- W empik go
Prowincja pełna marzeń - ebook
Prowincja pełna marzeń - ebook
Pełna wdzięku i świeżości współczesna powieść, będąca hołdem dla uroków polskiej prowincji, w której splata się wątek Mazur dzisiejszych i przedwojennych, czyli byłych Prus Wschodnich. Główną bohaterką jest dziennikarka lokalnego czasopisma, której los stawia na drodze paskudnego szefa, a zaraz potem Niemca poszukującego rodzinnych korzeni. Przedwojenna historia, która zresztą wydarzyła się naprawdę, uruchamia lawinę wydarzeń współczesnych. Wśród przepięknego krajobrazu mazurskiego rozgrywają się wielkie i małe historie.
Tessa Caponi-Borawska napisała kiedyś, że w jej rodzinnym miasteczku, w Toskanii, w księgarni miejskiej jest specjalny regał na „toscaniana”, książki napisane przez tych, którzy są zakochani w miejscowych tradycjach, potrawach, nastroju, naturze, ludziach.
Sądzę, że w Mrągowie musi też taki regał stanąć w księgarni miejscowej! Autorka – Mazurzanka (Mazurka?) snuje opowieść o Mrągowie, o Mazurach, w której się czuje miłość do ziemi ojczystej, do tego kawałka Polski, w którym się wychowała, do ludzi – byłych i obecnych mieszkańców.
Pachnie ta opowieść ziołami, łąkami, potrawami. Jest trochę historii Mazur podanej jakby od niechcenia, jest wartka akcja i… miłość jest – czyli to, czego powieść potrzebuje.
Poproszę o taki osobny regał, z którego będziemy sobie razem, wraz z innymi piewcami urody ziem mazurskich, wabiły czytelnika serdecznością i ciepłem.
Małgorzata Kalicińska.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-049-6 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaczyna się od zmian w redakcji lokalnego tygodnika, planowaniu, wysycaniu i konieczności docenienia gospodyń domowych
Tygodnik trzeba wysycać informacjami! Muszą być bliskie sprawom przeciętnego zjadacza chleba! Pamiętajcie, kto nas czyta – ludzie średnio wykształceni, mający niewielki zasób słów. Gospodynie domowe, które chcą wiedzieć, co słychać u ich sąsiadów. I sprawami tych sąsiadów musi żyć nasz tygodnik. Rozumiecie???!!! – grzmiał zza biurka całkiem nowy szef, przydzielony nam przez wydawcę, który sam kiedyś był naczelnym, ale wziął się za biznes w Opolu i tam się przeprowadził. Redakcję nadzorował na odległość, licząc na naszą lojalność i pracowitość. My wysyłaliśmy mu co tydzień nowe numery, a on je oceniał, notując uwagi czerwonym cienkopisem i odsyłał. Do naczelnego należało wyciągnięcie wniosków z tych poprawek.
Nowy naczelny był jego dawnym kolegą, pojawił się tydzień temu, a już przewrócił redakcję do góry nogami. Zaczął od Zbyszka, czyli byłego już szefa. Spokojnego czterdziestolatka, któremu najwyraźniej zabrakło siły przebicia w układach z wydawcą. Dochodziły nas słuchy, że nowy, imieniem Artur, po prostu stracił pracę w swoim rodzinnym Olsztynie i poszukiwania zajęcia zaczął od dawnego kolegi, który miał wobec niego jakieś stare zobowiązania. A że Zbyszek był zbyt cichy i cierpliwy, by walczyć, dał się szybko wysadzić z siodła. Znalazł na szczęście pracę w innym mazurskim miasteczku i, jako człowiek samotny i bez zobowiązań, wyemigrował, pokornie robiąc miejsce dla Artura. Ten rozpanoszył się na biurku poprzednika jeszcze kiedy ten miał tam swój kubek i notatnik. Na czystym po raz ostatni blacie porozkładał telefony, pełne szpargałów firmowe papierowe teczki i woreczki z kanapkami. Okazywał duże zniecierpliwienie, gdy Zbyszek powoli pakował do kartonu po papierze do drukarki zawartość swoich szuflad. Palił nerwowo papierosy, jeden po drugim, nie zwracając uwagi na niepalącą resztę – czyli nas wszystkich, pochowanych po kątach. Czekał, aż Zbyszek wyniesie się już całkiem i będzie mógł w pełni zaanektować jego biurko.
Ta chwila wreszcie nastąpiła. Artur nie pożegnał się z wychodzącym. Widać Zbyszek nie był godzien jego zainteresowania. Popatrzył tylko za nim, a potem wyszedł ostentacyjnie na balkon dokończyć papierosa i porozmawiać z wydawcą.
– Właśnie wyjeżdża. Tak, zaraz zrobię… Oczywiście, pamiętam… – dochodziły do nas strzępy rozmowy.
Wyszliśmy na redakcyjny parking pożegnać Zbyszka – czując na sobie wzrok Artura. Potępienie dla naszej wylewności wwiercało się nam w plecy. Mimo to obejmowaliśmy naszego byłego naczelnego, niektórzy nawet mieli łzy w oczach. Było nam żal, że wyjeżdża, że nie zrobimy już razem kolejnego numeru tygodnika. Inteligentny, czujny, błyskotliwy, był doskonałym dziennikarzem. To jednak dla wydawcy w Opolu liczyło się chyba najmniej.
W duchu każdy zastanawiał się, kto pierwszy zacznie zabiegać o względy nowego szefa. Najwcześniej pękła stażystka Jola. Zaproponowała herbatkę. Odmówił, mówiąc, że pije tylko kawę. I przypalił kolejnego papierosa. Za chwilę Jola przybiegła z parującym, firmowym kubkiem. Przyjął go łaskawie, postawił na swoim biurku i rozpoczął perorę:
– W naszych tekstach używamy słów powszechnie zrozumiałych. Żadnych skomplikowanych znaczeń. Poprzedni szef… – tu na chwilę zawiesił głos znacząco, żebyśmy nie mieli żadnych złudzeń, iż teraz już wszystko będzie inaczej niż w czasach jego poprzednika – popełnił wiele błędów. Ten tygodnik wymaga podźwignięcia, ale damy radę. Przede wszystkim musimy wyrobić plan wydawcy, jeśli chodzi o reklamy. Nie jest najgorzej, gazeta żyje z nich, jakoś się trzyma, ale ten dział trzeba trochę podciągnąć.
I tu zaczął się wykład na temat sprzedawania powierzchni reklamowej, współpracy z klientami, propozycji rabatowych i walki o klienta. W zasadzie mógł tego wysłuchać tylko nasz handlowiec, Michał, jednak nowy władca najwyraźniej uznał, że tajniki wiedzy na temat zdobywania reklam będą niezbędne również dla piszących. W głębi serca miałam nadzieję, że nie będę musiała tych powierzchni już wkrótce sama sprzedawać. Artur gotów był wierzyć, że dziennikarz jest od wszystkiego! Kiedy odważyłam się wreszcie zapytać, czy w tym czasie, kiedy on wykłada wiedzę przydatną tylko Michałowi, który i bez tego był dostatecznie sprytny, moglibyśmy powrócić do swoich zajęć, bo właśnie kończymy numer, Artur spojrzał na mnie srogo i stanowczo upomniał:
– Wszyscy musimy wiedzieć, co wzajemnie robimy. Od dziś pracujemy w zespole. Ty – wskazał na mnie przyżółconym od tytoniu palcem – jesteś trybikiem tego zespołu. Gdy Michał pójdzie na urlop, może będziesz musiała go zastąpić.
No i się doczekałam! Oby tylko Michał nie poszedł na urlop! Utarł mi Artur nosa już na wstępie, na pierwszym spotkaniu zapoznawczym. To chyba nie wróżyło nic dobrego. A potem przekonaliśmy się, że wielką miłością Artura są właśnie takie spotkania, na których mógł demonstrować swoją władzę.
– Codziennie o dziewiątej będziemy spotykali się na odprawie – powiedział stanowczo. – O tej porze wszyscy mają już być w redakcji, z przygotowanym planem działania na cały dzień. Propozycjami tematów. I pamiętamy. Musimy je wysycać informacjami. Jak najwięcej informacji. A nasze spotkania będą miały nazwę „planowanie”.
Padł na nas blady strach. Najmniej przestraszyła się Jola, bo była młoda i ładna, a najwyraźniej te cechy zwróciły uwagę Artura. Sam nieszczególnie urodziwy, dość niski, wydawał się jakiś, hm… niedomyty, niedogolony; z łysiną na środku głowy, przypominał raczej ludzką wersję E.T. niż redaktora naczelnego lokalnego tygodnika. Wydawało mu się pewnie, że ma taki nonszalancki styl, bo dumnie prężył się i nosił dłonie w kieszeniach, gdy z nami rozmawiał. Gdy już te dłonie wyciągał, można było zauważyć, że pod paznokciami żółtych palców czasem kryły się interesujące z punktu widzenia bakteriologa złoża, konsystencją przypominające plastelinę, a wokół całej postaci unosiła się woń smażenia i stęchłego dymu papierosowego. I dopiero przez to przebijał się zapach wody toaletowej. To nie był sznyt. To było niedbalstwo!
– No to mamy nowego szefuńcia – powiedziała już pierwszego dnia Baśka, której biurko stało tuż przy moim. Baśka skończyła tę samą uczelnię, co ja. Nie planowała zostać dziennikarką, wolała zawód kosmetyczki, jednak jak tylko w miasteczku zaczęły krążyć słuchy o tym, że ktoś zamierza stworzyć lokalną gazetę, tak jak ja, zgłosiła się ze swoimi dokumentami. Bo dziennikarzem może zostać każdy. No i jakoś tak wyszło, że obie dostałyśmy tę pracę – chętnych w miasteczku było jak na lekarstwo, tutejsze szkoły specjalizowały się jeszcze wówczas w produkowaniu mechaników, kucharzy i krawcowych.
Baśka wsiąkła w redakcyjne życie, spodobała się jej ta swoista niezależność. Okazała się dobrą koleżanką i była w zespole jedyną kobietą, z którą jakoś się dogadywałam. Ona najwyraźniej również dostrzegła w nowym szefie więcej wad niż zalet i z niespotykaną dotychczas gorliwością zatopiła swój nos w lekturze listu do redakcji.
– Redaktorek jak ta lala – mruknęła po kilku minutach. – Moje poczucie estetyki zostało mocno naruszone. Ech, gdzież ten nasz wymuskany Zbysiu… – westchnęła cicho.
Ja milczałam. Czułam na plecach wzrok Artura i słyszałam głos rozszczebiotanej Joli:
– Może jeszcze kaweczkę?
Artur mruknął coś pod nosem, a mnie ogarnęły dziwne przeczucia. Bo wiercenie wzrokiem w plecach nie mogło być przypadkowe. Pocieszałam się jednak, że za dużo umiem, by nowy naczelny mógł się mnie po prostu pozbyć. Postanowiłam dotrzeć jakoś do tej niezdobytej, niedomytej twierdzy i – w myśl mojej życiowej zasady, że z każdym można się porozumieć – spróbować dogadać się jakoś z nowym naczelnym, skoro już przyszło nam razem pracować. Bo mam głębokie przekonanie, że wszystko, co nam się w życiu zdarza, jest potrzebne. Może również i to wrażenie, jakie wywołuje nasz Artur? Może ma mnie ono nauczyć, że nie wszystko jest zawsze do przodu?
Nabrałam zwyczaju pośpiesznego wracania z pracy do domu, by umyć się dokładnie. Od niedawna bowiem miałam wrażenie, że przesiąkam zapachem, który stał się integralną częścią naszej spokojnej dotąd, pomalowanej na pastelowe kolory, obsadzonej kwiatami i obwieszonej obrazami redakcji.
Właśnie suszyłam włosy, gdy zadzwoniła komórka. „Któż to może być?” – pomyślałam głośno. Wyświetlił się numer redakcji. Z tego co wiem, wszystko, co miałam zaplanowane na dziś, wykonałam. Zresztą któż mógł o tej porze dzwonić? Rozstaliśmy się na schodach o szesnastej. Zamknęliśmy drzwi na klucz. To skąd?… Odebrałam. W słuchawce usłyszałam głos Artura. Zmroziło mnie.
– Czytam właśnie twój tekst – zaczął. Pomyślałam – „matko, co on robi o tej porze w redakcji? Czy nie zamierza wracać do domu? Przecież mieszka w Olsztynie! Nie chce tam wracać, pomieszkać trochę?” Artur nie zamierzał.
– Czytam i uważam, że trochę przesadziłaś. Zbytnie użalanie się nad jakąś samotną matką z Piecek chyba nie zainteresuje czytelnika. Nam potrzeba krwi. Jakiegoś sporu, jakiegoś problemu. A tu co? Żeby chociaż ten mąż ją pobił. Żeby chociaż musiała z dziećmi uciekać nocą na policję. A ta co? Wyprowadziła się po prostu, kiedy męża nie było w domu. I te podziękowania dla personelu Domu Samotnej Matki też bez sensu. Po co im dziękować? Oni przecież wypełniają swoje obowiązki. Za to im płacą! Z kieszeni podatników! Odrzucam ten tekst. Musisz go przeredagować i wysycić informacjami.
Ciekawymi z punktu widzenia gospodyni domowej – dodałam sarkastycznie w myślach. Nie podzieliłam się jednak tą myślą z moim rozmówcą. Obawiałam się, że słuchawka po drugiej stronie eksploduje. Mógł być już przecież przemęczony – tyle godzin w pracy, o suchych kanapkach. I jeszcze musi czytać wypociny jakichś prowincjonalnych dziennikarzy. Z dala od domu. Może mu nawet zimno, bo marcowe wieczory nie są najprzyjemniejsze. Tak się w tych myślach zapędziłam, że prawie wsiadłam w samochód i zawiozłam mu termos z gorącą kawą. Na szczęście było to jednak niewykonalne. Mój samochód był w warsztacie.
Artur, nie domyślając się, jak wielka troska o niego nagle mnie przejęła, ciągnął dalej:
– Jutro o dziewiątej tekst ma być gotowy. Na planowaniu przedstawisz mi swoje pomysły, jak go wysycić i co zmienić. Pamiętaj o targecie, do którego skierowany jest nasz tygodnik.
Sprawdziłam w wikipedii, co to jest ten target. Wysycanie już zaczęłam rozumieć. Hm, niedługo wszyscy będziemy tak się mądrzyć. Używać trudnych słów, a robić dalej to samo. Tak nastawiona do jutrzejszego spotkania owinęłam się kocem i zasiadłam w fotelu, żeby konceptualnie popracować. Bardzo zależało mi na tym tekście. Samotna matka, którą poznałam w domu opieki, urzekła mnie swoją życiową mądrością i desperacją, z jaką walczyła o spokój dla swojej trójki dzieci. Mąż zaczął pić kilka lat temu. Odkąd zaczął pracować w miejscowej stolarni. Cieszyła się na tę jego pracę, bo gdy rok wcześniej straciła posadę sprzątaczki, do ich domu zajrzała bieda. Najpierw świeżo upieczony stolarz wracał lekko podpity, a potem był już przynoszony przez kolegów. Doprowadzali go do pionu na progu, dzwonili do drzwi i odchodzili. A mąż wpadał prosto na otwierającą drzwi żonę. Tak w praktyce sprawdzała się małżeńska przysięga: na dobre i na złe. W trosce o dzieci i z nadzieją, że mąż się opamięta, próbowała szukać pomocy w różnych instytucjach. Pewnego dnia zobaczyła ogłoszenie: Szukasz pomocy? Pomożemy ci. I numer telefonu zaufania. Zadzwoniła. Uprzejma pani poinformowała ją, że może zorganizować jej spotkanie z psychologiem. Spotkała się. I postanowiła wyprowadzić się od męża. Zaraz po tym, gdy sprzedał nowy toster, który dostała od sąsiadki. Dzieci cieszyły się, że mogą robić w nim gorące kanapki. Pewnego dnia tostera nie było. Były za to butelki po winie i pijany tatuś na fotelu.
I wtedy podjęła desperacką decyzję. Kiedy mąż był w pracy, spakowała dzieci i siebie do dwóch walizek, zabrała podręczniki szkolne i zabawki najmłodszej córeczki, zamówiła taksówkę i pojechała do Domu Samotnej Matki, nie zostawiając nawet kartki na stole. Miała nadzieję, że mąż się opamięta, że jej nieobecność będzie kubłem zimnej wody na pijaną głowę.
Tymczasem lepiej dla niej byłoby, żeby najpierw ją pobił, bo wtedy musiałaby uciekać ciemną nocą z głodnymi i bezradnymi dziećmi. I wtedy może miałaby szansę podziękować tym, którzy przyjęli ją pod swój dach, dali schronienie, wsparli rozmową. A tak… za mało krwi… Jej historia, zdaniem Artura, nie urzeknie gospodyń domowych…
I z tymi myślami zasnęłam, w obszernym fotelu, zawinięta ciepłym kocem. Obudziłam się o północy. Mój mruczący rudy kot Mietek, do niedawna jeszcze rozhasany malec, a teraz coraz poważniejszy i stateczny starszy pan, pozbawiony w dzieciństwie męskości, rozłożył się na mnie wygodnie. Ściągnęłam go ostrożnie i powędrowałam do łóżka. Śniło mi się, że uciekam z moją bohaterką przez ciemny las, mam do pokonania wysokie schody. Wspinam się po nich, trzymam drewnianej barierki, jestem już wysoko, ale okazuje się, że nie zabrałyśmy z dołu dzieci. I musimy wracać. A dzieci na plecach mają ciężkie plecaki i ledwo idą. Wyciągam z kieszeni Mietka i ten zamienia się w osła. Zarzucamy na niego tobołki i wędrujemy w blasku księżyca. Poganiam wszystkich, bo musimy dotrzeć na dziewiątą. Wyglądamy jak święta rodzina ze starego obrazka szukająca Betlejem.
Obudził mnie trzask budzika. Nie dźwięk, a właśnie trzask. Mam tak czuły sen, że budzę się już w momencie, gdy wskazówki nachodzą na siebie na chwilę przed dzwonkiem. Zegarek wydaje z siebie taki suchy trzask. I właśnie z tym dźwiękiem kończą się moje senne marzenia i wraca rzeczywistość. Szybki prysznic, szlafrok, kitekat dla Mietka, choć w zasadzie powinna to być specjalna karma dla kastratów, ale się skończyła, dżinsy, sweter, płaszczyk, torebka. Nie ma samochodu. Kiedy go wreszcie naprawią? Może jednak powinnam zadzwonić do warsztatu? Poranek powitał mnie mglisty, ziemia jeszcze spała snem pozimowym, na razie nic nie wróżyło jej przebudzenia.
Moja kamienica była moją małą ojczyzną. Tajemnicza, jedna z najpiękniejszych na całej ulicy, a może nawet w miasteczku? Żyła swoim własnym życiem. Na przykład w nocy – szeptała. Mówiłam wtedy o niej: „kamienica pełna szeptów”. Trzeszczały ponad stuletnie belki nad jej poddaszem, a schody wydawały odgłosy, jakby chodził po nich ktoś w wełnianych skarpetkach. Albo kot. Gdy wszyscy mieszkańcy kamienicy spali, wydawało mi się, że ściany oddychają wraz z nimi w równym rytmie. Zimą szept był ostrzejszy. Mróz bowiem sprawiał, że nocne szepty zamieniały się w trzaski – zamarzały małe okienka na półpiętrach, a zebrana w szparach woda rozsadzała stare drewno. To był mój dom, z odgłosami, których słuchali już ponad sto lat temu dawni jego mieszkańcy, Mazurzy.
Nie znałam dokładnie historii swojego domu. Wiedziałam tylko, że jego mieszkańcy nie byli bogaci. Bo i dawniej Mrągowo nie należało do najzamożniejszych miasteczek w Prusach Wschodnich. Jednak mazurska precyzja i dokładność dawała o sobie znać w każdym detalu – elegancko wyprofilowane drewniane poręcze, dokładnie zaplanowanej wysokości kamienne schody z metalowymi obręczami, zapobiegającymi upadkom, pięknie rzeźbione drzwi wejściowe, które w szarych czasach socjalizmu zostały bestialsko pomalowane olejną farbą. Potem kolejne remonty i kolejne warstwy farby, nakładane leniwie przez znudzonych robotników. Lubiłam czasem w dzieciństwie zeskrobywać te warstwy w niewidocznym miejscu i przypominać sobie, jaki kolor miały drzwi kilka lat temu.
Zbiegłam po schodach. Na pewno się nie spóźnię. Dziś wstałam wcześniej, wyjątkowo. Wiosna ma to do siebie, że szkoda czasu na sen…
Otworzyłam drzwi od redakcji o ósmej trzydzieści. Myślałam, że będę pierwsza. Nie byłam. Artur mnie wyprzedził. Nie wiem, jak mu się to udało, mieszkał przecież w Olsztynie i musiał dojechać te sześćdziesiąt kilometrów. Na dodatek siedział tu już od jakiegoś czasu, bo w pomieszczeniu wisiały ciężkie kłęby dymu. „Trzeba coś z tym zrobić, on przecież nie może tak palić. Na nic nasze ambipury, powtykane w kontakty” – pomyślałam.
– Czy zastanowiłaś się, co zrobisz z tym tekstem? – powiedział na przywitanie.
– Cześć – odpowiedziałam. Również ciesząc się z naszego spotkania. Położyłam torebkę na biurku i poszłam otworzyć okno.
– Nie otwieraj, zimno dziś. – Zamknęłam.
– Najwyżej się podusimy – mruknęłam po cichu. Nie usłyszał. Czekał na coś innego.
– Co z tym tekstem? Masz jakiś pomysł? Mógłby pójść na czołówkę, ale zmieniony.
Czołówka to marzenie. To tekst na pierwszej stronie, z dużym zdjęciem. Najlepiej płatny. Naczelny najbardziej to docenia. Gdybym tylko dodała do mojej historii trochę krwi… Ale skąd ją wziąć? Musiałabym zafałszować rzeczywistość. Nie mogę przecież zmienić historii mojej bohaterki. Miałam jeszcze pół godziny, do dziewiątej, żeby wymyślić jakiś sposób i jednak sprzedać tę historię. Oczyma wyobraźni widziałam już gospodynie domowe, całe zastępy gospodyń domowych, pochylających się nad moim tekstem. Czytające na głos kolejne zdania. Nic nie rozumiejące z tego, co napisałam, w słownikach szukające znaczeń słów: społeczna obojętność, uzależnienie, współuzależnieni, choroba społeczna, patologia. Szanowane panie gospodynie, podsuńcie mi jakiś pomysł, żebym mogła napisać tę historię tak, jakbyście tego chciały…
O dziewiątej byliśmy już w komplecie. Wszyscy usiedliśmy wokół biurka Artura i czekaliśmy, kiedy zacznie planowanie. Czekaliśmy też na Jolę, która stukała na zapleczu z kubeczkami. Weszła z dwoma – dla siebie i szefa, zapachniało kawą.
– A zatem, najpierw Ludka powie nam, co zamierza zrobić z tym tekstem o samotnej matce…
– Ale co ty chcesz od tego tekstu? – odezwał się głośno nasz fotoreporter i trochę dziennikarz, taki chłopak od wszystkiego, Marcin, który był ze mną w Domu Samotnej Matki i zrobił na miejscu kilka zdjęć. Widać, musiał przeczytać artykuł, jak tylko go napisałam.
Artur spojrzał na niego z potępieniem. I zrobił mu wykład o brakach mojego artykułu i o tym, dlaczego dziennikarzowi naszego tygodnika nie przystoi pisanie TAKICH tekstów. Bo nie wciągnie, bo nie sprzeda tygodnika, bo musi być lokomotywą. Krew na pierwszej stronie. Ja już to słyszałam wczoraj. Znudzona spuściłam wzrok i ujrzałam, że Artur na nogach, zamiast wczorajszych adidasków, miał domowe kapcie w szaroburą kratkę.
– … i co chcesz z tym zrobić? – usłyszałam z daleka. To było chyba do mnie. Myślałam o tych kapciach. Nie, żeby były brzydkie. Ale kapcie, w pracy?
– Pytam jeszcze raz, co zamierzasz z tym zrobić? – teraz pytanie zabrzmiało natarczywiej. Artur nie odpuszczał.
Na szczęście w tym właśnie momencie wpadłam na pomysł, zupełnie oczywisty! Zamiast krótkiego artykułu, napiszę duży reportaż o przemocy w rodzinie. Podam kilka statystyk, dotyczących dramatów rozgrywających się za zamkniętymi drzwiami. Wpuszczę trochę krwi. Opiszę jeszcze kilka innych historii, panie z Domu Samotnej Matki na pewno chętnie mi opowiedzą o swoich przeżyciach. Może ktoś na policji powie mi o tym, jak ojciec leje matkę, ojczym molestuje pasierbicę i konkubent wali siekierą w zamknięte drzwi. Przecież takie rzeczy się dzieją, zwłaszcza w tych bardziej zapomnianych dzielnicach każdego miasta! A historia mojej bohaterki będzie tylko jedną z wielu, takim dodatkiem, zachętą dla innych, przykładem, że można zareagować w odpowiednim czasie, zanim dojdzie do tragedii. Że warto powalczyć, podjąć decyzję wcześniej.
Opowiedziałam o tym całemu zespołowi i przede wszystkim nowemu naczelnemu. Ten ostatni milczał. Podrapał się w brodę. Od wczoraj lekko zarosła. Na przerzedzonych włosach widać było wyraźne gniazda, czyli odleżyny od poduszki. W ogóle był jakiś wczorajszy. I nagłe olśnienie: Arturek od wczoraj nie ogolił się i nie uczesał!
– Ostatecznie w takiej formie artykuł zatwierdzę. Tekst musi jednak sprawiać wrażenie, że opowiada o życiu naszych sąsiadów. Jakbyś opisywała ich konkretnie. Ma być przy-ziem-ny. Rozumiesz?
Dziękuję za takich sąsiadów. Na szczęście, u mnie tylko parter głośniejszy. Było mi już obojętne, żeby tylko dać szansę mojej bohaterce. Żeby nie zawieść jej nadziei. Na pewno postaram się napisać go dobrze. Teraz jednak zastanawiało mnie co innego. Czy Artur spał przy biurku? Planowanie trwało jeszcze godzinę. Zespół sypał tematami jak z rękawa – widać było przygotowanie do spotkania. Pewnie do serca wzięli sobie nowy obowiązek. Zakończyliśmy wreszcie. Artur wyciągnął z biurka pieczątkę i przystawił ją pod notatkami, które jeszcze podpisał. Co za biurokracja! Niczym w jakimś urzędzie!
Po tym burzliwym planowaniu zachciało nam się jeść i pić. Tymczasem Jola pozbierała kubeczki – swój i szefa oczywiście. I pobiegła, stukając obcasikami (założyła je dziś po raz pierwszy!) do niewielkiego pomieszczenia obok łazienki, gdzie mieliśmy zaimprowizowaną kuchnię. Potężny łomot wystraszył nas wszystkich. Dźwięk tłuczonego szkła. Jęk Joli. Pobiegliśmy tam, skąd wydobywały się odgłosy. Jola leżała swoją górną częścią na wielkim, rozłożonym pod drzwiami materacu. W ręku trzymała dwa spodeczki. Druga część Joli, czyli nogi i buty, leżały poza materacem. Te nogi, dość długie zresztą i szczupłe (ja takich nie mam, a szkoda!) spowite były w porwane rajstopy, liczne oczka prowadziły pod krótką spódniczkę, a tuż za kolanem łączyły się w jedno wielkie oko. Lewy bucik na obcasiku spadł zupełnie, prawy przekręcił się tyłem na przód. Nad całą Jolą, czyli za materacem, leżały resztki kubeczków, przyprószone fusami po kawie. Jola miała fusy również w blond włosach, dziś starannie wymodelowanych prostownicą. Całość ociekała resztkami kawy, której Artur nie dopił.
– Skąd się do cholery wziął tu ten materac?! – wrzeszczała Jola. Gramoliła się niezdarnie, przeglądając stan swoich tipsów. Na szczęście przeżyły ten upadek nietknięte.
– To mój materac. Będę tu spał, dopóki nie wyciągnę tygodnika z przepaści, w jaką wpuścił go mój poprzednik.
Już wiedziałam, skąd te kapcie. I to nieogolone lico. I wieczorne telefony. Zaczynało się robić niewesoło.
Baśce też się oberwało. Do jednego numeru napisała trzy teksty z dziedziny kultury. Pierwszy – relacja z koncertu znanego barda ze Szczytna, drugi – nabór do grupy tanecznej, trzeci – zapowiedź występu teatru z Olsztyna.
– Czy wyście powariowali? Co naszych czytelników obchodzi ta jakaś lokalna kultura? W dużych miastach to się coś dzieje, ale tu? Rozumiem, jeden tekst o kulturze, ale trzy?! Kto wam to wszystko zatwierdzał do druku?! Ten poprzednik, pożal się Boże, to do mięsnego, a nie do pisania. Nic dziwnego, że sprzedaż spadła. Ja to wszystko muszę teraz nadrobić – obie z Baśką wiedziałyśmy już, że takie monologi w misyjnym tonie będą naszą codziennością.
Baśka musiała więc ograniczyć się do jednego tekstu. Wybrała relację z koncertu barda, żeby za tydzień nie odgrzewać tematu. Teatr może poczekać, będzie za trzy tygodnie, za dwa może uda się wspomnieć o naborze do grupy. Oby tylko nic w międzyczasie w dziedzinie kultury się nie wydarzyło. Bo nie będzie miało szans dostać się na łamy. Do tej pory bardzo gościnne. Widać, Arturek wiedział lepiej, co wolą czytać gospodynie domowe.
W drodze wyróżnienia Baśka otrzymała nowe propozycje tematów. Miała zrobić sondę uliczną na temat „Czy lubimy nosić kapelusze?”, przeprowadzić wywiad z przypadkowo napotkanym właścicielem czworonoga – bo podobno zwierzęta najbardziej przemawiają do czytelników i znacznie podnoszą sprzedaż gazety – oraz spotkać się z czytelniczką, która mieszka w mieszkaniu komunalnym i tydzień temu zapaliły jej się sadze w kominie. Ocenić, kto zawinił, choć wiadomo, że administracja, przecież zawsze trzymamy stronę czytelnika, nawet jeśli on sam te sadze podpalił, bo tak powiedział Artur. Na koniec zrobić kilka fotek kobiecie, najlepiej usmarowanej sadzą, i wziąć od niej zgodę na publikację zdjęcia.
– Tu są gotowe druki, właśnie je przygotowałem. Od tej pory bezwzględnie będę wymagał podpisanych oświadczeń! – zarządził Artur.
– Podczas sondy ulicznej też? – cicho zapytała Baśka. Najwyraźniej bała się nowego szefa.
– Oczywiście! – zagrzmiał. – Jak ty to sobie wyobrażasz?! Chcesz spotkać się z czytelnikami w sądzie?!
– Ale jeśli będę miała tylko chwilkę? Albo jak ludzie będą się bali podpisywania karteczek? Przecież ja nigdy tej sondy nie zrobię! – Baśka próbowała jeszcze coś ugrać.
– To spytasz kogoś innego i najwyżej nie zobaczą się w tygodniku! Bez łaski! – wzruszył lekceważąco ramionami i rozsiadł się przy biurku, zgarniając na bok okruchy, trzy kubki z niedopitą kawą (Jola od przygody w łazience już nie garnęła się do zmywania), połamane papierosy, spodeczek z popiołem, cztery kolorowe zapalniczki, dwa długopisy i jeden ołówek, którego używał do notatek. Gdy już się przedarł przez to wszystko, odsłonił brudny, polepiony blat i położył na nim tygodnik z zaprzyjaźnionej redakcji w Nidzicy.
– Muszę przejrzeć, zobaczyć, jakie oni mają tam pomysły. Może coś podpatrzymy.
Już bałam się tego podpatrywania. I tak żal mi było Baśki, która po to skończyła uniwersytet, żeby biegać po ulicy i robić sondę, jak jakaś studentka na dziennikarskiej praktyce. Dziś ona, jutro ja.
– Ta kobieta nie chciała wymazać się sadzą – Basia relacjonowała swoją wizytę u czytelniczki.
– Co ty powiesz? To niby jak zobrazujemy ten tekst? Przecież zdjęcie też musi nam opowiedzieć historię! – Arturek był wyraźnie niepocieszony. – Daj mi numer telefonu do tej kobiety!
Udawałam, że pilnie pracuję. To nie może być prawda. Przecież chyba do niej nie zadzwoni?
Zadzwonił. Przedstawił się. Powiedział, że jest NOWYM redaktorem naczelnym, że gazeta od kilku tygodni ma misję bycia bliżej czytelnika i że jeśli ta czytelniczka chce sama sobie pomóc, to MUSI zgodzić się na zdjęcie w sadzy. W przeciwnym razie odmawiamy interwencji. Kwadrans ją przekonywał. Z tryumfem na twarzy odwrócił się w kierunku zdezorientowanej Baśki, wciśniętej w fotel.
– Masz być u niej za pięć minut. Tylko wymaż ją dobrze.
I tak temat zapalonej sadzy był tematem numer jeden w najnowszym tygodniku. Na pierwszej stronie zdjęcie rozmiarów billboardu, na nim przestraszona kobieta, wskazująca palcem na piec. Uczerniona sadzą przypominała Murzynka Bambo z czytanki. W sumie – dobrze ją Baśka usmarowała. Przynajmniej nikt jej nie rozpoznał i nie naraziła się na kpiny sąsiadów.
Tygodnik z „kominiarką” – jak nazwaliśmy kobietę – nie odniósł spodziewanego przez Artura sukcesu. Sprzedaż nie wzrosła gwałtownie, my za to odebraliśmy masę telefonów od czytelników. Mówili, że u nich oraz u ich sąsiadów również są zapchane piece lub spadające z sufitu tynki, i pytali, czy moglibyśmy o tym napisać. Mieliśmy istną nawałnicę telefonów od użytkowników mieszkań komunalnych, którym grożą wszelkie plagi tego świata, a tygodnik lokalny okazywał się jedynym panaceum na tę klęskę. Nie tego zapewne spodziewał się Arturek. Takich telefonów odbierał po kilka dziennie, na początku jeszcze wysyłał stażystów pod podawane adresy, ci wracali z aparatami pełnymi zdjęć, dokumentujących budowlane zaniedbania, i notesami, wypełnionymi zgodami na publikację zdjęcia mieszkańca z: dziurą w ścianie, szparą w oknie, wyszczerbioną podłogą czy – mimo wszystko najczęściej – dziurą w piecu. Najpierw Arturek pisał o tych sprawach pojedynczo, potem opisywał sytuacje zbiorowe, aż wreszcie zaniechał – ku naszej radości i uldze, bo tygodnik zaczął powoli przypominać pismo administratorów i budowlańców. I kiedy już się okazało, że komunalna passa minęła, do redakcji wbiegła zadyszana kobieta – duża, postawna, na Podlasiu powiedzieliby o niej „olopa” – i zażądała widzenia z redaktorem naczelnym. Wychynął zza swojego biurka, od kilku tygodni niewyspany, z przekrwionymi oczami i głośno powiedział:
– Tu jestem, bardzo panią proszę.
Olopa przesunęła stojące na jej drodze krzesła i stanowczo, z niespodziewaną zręcznością pożeglowała w kierunku Artura. Usiadła. Krzesło stęknęło.
– Czekałam i czekałam i pan do mnie nie przyszedł. Co pan sobie myśli?! Umówieni byliśmy chyba, nie?
Artur zaczął mętnie tłumaczyć, że nie mógł, że kończyliśmy właśnie numer, że brak czasu itp., ale Olopa nie dawała za wygraną.
– Obiecał pan, że mi to naprawią. Toaleta nieczynna od dwóch tygodni, do wychodka latam starego. A pan nie przyszedł!
Arturek ułagodził Olopę i powiedział, że przyjdzie jutro. Oczyma wyobraźni już widziałam go, przepychającego jakiś brudny ustęp w kamienicy, wlewającego doń krety i inne żrące płyny, a nad nim stojącą Olopę, wykrzykującą, ponaglającą.
Zauważyłam jednak pewną rzecz – Artur dziwnie cichł w obecności tych, którzy na niego krzyczeli. Wyraźnie tracił rezon. Krzycząca Olopa miała na niego niezwykły wpływ, siedział niczym trusia za biurkiem i nawet obiecał pójść do niej na drugi dzień i obejrzeć zapchaną toaletę. I pewnie jeszcze o niej napisać. Jeśli nie zabierze się za jej odetkanie…
Tyle że ja nie umiałam tak krzyczeć. Nie miałam siły Olopy, która łokciami zapędziła Artura w kozi róg. Nie potrafiłam przeć przed siebie po chamsku, tylko cierpiałam w milczeniu nad ludzkim tupetem.
Artur na drugi dzień wrócił od Olopy wyraźnie zmęczony.
– Musimy na jakiś czas zakończyć temat pieców i szamb. Lokalny tygodnik musi żyć jeszcze innymi sprawami. Od teraz, jeśli ktoś zadzwoni z interwencją, odsyłamy do administratora budynku.
Potrzebował kilku tygodni, by to zrozumieć. Jego poprzednik mówił po prostu czytelnikowi, żeby napisał list do redakcji. To była naturalna selekcja. Większości bowiem nie chciało się pisać i temat często umierał śmiercią naturalną. Gdy sprawa była naprawdę ważna, desperat pisał list i w ten sposób zaczynaliśmy podejrzewać, że coś jest na rzeczy. Staraliśmy się Arturkowi podpowiedzieć ten sposób, ale wszelkie rozwiązania poprzednika z góry określał jako nieudane i do kitu. I przypominał, że on tu rządzi, a nie my.
Od kilku dni Artur podpatrywał. Już nie tylko tygodnik z Nidzicy, ale również z Morąga, Lidzbarka Warmińskiego i Gołdapi. Działały na niego inspirująco i miałam wrażenie, że chce te wszystkie tygodniki zamknąć w jeden, nasz. A tak się nie da. Każdy ma inny charakter, bo i każde miasto jest inne! Po jednym z planowań dostałam w udziale tworzenie rubryki o zwierzętach.
– Zwierzę, pupilek człowieka jest tym, co czytelnik wprost uwielbia, co się dobrze kojarzy. Piszmy o tych, którzy hodują psy, koty i kanarki. W każdym numerze chcę mieć tekst o zwierzaku i jego właścicielu. To rewelacyjny pomysł! I wzrasta od niego sprzedaż!
Musiałam więc skupić się na wyszukiwaniu ciekawych obiektów, do lamusa chowając marzenia o ambitnych reportażach i dziennikarstwie obywatelskim, czego uczyłam się na szkoleniach i konferencjach, organizowanych przez Stowarzyszenie Prasy Lokalnej. Musiałam zapomnieć o tym wszystkim, czego dowiedziałam się na studiach od ludzi mądrych, światłych i praktykujących w zawodzie. I słuchać Artura, który z wykształcenia był ekonomistą, a dziennikarstwa nauczył się z poradników. Zatrzymywałam zatem ludzi z czworonogami, zgodnie z zasadą, że dziennikarz pracuje na ulicy. Prosiłam, by opowiedzieli mi o swoich pupilach. Ci godzinami potrafili mówić o tym, jak się ich ulubieńcy sprawują, co zwykle jedzą i jaką bawią się maskotką. Jeden z rozmówców pokazał mi nawet spustoszenia na sierści spanielka, które poczynił podstępny świerzb. Inny rozmówca, pan Zdzisiek, zdradził przede mną tajniki hodowli gołębi, które, mimo iż czworonogami nie są, postanowił rozsławić po lekturze moich artykułów o przyjaciołach człowieka. I sam do mnie zadzwonił! Nie tylko opowiedział mi o bujaniu i gołębich powrotach, ale też o tym, że sąsiedzi nie są zadowoleni z jego pasji i zarzucają mu, że od odchodów, pozostawianych przez ptaki, gnije już cała ściana kamienicy, a przecież, jak powiedział mi z pasją pan Zdzisiek, kał zdrowego gołębia jest gęstą papką, a nie cieczą, więc ściana wilgotnieć od niego nie może!
No i zaczęło się robić niebezpiecznie. Bo moje myśli zaczęły oto krążyć po nieznanych dotąd bezdrożach i szukać odpowiedzi na pytania: czy psi świerzb może przejść na człowieka? Jaka konsystencja kału jest właściwa dla na przykład ekskrementów kota?
Główna ulica Sensburga, Kjonigsbergerstrasse, wzdłuż której stały niskie kamienice ze sklepikami na parterze. Widać szyldy – apteki i sklepu meblowego. Na ulicy nie ma jeszcze bruku. Wkrótce będzie położony i przetrwa do dzisiejszych czasów, podobnie jak nazwa ulicy – Królewiecka. Współcześni mieszkańcy tak samo, jak przed wojną, hodują na balkonach kwiaty i przystają, by porozmawiać ze sobą. Dziś również czuje się tu klimat miasteczka, w którym wszyscy się znają. Nie ma tylko tamtych powozów konnych, a ulicą mijają się coraz liczniejsze auta.Rozdział IV
O tym, co można zrobić z tematem, leżącym na ulicy, i co by było, gdyby Kasparow pochodził z Mrągowa
Marek ma tajemniczą minę. Pobrudzi sobie passata, jak nic. Skręcił za sklepem w polną drogę. Pojechaliśmy kawałek, a nagle Marek, jakby nigdy nic, skręca… w pole.
– Ale tu nie ma przejazdu! – chciałam go zatrzymać.
– Zaraz zobaczysz. Czy słyszałaś, żeby Robinson mieszkał tam, gdzie inni ludzie?
– Co to za Robinson? – broniąc drzewnych alei, zapomniałam zapytać o bohatera mojego przyszłego reportażu.
Marek poszukał innej stacji radiowej. Coś zaczęło trzeszczeć. W komórce nie mam zasięgu. Nie ma drogi. Są pola i od czasu do czasu drzewa. Skąd Marek wiedział, którym polem jechać?
– Pomyliłem się, to nie przy tym drzewie – chyba jednak nie wie… Nic nie mówię. Może Marek nawet żałuje, że mnie tu przywiózł. Zawrócił, pojechał kawałek dalej prosto i znów skręcił. Kolejne pole,
ściana lasu. Gdyby Marek nie był Markiem, czułabym się jak porwana Helena. Ale jego się nie boję! A zresztą, wiadomo, co mu do głowy strzeliło?!
– Marek, pytam poważnie, dokąd jedziemy? Czuję się jak uprowadzona!
– Cha, cha, cha, pewnie boisz się, że cię tu dopadnę w tym polu?
– Bać się, nie boję, ale nie lubię takich sytuacji.
– Uspokój się, już dojeżdżamy.
Passat Marka pokonał dzielnie przeszkody. Jechaliśmy jeszcze chwilę prosto i wreszcie zaczęły przed nami majaczyć jakieś zabudowania.
Chociaż „zabudowania” to za duże słowo. Dokładnie mówiąc, zobaczyłam dwa rozwalające się budynki. Ten z prawej chyba był mieszkalny, ale miał całkowicie zawalony dach – omszały, porośnięty winoroślą. Z kolei budynek po lewej stronie miał dach, ale brakowało mu fragmentów ścian. Dziury ktoś wypełnił słomą, sterczącą na boki. Całość ogrodzona była tylko z jednej strony drewnianym płotkiem, tak jednak zmurszałym, że pewnie by się rozsypał w pył po najlżejszym dotknięciu.
– Boże, Marek, a co to jest? Tu ktoś żyje?
– Owszem, zaraz zobaczysz – głos Marka brzmiał tajemniczo. Wysiedliśmy z luksusowego passata. Marek lubi ładne samochody.
Ale ten nie pasował do otoczenia. No i pobrudził się tu trochę. Szkoda. Marek będzie musiał pojechać do myjni.
– Wysiadamy – rzucił krótko, wyraźnie szczęśliwy, że dotarliśmy na miejsce.
Zmierzaliśmy teraz w kierunku czegoś, co kiedyś było podwórkiem. Na środku stała studnia. Czynna jeszcze, mokre wiadro wisiało nad nią na starym łańcuchu. Wiadro było chyba dziurawe, bo woda z niego kapała. Prosto do studni. Krople wydają ciekawy klekot, brzęk jakby.
– Halo! To ja, Marek! Jesteśmy! – Marek chyba się przedstawiał temu podwórku, no bo komu, skoro wszędzie panowała cisza?
– Marek, do kogo ty mówisz? – byłam zdziwiona i chyba jednak trochę przestraszona.
– Zaraz wyjdzie, poczekaj.
Z rozwalającego się budynku wybiegł mały, rudy piesek. Ospały, stary, nawet nie zaszczekał, tylko cichym chrapnięciem zaznaczył swoją obecność. Za nim wyłoniła się postać. Taaak, postać to najtrafniejsze słowo. Wynurzyła się ze zwaliska desek i porostów. Po bliższym przyjrzeniu się można było stwierdzić, że to zarośnięty i brudny mężczyzna. Z jego brązowego swetra wychodziły na boki nitki, za duże spodnie miał wpuszczone w gumofilce.
– Kto to jest??? – zapytałam cichutko, żeby postać nie słyszała.
– To mój sąsiad ze wsi. Robinson. Najlepszy szachista w okolicy – rzucił beztrosko Marek. Mam ochotę go sprać. Więcej nie pojadę z nim na żaden temat!
Trudno mi było wyobrazić sobie tę postać, zajętą grą w szachy. Myślałam, że w ogóle nie umie artykułować dźwięków, a tymczasem okazuje się mężczyzną elokwentnym, inteligentnym i – jak sam przyznaje – absolutnie uzdolnionym, jeśli chodzi o szachy. Robinson naprawdę ma na imię Kazimierz i jako mały chłopiec mieszkał w Mrągowie. Rodzice wyprowadzili się na kolonię do Zalca, by pogospodarzyć. Zmarli, a Kazimierz został tu całkiem sam. Nie miał serca do ziemi, to zostawił ją odłogiem (Robinson pokazuje ręką ciągnące się nieużytki) i kupił sobie owce. „Te owce zaraz zobaczymy” – przyobiecał. Na razie przedstawił nam rudego pieska. Charczącego znów przez chwilę, chyba wiedział, że o nim mowa. Piesek był dość brudny i wydzielał specyficzny zapach niekąpanego psa. Oczywiście, jak wszystkie psy na wsi, nazywał się Burek, ale we wsi mówili na niego Piętaszek.
Kazimierz dobrze się uczył, tylko mu w życiu nie wyszło. Pracował trochę w pegeerze (jak dojeżdżał stąd do pracy?!), a potem, gdy zlikwidowali pegeery, został tu sam jak palec. Teraz jest już za stary, żeby szukać pracy, a zresztą do Mrągowa na rozwalającym się rowerze nie dojedzie. Najwyżej tylko do sklepu w Zalcu. Żyje z renty, kiedyś sprzedał Markowi kawałek ziemi i gospodarzył pieniędzmi jak pan, ale tylko przez miesiąc. Popiło się tu i ówdzie, pojadło i znów brakowało pieniędzy.
– Nie mam nawet telewizora, tylko stare radio tarpan, po rodzicach jeszcze – opowiadał nam Robinson. – Zaprosiłbym do siebie, ale u mnie nie ma gdzie usiąść. Ja żyję trochę jak dziki człowiek. Lepiej posiedzimy sobie tu, przy studni.
I siedliśmy. Woda z wiadra już się wykapała, więc zapanowała kompletna cisza, bo Piętaszek też całkiem ochrypł. Usłyszałam przytłumione pobekiwania owiec. Nasz gospodarz też usłyszał.
– Za stodołą się pasą, tam – pokazuje Robinson.
To, co nazwał stodołą, z bliska wyglądało jeszcze bardziej przerażająco. Bo ściany rozpadły się nie ze starości, a od ilości niewywożonych owczych odchodów! Zalegały one już po sam dach, a ściany stodoły po prostu na tej śmierdzącej górze leżały! Do sufitu zostało zaledwie jakieś dwa i pół metra. I w tej przestrzeni muszą oto zmieścić się Robinsonowskie owce! Na ile czasu to wystarczy? Nie pytam, żeby nie krępować gospodarza. Może w tej górze nawozu jest jakiś sens? Na pewno owcom od ziemi nie ciągnie…
– To teraz te owce swoje pokażę – powiedział Robinson i skręcił za stodołę. My za nim. Marek patrzy na mnie. Ja z trudem powstrzymuję chichot.
– Marek, zabiję cię… – cedzę przez zęby. Ale w duchu pękam ze śmiechu.
Na rozległym polu, porośniętym chwastami, stoi dziewięć brudnych, ukłaczonych kul. Wyglądają jak monstrualne koty, które wymiatam czasem spod łóżka. A może w nocy nawiedziła je zmora i poskręcała im wełnę w kołtuny?
– Domyślam się, że Robinson nie robi z wełny sweterków – wyszeptałam do Marka. Te kłębki rozbawiły mnie do łez. – Marek, tylko im reggae puścić w tej stodole. Dredy już mają.
Zachichotaliśmy razem. Żeby tylko Robinson nie widział. A wiadomo? Może się zezłości.
– To teraz pokażę wam jeszcze moją ziemię – powiedział tonem dziedzica, oprowadzającego po włościach przybyłych zza granicy krewnych.
Poszliśmy za Robinsonem. Kołtunki pobekiwały. Piętaszek szedł za nami w poczuciu obowiązku, ale widać, że nienawykły był do pieszych wędrówek. Szedł więc raczej niechętnie. Minęliśmy pola, porosłe krzakami. Dotarliśmy do stawku. Nad nim leżał wielki kamień.
– To podobno historyczny głaz – opowiadał nam Robinson z dumą. – Na nim tupnął nogą diabeł, gdy się rozwścieczył na lud mazurski. Popatrzcie, widać ślady kopyt na kamieniu. Jak byłem mały, bałem się tego kamienia, jak ognia. Że diabeł może wrócić. Jak się coś źle działo, to się we wsi mówiło, że czort z kamienia powraca! Takie są nasze tutejsze wierzenia.
Spojrzeliśmy, gdzie pokazywała brudna dłoń Robinsona. Rzeczywiście – jakby ślady kopyt. Ciekawa historia. Mazurska legenda w środku Robinsonowskiego podwórka. Kto by pomyślał?
– No to wracamy, teraz pokażę wam dom, skoro już wszystko widzieliście – rzekł zachęcająco nasz gospodarz.
Oczywiście, porobiłam zdjęcia. Najpierw skołtunionym owieczkom przy rozpadającej się stodole. Potem stawkowi z głazem. A wreszcie Robinsonowi, gdy wsparty gumofilcem o głaz prezentował nam w całej okazałości okolicę. Było tu pięknie. Rozległa mazurska panorama mogłaby być tematem niejednego pleneru malarskiego. I wcale nie potrzeba w niej jeziora, staw też wyglądał uroczo.
Wróciliśmy na podwórko. Nie wiedziałam, gdzie się kończyło i zaczynało, bo płot stał tylko z jednej strony. Po drugiej stronie po prostu się rozpadł.
– Marek, czy my będziemy wchodzić do tego domu? – zapytałam przestraszona. – A co będzie, jak nam coś spadnie na głowę?
Robinson chyba usłyszał.
– Ja tu mieszkam już kilka lat od zawalenia tego dachu i nic mi na głowę nie spadło. Na piętrze zwalił się dach, na parterze zamieszkały jaskółki, to nie przeprowadzałem się na parter, żeby ich nie przepłoszyć. Zamieszkałem w piwnicy. Co ma tu spaść na głowę, jak strop jeszcze jakoś stoi?
Rzeczywiście, Robinson mieszkał w piwnicy. Miał tam coś w rodzaju legowiska. W starej szafie z otwartymi drzwiami leżały rozrzucone ubrania. Poza tym rozchybotany stół, niegdyś piękny, drewniany i rzeźbiony, okienko na świat, z szarą szybką, przez którą niewiele było widać. Pewnie dlatego nie od razu spostrzegł, że przyjechaliśmy. Na stole słoik po musztardzie z torebką herbaty. Bochenek chleba. Salceson lekko zeschnięty. Stara grzałka z poskręcanym kablem, sklejonym czarną taśmą izolacyjną. I pudełko szachów. Na ścianie monidło rodziców. Popstrzona przez muchy młoda para w dorysowanych strojach weselnych.
Całość – obraz nędzy i rozpaczy. Dwudziesty pierwszy wiek, era Internetu, światłowodu, cyfrowej jakości dźwięków. Domu sterowanego elektronicznie. Plazmy w łazience. Wanny z hydromasażem i terapią kolorami. Inteligentnej pralki, lodówki z kostkarkami do lodu. Świat zatoczył koło i wrócił do tego dawnego mazurskiego siedliska, którego gospodarz przeprowadził się do piwnicy, żeby nie płoszyć jaskółek, które rozgościły się w jego dawnym pokoju! Do stodoły z brudnymi owcami, które wyglądają, jakby nigdy nie były strzyżone! I wreszcie – do Robinsona, którego jedynym zajęciem była gra w szachy i który, być może, pokonałby samego Kasparowa, gdyby jego życie potoczyło się inaczej!
W drodze powrotnej mało mówiłam. Marek pokazał mi świat, o którego istnieniu już dawno zapomniałam. Świat człowieka prostego, żyjącego w zgodzie z naturą i jej przemianami. Muszę teraz sobie to poukładać, napisać w głowie mój reportaż, a potem tylko z głowy przepisać. Wróciliśmy znów polami, teraz było już łatwiej, bo po śladach opon.
– Zadowolona? – zagadnął Marek, gdy sprawdzałam, czy wrócił zasięg w moim telefonie.
– Jasne. W szoku jestem trochę tylko – odpowiedziałam i odwróciłam głowę w jego kierunku.
– Cała jesteś w kolorkach – roześmiał się mój kolega. – Napiszesz chyba coś fajnego, co? Nie każda wieś ma takiego Robinsona. A moja ma! – zakończył Marek z dumą.
Wróciłam do redakcji.
– Znów ta dziewczyna cię szukała – rzuciła Jola na przywitanie.
– Co za dziewczyna? – zapytałam głośno, nieco retorycznie, bo wiadomo, że i tak nikt jej nie zna.
Jola wzruszyła ramionami. Zadzwonił telefon. Do Artura.
– Redaktora naczelnego dziś nie ma – rzuciła służbowo nasza stażystko-asystentka. – Nieobecny. Z przyczyn niezależnych. Czy coś przekazać?
Siadam do komputera. Zawsze wolałam pisać na świeżo, gdy mam jeszcze w głowie reportażowy zamęt. Ściągam zdjęcia z aparatu. Spakowałam do folderu „fotki do numeru”. Postanawiam je obejrzeć. Robinson z dumą pokazuje staw. Robinson ze śladem diabelskiego kopyta. Owce Robinsona. Nawet profil Marka załapał się na zdjęciu. Niech będzie. Marek jest taki dumny, że ma kontakty z lokalną prasą.
Reportaż pisze mi się doskonale. Z komputera Piotra sączy się łagodna muzyka. Uspokajam się. Klawiatura miarowo stuka. Reportaż przepisuje mi się wprost z głowy do pliku. Wartko, spokojnie. Bez zastanowienia. Jakbym ściągała zdjęcia z aparatu.