Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Proszę się obudzić… już po zabiegu… - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,00

Proszę się obudzić… już po zabiegu… - ebook

Proszę się obudzić... już po zabiegu… to po Proszę się nie bać... zaraz pan zaśnie... druga część opowiadań o sytuacjach w szpitalach, których autor był świadkiem.

Wiesław Mikuś, lekarz anestezjolog pracujący w szpitalach w Zamościu, w Szczebrzeszynie i w Biłgoraju. Autor tekstów kabaretowych i piosenek oraz wierszy, ma na koncie dwie pełnospektaklowe sztuki teatralne, pisze muzykę do swoich tekstów, występował też na scenie jako, jak sam mówi, „namiastka aktora i piosenkarza”. Do tego dużo rysuje i maluje, a swoje prace zaprezentował na wielu wystawach.

"Dziś przed rozpoczęciem elektrowstrząsów zostałem przez panią doktor psychiatrę poczęstowany herbatą. Pani doktor jest osobą dużo starszą ode mnie i nie wypadało mi odmówić – chociaż wielkiej ochoty na herbatę wcale nie miałem. Rozmawialiśmy w jej gabinecie, siedząc przy ogromnym, dębowym biurku (…) Pani doktor zaczęła mi opowiadać – z wielkim przejęciem i z wypiekami na policzkach, ale także z wyraźną dumą i zadowoleniem – jak to zaatakował ją w tymże gabinecie jeden z pacjentów.
– Dwa dni temu to było… Panie doktorze… Ja go tu wzięłam na rozmowę i zebranie wywiadu – a on?… Zsunął sobie spodnie od piżamy, wystawił swoje stojące prącie – bo mu stało i było jak gromnica i…
– Mówi pani – jak gromnica? W takim bladym, woskowym kolorze jak gromnica?
– Gdzie tam w kolorze! Takie wielkie jak gromnica!
– Aha…
– Ogromne!… I zaczął mnie ganiać dookoła biurka.
Zauważyłem wyraźnie, że opowiadając mi to z radosną satysfakcją, nie mogła się wyzbyć wyrazu twarzy świadczącego o wielkim zadowoleniu na samo wspomnienie.
– I co?
– I cały czas wykrzykiwał „kocham cię, kocham cię”…
– Tak? To nie był w zasadzie groźny. I raczej to nie był atak.
– No wie pan… Poniekąd był to atak. Mógł mnie przecież zgwałcić.
Mówiąc to, uśmiechnęła się niemal lubieżnie. Sprawiała wrażenie mocno podnieconej. A może tylko niewłaściwie odbierałem jej emocje?
– A ja umykałam… Umykałam. I wie pan – ganialiśmy się wkoło tego biurka raz w tę – raz w drugą stronę, a on cały czas z tym stojącym prąciem na wierzchu. Ha, ha… Nie mógł mnie dogonić, bo piżama zsunęła mu się na kolana i nie miał dostatecznej szybkości.
– Aha. To jakby nie te spodnie na kolanach – pewnie by panią dopadł?
Zamlaskała rozkosznie i przełknęła ślinę. Odpowiedziała po chwili.
– Pewnie by mnie dopadł…"
(fragment "Pamiętnika")

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8159-807-1
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

W pewnym momencie – a było to już dość dawno – pomyślałem sobie, że ludzie, których spotkały nieszczęścia, mniej lub bardziej tragiczne sytuacje, kłopoty, czy też wydarzenia, których byli oni uczestnikami, znikną bezpowrotnie w dziejach świata, jeżeli ich nie utrwalę. Kiedyś nikt o tych ludziach, a tym bardziej o tym, co ich spotkało nie będzie pamiętał. Bieg historii wymaże te zdarzenia z pamięci i zostaną nieodwracalnie utracone. Znikną na zawsze. A przecież kiedyś, dla kogoś były one w pewnym momencie najważniejszymi w życiu. Były najważniejszymi na świecie. Wpływały na losy tych ludzi i ich rodzin. Gdybym nie opisał tych historii w książce, uległyby one zapomnieniu.

Warto o tych ludziach pamiętać – tym bardziej że w większości oni już nie żyją. I gdyby nie moja książka, te historie też by umarły, też by o nich zapomniano – jakby ich nigdy nie było, a przecież były… I ci ludzie też byli…

Chciałem, żeby po tych ludzkich tragediach i po tych ludziach pozostał w historii jakiś ślad. Im poświęcam kolejny tom moich opowiadań.PROSZĘ SIĘ OBUDZIĆ…
JUŻ PO ZABIEGU

To wydarzyło się co prawda kilka lat temu, ale pamiętam wszystko tak, jakby to było wczoraj.

To był nieskomplikowany zabieg. Odbył się na oddziale ginekologicznym biłgorajskiego szpitala i trwał krótko. Trzeba było po prostu bardzo dokładnie zbadać pacjentkę ginekologicznie, a ponieważ chodziło też przy okazji o pobranie wycinka z szyjki macicy, poproszono mnie, żebym panią do tego nieprzyjemnego zabiegu uśpił. I tak się stało.

Ową pacjentką była młoda osoba o imieniu Tereska – co w tym akurat przypadku jest istotne.

Przed zabiegiem porozmawialiśmy, a w czasie tej wstępnej rozmowy pani powiedziała mi, że bardzo się boi. Wszystkiego… Boi się późniejszego przebiegu choroby, boi się bólu, boi się, że będzie coś czuła, i że się po wszystkim nie obudzi. Uspokajałem ją jak mogłem, mówiąc, że zabieg będzie trwał krótko, że nie będzie nic czuła i na pewno się obudzi. A po wszystkim – przypuszczalnie za dwie – trzy godziny ‒ pójdzie już do domu.

W końcu zasnęła, ginekolog dość szybko zrobił to, co miał zrobić i zacząłem ją budzić.

Cały proces budzenia to nie była w tym przypadku skomplikowana czynność. Po takim krótkotrwałym uśpieniu tiopentalem po prostu czeka się aż lek usypiający przestanie działać. Czasem jest to pięć, czasem piętnaście minut. Kiedy osoba usypiana „wraca do życia”, najpierw pojawia się sprawny i wydolny oddech, który w czasie głębokiego snu może być nieco zaburzony. Potem powracają odruchy. Przykładowo – dotknięcie rzęs powoduje zaciśnięcie powiek – z każdą chwilą coraz mocniejsze. Zwykle po kolejnych kilkunastu sekundach – albo minutach – zaczyna się nawiązywanie kontaktu z usypianą osobą. Na prośbę anestezjologa lub anestezjologicznej pielęgniarki budzony człowiek zaczyna otwierać oczy, choć czasem nie bardzo jeszcze wie, gdzie jest i co się z nim dzieje. Potem wykonuje proste polecenia w rodzaju: „proszę otworzyć oczy, proszę oddychać głęboko, proszę powiedzieć, czy pani (pan) mnie słyszy”. Jeszcze później zadajemy kilka pytań w stylu: „jak się spało”, „co się śniło”, „czy coś boli” itd. W następnej kolejności powraca już prawie pełna świadomość miejsca i czasu, aż w końcu możemy uznać, że usypiany człowiek doszedł do siebie i można go z zabiegówki odesłać na oddział. W tym konkretnym przypadku – odesłać człowieka rodzaju żeńskiego – panią Tereskę.

Człowiek rodzaju żeńskiego – pani Tereska – po skończonym zabiegu powoli, zgodnie ze schematem budzenia powoli dochodziła do siebie. Oddychała wydolnie, zauważyłem nawet, że powieki drgają jej „same z siebie” – jakby już szykowała się do ich uniesienia, choć jednak resztki snu nie pozwalały jeszcze na całkowite otworzenie oczu.

W tym momencie wiedziałem, że pani Tereska już mnie słyszy. Starałem się nawiązać z nią kontakt, pytając coraz natarczywiej i mając nadzieję, że zaraz sobie całkiem logicznie pogadamy. Zacząłem najpierw w miarę cicho i delikatnie.

– Pani Teresko… Dzień dobry. Słyszy mnie pani?

Cisza. Tylko drgnięcie powiek sugerowało, że pytanie do niej dotarło, ale odpowiadać jej się nie chciało. Rozumiem… Czasem tak bywa. Poczekamy.

Ginekolodzy już sobie poszli. Na sali z Tereską zostałem tylko ja, moja pielęgniarka i położna, która myła użyte przy zabiegu narzędzia.

– Pani Teresko… Już po wszystkim. Otwieramy oczy…

Cisza. Brak konkretnej reakcji ze strony pacjentki.

– Dzień dobry… Dzień dobry… Jak się spało?

Nic. Żadnej wyraźnej reakcji, żadnego sygnału, że moje pytania docierają, choć powieki drżą, jakby za chwilę miały odsłonić oczy. Ale na razie nie odsłaniały.

– Tereska… Tereska… Otwórz oczy…

Brak zdecydowanej reakcji na moje słowa. No cóż – trzeba jeszcze poczekać. Nie każdy budzi się według książkowego schematu. No to jeszcze poczekamy. Przez chwilę rozmawiałem z moją pielęgniarką o pozostałych zabiegach zgłoszonych na ten dzień.

A potem znowu…

– Tereska… Proszę się obudzić… Już po zabiegu.

Westchnęła tylko głębiej, jakby moje słowa do niej prawidłowo docierały, ale drażniły.

Pomyślałem, że może trzeba jeszcze nieco poczekać. Upłynęło kolejnych kilka minut.

– Tereska… Proszę się obudzić… Już po zabiegu.

Brak reakcji ze strony Tereski – takiej reakcji, jakiej się spodziewałem. Tylko powieki zadrgały nerwowo. Postanowiłem zajrzeć do jednego z jej oczu. Delikatnie podniosłem palcem powiekę. Oko wyraźnie zwróciło się w moim kierunku. Czyli – Tereska mnie słyszy. Tylko nie chce z jakichś powodów reagować na moje słowa. Źrenica była wąska i wyraźnie zareagowała na światło, jakie do niej wpadło, zatem mózg w porządku. Puściłem powiekę.

– Tereska… Wiem, że mnie słyszysz. Otwórz oczy…

Byłem coraz bardziej natarczywy. Moja pielęgniarka także traciła chyba cierpliwość.

– Pani Teresko. Jak doktor pyta, to proszę odpowiedzieć. Przecież pani nas słyszy – prawda?

Nadal żadnej reakcji. Zacząłem się zastanawiać, czy może przypadkiem „coś poszło nie tak” i brak reakcji ze strony Tereski ma jakieś uzasadnienie. Może ogłuchła?… Ale nie. Nic nie mogło się stać. Wszystko przebiegło prawidłowo.

– Tereska… Budzimy się… Proszę się obudzić – już po zabiegu.

Nie reagowała. Teraz wyraźnie już zaciskała powieki, jakby oczy same chciały się otworzyć, a ona siłą woli starała się trzymać je zamknięte.

Ki piorun? Co za cholera? Przecież ona wyraźnie stara się, żebyśmy się nie porozumieli.

Potrąciłem palcem jej rzęsy, a ona zareagowała odruchowo i mocniej zacisnęła powieki.

– Tereska! Wiem, że mnie słyszysz! Otwieramy oczy – już!

Byłem coraz bardziej uparty i coraz głośniejszy. A ona coraz bardziej „bez reakcji”.

– Tereska… To nie żarty! Proszę otworzyć oczy. Wiem, że mnie słyszysz!

Nic. Byłem przekonany, że trwa to wszystko wystarczająco długo, żeby leki przestały działać. Na pewno już przestały. Drgające powieki, a chwilami nawet mocniejsze ich zaciskanie były sygnałem, że ona mnie słyszy, tylko… Właśnie – tylko co? Poczekaliśmy jeszcze minutę.

Moja prawa ręka – pielęgniarka anestezjologiczna – była już zniecierpliwiona.

– No, pani Teresko… Proszę oczy otworzyć. Już po wszystkim.

Nic – tylko wyraźne drganie powiek i poza tym żadnej reakcji. Żadnego poruszenia palcami dłoni czy stóp. Ale wiedziałem – ba, byłem pewny, że ona mnie słyszy, tylko nie chce jej się reagować. Taka „cholera” z niej. Przed zabiegiem rozmawiała normalnie i nic nie wskazywało na to, że ona się obrazi. A właśnie…

– Tereska… A może się obraziłaś? Co?… Pogniewałaś się na nas?

Nic – tylko powieki, które niby chciały się otworzyć, ale jakby z jakiegoś powodu nie mogły.

Wszystko trwało już około dwudziestu minut. Położna skończyła myć narzędzia i sobie poszła.

Pielęgniarka anestezjologiczna miała dość tej zabawy. Podobnie jak ja.

– Szefie, co jest?

– Nie wiem. Nic… Chyba nic. Po prostu Teresce nie chce się z nami gadać.

Mówiłem to dość głośno, żeby budzona pacjentka usłyszała, co mówię do pielęgniarki.

Byłem zirytowany i moja gadka przybrała ton rozkazujący.

– Tereska… Koniec żartów! Wiem, że mnie słyszysz. Otwórz oczy!

Nic.

– Tereska!…Natychmiast otwórz oczy. Wiem, że mnie słyszysz.

Nic.

‒ Nie udawaj! Ja wiem, że już nie śpisz. Tereska!… No już!

Nic.

– Tereska, bo sobie stąd pójdziemy, a ty zostaniesz sama na tym stole do wieczora.

Nic.

– Tereska – oddychaj głęboko!…

Nic.

– Tereska – otwórz oczy!…

Nic. Tylko nieco intensywniejsze drganie i zaciskanie powiek.

– Tereska – nabierz dużo powietrza!…

Nic. Żadnej wyraźnej reakcji na moje słowa.

Moja pielęgniarka – żeby czymś się zająć w oczekiwaniu na łaskawą reakcję pani Tereski – zaczęła robić porządki w szafce anestezjologicznej. A Tereska – jak poprzednio – bez zmian. Oddychała normalnie, mrugała powiekami, nie otwierając jednakże oczu. Tętno było prawidłowe i dobrze wyczuwalne, ciśnienie krwi, które zmierzyliśmy, było prawidłowe, tylko…

No właśnie… Tylko co? Byłem przekonany, że pani „pod tytułem” Tereska świetnie mnie słyszy, ale z jakichś powodów udaje, że nic do niej nie dociera.

Do sali zajrzał ginekolog, który wykonywał zabieg.

– Co jest? Macie jakiś kłopot?

– Nie. Wszystko gra.

– A co?… Nie może się obudzić?

– Może. Już jest obudzona, tylko jej się nie chce z nami gadać.

– To co? Wstanie?… Bo to już z pół godziny trwa, a ja mam następne pacjentki do badania w tym gabinecie.

– Wstanie. Po prostu zaraz oddam ją na salę chorych i niech sobie tam leży, bo nic jej nie jest. Nie chce z nami gadać, to niech nie gada i tyle. Taki typ.

Ginekolog sobie poszedł, a ja postanowiłem zakończyć to całe „budzenie”. Panią Tereskę zacząłem traktować bezosobowo, jakby to nie była chora, którą przed chwilą usypiałem, ale ktoś o kim sobie po prostu rozmawiamy. Nie chce się z nami porozumieć – to nie musi. Wiem, że nic jej nie jest. Oddamy ją na oddział, bo szkoda czasu.

Zwróciłem się do mojej pielęgniarki.

– Dobra. Nie chce z nami rozmawiać, to niech nie rozmawia. Wiem, że nas słyszy i dobrze wie, co się z nią dzieje. Po prostu jest uparta. Niech pani pójdzie po położne i niech tu przyjadą z wózkiem. Oddajemy ją na ginekologię. Szkoda czasu.

Ale zanim moja pielęgniarka wyszła z gabinetu spróbowałem jeszcze raz…

– Tereska… Ja już nie mam do ciebie cierpliwości. Wiem, że nic ci nie jest. Otworzysz oczy – czy nie?

Nie otworzyła. Zamrugała tylko leciutko.

– Tereska… Już idziesz na swoje łóżko. Wiem, że mnie słyszysz, dlatego ci to mówię. Masz leżeć i nie wolno ci wstawać przynajmniej przez dwie godziny. I do widzenia!

Do gabinetu położne razem z moją pielęgniarką wtoczyły wózek do przewożenia chorych. Ustawiły go równolegle do stołu, na którym odbywał się zabieg – przez pacjentki z oddziału ginekologicznego często nazywany „samolotem”.

– Tereska… Koniec żartów. Musisz się teraz przesunąć na wózek, bo nie damy rady cię dźwignąć. Pomóż…

Żadnej reakcji. Widocznie nie miała zamiaru nam pomagać, bo że nas słyszy, byłem święcie przekonany.

– Tereska… Przesuwamy się. Już.

Nie podjęła próby przesunięcia się na wózek, ale wyraźnie nabrała więcej powietrza, niż robiła to do tej pory. Poruszyła także ustami, jakby już za chwilę miała coś powiedzieć. No… Może wreszcie…

– Tereska… Słuchaj mnie. Musisz się przesunąć na wózek. Słyszysz, co mówię?…

I wtedy pani Tereska nie otwierając oczu, bez żadnych trudności, bardzo wyraźnie, jakby wcale nie była wcześniej usypiana powiedziała:

– Tereska to… Tereska tamto… A Tereska ma cię w dupie!OPOWIEŚCI STARSZEGO KOLEGI 1

Tym razem to ja jestem na dyżurze „starszym kolegą”.

– A pamiętasz swój pierwszy dyżur na erce?

To było pytanie skierowane do mnie. Marek był ciekaw niektórych zdarzeń z historii zamojskiej służby zdrowia i na tym naszym wspólnym, „pogotowiarskim” dyżurze akurat zachciało mu się wypytywać o erkę. Mogliśmy gadać. Dzień był w miarę spokojny, było niewiele wezwań, a teraz – wieczorem – leżeliśmy już na swoich tapczanikach w pokoju lekarskim w stacji pogotowia.

– Pewnie, że pamiętam. To był tak doniosły fakt, jakby w mieście wybudowano cały nowy szpital. No, może trochę przesadzam, ale – naprawdę – wszyscy żyliśmy tym dawno wyczekiwanym zdarzeniem. Erka… Wreszcie będzie erka… Z prawdziwego zdarzenia. Wcześniej jeździły do wszystkiego zwykłe karetki, warszawy, fiaty, i nawet jedna nyska, ale formalnie w Zamościu erki nie było. A potem mówiło się, że „uruchomimy wam erkę, bo w innych miastach już takie są”, dopełniono odpowiednich formalności i wreszcie… To była właściwie zwykła nyska, może tylko nieco lepiej wyposażona w leki, ale co najważniejsze – miała na boku wymalowaną dużą literę „R”. W gazetach pisali, że i my w Zamościu mamy wreszcie taką karetkę.

– Ale ten twój pierwszy dyżur erkowy… Pamiętasz?

– Tak. Oczywiście. Zaraz ci opowiem. Jak już wyznaczono dzień, od którego miała funkcjonować erka, to nawet nie pamiętam, kto miał te pierwsze dwa dyżury. Ja miałem mieć taki dyżur w trzeci dzień.

– Lista jakaś była?

– Tak. Lekarzem, który miał przejść na erkę, to na początku był trzeci z nas – ten ze zwykłej listy dyżurujących w pogotowiu.

– Jak ja dzisiaj?

– Tak. Potem stworzono dodatkową listę czwartego lekarza tylko do erki. I były dyskusje… Czy ten erkowy dyżurny ma mieć swoją siedzibę w stacji pogotowia – czy na terenie szpitala?

– Teraz ma siedzibę w szpitalu.

– Tak. Ale na początku przez kilka dni czwarty lekarz dyżurujący na erce siedział tu – w stacji pogotowia na zamojskiej starówce. A ja miałem taki dyżur właśnie w trzeci dzień funkcjonowania erki. I pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj – choć minęło od tamtego czasu kilka lat. I to nie dlatego, że to początek moich wszystkich dyżurów na erce, ale z powodu wezwania, jakie mi się wtedy trafiło.

– Coś strasznego?

– Zaraz ci opowiem. Ale teraz muszę iść do ubikacji, a ty zrób herbatę. Zjemy kolację. Mam mielonkę i chleb. Ty masz coś? Bo jak nie masz, to mogę się podzielić. Cała mielonka to dla mnie za dużo.

– Dziękuję, nie trzeba. Mam bułkę i żółty ser.

Marek jest dobrym i pracowitym kolegą-dyżurantem. Nie kombinuje, jak by tu nie wyjechać na wezwanie. Nie ociąga się i przyjmuje pacjentów, którzy zgłaszają się ze swoimi dolegliwościami do pogotowia. Oczywiście lepiej, żeby tacy chorzy trafiali do przychodni, ale zawsze znajdzie się ktoś, komu bliżej ze swoją chorobą do pogotowia niż do przychodni i tych – pomiędzy wyjazdami – przyjmujemy w „pogotowiarskim” gabinecie. Z Markiem zawsze dobrze mi się dyżuruje. Lubię go. Jest inteligentnym człowiekiem i dobrze się z nim gada – co nie o każdym koledze lekarzu mogę powiedzieć. Dzielimy się robotą sprawiedliwie, a ja – mimo że dla niego jestem starszym kolegą – nigdy nie obciążam go swoją pracą. Na mnie – gdy byłem jeszcze bardzo młodym lekarzem – starsi koledzy wielokrotnie zwalali na dyżurach swoje obowiązki. Sami szli w nocy spać, a ja zasuwałem w karetce za nich. Teraz bardzo nie chcę, aby Marek odniósł wrażenie, że jako ten „starszy” staram się wymigać od większości wyjazdów i obarczać pracą młodszego kolegę. No… Mogłem zrzucić na niego z czystym sumieniem jedynie zrobienie herbaty. Tym bardziej, że na poprzednim naszym wspólnym dyżurze to właśnie ja robiłem herbatę do kolacji.

Kiedy już pozjadaliśmy swoje kolacyjne zapasy i ułożyliśmy się na tapczanikach, Marek wrócił do pytania o pierwszy dyżur na „prawdziwej erce”. Minęła godzina dwudziesta druga i mogło się zdarzyć, że nikt nas do rana do niczego nie wezwie. Takie spokojne noce czasem bywają. Rzadko, co prawda, ale bywają. I wtedy leżąc – a zawsze jest nas w tym gabinecie dwóch – możemy rozmawiać do woli. Takie rozmowy nocami na dyżurze były czasem bardzo ciekawe i kształcące. Mnie – przykładowo – starsi koledzy wiele razy opowiadali o ciekawych przypadkach ze swoich dyżurów, a ja jako młody lekarz chłonąłem te opowieści, starając się wyciągnąć z nich naukę dla siebie na przyszłość. I wiele się nauczyłem. Ale też dowiedziałem się od starszych kolegów, że niektóre dyżury – bywało – obfitowały w alkohol, że kiedyś lekarz musiał być jurorem oceniającym jędrność biustu żon pijanych pacjentów, że można mieć w miarę kształtną głowę, która w rzeczywistości jest całkowicie pozbawiona czaszki itd. Bywa też jednak, że niektórzy dyżuranci potrafią być bardzo nudni. Przykładowo, jeden z naszych kolegów na każdym dyżurze zawsze z wielkimi emocjami opowiada od początku do końca o odkrytym przez siebie nowym, fizjologicznym odruchu dotyczącym kobiet. Mnie opowiadał to już kilkakrotnie i chcąc nie chcąc musiałem tego słuchać. Odkryty przez niego „odruch” ma polegać na tym, że „jak się młodą kobietę w wieku do dwudziestu pięciu lat uszczypnie w łechtaczkę, to ona mrugnie okiem po tej stronie, po której w przyszłości pojawi się u niej glejak mózgu”. Sam sposób obserwacji i metoda wyciągania wniosków są żenujące, wynikają z jakichś błędnych założeń, jakiejś seksualnej obsesji, a istnienie odruchu jest ponad wszelką miarę wątpliwe i nigdy nie zostało potwierdzone. Nikt rozsądny takich badań by nie przeprowadzał. Od tamtej pory każdą głupotę w naszej zamojskiej służbie zdrowia lekceważąco nazywamy „odruchem doktora Z.”. Miewa też z nami dyżury pewien doktor, który jest bardzo elokwentny i wygadany – tyle że… zawsze czuć od niego alkohol. Po jego zachowaniu wcale nie widać, że coś wypił. Zabezpiecza się przed posądzeniem o pijaństwo, opowiadając, że „właśnie zażył syrop od kaszlu, bo czuje się przeziębiony”. Jest też kolega, który nie wyjeżdża do chorych, bo wiecznie jest zmęczony i śpiący, a drugi i trzeci dyżurny muszą odwalać robotę za niego. W zespole dyżurantów mamy również kolegę, którego permanentnie pilnuje żona. Przychodzi niby pokazać nowe zakupy, albo z obiadem czy kolacją, i siedzi z nim w gabinecie, ale my doskonale wiemy, że są to tylko preteksty, a tak naprawdę chodzi o to, „czy mąż przypadkiem nie podrywa którejś z dyspozytorek, albo jakiejś ponętnej pacjentki”. Jej obecność bardzo nam tutaj przeszkadza, ale jak powiedzieć koledze, żeby ją odesłał do domu. Z tymi właśnie kolegami nie lubię dyżurować, ale z Markiem dyżuruje się dobrze. On już jest pełnoprawnym ginekologiem i czasem sam opowiada mi ciekawe historie związane z porodami. A teraz leżymy sobie na swoich tapczanikach najedzeni i pełni nadziei, że do rana nie będzie już żadnych wezwań. Marka nadal nurtuje moje „straszne” wspomnienie z pierwszego wyjazdu erką.

– No to co się wydarzyło na twoim pierwszym wyjeździe karetką reanimacyjną, że pamiętasz to do dzisiaj?

– Tak cię to interesuje?

– Pewnie. Opowiadaj.

– Hm… A więc tak… To był trzeci dzień funkcjonowania w Zamościu takiej karetki i pamiętam, że była to niedziela. Byłem bardzo dumny, że będę jeździł na erce, bo uważałem anestezjologów za najbardziej predysponowanych do takich dyżurów. Sam się napraszałem, aby jak najwcześniej usiąść w erce.

– Rozumiem. Też bym tak robił, będąc na twoim miejscu.

– Drugi anestezjolog – Tomek – także dostał takie dyżury, ale w następnych dniach. Byłem bardzo ciekawy, jak będzie wyglądała ta praca, jakie będą nam zlecane wyjazdy i ogólnie – jak to wszystko będzie się kręciło. Pierwsze dwa erkowe dni przebiegły bez godnych uwagi przypadków i można powiedzieć, że nic się istotnego nie wydarzyło. Nawet – zdaje mi się – wcale nie było wezwań dla erki. Wtedy ten pierwszy mój dyżur ‒ a trzeci w historii zamojskiego pogotowia – objąłem o godzinie siódmej. I do godziny dziewiątej nic się nie działo. A potem było wezwanie pod hasłem „jedziecie do wisielca”. Na wsi niedaleko Zamościa znaleziono powieszonego człowieka, ale gdy nas wysyłano, nie było nic wiadomo o okolicznościach tego powieszenia. Wzywający podobno wykrzyczał tylko do słuchawki „przyjeżdżajcie szybko, powiesił się”, podał adres i natychmiast się rozłączył. Pędziliśmy, ile tylko dało się wycisnąć z nyski z wielką, granatową literą „R” na boku.

– Ta karetka to była najzwyklejsza nyska? Niczym się nie różniła od innych?

– Oczywiście. Najzwyklejsza na świecie. Jedyne co różniło ją od wcześniejszych modeli to brak przegrody między kabiną kierowcy a przedziałem medycznym, ale wtedy już wszystkie nowe nyski nie miały tej stalowej ścianki. A leki i sprzęt były takie same jak w normalnych karetkach. Może tylko więcej było szyn Kramera do unieruchamiania kończyn – bo tu się ich więcej zmieściło niż w fiacie. No i kroplówek też mieściło się więcej. Tyle że nie miało to żadnego logicznego uzasadnienia.

– No i co z tym powieszonym? Zdążyliście go uratować?

– A skąd… Kierowca znał ten adres, wiedział , gdzie to jest i dość szybko dojechaliśmy na miejsce. Okazało się, że wjechaliśmy na podwórko domu, w którym poprzedniego dnia odbywało się wesele. Na płotach przytroczone były kolorowe baloniki, widziałem jakieś szarfy na ścianach budynków i wiele ściętych młodych brzózek – teraz już podwiędłych – wokół ganku i drewnianego podestu dla tańczących. Po podwórzu snuli się jacyś wymęczeni weselnicy, ale było ich niewielu, a do karetki podbiegło dwóch starszych mężczyzn i zapłakana, tęga kobieta. Zresztą ci mężczyźni też mieli łzy w oczach. Kilka osób stało w kątach podwórka oraz przy ganku i też wydawało mi się, że płaczą.

– Wesele… To dlatego ten wyjazd tak ci utkwił w pamięci?

– Tak. Wesele. Ale nie tylko dlatego ten wyjazd zapamiętałem. Słuchaj, co było dalej.

– Słucham.

– Ci panowie poprowadzili nas w kierunku obory. A może to była jakaś przybudówka stodoły?… W każdym razie z przerażeniem powtarzali tylko – „tędy… proszę tędy… szybko”. A ja dopytywałem się „co z chorym”. Odpowiadali mi jedynie „no co… tędy… co może być z chorym… tędy proszę… no… powiesił się… o Boże… powiesił się”. Mieli zrezygnowane głosy i zrezygnowane, zgarbione sylwetki. To nie byli młodzi ludzie. Wcale nie byli głośni ani natarczywi. Pozostałe osoby na podwórku obserwowały nas w milczeniu. Ktoś chlipał, ktoś wycierał łzy chusteczką. Pytałem, kiedy ten ktoś się powiesił, ale odpowiadali, że „nie wiedzą”…

Wtedy już doszliśmy do drabiny przystawionej do tak zwanej „górki” i pokazali mi, że tam mam wejść. Zacząłem wchodzić po drabinie, a za mną wspinał się sanitariusz z torbą pełną leków. Kiedy wystawiłem głowę przez otwór w suficie obory, to w pierwszej chwili nic nie widziałem. Było bardzo ciemno – chociaż na dworze świeciło silne, poranne słońce. Jedynym źródłem światła było małe okienko w przyczółku i w tym słabym świetle – kiedy mój wzrok przyzwyczaił się już do mroku – zobaczyłem jakiś ciemny kształt leżący na samym środku podłogi. Kiedy do niego podszedłem, zorientowałem się, że to mężczyzna. Wtedy już wszyscy weszli na ten strych. I sanitariusz, i któryś z tych prowadzących nas tu panów. Sanitariusz podał mi latarkę. Oświetliłem leżącego mężczyznę i zobaczyłem, że to bardzo młody i bardzo przystojny człowiek. Wyjątkowo przystojny. Przypominał mi tego francuskiego aktora – Alana Delona.

– O kurczę!

Barczysty… Dobrze zbudowany… Miał bardzo łagodny wyraz twarzy i półprzymknięte powieki. Był już zimny. Musiał umrzeć wiele godzin temu, bo wystąpiło już stężenie pośmiertne. Nie mogłem zgiąć jego ręki. Miał szerokie, sztywne źrenice, a na szyi zaciśniętą pętlę grubego sznura z odciętym końcem. Drugi koniec sznura zwisał z belki pod stropem. Obok leżała skrzynka po jabłkach… A może to był jakiś niewielki taboret? Kiedy go badałem, stanął obok mnie jeden ze starszych panów, który wszedł na strych za nami. Oderwałem wzrok od denata i spojrzałem na niego. Płakał bezgłośnie. Jego klatką szarpały spazmy. Widziałem to, bo mój wzrok przyzwyczaił się już do panującego mroku. Łez nie widziałem. Pewnie były, ale nie chciałem tego sprawdzać i świecić mu latarką w twarz. Zacząłem przepytywać go o to, co się tu wydarzyło i nasza rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

– Jak to się stało?

– Panie doktorze… to jest… mój… syn.

Mówił powoli, przełykając co chwila coś, co więziło mu słowa w gardle.

– Pański syn?

– Tak…

– On nie żyje. Nic nie mogę zrobić.

– Wiem…

– Ile ma – przepraszam… Ile miał lat?

– Dwadzieścia sześć…

– Ale sobie wybrał czas na samobójstwo. Wesele…

– To jego wesele… To jest pan młody.

– O Boże kochany. Co go do tego popchnęło? Bo myślę, że to on sam się powiesił.

– Tak… Sam…

Sanitariusz z kamienną twarzą słuchał naszej rozmowy. Zgasił latarkę i rozmawialiśmy w półmroku stryszku.

Teraz Marek wtrącił się do mojego opowiadania.

– Więc to był pan młody?

– Tak. Jego ojciec nie mógł dosłownie wydusić z siebie kolejnych słów, ale powtarzał: To jego wesele… Jego… Coś ty, synku, narobił?… Coś ty zrobił najlepszego?… Syneczku kochany… Synku…

Stałem z sanitariuszem – obaj wstrząśnięci – obok martwego pana młodego. Właściwie nie bardzo wiedziałem, co mamy dalej robić. Wynieść się stamtąd?… Zawiadomić milicję?… Dać wszystkim coś na uspokojenie?… Zapytałem ojca, czy wie, kiedy syn się powiesił, bo jego ciało już ostygło. Odpowiedział, że nie wie. Było tak, że syn wiele pił i po „oczepinach” zniknął. Nikt się specjalnie tym nie przejął, bo myśleli, że jest pijany i postanowił się trochę zdrzemnąć. Nikt go nie widział i nikt go nie szukał, a gospodarze nadal wypełniali swoje weselne obowiązki, myśląc, że syn gdzieś się zaszył dla świętego spokoju i jak wytrzeźwieje, to się zjawi. Ale kiedy rano nadal go nie było, zaczęli wszystko przeszukiwać. I znaleźli go wiszącego na poddaszu obory. Odcięli ciało i wezwali pogotowie.

– O kurczę! Smutne. Nigdy nie miałem wezwania do powieszonego.

– Tamten martwy pan młody to też był mój pierwszy samobójca. Ale nie to jest powodem, że zawsze będę tamten wyjazd pamiętał.

– A co? Bo to, co opowiadasz i tak jest okropne.

– Jest. Ale jest jeszcze coś, co rzuciło dodatkowe światło na tę tragiczną śmierć pana młodego.

– Tak?

– Tak. Bo zapytałem ojca jeszcze tam na strychu – co z panną młodą? Odpowiedział, że – co zrozumiałe – bardzo to przeżywa, że niemal umarła, kiedy znaleziono ciało jej dopiero co poślubionego męża, że można sobie wyobrazić, w jakiej tragicznej sytuacji się znalazła, że nie chce nikogo widzieć, że dali jej relanium i trochę ją to otumaniło, że w domu pilnują, żeby sobie nie zrobiła czegoś złego i tak dalej. Potem powiedziałem, żeby niczego nie ruszali zanim nie zjawi się milicja, którą sami zawiadomimy, i zeszliśmy ze stryszku. Kiedy dochodziłem już do karetki, podeszła do mnie owa panna młoda podtrzymywana przez starszą kobietę – może matkę. Domyśliłem się po stroju, że to ona. Przykro było patrzeć na jej tragiczną sylwetkę. Zataczała się, szła z trudem, miała na sobie brudną miejscami i wygniecioną suknię ślubną odartą z jakichkolwiek koronek i ozdób. Miała rozwiany włos i obrzęknięte od płaczu, czerwone oczy. Była chyba bez butów i mówiła z wyraźnym wysiłkiem. Ale co najważniejsze – była w bardzo zaawansowanej ciąży.

– O kurczę!

– Może był to nawet ósmy miesiąc – albo wręcz była tuż przed porodem. Właściwie wyglądała tak, jakby jej suknię ślubną wypychała z przodu ogromna piłka. I była bardzo, bardzo brzydka. Rzadko się zdarza, aby kobieta miała tak odpychającą fizjonomię.

– Może te nocne wydarzenia tak ją wykończyły?

– Na pewno też. Ale mimo to widać było, że nieszczęsna panna młoda nie grzeszy urodą. A nawet powiem ci więcej. Była odpychająco brzydka. Nie wiem, czy widziałem w życiu kogoś bardziej nieładnego. I zapytała łamiącym się, słabym głosem – „co z jej mężem”. Odpowiedziałem najdelikatniej jak mogłem, że nie żyje i nic nie możemy już zrobić. Zachwiała się, nogi się pod nią ugięły i nie upadła tylko dzięki tej starszej kobiecie, która ją podtrzymała. Zapytałem, czy nie czuje, żeby zaczęła się akcja porodowa i czy może chce, abyśmy zabrali ją do szpitala. Zaprzeczyła słabym ruchem głowy i ponownie, kiedy zasugerowałem, że jej przewiezienie do szpitala byłoby uzasadnione. Zapytałem jeszcze, czy może chce, aby jej dać coś uspokajającego, ale nie chciała. Spuściła głowę, odwróciła się i powoli skierowała w stronę domu. Ojcu pana młodego wyjaśniłem, że jeśli milicja zezwoli, to wypiszę akt zgonu syna i powiedziałem, gdzie mnie będzie mógł znaleźć. I w zasadzie tyle. Wróciliśmy do bazy, dyspozytorka zadzwoniła na komendę milicji, milicjanci jeszcze tego samego dnia przesłuchali mnie w pogotowiu na temat tego, co się wydarzyło i powiedzieli, że prokurator zezwolił na wystawienie aktu zgonu. A wiesz dlaczego nie zapomnę tego wyjazdu i tego dyżuru?

– No?…

– Bo to musiało być tak. Bardzo przystojny młodzian wpędził brzydką dziewczynę w ciążę. Zrobił jej brzuch, a żenić się z taką nieładną kobietą nie chciał. Czas biegł, brzuch rósł, a chłopak nie mógł sobie wyobrazić, że będzie musiał spędzić dalsze życie obok swojej szpetnej żony. A że żenić się nie chciał, to wiem od ojca, który mi to powiedział, kiedy przyszedł po akt zgonu. Tę żeniaczkę wymogli na nim rodzice, mówiąc, że dziecko niczemu niewinne i ślub być musi, bo ono powinno mieć pełną rodzinę. Matkę i ojca. Do tego wstyd byłby na wsi i dla dziewczyny, i dla nieodpowiedzialnego chłopaka. Były boje, przekonywania i naciski, a chłopak bronił się, że matki dziecka nie kocha, będzie na nie płacił alimenty, ale ma inną dziewczynę i tamtą kocha, a do tej czuje wstręt. W końcu młody zgodził się na ślub i rodzice odetchnęli, że wszystko przed wiejską opinią publiczną będzie w należytym porządku.

– A on jednak tego nie wytrzymał.

– Tak… On tego nie wytrzymał. Wolał się powiesić niż dotrwać do końca swojego wesela z tak odpychającą żoną. Do tego z wielką piłką pod ślubną sukienką. Wolał nie żyć w ogóle niż żyć z nią. I właśnie z powodu tego – tak skomplikowanego – biegu zdarzeń na wiejskim weselu pamiętam ten pierwszy w życiu wyjazd prawdziwą erką. Innych wezwań z tamtego dnia w ogóle nie pamiętam.

– Taaak… Wolał się powiesić niż żyć z aż tak brzydką kobietą.

– Właśnie tak. Potem miałem jeszcze jednego wisielca w trakcie mojej zawodowej pracy. Młody i chyba chory psychicznie człowiek wieszał się trzy razy i go w porę odcinali. Ale za czwartym razem powiesił się skutecznie. A wiesz na czym?

– No – na czym?

– Na krzaku czarnej porzeczki o wysokości jednego metra. Ale opowiem ci o tym kiedy indziej, bo już mi się chce trochę spać.

– Dobrze. To dobranoc. Może do rana już nie będzie wezwań?

– Może nie będzie… Dobranoc.

Wezwań już nie było, ale w samym środku nocy obudziła mnie dyspozytorka.

– Doktorze. Przyszedł pacjent z raną dłoni. Czeka w gabinecie.

Okazało się, że pacjent był nieźle wstawiony, rana prawej dłoni powstała przy odbijaniu korka z butelki wina i butelka przy tym pękła, na ramieniu miał zaciśniętą opaskę, którą natychmiast odwiązałem, bo tylko nasilała krwotok, nie mógł zginać palca wskazującego – a więc miał przecięte ścięgna i mocno krwawił. Na miejscu w pogotowiu nic nie mogłem zrobić poza dezynfekcją rany i nowym opatrunkiem. Poprosiłem obudzonego sanitariusza, żeby sam odwiózł pijaczka do szpitala na chirurgiczną izbę przyjęć, co też uczynił, i tak się zakończył ten dyżur. Nikt więcej nas już do rana nie budził i nikt już niczego od nas nie chciał. Dzisiaj wydaje mi się, że gdy zasnąłem – to we śnie nawiedziła mnie jakaś mroczna zjawa w brudnej, podartej sukni ślubnej i w welonie panny młodej pełnym dziur… Aaa… Dobrze, że to był tylko głupi sen.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: