka­biny ubrany, zo­sta­wia­jąc otwarte drzwi. Prze­krę­ci­łem ku­rek. Zimny stru­mień wody za­dał mi ból. Mo­kry ma­te­riał przy­kleił się do spo­co­nego i obo­la­łego ciała.

Nie­udacz­nik. Nikt. Śmieć.

Ciąg tych my­śli zda­wał się nie koń­czyć i bi­czo­wa­łem się nimi, czu­jąc po­trzebę uka­ra­nia się. Nie mia­łem li­to­ści dla sa­mego sie­bie. Siat­kówka to je­dyna rzecz, w któ­rej je­stem na­prawdę do­bry. Od­da­wa­łem jej od lat serce, a ono te­raz pę­kało… Po­tra­fi­łem za­je­chać się na tre­nin­gach tylko po to, aby wie­dzieć, że idę do przodu, że efekty będą wi­doczne.

Ale… Nie dla­tego za­ko­cha­łem się w tym spo­rcie. Pa­sja za­mie­niła się w ob­se­sję. Chęć na­uki w nie­do­ści­gnione pra­gnie­nie per­fek­cji. Złość w końcu wy­darła się z mo­jego gar­dła w po­staci ryku. Ten zde­rzył się z wy­ło­żoną ka­fel­kami ścianą, w którą ude­rzy­łem za­ci­śniętą dło­nią.

– Nie dam rady! – za­wy­łem. Woda wlała mi się do ust, gdy wy­rwała się z nich prawda. – Pod­daję się…! Je­stem za słaby! – Po­now­nie ude­rzy­łem pię­ścią. – Za słaby… Nic nie osią­gną­łem, nic!

Do­brze, że nikt mnie nie wi­dział. Wo­la­łem cier­pieć w sa­mot­no­ści, nie­zau­wa­żony. Ro­bi­łem tak od lat, kry­łem ból jak naj­cen­niej­szy se­kret, by nie po­ka­zać, że tracę kon­trolę. Gdyby te­raz, w tym ża­ło­snym sta­nie ktoś…

– Król!

Cię­żar prze­mok­nię­tego stroju stał się re­alny i ścią­gnął mnie na zie­mię, tak jak pa­lące po­liczki. Przez chwilę uwie­rzy­łem, że do­sta­łem go­rączki. Je­śli spuch­nięta od łez twarz nie zdra­dzi­łaby mo­jego stanu du­cha, to przy­le­piony do skóry ma­te­riał aż krzy­czał, że dzieje się coś złego. Nie oszczę­dzi­łem na­wet bu­tów.

Le­dwo zdą­ży­łem się ob­ró­cić, gdy drzwi do czę­ści prysz­ni­co­wej się otwo­rzyły. Nie za­su­ną­łem ka­biny, nie mo­głem się ukryć przed sta­lo­wym spoj­rze­niem tre­nera, cho­ciaż jego siłą prze­biłby się i przez ścianę. Nie wy­krztu­si­łem żad­nego słowa.

– Wy­susz się i za mną – po­le­cił tre­ner. – Cze­kam na ko­ry­ta­rzu.

Po­dob­nie jak woda, która się na mnie lała, tak jego sto­icki spo­kój spły­nął na mnie za sprawą opa­no­wa­nego głosu. Mimo że tre­no­wał mnie do­piero nieco po­nad rok, to bar­dzo go po­lu­bi­łem jako tre­nera, bo jego po­le­ce­nia były krót­kie i ja­sne. Nie roz­wo­dził się nie­po­trzeb­nie.

Na­tych­miast za­krę­ci­łem wodę, ocu­cony po­le­ce­niem. On opu­ścił ła­zienkę, przez co nie wi­dział, jak za­le­wam szat­nię. Ro­ze­bra­łem się, od­kle­ja­jąc ma­te­riał od drżą­cego ciała po­kry­tego gę­sią skórką. Wy­ci­sną­łem go na tyle, na ile mo­głem. Po­spiesz­nie wy­tar­łem się ręcz­ni­kiem, ale zro­bi­łem to nie­do­kład­nie, a na­stęp­nie za­wi­ną­łem w niego prze­mo­czony strój spor­towy.

Ubra­nia ciężko się za­kła­dało na wil­gotną skórę, ale nie chcia­łem mar­no­wać czasu. Z mo­krymi wło­sami i prze­mo­czo­nym T-shir­tem wy­sze­dłem na ko­ry­tarz. Wy­glą­da­łem, jak­bym wła­śnie za­koń­czył tre­ning pły­wacki. Część mnie li­czyła na to, że tre­ner nie bę­dzie już cze­kać i wy­mknę się do wyj­ścia, ale ten opie­rał się o ścianę na wprost drzwi ze skrzy­żo­wa­nymi na piersi rę­kami. Prze­su­nął po mnie wzro­kiem, nie zdra­dza­jąc przy tym emo­cji. Po­dzi­wia­łem to u niego, a jed­no­cze­śnie tro­chę się oba­wia­łem.

– Tre­ne­rze, ja…

– Po­roz­ma­wiamy w ga­bi­ne­cie – prze­rwał mi i wska­zał kie­ru­nek za­pra­sza­ją­cym ge­stem.

Prze­łkną­łem ślinę, czu­jąc na­ra­sta­jącą pa­nikę.

– Kon­rad na mnie czeka.

– Ama­na­ti­dis jest cier­pliwy, zro­zu­mie.

Tu miał ra­cję. Je­śli ko­muś mo­głem przy­pi­sać cnotę cier­pli­wo­ści, to wła­śnie Kon­ra­dowi. Sam fakt, że wy­trzy­my­wał ze mną i moim cha­rak­te­rem przez tyle lat, o tym świad­czył.

– Za mną – zle­cił tre­ner to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu.

Prze­szli­śmy na ko­niec ko­ry­ta­rza, gdzie znaj­do­wał się ga­bi­net na­uczy­cieli wy­cho­wa­nia fi­zycz­nego, zwany cza­sem kan­ciapą. Umiej­sco­wiono go bli­sko sali spor­to­wej i więk­szość czasu na­uczy­ciele WF-u spę­dzali wła­śnie tu­taj, a nie w po­koju na­uczy­ciel­skim.

Tre­ner prze­pu­ścił mnie w drzwiach, a po­tem je za nami za­trza­snął, chcąc się upew­nić, że ni­g­dzie nie ucieknę. Nie uda­łoby mi się tego do­ko­nać przez za­mknięte małe okno, je­dyne źró­dło świa­tła w tym po­miesz­cze­niu w ciągu dnia. W po­łą­cze­niu z roz­krę­co­nym ka­lo­ry­fe­rem w po­koju po­wo­do­wało to du­chotę, ale po zim­nym prysz­nicu wcale mi to nie prze­szka­dzało.

W środku ni­kogo nie było. Nasz mecz to­wa­rzy­ski roz­gry­wał się po lek­cjach i mało kto chciał zo­sta­wać po go­dzi­nach w ty­go­dniu świą­tecz­nym. Ostat­nie dni przed prze­rwą były for­mal­no­ścią do od­bęb­nie­nia za­równo przez uczniów, jak i na­uczy­cieli.

– Kawy? Her­baty? – za­ofe­ro­wał tre­ner, wska­zu­jąc mi wy­świech­tany, stary fo­tel obok jed­nego z dwóch po­łą­czo­nych ze sobą biu­rek. Usta­wie­nie me­bli przy­po­minało po­kój prze­słu­chań, a duża lampka na bla­cie tylko po­tę­go­wała to wra­że­nie.

Za­sko­czony pro­po­zy­cją je­dy­nie wy­du­ka­łem od­mowę. Mimo tego włą­czył czaj­nik i przy­szy­ko­wał dwa kubki. Nie sko­rzy­sta­łem rów­nież z pro­po­zy­cji, aby usiąść, bo ja­kaś część mnie ostrze­gała, że bym już nie wstał.

W mil­cze­niu przy­glą­da­łem się tre­ne­rowi. Krót­kie, przy­pró­szone si­wi­zną włosy za­cze­sy­wał na jedną stronę, a twarz zdo­bił mu równo przy­strzy­żony ciemny za­rost, rów­nież zro­szony bielą. Dres spor­towy za­kry­wał wy­tre­no­wane ciało, ale nie mógł ukryć tę­ży­zny fi­zycz­nej. Ka­rierę za­koń­czył w dru­giej li­dze siat­kar­skiej kilka lat temu, ale po­zo­sta­wał sta­łym by­wal­cem si­łowni. Pro­wa­dził też szkolną dru­żynę siat­kar­ską, od kiedy pod­jął się pracy w li­ceum. Na­brał do­świad­cze­nia w ra­dze­niu so­bie z mło­dzieżą, dla któ­rej po­zo­sta­wał au­to­ry­te­tem. Na co dzień mu­siał zno­sić grupy emo­cjo­nal­nych i gło­śnych, po­zna­ją­cych ży­cie i doj­rze­wa­ją­cych na­sto­lat­ków, któ­rym cza­sem od­bi­jało.

Cho­ciażby sy­tu­acja sprzed chwili. Wąt­pi­łem, aby kie­dy­kol­wiek na­sza hi­sto­ryczka mo­gła za­stać za­pła­ka­nego i za­ła­ma­nego ucznia pod prysz­ni­cem. Wu­efi­sta to kom­plet­nie inne do­świad­cze­nie, po­znaje uczniów w od­mienny spo­sób.

– Nie wy­cho­dzi­łeś przez dłuż­szy czas z szatni, a zdą­ży­łem już po­roz­ma­wiać z Ga­jew­skim o wa­szej sprzeczce. Sło­dzisz? – Tre­ner za­cho­wy­wał się tak spo­koj­nie, aż od­nio­słem wra­że­nie, jak­by­śmy wcze­śniej rze­czy­wi­ście byli umó­wieni na her­batę.

– Jedną.

Na biurku wy­lą­do­wał pa­ru­jący na­pój w kubku z tur­nieju siat­kar­skiego z dwu­ty­sięcz­nego roku. Tre­ner za­siadł za biur­kiem i od razu wziął kilka ły­ków, jakby pi­cie wrzątku o smaku her­baty nie ro­biło na nim wra­że­nia. Ja po swój ku­bek nie się­gną­łem.

– Może jed­nak usią­dziesz? – za­su­ge­ro­wał, po­now­nie wska­zu­jąc mi miej­sce.

– Nie, dzię­kuję.

– Co się dzieje?

– Nic.

– Gdy­bym tylko do­sta­wał stówę za każde „nic”, które mówi uczeń, już bym się wy­grze­wał gdzieś w Hisz­pa­nii z fun­du­szami na resztę ży­cia – wark­nął nie­za­do­wo­lony. – Je­steś by­strym chło­pa­kiem, dla­tego nie po­tra­fię zro­zu­mieć, dla­czego znaj­duję cię pod prysz­ni­cem w ubra­niu i z miną, jakby koń­czył się świat.

– Sam nie po­tra­fię tego zro­zu­mieć – wy­zna­łem szcze­rze.

Tre­ner za­stu­kał pal­cami o blat i cze­kał, aż spró­buję roz­wi­nąć te­mat. Za­że­no­wa­nie sku­tecz­nie za­tkało mi usta.

– Czy cho­dzi o sprzeczkę w szatni?

– I tak, i nie – od­po­wie­dzia­łem ci­cho.

– A kon­kret­niej?

Za­ci­sną­łem odrę­twiałą dłoń.

– Je­śli nie będę wy­star­cza­jący, je­śli nie będę do­star­czać wy­ni­ków, co ze mnie za spor­to­wiec? Chcę po­ka­zać, że je­stem coś wart, ale… Mu­szę być naj­lep­szy.

To zda­nie wy­brzmiało po­nuro, jak­bym opo­wia­dał o cięż­kim i nie­chcia­nym obo­wiązku, a nie o ma­rze­niu. Ob­dar­łem je z ca­łej ra­do­ści.

– Skąd to pra­gnie­nie by­cia naj­lep­szym?

Za­wa­ha­łem się. Prawda wrzała we mnie, lecz nie­zdolna jesz­cze do po­dzie­le­nia się nią.

– Mu­szę coś udo­wod­nić – od­par­łem wy­mi­ja­jąco.

– I ro­zu­miem, że nie chcesz po­wie­dzieć, o co do­kład­nie cho­dzi? Na ten mo­ment nie będę na­ci­skać. Pa­mię­taj tylko, że am­bi­cja jest do­bra, ale nie może stać się ob­se­sją – po­uczył mnie. – Wi­dzia­łem już mło­dych lu­dzi, ta­kich jak ty, któ­rzy po­my­lili by­cie naj­lep­szym z po­czu­ciem wła­snej war­to­ści. Nie cel, ale droga do niego jest naj­waż­niej­sza. Walcz o po­stęp, a nie o per­fek­cję. Co­kol­wiek spra­wia, że chcesz być naj­lep­szy, nie po­winno po­wo­do­wać, że tak re­agu­jesz na błędy. Wy­grana lub prze­grana nie po­winny de­ter­mi­no­wać szczę­ścia w ży­ciu.

– Nie. Wy­grana daje szczę­ście. By­cie naj­lep­szym daje szczę­ście.

– Wiesz, co czeka naj­lep­szych? Co czeka mi­strzów? Wszy­scy chcą ich strą­cić ze szczytu i po­ka­zać, że są od nich jesz­cze lepsi. To nie­koń­cząca się walka, bez chwili od­de­chu. Na­wet gdy sta­niesz się naj­lep­szy, je­dyne szczę­ście, ja­kie cię tam czeka, po­trwa se­kundę, dla­tego mu­sisz mieć też inne rze­czy da­jące ra­dość, ro­zu­miesz?

Spu­ści­łem głowę. Tre­ner mnie nie besz­tał, tylko ra­dził, ale i tak tra­fił w czuły punkt. Bra­ko­wało mi słów, aby wy­do­być z sie­bie od­po­wiedź, i siły, by ją w ogóle wy­my­ślić.

– W ży­ciu spor­towca wy­grane i prze­grane są co­dzien­no­ścią. Nie ma, nie było i nie bę­dzie ni­kogo, kto tylko wy­grywa.

– Mau­ri­cio Corti – wtrą­ci­łem, pa­trząc w bok, przy­pie­kany od środka za­zdro­ścią.

Gdy­bym miał taki ta­lent jak on, mógł­bym szyb­ciej do­trzeć do upra­gnio­nego celu. Ale on lśnił, gdy ja pró­bo­wa­łem wy­krze­sać z sie­bie choć odro­binę iskier.

Tre­ner od razu po­krę­cił głową.

– Nie. Na­wet on, cho­ciaż uta­len­to­wany, kie­dyś prze­gra i, moim zda­niem, le­piej niech prze­gra prę­dzej niż póź­niej, bo spor­to­wiec nie może iść do przodu bez po­rażki. To samo ma miej­sce u was. Prze­gra­li­ście, zgoda. Wie­cie, ja­kie to uczu­cie. Boli. Ale nie mo­żesz się pod­dać, a ja, po­nie­waż je­steś moim pod­opiecz­nym, mu­szę in­ter­we­nio­wać i cię prze­ko­nać, że nie stało się nic złego poza tym, że czeka was wszyst­kich wię­cej pracy na tre­nin­gach. Prze­grana, taka jak ta, za­wsze ma swój po­wód.

– Nie musi się pan tym przej­mo­wać – oznaj­mi­łem pra­wie do­bro­dusz­nie. – In­ter­wen­cja nie bę­dzie po­trzebna.

– Co to ma zna­czyć? – za­py­tał tre­ner, uno­sząc brew. – Nie mów do mnie za­gad­kami.

– Chcę odejść z dru­żyny. Nie chcę dłu­żej grać – wy­ja­śni­łem.

Chcia­łem za­brzmieć pew­nie, ale pod ko­niec zda­nia głos mnie za­wiódł, co było naj­moc­niej wy­brzmie­wa­jącą nutą, gdy za­pa­dła ci­sza. Wy­po­wie­dziane słowa kształ­to­wały się we mnie od ty­go­dni, ale za­głu­szał je sku­tecz­nie Kon­rad. Te­raz, nie­stety, na­wet do­bre serce przy­ja­ciela nie mo­gło mi po­móc.

– A co się stało z „chcę być naj­lep­szy”, o czym wspo­mnia­łeś mi­nutę temu?

– To bez­war­to­ściowe ma­rze­nia.

– Dla­czego? – spy­tał krótko, ale na­le­ga­jąco.

– Bo nie umiem grać! – wy­pa­li­łem po­iry­to­wany. – Spie­przy­łem ostat­nią ak­cję, po­grą­ży­łem dru­żynę! Je­stem do ni­czego!

– To nie ty o tym de­cy­du­jesz, tylko ja. A ja uwa­żam, że umiesz grać – od­bił od razu mój ar­gu­ment. – Dla­czego?

– Nie umiem grać – po­wtó­rzy­łem upar­cie. – Po­peł­ni­łem dzi­siaj mnó­stwo błę­dów. Cały czas po­peł­niam mnó­stwo błę­dów! – po­pra­wi­łem się, zde­ner­wo­wany. – Źle, wszystko ro­bię źle, już nie mam siły! Je­stem tak okrop­nie nie­przy­datny, że ja…! – Pod­nio­słem głos, mimo że nie chcia­łem tego ro­bić.

Znów za­ci­sną­łem dło­nie i zła­pa­łem od­dech, aby się uspo­koić. Wy­ra­ża­nie emo­cji nie szło mi naj­le­piej, a je­śli już, to prze­ja­wiało się krzy­kiem lub ude­rze­niami pię­ści.

– Czy ktoś ci coś ta­kiego po­wie­dział? – drą­żył da­lej.

– Czy to ważne?

– Bar­dzo. Czy mam roz­mó­wić się z kimś z dru­żyny?

– Nie – za­prze­czy­łem od razu. – Nikt z nich nic mi nie po­wie­dział. Dzi­siej­szy ko­men­tarz był pierw­szym, jaki usły­sza­łem. Ja po pro­stu… je­stem ni­kim.

Co­kol­wiek po­wie­dzia­łem, wy­raz twa­rzy tre­nera mocno zła­god­niał.

– Ciężko się słu­cha ta­kich opi­nii mło­dych lu­dzi o sa­mych so­bie – wy­znał, a w jego oczach wi­dzia­łem zmar­twie­nie. Nie­czę­sto się nim dzie­lił. – Nie będę ukry­wać, Król, że od­kąd po­ja­wi­łeś się rok temu, wie­dzia­łem, że je­steś bar­dziej milcz­kiem niż du­szą to­wa­rzy­stwa. Na bo­isku zdy­scy­pli­no­wany i am­bitny. Choć chłodno i me­to­dycz­nie ob­cho­dzisz się z dru­żyną, to po­tra­fisz wy­ba­czyć in­nym błędy w tech­nice, a nie masz tyle wy­ro­zu­mia­ło­ści dla sie­bie.

– Inni mogą – wtrą­ci­łem. – Ja nie mogę.

– Brzmi, jak­byś się bał po­peł­nić błąd. Od po­czątku tego se­me­stru to przy­brało na sile, wi­dzia­łem, jaki je­steś dla sie­bie su­rowy. Za­my­kasz się w so­bie i we wła­snej fru­stra­cji. Nie spo­dzie­wa­łem się jed­nak, że prze­ży­wasz to tak mocno. Je­steś spo­strze­gaw­czym za­wod­ni­kiem, dla­tego grasz jako roz­gry­wa­jący. Wiesz, co się dzieje na bo­isku, po­tra­fisz od­czy­tać ru­chy człon­ków dru­żyny, jak i prze­ciw­ni­ków. Wi­dzę w to­bie ta­lent.

Upar­cie po­krę­ci­łem głową.

– To nie ma zna­cze­nia. Nie chcę już grać. Siat­kówka mnie tylko wy­mę­czyła i nic nie osią­gną­łem. Mam dość. Pod­daję się i je­stem śmie­ciem, za­po­mnijmy o spra­wie.

Tre­ner zło­żył ręce przed sobą, pró­bu­jąc od­gad­nąć co­kol­wiek z mo­jej twa­rzy.

– Sy­piasz do­brze?

To było jedno z ostat­nich py­tań, ja­kich się spo­dzie­wa­łem.

– Ja­kie to ma zna­cze­nie?

– Mam li­stę lek­tur, które mogą ci od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie. Czy sy­piasz do­brze?

Wzru­szy­łem ra­mio­nami.

– Nie wiem. Śpię. Cza­sami dłu­żej, cza­sami kró­cej. Cza­sem w ogóle.

– Sen jest ważny – upo­mniał mnie kar­cą­cym gło­sem. – To nie jest czcze ga­da­nie. Od­po­czy­nek jest klu­czowy, aby or­ga­nizm mógł pra­co­wać, a umysł trzeźwo my­śleć. Wiecz­nie dzia­ła­jąca ma­szyna jest bar­dziej na­ra­żona na ze­psu­cie, ro­zu­miesz? Co wam za­wsze po­wta­rzam?

– Tre­nuj­cie ciężko, jedz­cie re­gu­larne po­siłki, śpij­cie długo – wy­re­cy­to­wa­łem.

– Cie­szę się, że przy­naj­mniej na tre­nin­gach mnie słu­chasz. A te­raz po­roz­ma­wiaj ze mną. – Ton tre­nera znów stał się ła­god­niej­szy, ale wciąż za­pra­wiony wie­lo­let­nią oschło­ścią, którą mu­siał wy­ko­rzy­sty­wać do kie­ro­wa­nia dru­żyną. – Co­kol­wiek się dzieje, można zna­leźć na to roz­wią­za­nie, gwa­ran­tuję ci. Ja i dru­żyna je­ste­śmy dla cie­bie.

– Dru­żyna na­wet ze mną nie roz­ma­wia. Nie po­trze­bują mnie. Do­sta­łem dziś ciosy zza siatki i po swo­jej stro­nie, dla­tego po­sta­ram się ni­komu nie wcho­dzić w drogę. Od­cho­dzę.

Tre­ner na­brał po­wie­trza, ale nie po to, aby się uspo­koić, ale po to, by ze­brać my­śli.

– Gwał­tow­ność tej de­cy­zji świad­czy o tym, że jest coś, o czym mi nie mó­wisz – oznaj­mił, a ja za­ci­sną­łem moc­niej szczękę, aby mi się nie wy­msknęło żadne słowo. – Wi­dzę, że obec­nie tar­gają tobą silne uczu­cia, ale pa­mię­taj: emo­cje są naj­gor­szym do­radcą. Je­śli bę­dziesz chciał opu­ścić na­szą dru­żynę, nie będę cię za­trzy­my­wał, nie mam ta­kiego prawa. Jed­nak chcę, abyś odro­binę od­po­czął, ostu­dził emo­cje i wró­cił do mnie z de­cy­zją przed roz­po­czę­ciem fe­rii świą­tecz­nych.

– Do­brze. Mo­żemy się tak umó­wić.

Tre­ner ski­nął głową i oparł się o krze­sło.

– W ta­kim ra­zie wi­dzimy się w środę. To wszystko. Idź od­po­cząć, Król.

Ski­ną­łem głową na po­że­gna­nie. Her­baty na­wet nie tkną­łem. Tro­chę ża­ło­wa­łem, bo wciąż drża­łem po zim­nym prysz­nicu, ale ba­łem się się­gnąć po ku­bek z na­po­jem, bo mógł­bym po­pa­rzyć się jego za­war­to­ścią przez trzę­sące się dło­nie.

Ode­bra­łem kurtkę z szatni i opu­ści­łem szkołę. Pod nią cze­kał na mnie Kon­rad, tak jak obie­cał. Prze­glą­dał coś na te­le­fo­nie.

– Już się ba­łem, że wpa­dłeś do szafki i nie mo­głeś wyjść! – rzu­cił, gdy sta­ną­łem przed nim.

– Tre­ner chciał ze mną za­mie­nić kilka słów. – Po­pra­wi­łem torbę, na któ­rej wid­niała mo­kra plama od prze­mo­czo­nych ubrań. – Chodźmy stąd.

Po­mimo roz­po­czę­cia astro­lo­gicz­nej zimy, na próżno szu­kać było śniegu, choć tem­pe­ra­tura utrzy­my­wała się w oko­li­cach zera. Za­pią­łem szczel­niej kurtkę i wsu­ną­łem su­che dło­nie do kie­szeni. Gdy opusz­cza­li­śmy te­ren szkoły, Kon­rad wciąż miał nos w te­le­fo­nie.

– Da­niel pi­sze, że po­szli na pizzę po­cie­sze­nia. Idziemy?

– Je­śli chcesz, to idź. Ja od­pa­dam.

– Dla­czego? Chodź, wy­lu­zu­jemy tro­chę!

– Nie.

Kon­rad się za­wa­hał.

– Al­bina tam nie bę­dzie. Trze­cio­kla­si­ści za­wi­nęli się na chatę.

– Nie o to cho­dzi. Nie chcę dzi­siaj ni­g­dzie iść.

We­szli­śmy na te­ren parku są­sia­du­ją­cego ze szkołą, z któ­rego ucznio­wie ko­rzy­stali głów­nie wio­sną i la­tem, by spę­dzać w nim dłuż­sze prze­rwy. Nie­któ­rzy cho­wali się tam, aby móc w spo­koju za­pa­lić lub prze­pi­sać lek­cje, nie­za­leż­nie od pory roku.

– Jak się czu­jesz? – za­py­tał Kon­rad, wci­ska­jąc te­le­fon do kie­szeni. – Wiesz, po tych „przy­jem­nych” sło­wach Al­bina.

– Chcia­łem go udu­sić, te­raz mi to obo­jętne.

– Okej. To chyba do­brze. Wiesz, py­tam, bo za­zwy­czaj nie rzu­casz się tak otwar­cie na lu­dzi.

– Sły­sza­łeś, co po­wie­dział? – spy­ta­łem po­iry­to­wany.

– Nie bro­nię go, za­cho­wał się chu­jowo. Tylko… Gdy­byś tylko chciał po­ga­dać…

– Nie chcę te­raz o ni­czym ga­dać – za­zna­czy­łem. Zmę­cze­nie po­woli za­kra­dało się do mnie i wy­czu­łem już jego chłodny od­dech na karku. – Chcę wró­cić do miesz­ka­nia.

– Izo­lo­wa­nie się od dru­żyny nie jest do­brym po­my­słem – po­wtó­rzył ci­cho mój przy­ja­ciel, tak jak wiele razy od po­czątku tego se­me­stru.

– Je­stem zmę­czony. Tre­ner ka­zał mi od­po­czy­wać.

– Ach, no jak twój idol tak mówi, to tak trzeba zro­bić – oznaj­mił Kon­rad, szcze­rząc zło­śli­wie zęby.

Po­sła­łem mu py­ta­jące spoj­rze­nie.

– To nie jest mój idol.

– Tak, ja­sne. Pew­nie. Na lu­zie.

– Przy­mknij się.

Kon­rad się ro­ze­śmiał, ale już nie pró­bo­wał na­mó­wić na spo­tka­nie.



Gdy emo­cje brały nade mną górę i nie wie­dzia­łem, jak nad nimi za­pa­no­wać, jeź­dzi­łem po mie­ście me­trem. War­szawa ofe­ro­wała tylko dwie li­nie, stale roz­bu­do­wy­wane, dla­tego prze­sia­da­łem się dla uroz­ma­ice­nia po­dróży.

Tak było i tego po­po­łu­dnia, nim wró­ci­łem do miesz­ka­nia. Wło­ży­łem słu­chawki w uszy, ze­ska­no­wa­łem kartę miej­ską przy bram­kach i wsia­dłem do po­ciągu, nie przej­mu­jąc się kie­run­kiem. Zna­la­złem miej­sce na da­le­kim końcu, wci­śnięty pra­wie w róg po­jazdu, i tak po­dró­żo­wa­łem, aż moje my­śli się uspo­ko­iły.

Ob­ser­wo­wa­łem od­bi­cie w szy­bie, gdy mknę­li­śmy pod­ziem­nymi tu­ne­lami. Do po­dróży do­łą­czyły kom­plet­nie obce osoby wy­mie­nia­jące się miej­scami na sta­cjach. Nie przy­pi­sy­wa­łem im żad­nych cha­rak­te­rów, bo wie­dzia­łem, że nie pojmę tego, ile hi­sto­rii, zmar­twień, my­śli i łez po­dró­żuje wraz ze mną z jed­nego końca sto­licy na drugi. Po­dró­żo­wali, uni­ka­jąc spoj­rzeń, wle­pia­jąc oczy w książki lub te­le­fony.

Ro­zu­mia­łem to, bo dla wszyst­kich była to trasa z pracy lub ze szkoły do domu bądź na od­wrót. Nie mieli za­miaru się tu­taj po­zna­wać, tylko ści­snąć się ja­koś w wa­go­nie i prze­trwać. Dla mnie prze­by­wa­nie wśród ob­cych, w po­dróży bez celu, było tym, co po­ma­gało mi uło­żyć my­śli, głów­nie dla­tego, że nie chcia­łem ro­bić scen jak kie­dyś w gim­na­zjum, gdy się po­pła­ka­łem w po­ciągu i nikt i tak nie zwró­cił na to uwagi. Zro­zu­mia­łem wtedy, że nikt obcy się mną nie za­in­te­re­suje, nie­ważne, czy pła­czę, czy umie­ram.

Mu­zykę ze słu­cha­wek mniej lub bar­dziej tłu­mił pęd me­tra w za­leż­no­ści od tego, czy przy­je­chał stary po­jazd czy now­szy. Oso­bi­ście uwa­ża­łem, że te star­sze miały wię­cej uroku niż ten, któ­rym obec­nie po­dró­żo­wa­łem, ale na dru­giej li­nii pod­sta­wiano tylko naj­now­sze mo­dele. W tych wcze­śniej­szych na­wet do­no­śny trzask drzwi prze­dzie­rał się przez słu­chawki, po­dob­nie jak po­wta­rzalny i me­ta­liczny ko­mu­ni­kat: „Na­stępna sta­cja”.

Gdy po­jazd mknął, ciało po­ru­szało się w jego ryt­mie.

Może wła­śnie te wszyst­kie bodźce po­zwa­lały mi się wy­ci­szyć i kil­ka­dzie­siąt mi­nut po­droży ko­iło moje my­śli. Nie­od­parte po­czu­cie sa­mot­no­ści w tym ogrom­nym mie­ście zni­kało, gdy wi­dzia­łem in­nych sa­mot­nie po­dró­żu­ją­cych.

Dzięki temu me­cha­ni­zmowi ra­dze­nia so­bie ze stre­sem zna­łem ko­lej­ność sta­cji na pa­mięć, cho­ciaż nie na każ­dej opusz­cza­łem po­ciąg. Nie mia­łem po­wodu, by je­chać na przy­kład na Ka­baty, ale lu­bi­łem się tam prze­sia­dać na ostat­niej sta­cji, by po­tem wsiąść w me­tro po­wrotne. I tak w kółko, aż po­ukła­da­łem my­śli i pod­ją­łem de­cyzję, co da­lej.



23 grud­nia, środa
Wschód słońca: 07:43
Za­chód słońca: 15:27

– Re­zy­gnuję – po­in­for­mo­wa­łem tre­nera.

Zna­leź­li­śmy się w tej sa­mej sce­ne­rii, co dwa dni temu. Pu­sty i duszny ga­bi­net na­uczy­cieli WF-u na skraju prze­rwy świą­tecz­nej. Tym ra­zem nie by­łem prze­mo­czony po prysz­nicu, a tre­ner nie za­ofe­ro­wał mi her­baty. Wpa­try­wał się we mnie, nie­wiele zdra­dza­jąc. Sta­ra­łem się nie do­strze­gać w jego oczach za­wodu, po­nie­waż opu­ści­łem dzi­siej­szy, w do­datku ostatni w tym roku tre­ning. Do­piero po nim po­ja­wi­łem się na hali, wcze­śniej go prze­czekałem, krą­żąc bez celu po parku ze słu­chaw­kami w uszach.

– Ostat­nio wy­da­wa­łeś się mocno zde­ter­mi­no­wany. Nie po­trze­bu­jesz wię­cej czasu, aby to prze­my­śleć?

– Nie. Nie chcę już mieć tego na gło­wie.

Tre­ner dał mi jesz­cze mi­nutę, abym się za­sta­no­wił nad kon­se­kwen­cjami, ale wpa­try­wa­łem się w niego upar­cie.

– Nie mogę zmu­sić cię do gry, je­śli tego nie chcesz. To przy­nio­słoby od­wrotny sku­tek, przy­naj­mniej do czasu, aż sam ochło­niesz i od­szu­kasz na nowo sens w tym spo­rcie. Choć, moim zda­niem, ko­chasz siat­kówkę – oznaj­mił, wsta­jąc z krze­sła. Góro­wał nade mną, mimo że sam by­łem cał­kiem wy­soki. – Dla­tego mam dla cie­bie inną pro­po­zy­cję.

– Co? – wy­pa­li­łem, nim ugry­złem się w ję­zyk. – Zna­czy, słu­cham?

– Je­śli po­trze­bu­jesz prze­rwy, do­brze. Jed­nak cał­ko­wite od­cię­cie się bę­dzie głu­potą, na którą, jako twój na­uczy­ciel, nie mogę po­zwo­lić. Chciał­bym ci za­pro­po­no­wać rolę asy­stenta.

Przez ostat­nie czter­dzie­ści osiem go­dzin my­śla­łem chwili, gdy zja­wię się w tym ga­bi­ne­cie i for­mal­nie odejdę z dru­żyny. Roz­kła­da­łem tę roz­mowę na czę­ści pierw­sze i ana­li­zo­wa­łem moż­liwe sce­na­riu­sze, przy­go­to­wu­jąc w gło­wie od­po­wie­dzi. Na ten roz­wój wy­pad­ków nie by­łem go­towy.

– Nie ro­zu­miem – od­po­wie­dzia­łem, gdy tre­ner cze­kał na ja­ką­kol­wiek re­ak­cję.

– Nie próż­no­wa­łem i po­roz­ma­wia­łem z pa­nią dy­rek­tor o twoim przy­padku. Nie przej­muj się, nie wcho­dzi­łem w szcze­góły. Wła­ści­wie to bar­dzo szybko prze­ko­na­łem ją do tego po­my­słu – tłu­ma­czył wy­raź­nie za­do­wo­lony z sie­bie. – Może udzie­lił się jej świą­teczny na­strój i spoj­rzała na to ła­skaw­szym okiem? Choć ja też po­tra­fię być prze­ko­nu­jący.

Ogól­nie mia­łem do­bre zda­nie o dy­rek­torce. Dbała o uczniów i nie po­tra­fi­łem ukryć za­sko­cze­nia, gdy na po­czątku wrze­śnia od­wie­dziła każdą z no­wych klas, aby się przed­sta­wić i po­znać pod­opiecz­nych. Ni­gdy nie spo­tka­łem się z tym, aby ktoś na tym sta­no­wi­sku zni­żył się do po­ziomu uczniów. Z re­guły ten, kto osiadł na tym stołku, już się nami nie in­te­re­so­wał.

– Uzna­li­śmy, że bę­dzie to dla cie­bie od­po­wied­nie roz­wią­za­nie – kon­ty­nu­ował tre­ner. – Nie chcemy, żebyś re­zy­gno­wał z koła za­in­te­re­so­wań, dla­tego przyjmę cię pod moje skrzy­dła. Po­znasz od pod­szewki, co ozna­cza kie­ro­wać dru­żyną. I bę­dziesz za­ła­twiać sprawy or­ga­ni­za­cyjne, a ty je­steś świet­nie zor­ga­ni­zo­wany – do­dał za­chę­ca­jąco. – Wciąż bę­dziesz czę­ścią dru­żyny, po­ma­ga­jąc w tre­nin­gach, ale nie bę­dziesz mu­siał grać. Do czasu, aż uznasz, że je­steś go­tów, by wró­cić.

Ode­brało mi mowę. Nie spo­dzie­wa­łem się ni­gdy do­bra od ży­cia, ale w tym mo­men­cie coś w końcu się prze­biło przez ma­skę spo­koju, którą pró­bo­wa­łem no­sić.

– Dla­czego pan to dla mnie robi? – za­py­ta­łem ze ści­śnię­tym gar­dłem, a słowa le­dwo prze­kro­czyły gra­nicę szeptu. – Po co tyle za­chodu wo­kół mnie? Ja je­stem ni­kim.

Tre­ner wstał i pod­szedł do mnie. Po­ło­żył mi ręce na ra­mio­nach i de­li­kat­nie je ści­snął, co mnie jesz­cze bar­dziej po­ru­szyło, bo fa­cet za­wsze był szorstki w oby­ciu.

– Nie je­steś ni­kim. I wiem też, że każdy, kto cho­ciaż tro­chę stara się być do­brym czło­wie­kiem, jest wart za­chodu. A ty je­steś nieco za­gu­bio­nym, ale do­brze za­po­wia­da­ją­cym się mło­dym męż­czy­zną. A poza tym ob­ser­wu­jemy cię od roku. Je­steś do­brym za­wod­ni­kiem i uczniem, po­tra­fisz po­go­dzić te dwa obo­wiązki, dla­tego wiemy, że w twoim wy­padku można zro­bić wy­ją­tek.

Spu­ści­łem głowę, za­sta­na­wia­jąc się nad jego sło­wami. Może ten kon­sen­sus nie był taki zły? W głębi serca ko­cha­łem siat­kówkę, gra­łem w nią od lat i kie­dyś nie­śmiało wią­za­łem z nią przy­szłość. Może ucieczka nie jest ra­tun­kiem?

– A co na to dru­żyna? – spy­ta­łem po­wąt­pie­wa­jąco. – Czy będą chcieli, abym się czymś ta­kim zaj­mo­wał…?

– Tak się aku­rat składa, że mogę po­dej­mo­wać de­cy­zje bez ich udziału. Py­ta­nie, jaka jest twoja. Je­śli się zgo­dzisz, za­czy­nasz po prze­rwie świą­tecz­nej. Wa­run­kiem jest, abyś utrzy­mał wy­soką śred­nią ocen, ale w twoim przy­padku się o to nie mar­twię. Go­rzej z Dą­brow­skim i Szul­cem. – Po­krę­cił głową z dez­apro­batą. A wi­dząc moje dal­sze wa­ha­nie, do­dał: – Po­wiem tak, Król. Ży­cie nie­czę­sto daje dru­gie szanse.

– Zgoda – wy­pa­li­łem po­spiesz­nie.

Spły­nęła na mnie na­gła ulga. Zdjęto ze mnie cię­żar, który od kil­ku­na­stu ty­go­dni spra­wiał, że le­dwo co się wy­nu­rzy­łem, a on znów mnie cią­gnął pod wodę. Tre­ner zdjął ze mnie pre­sję, którą na sie­bie na­ło­ży­łem, a jed­no­cze­śnie mo­głem wciąż być bli­sko uko­cha­nego sportu.

Na twarz tre­nera wy­pły­nął rzadko spo­ty­kany uśmiech, który i tak prze­ja­wiał się pod po­sta­cią nie­znacz­nego unie­sie­nia ką­ci­ków ust. Po­kle­pał mnie po ra­mio­nach, po czym zdjął z nich ręce, aby­śmy mo­gli uści­snąć so­bie dło­nie i tym sa­mym przy­pie­czę­to­wać na­szą umowę.

– Obie­ca­łem pani dy­rek­tor, że o czymś ci przy­po­mnę – do­dał. – Mamy szkolną te­ra­peutkę. Na pewno o tym wiesz. Pani Ko­ściuszko ma ga­bi­net przy bi­blio­tece. Ro­zu­miemy, że nie można ni­kogo do tego zmu­sić, ale chcę, abyś roz­wa­żył wi­zytę. – Uniósł dłoń, gdy już otwie­ra­łem usta, aby od­mó­wić. – Chcę, abyś wie­dział, ja­kie masz moż­li­wo­ści. Do­brze jest się cza­sem ko­muś wy­ga­dać, a z tego, co wi­dzia­łem, ty tego po­trze­bu­jesz. Oczy­wi­ście rów­nież je­stem dla cie­bie do­stępny.

– Nie chcę ni­czego obie­cy­wać.

– I słusz­nie, obiet­nice nie­wiele zna­czą – rzu­cił po­sęp­nie. – Jesz­cze jedna rzecz. – Cof­nął się do biurka i wy­su­nął szu­fladę za­my­kaną na klucz. Wy­cią­gnął z niej coś, co na po­czątku sko­ja­rzyło mi się z de­ską do kro­je­nia wa­rzyw, do któ­rej przy­kle­jona zo­stała byle jak po­gnie­ciona ko­karda. – Pro­szę. We­so­łych świąt. To dla cie­bie, na do­bry po­czą­tek – oznaj­mił, wrę­cza­jąc mi drew­nianą pod­kładkę do pi­sa­nia z klip­sem. Po­sła­łem mu py­ta­jące spoj­rze­nie. – Wpi­sa­łem „me­na­dżer spor­towy” w wy­szu­ki­warkę i pierw­sze, co się po­ja­wiło, to zdję­cie fa­ceta z pod­kładką. Uzna­łem, że ci się przyda w two­jej no­wej roli.

– Ja nic dla pana nie mam.

Tre­ner prych­nął.

– Jak to nic? Od stycz­nia za­su­wasz przy moim boku, a to nie jest ła­twa ro­bota. Kto wie, może jesz­cze za­tę­sk­nisz za bo­iskiem.

– Nie pla­nuję wró­cić do tego sportu – za­strze­głem.

– Mamy dużo czasu, całą twoją mło­dość.

Za­ci­sną­łem dło­nie na pod­kładce. Nie­wiele pre­zen­tów do­sta­wa­łem w ży­ciu, a ten był na­prawdę cenny.

– Mo­żesz już iść, Król. Wi­dzimy się po prze­rwie świą­tecz­nej. Od­pocz­nij.

– Tak, dzię­kuję. We­so­łych świąt – ży­czy­łem.

Tre­ner mnie od­pra­wił, więc wy­sze­dłem na ko­ry­tarz. Tam za­trzy­ma­łem się na chwilę, wpa­tru­jąc się po­now­nie w pod­kładkę, i mru­ga­łem za­cie­kle po­wie­kami, ta­mu­jąc wzru­sze­nie. W ogóle nie spo­dzie­wa­łem się ta­kiego ob­rotu sprawy. Cię­żar celu wy­pa­ro­wał i mo­głem na­brać po­wie­trza do płuc bez kłu­ją­cego bólu w klatce pier­sio­wej. Czy tre­ner spe­cjal­nie to zro­bił, aby od­cią­gnąć uwagę od mo­jej nie­zdro­wej, pie­czo­ło­wi­cie ho­do­wa­nej ob­se­sji…?

Po­chło­nięty my­ślami nie za­uwa­ży­łem, że skrada się chaos krę­co­nych, ja­snych wło­sów.

– I co? – do­py­ty­wał Kon­rad, ła­piąc mnie za ra­miona i po­trzą­sa­jąc. – Do­sta­łeś de­skę?

– To pod­kładka do pi­sa­nia – wy­ja­śni­łem i wsu­ną­łem ją do torby.

– Za­mie­rzasz coś pi­sać? Sprze­da­wać nią klapsy? Do­bra, po­trze­buję wię­cej in­for­ma­cji.

– Nie będę już grać, ale będę asy­sten­tem tre­nera. Me­na­dże­rem dru­żyny.

Tre­ner nie użył tego ostat­niego okre­śle­nia wprost, aby opi­sać nową rolę, ale brzmiała bar­dzo do­brze, gdy wy­po­wie­dzia­łem ją na głos.

– Co? – zdzi­wił się mój przy­ja­ciel. – Kor­nel, ty tak se­rio…? Kilka błę­dów nie prze­kre­śla cię jako siat­ka­rza. Pa­mię­tasz, jak na tre­ningu po­da­łem piłkę tak, że ude­rzyła ka­pi­tana pro­sto w twarz? Le­ciała mu krew z nosa. – Wzru­szył ra­mio­nami, jakby to nie była jego wina, że po ze­tknię­ciu piłki z twa­rzą le­ciała krew.

– Wiesz, że nie dam rady.

– Nie, nie wiem! – za­prze­czył wo­jow­ni­czo, po czym ro­zej­rzał się po ko­ry­ta­rzu, spraw­dza­jąc, czy ktoś nas słu­cha. – Po­wie­dzia­łeś mu?

– Nie.

– Masz tyle se­kre­tów, to nie­zdrowe – oce­nił, krę­cąc głową.

– Dzięki temu je­stem cie­kaw­szy – od­po­wie­dzia­łem z za­do­wo­le­niem.

– Ale za to jaki iry­tu­jący.

– I kto to mówi?

– Du­pek! Ale chyba na­leżą ci się gra­tu­la­cje.

– Tylko nie mów o tym ni­komu. Wolę mieć spo­kojną prze­rwę świą­teczną.

– Ja­sne, stary. Do­brze wiesz, że we mnie jak w stud­nię.

– To zna­czy, że jak rzucę w cie­bie mie­dzia­kami i po­pro­szę, abyś był ci­cho, to się w końcu za­mkniesz?

– Nie no, stary, hola, nie sza­lejmy – od­po­wie­dział, szcze­rząc zęby. – Se­krety za­trzy­muję dla sie­bie, chyba że są cie­kawe. Na szczę­ście je­steś naj­nud­niej­szym typ­kiem pod słoń­cem.

– Za­raz przy­walę ci pod­kładką.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij