Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Prowincja pełna słońca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 listopada 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Prowincja pełna słońca - ebook

Czy coś - oprócz pierwszej litery – łączy Mazury z Marokiem?
Ludmiła, bohaterka kolejnej części „prowincjonalnego” tryptyku, po raz kolejny stawia czoło życiowym wyzwaniom. Tym razem znajdzie się na emocjonalnym zakręcie. Tajemnicze zniknięcie najbliższej osoby spowoduje, że kobieta wyruszy w zmieniającą jej życie podróż do północnych Włoch.
Spotkanie z Aminą, ofiarą muzułmańskiej tyranii i organizacja jej ucieczki od męża to tylko niektóre z przystanków tej podróży.
Na swoją mazurską prowincję wróci odmieniona i przekonana, że szczęście to nie tylko miłość.  A gdy już przewartościuje wszystko i od nowa ułoży swoje życie, pojawi się ktoś, na kogo wcale nie czekała.
Czy po raz kolejny spotkanie okaże się nieprzypadkowe?
Katarzyna Enerlich prowadzi nas do ciekawych mazurskich miejsc nad jeziorami Bełdany, Śniardwy i Mikołajskim, do leśniczówki w Śniardewnie i ruin po dawnym kurorcie w Kulinowie.  Przedwojenne pocztówki z kolekcji Wojciecha Kujawskiego i zdjęcia opisywanych miejsc pomogą Czytelnikowi wejść w klimat opisywanej historii.
„Prowincja pełna słońca” to trzecia część „prowincjonalnego” tryptyku. Czytelników, uwiedzionych „Prowincją pełną marzeń” i „Prowincją pełną gwiazd” okazało się tak wielu, że Autorka zdecydowała się na napisanie kontynuacji losów Ludmiły.

Książka powstawała nad słonecznym brzegiem Adriatyku, w miejscowości Gatteo a Mare. Losy Aminy i jej matki są prawdziwe i stały się inspiracją do marokańskiego wątku powieści.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-051-9
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O prowincji pełnej marzeń słów kilka i o czterolistnej koniczynce, co wróży przewrotne szczęście

Moja mazurska prowincja pełna marzeń… Miasto, które wybrałam, odsunąwszy się od wielkomiejskiego zgiełku i wrzawy ważnych spraw. Mrągowo.

Lubię spacerować jego wąskimi uliczkami; wracają wówczas do mnie obrazy trudnej historii, słucham mowy kamienic z dachami jak pruskie hełmy. Mijam jezioro Czos, które kobaltowym liźnięciem wyznacza samoistną granicę żywiołów: ziemia i woda. Nade mną kłębowisko zieleni, w którym znaleźć można chłód i ciszę. Każdy ma w swoim życiu jakąś Prowincję, a w niej miłość i przyjaźń, które pozwalają oswajać codzienność.

Mam na imię Ludmiła. Urodziłam się w Mrągowie, moje życie toczy się teraz w niewielkiej podmrągowskiej wsi, gdziej kończy się asfalt, a ludzie wciąż żyją w starych mazurskich domach. Moją wieś otaczają jeziora Czarne oraz Salęt, przepołowione zieloną groblą. To pozostałość po zbudowanej przed wojną kolejce wąskotorowej. Jeżdżono tędy z Sensburga do Rastenburga; podróżni trzymali w dłoniach żetony na przejazd – miedziane krążki z czterolistną koniczynką na szczęście.

Taki krążek wciąż przechowywał jak cenną pamiątkę mój teść Hans Ritkowsky, który przed wojną mieszkał w Sensburgu. Był synem organisty w kościele ewangelickim. Inne swoje dziecięce wspomnienie – pudełko z ołowianymi żołnierzykami – schował pod podłogą w dawnym mieszkaniu, gdy rodzina Ritkowskich szykowała się do ucieczki przed Armią Czerwoną. Pudełko miało być dobrą wróżbą i nadzieją na rychły powrót do ojczyzny. Mały Hans nie wiedział wówczas, że zdoła tu wrócić dopiero, gdy Polska wejdzie do Europy, a jego jedyny syn Martin zakocha się w Polce mieszkającej w jego dawnej kamienicy. Czyli we mnie.

Martin pozostał w moim kraju. Konsekwencją tej decyzji był też powrót Hansa Ritkowsky’ego. Także w moim kraju odeszła na zawsze matka Martina i ukochana żona Hansa, Erika. Jej grób jest więc w dawnej ojczyźnie męża, na polskiej ziemi, choć oboje całe życie spędzili w Niemczech. Ale u schyłku życia również Erika pokochała Mazury…

Postanowiliśmy z Martinem stworzyć polsko-niemiecką rodzinę. Zbudowaliśmy dom w niewielkiej wsi pod Mrągowem. Martin rozpoczął pracę w szkole językowej i już wkrótce stał się popularnym i lubianym lektorem. Pech chciał, że na jego zajęcia zapisała się też Iwona – dobrze sytuowana mrągowianka, przebojem maszerująca przez życie. Teraz myślę, że niektórzy mężczyźni takich właśnie kobiet potrzebują… Iwona stała się moją rywalką – z dnia na dzień coraz bardziej odbierając mi czas i uwagę mojego męża. Gdy po pierwszym kryzysie wróciliśmy do siebie, wierzyłam, że ta kobieta nigdy już nie stanie na naszej drodze.

Z bagażem doświadczeń, stereotypów i przekonań, każdego dnia pokonując językową barierę, próbowaliśmy być szczęśliwi. Niesieni entuzjazmem i wiarą w naszą miłość nie zwróciliśmy uwagi na to, że coś się w tym miłosnym kolosie ukruszyło. Może to przez dwujęzyczność, która nie pozwala na pełne oddawanie stanu naszych uczuć? A może to przeznaczenie chciało, byśmy przebyli wspólnie tylko pewien etap w życiu?

Czasem ktoś jest nam dany tylko na chwilę. Trzeba to rozumieć, gdy nadchodzi czas pożegnania. Mądry człowiek już na początku liczy się z końcem. Trudno jednak znaleźć w sobie dość pokory i wiary, by od razu pogodzić się z czyimś przemijaniem.

Któregoś dnia, gdy byłam jeszcze otulona miłością i szczęściem, Hans pokazał mi tamten wąskotorówkowy żeton, który trzeba było kupić, by pojechać kolejką. Mały miedziany krążek był jak kropka na wielkiej dłoni mego teścia.

– Ten żeton… Pamiętam pewne zdarzenie, które miało miejsce, gdy jechaliśmy z matką do Rastenburga. Ciąg dalszy opowiedziała nam potem jakaś nasza znajoma.

To była opowieść o przewrotnym szczęściu. Do dziś ją pamiętam. Ilekroć jestem w trudnej sytuacji, pocieszam się, że koleje losu potrafią odmienić się nagle i nieoczekiwanie.

Pewnego grudniowego dnia 1940 roku kolejka wąskotorowa wiozła ludzi z Rastenburga do Sensburga. Mały Hans wracał z matką. Wieźli w torbie jakieś sprawunki; wśród nich były trzy butelki piwa, zamknięte ceramicznym krachlem. Pasażerowie spoglądali przez okno na pola pokryte śniegiem. Rozmawiali o pogodzie, zbliżających się świętach i nękających ich chorobach. Przy oknie jednego z wagonów siedziała kobieta. To była Ruth Klein, cała w czerni, przygotowana na swoje ostatnie spotkanie z mężem.

Tamtego dnia rano dowiedziała się, że jej mąż pracujący jako formierz w cegielni w Rotenfelde koło Sensburga miał wypadek. Zasypała go ściana glinki; ludzie mówili, że był z nim inny formierz, Klaus Schmidtke. Tamtego udało się odkopać i uratować. Podobno był nieprzytomny i poraniony. Niestety, Klein miał mniej szczęścia. Ruth wciąż zastanawiała się, dlaczego właśnie on. Może zdołałby przeżyć, ale ludzie ze wsi za szybko zaniechali poszukiwań, uznając, że są bez sensu? Bo skoro odkopali tamtego, to przecież mogli i jego…

Ciało Kleina odnaleziono godzinę później. Tożsamość została ustalona na podstawie dokumentów znalezionych w kurtce. To była ta sama ciepła wojskowa kurtka, którą dostał kiedyś od ojca. Ruth pamiętała solidność niemieckich szwów i połysk metalowych guzików.

Ruth wciąż płakała, wycierając oczy chustką. Wydawało jej się, że wszystko, co się dzieje, to tylko zły sen, który zaraz się skończy i jej Johann znów do niej przyjdzie, przytuli do siebie i powie najczulsze słowa miłości. Jechała w tę wdowią podróż, z każdym kilometrem ostrzej spierając się z przeznaczeniem. W ręce wciąż ściskała miedziany żeton. Każdy pasażer kolejki wąskotorowej go dostawał, płacąc za przejazd. Na awersie żetonu widać było rysunek kolejki, zwanej przez wszystkich ciuchcią, na awersie była czterolistna koniczyna. Wróżba szczęśliwej podróży.

Ale ta podróż dla Ruth nie była szczęśliwa.

Naprzeciwko niej siedziała piękna młoda kobieta. Ubrana w eleganckie futro i kapelusz, pod którym miała barwną chustę chroniącą od wiatru i mrozu. Z dłoni ściągnęła wełniane rękawiczki. Patrzyła przez okno na mijany krajobraz; na jej twarzy malował się niepokój.

– Daleko pani jedzie? – odezwała się nagle do zapłakanej Ruth.

– Do cegielni w Rotenfelde.

– Och, ja też tam jadę! Ale… pani płacze… Czy coś się stało?

– Mój mąż… Miał wczoraj wypadek. Nie żyje.

Gizela spojrzała na nią dziwnym wzrokiem. Po chwili krzyknęła:

– Och, mój mąż też tam był! Został ranny, ludzie go uratowali, a jakiś felczer we wsi zajął się nim. Ach, to musiał być ten sam wypadek!

Ruth pokiwała głową.

– Tak, to na pewno ten sam. Tylko pani mąż miał więcej szczęścia…

Gizela poprawiła kapelusz.

– Tak to w życiu bywa. Niech pani nie myśli o tym, co się stało. Naprawdę. Takie są wyroki boskie.

– Jak mogę nie myśleć? Tam zginął mój mąż… – Ruth spojrzała przez łzy, zdziwiona, a może nawet lekko zazdrosna – o tę ufność w jutro. Bo przecież za chwilę ta elegancka pani zobaczy swojego męża. Może przez jakiś czas będzie opatrywała jego rany, ale te w końcu się zagoją. Rany w sercu Ruth nie zagoją się już nigdy. Dlaczego Bóg pozwolił na to, by to jej mąż był wczoraj w tym miejscu i w tamtej chwili? Potworna nieuchronność zdarzeń.

– Niech pani popatrzy. Na tych krążkach jest czterolistna koniczyna na szczęście – odezwała się nagle Gizela, wyciągając dłoń z żetonem.

– Tak, wiem – odpowiedziała Ruth niechętnie. Towarzystwo tej kobiety męczyło ją. Wolałaby w milczeniu przeżywać swój dramat.

– Och, mój Klaus miał naprawdę wiele szczęścia. – Gizela znów dotknęła palcami kapelusza. – Ten kapelusz jest z Królewca – dodała po chwili. – Przywiozła mi go na urodziny ciotka męża.

Ruth odwróciła głowę do okna. Nie interesował jej ani kapelusz, ani Gizela, a tym bardziej jej królewiecka rodzina. Mijane pokryte śniegiem mazurskie domy wydały się jej znajome. Rotenfelde już niedaleko. Za chwilę po raz ostatni spotka się z Johannem.

Droga pośród ozdobionych białymi czapami drzew poprowadziła obie kobiety do cegielni. Jedna z nich szła przywitać męża cudem ocalałego z wypadku, druga – opłakać swojego.

W cegielni nikt nie pracował. Wszyscy rozmawiali na temat wypadku.

– Dzień dobry, jestem żoną Johanna… – Ruth przywitała się pierwsza, z trudem tłumiąc szloch.

– Ach, to pani. Ta sytuacja… Pani mąż… – zaczął jeden z nich.

Druga kobieta nie pozwoliła mu dokończyć. Przedstawiła się i rzuciła krótko:

– Proszę mnie zaprowadzić do mojego męża, Klausa.

Jej ton był władczy, nieznoszący sprzeciwu. Nerwowo poprawiała kapelusz, chyba po to tylko, by zwrócić na siebie uwagę.

– Zatem… Obie panie są żonami… – mężczyzna zawiesił głos.

– Owszem. Mąż tej pani nie żyje, mój jest ranny. Czy mogę się z nim teraz zobaczyć? – Gizela wyraźnie traciła cierpliwość.

– Oczywiście, to znaczy… jestem paniom winien wyjaśnienia.

– Jakie wyjaśnienia?!

– Pani Schmidke, proszę się uspokoić. Muszę panie o czymś poinformować. – W jego głosie zabrzmiało coś takiego, że obie spojrzały na niego badawczo.

– Otóż… – zaczął. – Nie wiem, jak to się stało, że nie zauważyliśmy wcześniej. Jak na nich to spadło… Ludzie tak tu biegali, krzyczeli, wszędzie zamieszanie i strach. Najpierw uratowali pierwszego, potem ten drugi… Walczono o ich życie, nikt nie interesował się drobiazgami. Dopiero potem okazało się, że Schmidtke i Klein zamienili się kurtkami. Nikt nie wie dlaczego.

– I co z tego? – prychnęła lekceważąco Gizela.

– Nie rozumie pani? Klaus miał na sobie kurtkę Johanna, z jego dokumentami. Ludzie, którzy znaleźli ciało, ustalili nazwisko właśnie na ich podstawie – powiedział wolno mężczyzna, obserwując reakcje kobiet.

Zapadła cisza. Twarz Gizeli pobladła i skurczyła się. Nagle z jej gardła wydostał się dziki, zwierzęcy krzyk. Ruth spogladała zdziwiona to na nią, to na ludzi wokół. Niczego nie rozumiała.

Nagle Gizela wykrzyknęła strasznym głosem:

– Dlaczego Bóg jest taki niesprawiedliwy, dlaczego?!

A potem zrzuciła z głowy swój elegancki królewiecki kapelusz i stratowała go butami.

Do zdziwionej Ruth podszedł jakiś mężczyzna. Wziął ją pod rękę i pociągnął za sobą:

– Proszę iść za mną. Zaprowadzę panią do męża. Czeka na panią.

Kobieta drgnęła. Czuła, że krew zaczyna w niej znowu krążyć, jakby to ona otrzymała drugie życie. Jednak rozpacz tej drugiej kobiety dotykała jej jak coś osobistego.

Włożyła zmarznięte dłonie do kieszeni płaszcza. W jednej z nich wyczuła miedziany żeton z czterolistną koniczynką. Ścisnęła go mocno w dłoni i pomyślała: „Moja podróż okazała się naprawdę szczęśliwa”.Rozdział I Aby wzlecieć, trzeba upaść. O rozstaniach i rozstajach oraz o tym, że każdy z nas zabije kiedyś to, co kocha

– Żegnaj mój domu, życie jest wszędzie. – Takimi słowami żegnałam się jakiś czas temu z moim dawnym mieszkaniem w kamienicy pełnej szeptów przy ulicy Roosevelta w Mrągowie. Wyruszałam w podróż ku nowemu życiu; czekał na nas nasz nowy dom.

Wracam myślami do tamtych chwil, gdy jeszcze ufna budowałam swój nowy świat. Nagle pojawiają się przedwojenne wspomnienia. Widzę podążającego na pokład Gustloffa kilkuletniego Hansa, który gubi się w tłumie i dzięki temu ratuje swoją rodzinę. Gdyby wtedy znaleźli się na tym statku… utonęliby. Tamtego dnia Gustloffa trafiła rosyjska torpeda.

Przedwojenna historia dopadła mnie na progu naszej wspólnej kamienicy. Była jak nieznośne przeznaczenie. Ja – dziewczyna z kamienicy, on – milczący przybysz z obcych stron. Poprosił, bym zrobiła mu zdjęcie na tle budynku. Przed wojną mieszkał tu jego ojciec, Hans.

Od tamtego spotkania wszystko się zmieniło.

Przecież tak go kochałam! Dla naszej miłości zmieniłam wszystko, czym obrosłam i co było dla mnie ważne.

Zatem dlaczego?

Nieznośne poczucie, że każdy z nas zabije kiedyś to, co ukochał ponad wszystko, towarzyszy mi niezmiennie od tamtej rozmowy.

Nasz dom stanął kilka kilometrów za Mrągowem, by nie było problemów z dojazdami. Miał być bezpieczną przystanią. Pod jego dachem mieliśmy żyć spokojnie z owdowiałym Hansem i odnalezioną cudem przyrodnią siostrą Hanią – wspomnieniem cichego romansu mojego taty i pewnej kobiety.

Polubiłam to miejsce na ziemi. Dom na łąkach – jak mówiłam o swojej przystani ze świerkowego drzewa. Wszystko w życiu przeplata się ze sobą, a ja trwałam w tym, pogodzona ze światem, przemijaniem. Po burzy, jaką wywołał w ubiegłym roku Martin, wątpiąc w swoje ojcostwo i robiąc badania genetyczne naszej Zosi, nadszedł spokój. Do zrobienia testu namówiła go Iwona. Nasz związek zawisł wtedy na włosku.

Jednak jakoś pokonaliśmy pierwszy małżeński kryzys. Choć może tamta sytuacja powinna była mnie bardziej zaniepokoić? Oczywiście czułam się bardzo dotknięta, ale jednak wierzyłam, że się kochamy. Daliśmy sobie szansę. Pomógł nam w tym mój przyjaciel i dawny kochanek – Piotr. Ratował nasz związek. Przekonany o własnej misji, wierny swojej miłości bez posiadania, popchnął Martina w moim kierunku, choć mógł wykorzystać sytuację i dziś może po prostu byłby ze mną i Zosią. Nie zrobił tego. Pamiętam… Dotknął wtedy palcami mego policzka, zabrał z niego kosmyk włosów, przesunął do tyłu. Patrzył z czułością. Łzy leciały mi z oczu, ale teraz już nie z żalu za moją poranioną miłością, lecz ze zrozumienia, jak prawdziwa była miłość Piotra do mnie. Poczułam się jak niemy świadek wyroku Salomona, króla Izraela, gdy przyszły do niego dwie kobiety z dzieckiem i każda twierdziła, że jest jego matką. Salomon polecił rozciąć dziecko na dwie połowy, aby każda kobieta otrzymała swoją część. Prawdziwa matka wolała oddać dziecko obcej kobiecie niż pozbawić je życia. Tak właśnie rozumiałam jego miłość. Wolał oddać mnie innemu mężczyźnie i pomóc w odbudowie tego związku niż… wykorzystać sytuację, w jakiej się znalazłam i nie być wobec mnie uczciwym.

– Piotr, przepraszam, zraniłam cię, nie powinnam. Teraz to rozumiem. Wybacz… Nie mów mi tego wszystkiego, bo będzie mi ciężko. Ułóż sobie życie, proszę, i powiedz, że to wszystko, co od ciebie usłyszałam, nie jest prawdą.

Zapewne tymi słowami zadawałam mu ból. Bo Piotr nie ułożył sobie życia. Przynajmniej nie do tej pory. Żył samotnie, a chwilowy związek z moją siostrą Hanią chyba jeszcze tę samotność pogłębił.

Miłość bez posiadania uczy pokory i cierpliwości. Ale mnie z kolei te dwa lata z Martinem nauczyły jednego: że mogę wybierać. Sama dla siebie stałam się największą wartością.

Wtedy wróciłam do Martina. Ciałem i sercem. Pamiętam, jak patrzyłam w jego niebieskie oczy i próbowałam odnaleźć w nich to, co mnie ujęło wówczas, na mrągowskim bruku, na schodach mojej kamienicy. Zaczynałam wierzyć w moje spokojne życie. Płynęło wartko niczym wezbrana Brunatna Rzeczka, którą można spotkać w lesie za mrągowską mleczarnią. Przecina rudą wstążką leśną drogę prowadzącą do Polskiej Wsi. Rzeczka widmo. Zmusza do przenoszenia rowerów zdezorientowanych rowerzystów, którzy nagle nie mogą zrozumieć, w jaki sposób pojawił się ten wodny ciek, którego jeszcze parę tygodni temu nie było! Piechurzy ze śmiechem skaczą po położonych przez kogoś kamieniach. Rzeczka wypływa nagle z wezbranych słońcem i wiosną wód jeziora Płytkiego i wpada do jeziora Juno. Jej obecność jest tymczasowa. Suchym latem zanika jak niechciane źródło. Zostają po niej tylko kamienie na dnie wąskiego koryta… Przypomni o sobie znów dopiero dojrzałą, ciepłą wiosną.

Rzeczka ma kolor lekko brązowy. Może od związków humusowych, typowych dla cieków śródleśnych lub torfowiskowych, a może od brunatnych glonów, które przecież namnażają się tam, gdzie jest niedobór słońca. Na zielono barwią się wody nasłonecznione, a ciemnieją te, których nie pieszczą promienie.

Ta rzeczka… Wtedy, gdy nasz związek trwał jeszcze, stała się ulubionym miejscem wypraw. I piękny sosnowy zakątek, w którym usłyszałam słowa:

– Bardzo cię kocham, Ludmiło.

Naprawdę mnie kochał. Zatem dlaczego odszedł?

Rozpłakałam się po dwóch tygodniach i trzech dniach. Dopiero wtedy dotarło do mnie, co się stało. I że owo „na razie” mogło znaczyć „na zawsze”, bo przecież wszyscy kiedyś zabijemy to, co kochamy. Różnica tkwi tylko w sposobie zabijania. Albo będzie to fałszywy pocałunek, albo gest mizerny i łaskawy rzucany jak ochłap, albo przecięcie zimnym żelazem. Wszystko zmierza ku jednemu. Pożegnaniu.

Strzępem słów pożegnał się ze mną. Rzucił mi tylko: zostawmy to. Nas. Miałam te słowa przyjąć jak relikwię po naszej miłości?

Zanim to zrobił, pewnego dnia po prostu wyjechał. Nie mówiąc nic. Z naszego domu znikły po prostu jego rzeczy. Tak, mówił mi o jakiś problemach i zmianach w życiu, ale bez żadnych konkretów. Nie wiedziałam, czy mówi o pracy, czy o samym sobie. Ucichł. Wsiąkł w siebie jak Brunatna Rzeczka wsiąka jesienią w wyschniętą słońcem ziemię. Nie podzielił się ze mną niczym, choć wiedział, że czekałam na to. Nie odpowiadał na moje listy i wiadomości. Któregoś dnia zadzwoniłam do niego przez Skype. Z obcego numeru. Usłyszałam dość wesoły głos, jakby spodziewał się kogoś innego.

– Halooo?

– To ja, Ludmiła. Co się dzieje? Czy coś się stało? Masz jakieś kłopoty? Chcę być przy tobie, pozwól mi….

Głos po drugiej stronie zmienił się natychmiast, jakby zmrożony lodem. Skąd lód w środku maja?

– Ach, to ty…

Rozczarowanie?

– Mów szybko, jestem bardzo zajęty – ponaglał, jakby chciał się mnie pozbyć. Głos brzmiał obco, nieprzyjemnie.

– Nie chcę szybko! Dlaczego mówisz do mnie w ten sposób?

I kolejne słowa z jego ust:

– No dobrze, zatem… Zostawmy to na razie…

– Co? – Nie wiedziałam, o czym mówi.

– Nas.

Krótki wyrok. Rzucony bezmyślnie czy z premedytacją?

Nas. Zatem nie ma już nas.

I moje słowa:

– Skoro tak… To żegnaj.

Jakoś łatwo wypowiedziane, bo wcześniej przeczuwane słowa. Czułam, że między nami coś umiera. O oschłości w związku można wnioskować po braku słów, spojrzeń, dotyku.

Rozłączyłam się wściekła. W sercu miałam pustkę. Żadnych łez. Wyschnięta Brunatna Rzeczka…

Ból przyszedł później. I gniew, że te nasze miesiące i lata, uczucia i marzenia – wszystko w tych paru słowach poprzekreślał jak rozkapryszone dziecko, co bezmyślnie bazgrze kredkami po papierze. Czy kiedykolwiek dowiem się, jaka była prawdziwa przyczyna?

Życie musi biec dalej. Tak się zawsze mówi. Trudniej to unieść, zrozumieć. Pierwsze minuty po rozstaniu to przeważnie wzburzenie i gniew na nieodwracalność. Bezsilność. Bo przecież nikogo nie można zmusić do miłości. Kolejne dni przynoszą ogromne zdziwienie: jak to? był, a go nie ma? dlaczego nikt nie woła mnie na poranną kawę z miętą, a przecież jest niedziela? Potem następują całe tygodnie chwil znaczonych tęsknotą i bolesną niewiedzą: dlaczego? co się stało? czy w czymś zawiniłam? a może po prostu kogoś poznał? tak po prostu mnie zostawił?

Na Prusach Wschodnich rozstaje dróg były od dawien dawna uważane za miejsca magiczne. Tutejsi ludzie uważali, że tam, gdzie drogi się przecinają, czyha na człowieka sam diabeł. Dlatego tak wiele kapliczek stawiano na rozstajach, przez co te miejsca stawały się przystankami dla wędrowców. Czułam się jak na takim rozstaju. Nie pomagały sztuczne kwiaty pocieszeń i świece dobrych myśli. Pragnęłam, by w moim życiu stało się coś ważnego, co sprawi, że zapomnę… Coś, co zaabsorbuje moją duszę znacznie bardziej niż codzienność.

I tak bardzo za nim tęskniłam.

Zbyt dumna byłam jednak, by się do tego przyznać…

Patrzyłam na Hansa i usiłowałam dzięki niemu zrozumieć jego syna. On kochał przecież inaczej, mądrzej. Cieszyłam się, że tak zżył się z moją dawną sąsiadką, panią Zosią. To w jej mieszkaniu żyła przed wojną rodzina Ritkowskich. Stał tu piec kaflowy, a pod podłogą mały Hans ukrył ołowiane żołnierzyki – na dobrą wróżbę, by jeszcze tu wrócić. Wróżba się spełniła.

Tych dwoje starszych ludzi spotkało się w ważnym dla nich momencie. Dziś, gdy patrzę na nich, myślę, że na żadną miłość nie jest za późno. Jeśli dane im będzie choćby tylko kilka wspólnych lat, to jednak warto! Nikt za nas nie przeżyje życia i nikt też nie zdecyduje o jego powtarzalności. Piękne chwile trzeba łapać w dłonie jak motyle, ciesząc się, że zostawiają na palcach żółty pył. Garść wspomnień. Dla nich warto tkać swoją historię.

Hans zamieszkał z panią Zosią. Właściwie to pomieszkiwał trochę u niej, a trochę u nas na wsi.

– Kiedyś byłem zasiedziały. Całe życie w jednym miejscu. To teraz się trochę po życiu pokręcę! – powtarzał często ze śmiechem.

Zbudowaliśmy z Martinem wymarzony dom. Zaciągnęliśmy kredyt. Sprzedałam swoje mieszkanie – kupił je Hans, mój teść. Tak bardzo chciał nam pomóc w starcie w nowe życie. Hans wynajął moje dawne mieszkanie lokatorom. Gdy Martin zniknął z mego życia, mój teść był tym bardzo zakłopotany. Na dobre przeniósł się do pani Zosi, deklarując jednak gotowość pomocy przy wnuczce.

Rozumiałam go. Na szczęście mieszkała ze mną Hania, moja przyrodnia siostra. Pracowała w mrągowskiej księgarni, na Mazurach trzymała ją głównie przyjaźń z Michałem z Olsztyna. Wciąż zarzekała się, że to tylko przyjaźń. Nic więcej!

– Przecież on już ma narzeczoną! – powtarzała z uporem.

Widziałam jednak, że była w nim zakochana po uszy. Nie mówi się z takim żarem o przyjacielu.

Piotr… Na niego też zawsze mogłam liczyć. O mały włos zostałby ojczymem Zosi. Gdybym tylko wybrała inaczej. On na pewno nie odszedłby ode mnie tak nagle, niemal bez słowa. On mnie kochał dojrzale.

Został jednak w moim życiu jako przyjaciel domu. Nawet Hania już przed nim nie uciekała, nie chowała się po kątach. Rozmawiali ze sobą. Jednak nigdy nie wspominali czasu, gdy byli razem. Wspólne wspomnienia łączą. Obrączkują wyjątkami z pamięci. Gdy dawni kochankowie nie chcą się ponownie do siebie zbliżać, instynktownie bronią się przed wspomnieniami. Pewnie jest w tym jakiś sens. W moich rozmowach z Piotrem również starałam się omijać temat naszych zbliżeń – dusz i ciał. A przecież byliśmy kiedyś tak sobie bliscy!

Miałam wrażenie, że Piotr pogodził się już ze swoją miłością bez posiadania. Na początku bywa bolesna i smutna. Potem staje się kroplą codzienności.

Kiedy dzięki niemu odbudowaliśmy z Martinem nasz związek, wierzyłam, że to już na zawsze. „Jest jednak sens we wspólnym budowaniu domu” – powtarzałam, przekonana o własnej słuszności. Dopiero potem…

Nasza codzienność rozkwitła bujnie. Owocowała zrozumieniem i miłością. Zosia rosła jak na drożdżach. Miło było patrzeć na jej jasną twarz, która coraz bardziej przypominała twarz Martina… Podobno córki powinny być podobne do ojców. Tak, Zosia stawała się jego kopią. Czasem w żartach powtarzałam:

– A ty sprawdzałeś, czy to twoja córka…

Śmiech uczył mnie dystansu do tej sytuacji, przez którą omal nie rozpadło się nasze małżeństwo. Martin też dystansował się; powtarzał, że głupi był i tyle.

Pochłonęło mnie wychowywanie dziecka. Czasem malowałam meble, kafelki i obrazy do galerii w Ruszajnach. Czasu jednak brakowało, bo chciałam ogarnąć trochę świat wokół mnie – ogród, zielnik, brzeg stawu. Siałam, pikowałam, dosadzałam, wykopywałam, przesadzałam, dosiewałam. Życie na wsi ma swój rytm i jest niepowtarzalne – w przeciwieństwie do życia w mieście, gdzie stoi się wciąż w tych samych korkach i patrzy na te same reklamy.

Poczułam się dobrze w tym świecie za zakrętem. Patrzyłam na Marina, gdy wracał z pracy i z apetytem pochłaniał zupę z ogrodowych warzyw.

– To wszystko z naszego ogródka – chwaliłam pracę swych rąk.

– Jesteś wspaniałą żoną… – mruczał leniwie.

A ja kwitłam w tej małżeńskiej rozkoszy. W poczuciu dobrze wypełnianego obowiązku.

Dziś, gdy na to patrzę… Zastanawiam się, czy to było w ogóle potrzebne? Przecież i tak nie zostało docenione.

Któregoś dnia spotkałam Baśkę. Pracowałyśmy kiedyś razem w lokalnej redakcji, po moim zwolnieniu Baśka również odeszła i założyła własny gabinet kosmetyczny. Teraz łączy obie pasje – upiększa kobiety i pisze dla kobiecego miesięcznika felietony o tym, jak upiększać.

– Moja redakcja rozwija się. Może zechcesz czasem coś napisać? Jakieś opowiadanie o miłości?

Roześmiałam się.

– Nie jestem już dziennikarką. Od dawna niczego nie napisałam!

– Kochana, z pisaniem jest jak z tańcem. Tego się nie zapomina. Spróbuj.

Wróciłam do domu. Podskórnie czułam, że chciałabym pisać, ale… jak ogarnąć to życie, by mieć na wszystko czas?

Wieczorem zagadnęłam Martina:

– Może wrócę do pisania?

Spojrzał się na mnie jakoś dziwnie.

– Żeby znów ktoś cię wykorzystał i zwolnił? Po co ci to? Źle ci teraz?

Malowanie, całe to rękodzieło było wdzięczne i frapujące. Było moją nową pasją, która w dodatku przynosiła mi jako takie zarobki. Ale pisanie… Wciąż drzemała we mnie potrzeba komponowania słów z liter, zdań z wyrazów.

– Może jeszcze nie teraz. Niech Zosia podrośnie – powiedziałam wbrew samej sobie. Martin skinął głową.

– No właśnie! Jak to się mówi w Polsce o tych wronach za ogon?

– To sroki.

– Co sroki?

– To powiedzenie dotyczy łapania kilku srok za ogon.

– No właśnie!

Koniec rozmowy. Miał rację. To byłoby za dużo. Zosia, ogród, malowanie. I tak niemal przestałam czytać książki, nie mówiąc o innych przejawach życia kulturalnego. O spotkaniach z przyjaciółkami. Kiedy ostatni raz widziałam Izę, Sylwię lub Ewę? No właśnie…

Czasem wydaje mi się, że tylko przyjaźnie z dzieciństwa mają szansę na przetrwanie zawieruchy czasu i zaniedbania. Są najtrwalsze, a ich fundamenty – najbardziej odporne na wstrząsy. Przyjaźnie zawierane w dorosłym wieku są już bardziej wyrachowane i interesowne. Wiem, że moje przyjaciółki poszłyby za mną w ogień, nawet gdybym palnęła życiowe głupstwo. Na przykład związała się z despotycznym muzułmaninem i zakryła twarz kwefem. Jestem pewna, że próbowałyby mnie jakoś uratować i wytłumaczyć przed resztą świata.

A tak na serio… Skąd w mojej głowie pojawił się pomysł z tym kwefem?! Roześmiałam się sama do siebie na tę myśl. Poczułam się bezpiecznie we własnym domu, na wygodnej kanapie, przed włączonym telewizorem. Podłożyłam stopy pod pośladek Martina. Często tak robię, gdy siedzę obok niego. To chyba znak silnej z nim integracji.

Kwef. Nigdy nie zrozumiem religijnego fanatyzmu. Poświęcenia życia dla nieżyciowych zasad. Gdybym wtedy wiedziała, że moja myśl zrobi wszystko, by wkrótce zmaterializować się w zaskakujących okolicznościach, zdarzeniach i spotkaniach, być może znalazłabym inną analogię dla zdefiniowania trwałości naszej kobiecej przyjaźni.PODZIĘKOWANIA

Dziękuję Miriam Sienkiewicz za pełną wrażeń pisarską gościnę we włoskim miasteczku Gatteo a Mare nad Adriatykiem, w hotelu Le Cinema (www.lecinemahotel.com) oraz za to, że niezmiennie od lat mnie inspiruje i wspiera.

Dziękuję Aminie z Maroka, że podzieliła się ze mną wspomnieniami, dzięki czemu mogłam stworzyć w mojej powieści postać podobną do niej. Tylko niektóre z przeżyć mojej bohaterki są prawdziwe.

Dziękuję Damianowi Ząbczykowi za to, że przyjął na siebie rolę włoskiego przewodnika.

Za wszystkie „owadzie” przygody i opowieści dziękuję prof. Stanisławowi Czachorowskiemu z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. W wyniku naszych rozmów i lektury bloga Profesorskie gadanie świat owadów stał mi się bliższy niż kiedykolwiek.

Dziękuję leśniczemu Leśnictwa Śniardwy Lucjanowi Bałdydze za gościnność, rozmowę i zgodę na to, by akcja Prowincji pełnej słońca działa się w jego domu w osadzie Śniardewno. Dziejące się tam wydarzenia nie dotyczą pana Lucjana ani jego rodziny – są fikcją literacką.

Dziękuję podleśniczemu Leszkowi Romaniukowi z osady Kulinowo za niezapomniany spacer po lesie, opowieści o starym cmentarzu i pensjonacie oraz za pokazanie mi wysokiej do samego nieba tui i lipy z pękniętym sercem…

W mojej książce znalazły się przedwojenne pocztówki z kolekcji niezawodnego Wojciecha Kujawskiego, autora takich książek, jak: Mamry, Śniardwy, Krutyń i wielu innych opisujących przedwojenne Mazury. Za ich udostępnienie również serdecznie dziękuję.

Ponadto dziękuję: Markowi Czerwiec-Dzierżymirskiemu za wybranie imienia dla mojego bohatera i spełnienie ważnej roli pierwszego czytelnika, Norbertowi Ścigale za motto do mojej książki oraz Irence Szkudaj, Basi Szymańskiej i Bożence Długozimie za „wiele jednostek czasu” spędzonych na rozmowach o tej książce.

Gościny podczas mojej własnej „obwarzankowej podróży” dookoła Polski udzieliły mi moje wspaniałe Czytelniczki: Józefa Przywara z Cieszyna, Ewa Żechowska z Chaty Wędrowca w Wetlinie w Bieszczadach oraz kuzynka odnaleziona dzięki moim książkom, Teresa Enerlich-Ogłaza ze Strzelec Opolskich. Za Wasze serce i dobre słowo serdecznie dziękuję.

Na koniec mojej Rodzinie i Bliskim za wsparcie i ciszę w życiu, gdy pracuję – dziękuję szczególnie.

Katarzyna Enerlich

Przedwojenna nazwa Mrągowa.

Przedwojenna nazwa Kętrzyna.

Rodzaj kapsla przymocowanego drutem do butelki.

Niemiecka nazwa wsi Czerwonki niedaleko Mrągowa. To piękna wieś nad jeziorem Juksty.

O Gustloffie i prawdziwej historii Hansa Ritkowskiego Czytelnik dowiedział się z wcześniejszych tomów: Prowincja pełna marzeń i Prowincja pełna gwiazd.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: