- W empik go
Prowincja pełna szeptów - ebook
Prowincja pełna szeptów - ebook
Wiadomość z Syberii spada na Ludmiłę jak przysłowiowy grom z jasnego nieba. Czy znajdzie siły, by wrócić do normalnego życia? Przecież tak wielu ludzi ją potrzebuje.
W książce spotkamy prawdziwe szeptuchy, które zamieszkują rubieże naszego świata. Mazury, Podlasie czy daleka Syberia – w tych i innych miejscach zawsze żyły tajemnicze kobiety, które swoimi szeptami pomagały innym stawać się lepszymi i szczęśliwszymi.
Czy to one pomogą Ludmile przetrwać trudne chwile? A może raczej miłość do córki i wsparcie najbliższych przyjaciół? Czy ma w tym jakiś udział pewien rzadki syberyjski kamień czaroit?
Ludmiła, odnajdując smak życia, otwiera się na różne nietypowe smaki kulinarne. W książce znajdziemy dużo przepisów na niezwykłe potrawy ze zwykłych, choć często zapomnianych produktów, które można wyhodować w ogródku, albo wręcz na balkonie czy parapecie.
W serii Prowincja… ukazały się już: Prowincja pełna marzeń, Prowincja pełna gwiazd, Prowincja pełna słońca, Prowincja pełna smaków, Prowincja pełna czarów.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-194-3 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeśli istnieje życie po życiu, to na pewno przemiana drzewa w drewno jest jego dowodem.
Dom. Pełen napięcia, jakby unerwiony i ruchliwy, na chwilę przestał być azylem. Bezpieczną przystanią. Kręciłam się po nim, przekładałam książki i szklanki z miejsca na miejsce, jednocześnie je odkurzając, nie pozwalając im na żałobę. Zaludniałam nimi nieużywane półki i szafki tylko po to, by czymś zająć palce. Ich zajętość czasem odbierała mi myśli. Tak było lepiej.
W końcu tam pojechałam. Towarzyszyło mi niedowierzanie. Nie sądziłam, że to mogło trwać tyle czasu. Myślałam, że to potrwa dzień. A może tydzień. Góra miesiąc. Pojechałam więc tam, pierwszy raz od WTEDY.
Zobaczyłam tylko surowy napis: WOJCIECH JANUSZ KOWALIK.
Przychodzi taki moment, że zostaje po nas tylko nic nieznaczący napis.
Tamten dzień. Wciąż wracałam do niego pamięcią. A przecież był bardzo zwyczajny. Nie czułam żadnego napięcia. Nie było złych snów ani przeczuć. Po prostu normalny lipcowy dzień. Żeby chociaż padał deszcz. Ale nie – piękne słońce, zieleń wkoło. Ptaki głośne i nieustępliwe. Odwiedził mnie Piotr. Gdy spotykają się dawni kochankowie, zawsze pojawia się między nimi coś niezwykłego. Delikatne drżenie, jakiś błysk w oku. Wspomnienie bliskości, nawet jeśli już jej nie ma, a pozostała niechęć albo koleżeństwo. Nie sposób wyprzeć z pamięci, że kiedyś byliśmy znacznie bliżej niż teraz.
Tamtego dnia ciepło jego palców sprawiło, że miałam ochotę przywrzeć do niego całym ciałem i po prostu poczuć się jak kiedyś. Wojtka nie było przy mnie od tak dawna. Wyjechał na tę swoją Syberię, nie dbając o to, że moje ciało go tak potrzebuje. Listy, rozmowy mogą nakarmić mózg i duszę, ale moja skóra nie doznawała pociechy z dotyku kartek. Może dlatego odświeżona bliskość iskrzyła niebezpiecznie między mną a Piotrem. Na moment zniknął z mojego życia mój mąż Wojtek oraz Dorota, narzeczona Piotra. Nie dlatego, że nie byli ważni. Po prostu przez chwilę poczułam się jak ptak. Ptak też czasem siada na innej, niż zazwyczaj gałęzi, ale nie dlatego, że tamta jest niedobra. Po prostu na tę chwilę wybiera inne miejsce.
I dokładnie w tym momencie radio nadało komunikat:
– Dwie godziny temu doszło do katastrofy lotniczej samolotu Siberia Airlines nr 778. Samolot podchodził do lądowania w Moskwie. Na pokładzie znajdowało się stu dziewięćdziesięciu trzech pasażerów i dziesięciu członków załogi. Wśród podróżnych przeważali Rosjanie. Na pokładzie było także czternastu obcokrajowców: trzech Białorusinów, trzech obywateli Chin, a także po dwoje Niemców, Polaków, Mołdawian i obywateli Korei Południowej. Piloci podchodzili do lądowania na pasie numer trzydzieści w bardzo trudnych warunkach, nad okolicą szalała burza. Odrzutowiec uderzył w betonową przegrodę i skupisko garaży. W wyniku eksplozji silnika wybuchł pożar. Gaszenie płomieni zajęło pięciu jednostkom strażackim aż dwie godziny. Przednia część samolotu uległa całkowitemu zniszczeniu, toteż ocaleli tylko pasażerowie znajdujący się w ogonowej części maszyny^()…
Pamiętam to uczucie. W jedną sekundę moje życie legło w gruzach. Jakby ktoś rzucił na nie zły czar…Rozdział I
O tym, że cmentarze są miastami… I o drogach mlecznych naszego życia…
Cmentarze są martwymi miastami. Nie hałasują, nie dymią, nie produkują spalin. Ożywiają je jedynie migoczące płomienie zniczy. Żydzi na nagrobkach kładą tylko kamienie. Zatem kirkuty są jeszcze bardziej martwe i ciemne.
Jednak we wszystkich nekropoliach przestaje być ważne sąsiedztwo, o które tak martwimy się za życia. Jakże często powtarzamy:
– Mam dobrych sąsiadów.
– Moim sąsiedzi nie dają mi żyć!
– Dziś imieniny sąsiada. Znów impreza do rana.
– Dawno nie widziałem naszej sąsiadki.
Dzielimy się swoją sąsiedzkością, jakakolwiek by była.
Na cmentarzu wygasa wszelka ważność sąsiedztwa. Wróg obok wroga. Przyjaciel obok wroga. Różne konstelacje więzi i relacji. Droga mleczna naszych lubień i nielubień. Wszystko unieważnione, zasypane, nieistotne. Dawne znaczenia wygasły, żadnych perspektyw już nie ma. Jest tylko przeszłość.
Tamtego dnia na cmentarzu pachniało początkiem jesieni. Zdałam sobie z tego sprawę, gdy przeszłam przez bramę. Był koniec września. Rozpieszczał nas słońcem, jakby dając nadzieję, że jeszcze nie koniec ciepłych dni. Pomyślałam, że w podobnej nadziei przeżyłam ostatnie dwa miesiące. Nie dopuszczałam do siebie wiary, że naprawdę odszedł i że to jest całkowity koniec.
Alejka była wysadzana sumakiem. Pomyślałam, że to nie najlepsza roślina na cmentarz. Że w takim miejscu powinna rosnąć stara, poczciwa tuja. Sumak rozrasta się bez kontroli. Co rusz wysadza spod ziemi kolejny kiełek i próbuje się zagnieździć. Jest jak zielony peryskop. Albo soczysty zwiadowca. Kwintesencja pulsującego życia, co przecież w takich okolicznościach jest co najmniej nie na miejscu. Być może administrator cmentarza paru sumaków nie zauważył, a one wrosły na dobre w ciemną, gliniastą ziemię.
Jeszcze jedna alejka, potem skręt w prawo. Pamiętałam opis jak przez mgłę, bo zupełnie świadomie nie chciałam tu przychodzić. Dałam sobie czas. Wreszcie podeszłam do szarego kamienia. Wyglądał jak jeden z tych, które rodzi ziemia w powolnych cierpieniach. W porodach tych kamieni pomagają rolnicy i ich ciągniki, działające niczym kleszcze.
Przeczytałam bezlitosny napis: WOJCIECH JANUSZ KOWALIK. Zginął tragicznie 15 lipca…
To dlatego nie przyszedł do mnie już więcej. Uczyłam się jego nieobecności równie intensywnie, jak kiedyś miłości do niego.
To była moja pierwsza wizyta na cmentarzu od dnia pogrzebu. Ten odbył się dopiero po dziesięciu dniach od katastrofy. Ciało mojego męża przez ponad tydzień wracało do ojczyzny. Do tego czasu w ogóle nie uwierzyłam, że to wydarzyło się naprawdę. Człowiek w trudnych chwilach wypiera wszystko, byle tylko nie poddać się cierpieniu. Tak właśnie robiłam. Wypierałam. Odsuwałam, jak mogłam najdalej. Przeżył kolega Wojtka, Stanisław z Olsztyna, naukowiec z tego samego wydziału. Siedział w części ogonowej maszyny. Podobno zamienili się w ostatniej chwili miejscami; Wojtek chciał porozmawiać z jakimś Niemcem. Rozmowy nigdy nie dokończyli. Wisi gdzieś zawieszona we wszechświecie.
Nie powinnam była dowiedzieć się o katastrofie z radia. Ktoś powinien przyjechać i przygotować mnie do tej wiadomości powoli, stopniowo. Może zapytać, czy liczę się z tym, że jeszcze przez jakiś czas nie zobaczę swojego męża. I czy wierzę w życie pozagrobowe. I czy jestem gotowa na przyjęcie żałoby wtedy, gdy wszystko we mnie wydawało się kwitnąć i gdy wreszcie spotkałam prawdziwą miłość.
Pamiętam podobną sytuację. Latem wydarzył się w sąsiedniej wsi wypadek. Zginęły wtedy cztery kobiety. Wszystkie były żonami i matkami. Córka tej, która kierowała pechowym samochodem, mieszkała w Niemczech. Codziennie odwiedzała portal z informacjami z Mrągowa, by dowiedzieć się, co nowego w mieści i okolicy. Tamtego dnia jak zwykle otworzyła stronę. Siedem minut wcześniej administrator portalu wstawił zdjęcia z wypadku. Córka rozpoznała na nim auto swojej matki…
Złe wieści powinny być przynoszone delikatnie, podawane jak na kruchej porcelanie. Przekazywane spokojnie, z delikatnością. Jakby można było jeszcze coś cofnąć, choć już wiadomo, że nie ma żadnej nadziei. Ale podobno ta umiera ostatnia.
Na mnie, dosłownie, wiadomość spadła jak grom z jasnego nieba. A potem jeszcze informacja potwierdzająca śmierć Wojtka. Zbyt wiele stało się w jednym momencie. Wiem, że takich jak ja są tysiące. Codziennie ludzie dowiadują się o śmierci swoich bliskich. I codziennie giną od nich oni sami – nie ma już tych dawnych, jeszcze niezłamanych złą nowiną.
Ja też już od tamtej chwili nie miałam siebie w sobie. Wydarzenia późniejszych dni odbyły się jakby poza mną. Piotr został wtedy przy mnie – dojeżdżał codziennie rano, bo nie wyobrażał sobie, że zostawi mnie samą w trudnych chwilach. Opowiadał mi potem, że gdy usłyszałam wiadomość, zemdlałam. Myślę, że to nie było omdlenie, tylko forma samoobrony przed światem. Próba zniknięcia z tu i teraz. Niestety, wróciłam i rzeczywistość nie okazała się wcale przyjazna.
Czułam silną panikę. Paraliżowała mnie i nie pozwalała oddychać. Tak bardzo pragnęłam, by nagle wszystko się cofnęło o ten jeden moment. Przecież to tak niewiele. Żeby można było jeszcze zawrócić bieg wydarzeń.
Potem przybiegła Ania. Nie wiem, skąd się dowiedziała, ale myślę, że to Piotr zadzwonił do niej. Dziś już nie umiem odtworzyć tamtych pierwszych chwil, więc nie mam pewności, że tak właśnie było. Może kiedyś przypomnę sobie te wszystkie momenty, ale teraz nie jestem jeszcze na to gotowa.
Potem, już na pogrzeb, przyjechała z Wrocławia Hania, moja przyrodnia siostra, odnaleziona po latach, jakby los chciał mnie od nowa obdarzyć rodziną. Próbowała mnie karmić, ale nie pamiętam, czy coś w ogóle jadłam. Od czasu do czasu pojawiała się moja przyjaciółka spod lasu, Bronia. Któregoś dnia zawitała nawet Izka. Potem Ewka. Pisała Sylwia, która mieszkała teraz za granicą. Moje szkolne przyjaciółki. Zawsze wierne, choć los nas rozdzielił. Najgorzej zniosłam przyjazd Janusza, ojca Wojtka. Miał poszarzałą twarz i podkrążone oczy. Stracił kolejną najbliższą osobę. Zaproponowałam mu nawet, żeby został ze mną na jakiś czas. Jakbym chciała podzielić się z nim żałobą, przekonana, że tylko on mnie zrozumie.
– Trzeba przecież załatwić tyle spraw – racjonalizowałam propozycję.
Pamiętam, że wtedy jeszcze nie miałam pełnej świadomości, że Wojtek zginął. Po prostu go nie było, jak od wielu miesięcy. Nawet oficjalnie przekazana wiadomość upewniła mnie tylko w tym, że już nie wróci. Mimo to jednak nie umiałam zaakceptować, że jego już naprawdę nie ma. To były tylko informacje. Jakbyśmy mieli ściągnąć jego ciało do Polski, wyprawić pogrzeb, po czym dalej czekać na jego powrót. Nie było go już przy mnie od tylu miesięcy, że właściwie nic się nie zmieniło. Może tylko perspektywa czekania…
Nagle wokół mnie zaludniło się, czego chyba wcale nie chciałam. Wszyscy próbowali mnie wyciągnąć na powierzchnię życia, ale bez skutku. Miałam wrażenie, że tkwię dwadzieścia centymetrów pod wodą. Widziałam wszystko, ale nie oddychałam.
Dopiero na trzeci dzień od katastrofy weszłam pod prysznic, żeby się umyć. Właściwie wepchnęła mnie tam Hania. Ciało miałam zdrętwiałe i obolałe. Na twarzy czerwone wypieki. Włosy w strąkach. Patrząc w lustro, złapałam się na myśli: dobrze, że Wojtek mnie teraz nie widzi. A potem ta myśl, odzierająca mnie z wierzchniej warstwy ochronnej i drapiąca jak kolec: Wojtek nie zobaczy mnie już nigdy.
Złota obrączka mignęła zaokiennym słońcem, gdy wycierałam twarz lekko przybrudzonym ręcznikiem. Zatrzymałam na niej wzrok. Dotknęłam jak czegoś żywego. Dopadło mnie dziwnie absurdalne pytanie o losy obrączki, którą Wojtek miał na palcu. Czy w ogóle wróci do mnie ten złoty drobiazg? I co się teraz dzieje się z ciałem, którego dotykała? Czy w ogóle jest jeszcze tamten palec…? Poczułam nagle silną duszność. Musiałam napić się wody.
Janusz dość szybko podjął decyzję. Przyznam, że też o tym myślałam.
– Spalimy Wojtka – powiedział sucho. Od kiedy dowiedział się o śmierci jedynego syna, działał jak automat. A przy tym był tak spokojny, jakby go to nic nie obeszło. Wiedziałam jednak, że w takiej sytuacji są to objawy wręcz groźne. Już lepiej, żeby płakał, lamentował, rwał włosy z głowy. Bałam się o niego, by od powstrzymywania emocji nie dostał zawału lub wylewu. Był niczym tykająca bomba zegarowa, a ja nie miałam siły mu pomóc, bo sama potrzebowałam ratunku. Ale tego, czego bym sobie życzyła, nikt mi nie mógł dać. Choć wszyscy byli tacy mili, wyrozumiali, wspierający. Przychodziły jednak momenty, że miałam ich dosyć – z taką ich usłużnością i smutnym wzrokiem. Miałam ochotę krzyknąć: zostawcie mnie w spokoju! To moja żałoba! Ale ilekroć otwierałam usta, głos wiązł mi w gardle. Nie miałam siły nawet mówić tego, co myślałam. Wybierałam więc milczenie.
Gdy Janusz zdecydował o kremacji, miałam wrażenie, że opowiada mi jakąś przerażającą baśń. Mama w dzieciństwie czytała mi czasem takie mroczne opowieści. Było w nich cierpienie, ale potem wszystko wracało na swoje miejsce. Starałam się zapomnieć, że rozmawiamy o Wojtku. Nie mogłam myśleć, że to piękne ciało, o którym mówiłam, że jest miękkie, omszałe jak morela, stanie się popiołem. Ciało, które dawało mi rozkosz i czułość. Zapewniało bezpieczeństwo. To ciało powinno być wieczne, a nie zostać spalone. Ogarniała mnie czarna rozpacz na samą myśl, że jego ciało nie rzuci już nigdy żadnego cienia. Śmierć odbiera bowiem prawo do cienia.
Odsuwałam myśli od siebie tak skutecznie, że dziś niewiele z nich pamiętam. Powoli docierało do mnie, że zostałam wdową, choć tak naprawdę nie zdążyłam nawet pobyć mężatką. Dlaczego podjęłam decyzję o ślubie tak późno? Dlaczego pozwoliłam, by jechał na Syberię? Miałam wyrzuty sumienia i piekący ból w środku. Gdybym tylko postawiła stanowcze weto, dziś żyłby i był obok. To wszystko moja wina.
Nie miałam w oczach łez, bo nie uwierzyłam w jego śmierć. Akceptacja przyszła później. W dzień pogrzebu łzy popłynęły tak bardzo, że nie widziałam, co mam zrobić, by je zatamować. Dopadł mnie krwotok łez, jakby wypłynęła ze mnie cała miłość do Wojtka.
Obrączka wróciła jednak do mnie, zawinięta w foliowy woreczek. Nienaruszona. Jakby nic się nie stało. Wróciły też jego rzeczy, które postawiłam bezradnie w korytarzu. Luk bagażowy znajdował się w ogonie samolotu. Ta sama torba, którą pakował, wyjeżdżając. Książki i płyty. Kosmetyki i ubrania. Dlaczego zginęli ludzi, a rzeczy wróciły w stanie nienaruszonym? Nie mogłam tego pojąć. Nie wiedziałam, co z nimi zrobić. Powinnam je spalić i pochować w urnie obok urny z jego ciałem. Dlaczego wraz ze zmarłym nie kremuje się jego rzeczy, tylko daje się im prawo do dalszego życia?
Podzieliłam się tą myślą z Bronią. Moja przyjaciółka nieustająco poiła mnie uzdrawiającymi duszę naparami i opowiadała różne historie ze swego życia. Wspierała mnie przeżyciami innych. Najmocniej zapamiętałam jedną:
– A wiesz… Kiedyś mojej znajomej z Kandyt, koleżance z pracy, zmarł mąż. Ta była nagła śmierć. Jednego dnia bawili się na imieninach u przyjaciół, a drugiego to się zdarzyło. Był wysoki, postawny i dość otyły. Miał wylew. Tryb życia, jaki prowadził, czyli papierosy i alkohol, nie sprzyjały długowieczności. Moja znajoma tyle razy go prosiła, żeby zadbał o siebie, bo może być źle. Nie słuchał jej. Stracił przytomność w domu i trafił do szpitala. Odwiedziła go, gdy był w krytycznym stanie i miała przeczucie, że to koniec. Umarł dopiero po jej wyjściu, jakby chciał jej tego oszczędzić. Kobieta zastanawiała się, co zrobić z jego rzeczami. Ubrania były dość nietypowe, szyte na miarę. Bo i gabaryty jej męża były nietypowe. Ktoś poradził jej, by jak najszybciej się ich pozbyła, to żałoba będzie mniej boleć, a w dodatku zrobi dla kogoś coś dobrego. Wtedy moja znajoma poprosiła o znalezienie kogoś, komu można by te rzeczy oddać. Tamta znalazła na osiedlu mężczyznę dość ubogiego, niepracującego. Popijał, gdy tylko miał pieniądze i chodził licho ubrany. Do niego właśnie trafiła paczka z ubraniami i butami. Któregoś dnia spotkał moją znajomą na ulicy, dziękował za tak dobre i wygodne rzeczy, ale przy okazji zapytał, czy ich właściciel nie żyje. Kobieta przytaknęła, choć na początku nie chciała mu mówić o tym, że ubrania należały do nieboszczyka. Na to on zadał kolejne pytanie: czy dużo pił? Znajoma znów przytaknęła. Zdziwiła się, skąd on to wszystko wie. A on odparł: Bo ten mężczyzna przyśnił mi się. Powiedział, że cieszy się, iż jego buty i marynarki trafiły do kogoś, kto ich potrzebuje i ostrzegł mnie przed dalszym piciem. Bo marnie skończę, tak jak on. Jeśli jednak zmienię swoje życie, mój los się odmieni. No i wyobraź sobie, że tamten mężczyzna z dnia na dzień przestał pić, a właściciel ubrań stał się czymś w rodzaju anioła stróża. Ostrzegał go przed trudnymi sytuacjami i pomagał. Mężczyzna znalazł pracę i wyszedł na prostą. I pomyśleć, że wszystko za sprawą ubrań, które dostał po nieboszczyku.
– Sądzisz więc, że powinnam zrobić to samo co twoja znajoma? – zapytałam.
– Tak mi się wydaje. Chyba że zamierzasz trzymać je nadal w przedpokoju, potykać się o nie i z czasem stworzyć tu coś w rodzaju mauzoleum.
– To nie takie proste…
– Domyślam się, ale czasem w życiu musimy zmierzyć się z czymś, co jest skomplikowane.
Wiedziałam, że ma rację. Wciąż jednak nie mogłam tych rzeczy wynieść z domu. Miałam wrażenie, jakbym w ten sposób miała się wyrzec Wojtka na zawsze.
Mijały tygodnie, a jego rzeczy wciąż stały. Każdy dzień oddalał mnie od decyzji wyniesienia ich z domu. Nawarstwiały się we mnie, tworzyły nowe znaczenia, zapuszczały korzenie. Przerodziły się w coś w rodzaju świętości, której nie wolno ruszać. Wiedziałam, że stąd już blisko do obłędu.
I wtedy właśnie po raz pierwszy weszłam pod kołdrę.Rozdział II
O tym, jak jest pod kołdrą i jak to się ma do normalnego życia…
W tamtych dniach nie było przy mnie mojej córeczki Zosi. Tak postanowili wszyscy, którzy zajmowali się mną w trudnych chwilach. Już wcześniej wyjechała ze swoim ojcem Martinem i jego nową przyjaciółką w wakacyjną podróż do Niemiec i Francji. Wojtka zawsze lubiła, ale był dla niej obcym człowiekiem, wujkiem i przez chwilę mężem jej mamy. Dla dziecka nie ma to większego znaczenia.
– Dziecku niepotrzebne są takie przeżycia. Niech ma wakacje – powtarzali.
Oczywiście powiadomili Martina o tym, co się wydarzyło, a on nawet zadzwonił do mnie wyraźnie przejęty i próbował wspierać. Niewiele jednak pamiętałam z tej rozmowy.
Bliscy i przyjaciele ubezwłasnowolnili mnie. A ja nie oponowałam, bo zupełnie nie wiedziałam, co powinnam w takiej sytuacji robić. Jakby zostały mi odebrane wolna wola, samostanowienie i umiejętność podejmowania samodzielnych decyzji. Dziś myślę, że otoczyli mnie opieką i odsuwali wszelkie problemy, ale może to właśnie fakt, iż nie było przy mnie Zosi, wpędził mnie pod kołdrę na tak długo?
Po pogrzebie zostałam nagle zupełnie sama. Hania musiała wyjechać, bo w wydawnictwie nie miała przecież nieskończonego urlopu.
– Życie toczy się dalej. Pamiętaj – powiedziała na pożegnanie.
Izka i Ewka też przestały do mnie wpadać. Ewka wróciła do siebie. Mieszkała teraz w Warszawie – zresztą ciągle przenosiła się z miejsca na miejsce i nie nadążałam już za nią. Nie pytałam nawet o jej życie, nie miałam w sobie żadnej ciekawości. A ona nie narzucała się z opowieściami. Poczułam, że gdzieś nasza dawna bliskość zniknęła. Ale taka jest kolej rzeczy. Zmieniamy się. Życie jest jak rzeka i tylko czasem nasze nurty łączą się; potem jednak odpływamy dalej.
Iza też wróciła do swojej codzienności. Teraz układało jej się z Rysiem o wiele lepiej. Niekiedy zakręty prostują nasze życie. Nie miałam żadnych wątpliwości^().
Janusz mieszkał u mnie jeszcze przez kilka dni po pogrzebie, a potem zaszył się w swojej leśniczówce. Ktoś mówił, że nie opuszcza domu, wziął zaległy urlop, a potem, że planuje wyjazd do sanatorium. Próbowałam do niego dzwonić, ale nie odbierał telefonu. Zostawiłam więc sprawy własnemu biegowi.
Pogrążona w rozpaczy, utraciłam kontakt z rzeczywistością. Nie wiem, skąd miałam siły, by wyjść z domu i pozałatwiać sprawy związane z pogrzebem, ubezpieczeniem i wszystkimi tymi praktycznymi potrzebami, które w żadnej sytuacji nie znikają. Wojtek tuż przed wyjazdem ubezpieczył się na życie, jakby brał od początku pod uwagę, że coś może się wydarzyć i że nie powinien mnie zostawić w trudnej sytuacji. Akt zgonu, podawany jako dowód, że nie ma już najbliższego mi człowieka, parzył wnętrze mojej dłoni. Nie chciałam go, wypisane na kartce słowa wywoływały we mnie ataki paniki.
Po pogrzebie Janusz zamilkł na dość długo. Jego telefon był wyłączony i nie wiedziałam, co się dzieje. Chciałam wziąć od niego klucz do domu Wojtka w Kulinowie. Nie mogłam go znaleźć w rzeczach zostawionych w domu, a do worków wciąż stojących w przedpokoju nie miałam siły zajrzeć. Pozostał mi więc Janusz i zapasowy klucz w jego domu w Śniardewnie. Dzwoniłam, ale bez skutku. Potem skontaktowałam się z rodziną z Mikołajek, u której pracowała Amina, młoda kobieta, ofiara muzułmańskiej przemocy^(). Pomogłam jej kiedyś w ucieczce od męża oprawcy i toksycznej rodziny. Liczyłam na to, że może oni wiedzą, co się dzieje z Januszem, a przy okazji usłyszałam, że Amina wyszła ponownie za mąż i mieszka na stałe we Włoszech. To znaczyło, że ułożyła sobie życie i jest dziś kobietą szczęśliwą… Życzyłam jej jak najlepiej, ale sama już wiedziałam, że żadne szczęście nie trwa wiecznie. W tamtym czasie nie miałam w sobie żadnej wiary w łaskawość życia. Ludzie z Mikołajek nie wiedzieli jednak, co się dzieje z Januszem, szukałam więc dalej. Nadleśnictwo poinformowało mnie, że pan leśniczy rzeczywiście wyjechał do sanatorium na leczenie. Nie chcieli podać więcej żadnych informacji, tłumacząc się ochroną danych osobowych.
To mnie wreszcie zmusiło, żeby zajrzeć do worków z rzeczami mego męża. W pamięci miałam radę Broni, by jego ubrania i buty oraz inne przedmioty przypominające go rozdać jak najszybciej. Nie umiałam tego zrobić. Dziś wiem, jak wielki był to błąd.
Pogrążona w samotności, zaczęłam ze sobą rozmawiać na głos, a potem mówiłam już jak do Wojtka. Usprawiedliwiałam mu się, że muszę zajrzeć do jego rzeczy. Wstałam rano i od razu poszłam do przedpokoju. Przyklęknęłam na podłodze i głaskałam worki, jakby to były koty. Wstałam, poszłam do kuchni. Próbowałam ogarniać codzienność, ale to było ponad moje siły. Nagle poczułam, że nie potrafię nawet zaparzyć sobie kawy. Szukałam jej na półkach. Otworzyłam szafkę i wypadły na mnie pootwierane i upchane byle jak pudełka z herbatą. Czarne listki pokrywały teraz podłogę, a ja deptałam po nich bosymi stopami i płakałam ze złości. Nie umiałam sobie poradzić… Nie miałam siły sięgnąć po szufelkę i pozamiatać. Czułam na sobie ciężkie jarzmo tego, że za chwilę pozbawię swojego męża prywatności.
Nie zjadłam śniadania. Właściwie od śmierci Wojtka w ogóle mało co jadłam. Ściśnięty żołądek nie potrafił niczego przyjąć. Trudno mi było rozpoczynać dzień, jeszcze trudniej skończyć. Jednak w ciągu dnia organizm jakby nabierał rozpędu i domagał się niewielkiego posiłku. Schudłam. I chudłam wciąż, nie przejmując się tym jednak, nie martwiąc. Gorzej znosiłam fakt, że zaczęły wypadać mi włosy i łamać paznokcie.
– To wszystko ze stresu. Ze zmartwienia – pocieszała Bronia, pojąc mnie swoimi miksturami. Wcześniej nie zastanawiałam się, co mi podaje w kubkach lub szklankach, teraz zaczęłam wypytywać, bez większego jednak zainteresowania. Ot tak, żeby o czymś rozmawiać. Bronia tłumaczyła, a ja już po chwili nie pamiętałam, co do mnie mówi. Pamiętałam jednak, że opowiadała o tym z wielką pasją. Jak niewiele o niej wiedziałam!
Tamtego dnia postanowiłam więc sięgnąć po worki z rzeczami Wojtka.
Powoli rozwiązałam sznurek, którym były spętane. Łzy płynęły niechciane, w pamięci miałam obrazy tych chwil, kiedy pakowaliśmy wspólnie jego rzeczy. Poznawałam swetry i skarpetki, leżały zmięte, bez życia, a ja zastanawiałam się, co by się stało, gdyby nagle ożywił je swoim ciałem obcy człowiek.
Przekładałam więc swetry i spodnie, piżamy i ręczniki z miejsca na miejsce, a potem znalazłam ręcznik używany, pomięty i szorstki, i pomyślałam, że to ostatni ręcznik, jakim wytarł się Wojtek i że jest na nim jeszcze jego ciało – naskórek, włosy… A reszty już nie ma, została spalona i schowana pod ziemię, a przede mną wciąż jeszcze on niemal jak żywy.
Wzięłam ten ręcznik, był biały w niebieskie pasy, i powiesiłam go na wieszaku w łazience, tuląc do niego spragnioną twarz, wycierając mokre oczy, jakbym chciała to wszystko, co na ręczniku, przenieść wilgocią oczu w głąb siebie. Czułam, że jestem bliska obłędu i że nie będę umiała wejść z tymi workami w jakąkolwiek symbiozę. Ściągnęłam ręcznik i położyłam się na nim na gołej posadzce w łazience. Leżałam i szlochałam w te pasy, a on wilgotniał od moich łez, zupełnie bezbronny.
Zmęczona płaczem usnęłam. Ocknęłam się po jakiejś półgodzinie. Wstałam jakby zawstydzona, spokojniejsza, bo łzy odebrały mi niemal całą siłę potrzebną do rozpaczy. Odwiesiłam ręcznik na wieszak i wróciłam do worków, z solennym postanowieniem oswojenia ich, ujarzmienia. Na podłodze leżały swetry i spodnie, położone tak, jak je ktoś złożył, tam w chatce Wiery na dalekiej Syberii. Być może sama Wiera?
Sięgałam głębiej. W pierwszym worku były tylko ubrania. Zaniosłam je na górę do szafy, do naszej sypialni. Położyłam na półkę, jakby nigdy nic, jakby Wojtek miał tu zaraz wrócić, poprzekładać wszystko i po swojemu lekko nabałaganić. Nie przyszło mi do głowy, żeby zanieść na górę od razu cały worek; chciałam chyba z wielką celebrą nosić niemal każdą rzecz oddzielnie. Pomiędzy swetrami tkwił woreczek z okularami. Wyciągnęłam je i założyłam na nos. Spojrzałam w lustro i roześmiałam się mimowolnie. Moja szczupła twarz schowała się za nimi, a oprawki wystawały daleko poza obrys głowy i wyglądałam jak w okularach spawacza. Ten śmiech ożywił nieco mnie – zbolałą i spłakaną. Zadziałał jak prysznic. Komórki jakby się ożywiły, krew zaczęła lepiej krążyć. Na tę jedną krótką chwilę poczułam się szczęśliwsza.
Opróżniłam pierwszy worek. Było mi znacznie lżej, choć miałam poczucie obecności rzeczy Wojtka w moim domu. Jakby nagle z tych worków wypuściła dybuka^(). Tak, Bronia miała rację. Powinnam była je oddać od razu. Może nawet nie przeglądając. Po prostu powinnam zasilić czyjąś szafę, komodę, biurko. Znaleźć rzeczom zmarłego nową rodzinę.
W drugim worku była bielizna i książki. Pomieszane, wrzucone byle jak, tak jak się wrzuca rzeczy użyte. Włożyłam je do pralki, odruchowo, jak zawsze, gdy Wojtek wracał z delegacji. Bieliznę zawsze prałam od razu, ponieważ uważałam, że bielizna wyjątkowo przesiąka zapachem obcych wnętrz hotelowych lub pomieszczeń, w których przebywał Wojtek. Teraz też chciałam ją wyprać, choć nikomu nie miała już być potrzebna.
W trzecim worku znów jakieś ubrania i książki. Widać, ktoś pakował te rzeczy w pośpiechu, jakby bez zastanowienia. Gdy wyciągałam czarne dresowe spodnie, z ich kieszeni coś wypadło. Fioletowy kamień. Gdy wzięłam go w palce i przyjrzałam się uważniej, zauważyłam, że jednak nie był całkowicie fioletowy. Miał czarne i białe nacieki, jakby skomponowany z różnych minerałów zmieszanych w sposób przypadkowy. Był dość zimny i nierówny na powierzchni. Mieścił się w zagłębieniu mojej dłoni. Dotknęłam go ustami, jakby chcąc sprawdzić, czy ma w sobie energię kamienia, czy może jest jego plastikową podróbką. Okazał się twardy i zimny jak marmur. Był to więc najprawdziwszy kamień. Co jednak robił w kieszeni dresowych spodni Wojtka?
Położyłam go na szafce w pokoju na dole i wróciłam do worków. Rzeczy Wojtka nosiłam po kolei na górę, do sypialni, zapełniałam zupełnie niepotrzebnie szafę, zamiast raz na zawsze przerwać tę nić łączącą mnie z jego rzeczami. Ciach i już. A nie takie powolne umieranie więzi. W ostatnim worku na dnie były notatniki i zeszyty, jakieś połamane długopisy, które nie przetrwały transportu, i aparat fotograficzny – niewielki, niemal kieszonkowy, pewnie dlatego, by nie zabierał wiele miejsca. Wojtek nie był zawodowym fotografem, a tylko użytkownikiem aparatu. Pomyślałam, że kiedyś będę musiała znaleźć siłę, by przejrzeć zdjęcia na karcie.
Na stercie rzeczy leżał również telefon Wojtka. Wyłączony, pewnie niemal nieużywany przez te siedem miesięcy na Syberii. Odłożyłam go do szuflady. Tam była jego prywatność. Do niego nie miałam prawa zaglądać.
Notatki, zeszyty i jakieś papiery włożyłam po prostu do biurka. I uznałam, że na ten dzień wystarczy. Nie mam siły na nic więcej – pomyślałam.
Przedpokój opustoszał. Zmęczona płaczem i wyczynem niemal ponad moje siły poszłam do kuchni z zamiarem zaparzenia melisy. Nie czułam głodu, choć już była pora wczesnego obiadu. Nie interesowało mnie nawet, czy mam coś do jedzenia. Czułam, że jest ze mną nie najlepiej. Najchętniej siedziałabym pod kołdrą. Zaparzyłam więc suszone listki, które dosłownie wygrzebałam ze słoika, i poszłam do sypialni.
Pod kołdrą było tak dobrze. Nie chciałam wracać do świata. Te worki zmęczyły mnie tak bardzo, że nie potrafiłam zrobić tego dnia już nic innego. Pogrzebałam po raz kolejny swoją miłość. Po raz kolejny upewniłam się, że jego naprawdę nie ma.
Koło czwartej obudziło mnie stukanie do drzwi. Wydało mi się jakieś upiorne. Bałam się tego, kto stoi w progu. Łudziłam się, że może on. Nie, to nie był on. To była Bronia.
– Nie odbierasz telefonu – powiedziała z wyrzutem. No tak, nie odbierałam. Nie interesowałam się światem, który był poza kołdrą. Wyłączyłam dźwięki i tylko pod koniec dnia sprawdzałam liczbę połączeń. I od kogo były. Oddzwaniałam tylko do Martina i Piotra. Martwiłam się o Zosię, ale uznałam, że najlepiej będzie, gdy przejdę przez wszystko sama. Dzikie zwierzę też liże rany w samotności. Powiedziałam o tym Broni.
– Nie jesteś dzikie zwierzę. Jesteś kobietą, moją przyjaciółką. Potrzebujesz wsparcia i ja ci je próbuję dać.
Ogarnęła mnie ramieniem, a ja patrzyłam na nią ze zdumieniem, jakbym widziała ją po raz pierwszy.
– Na piechotę przyszłaś?
– Ale mam daleko… – ironizowała.
– Ładnie jakoś wyglądasz.
– Nowa peruka. – Przygładziła włosy. Rzeczywiście, miała nową perukę. Krótka fryzurka w orzechowy kolorze. Wydawało mi się, że ujęła jej lat.
– Za to ty wyglądasz jak z krzyża zdjęta – powiedziała, patrząc na mnie groźnie. Rozejrzała się po przedpokoju.
– Coś tu się zmieniło…. – wymruczała. I nagle stuknęła się dłonią w czoło.
– Już wiem! Nie ma worków! Nareszcie je opróżniłaś. Wywiozłaś, jak ci radziłam?! Oddałaś komuś te ubrania?!
– Nie. Schowałam do szafy – wyszeptałam bezsilnym głosem.
– No nie! Tyle razy ci mówiłam. Im dłużej będziesz z tym zwlekać, tym gorzej. Przyzwyczaisz się. Te ubrania opętają cię, zobaczysz!
– Broniu, ja nie mogę. On tam jest. W nich…
– Nie ma go, rozumiesz?! Nie ma i już nie będzie! Każdy z nas zniknie kiedyś z tego świata! Ciebie też za sto lat nie będzie, a świat będzie istniał dalej. I ty musisz dalej żyć. Masz córkę. Dom. Nas. Jesteśmy przy tobie. Hania, twoja siostra, wciąż o ciebie pyta, bo nie odpisujesz na maile, nie odbierasz telefonów. Czy ty myślisz, że masz prawo tak się zachowywać? Wszyscy się o ciebie martwimy!
Mówiła tak jeszcze z kwadrans, ale ja nie miałam nawet siły jej słuchać. Poszłam na górę i zagrzebałam się pod kołdrą. Mimo to słyszałam odgłosy jej krzątania w kuchni. Najwyraźniej przygotowywała mi jakiś posiłek. Zasnęłam niemal od razu. W ostatnim czasie wciąż spałam. Najlepiej było mi w krainie snów. Spotykałam w niej czasem Wojtka, ale był raczej mgłą o kształcie człowieka. Nigdy nie mogliśmy się ze sobą porozumieć. Próbowałam coś mówić, a on wtedy znikał. Był tylko, gdy milczałam.
Gdy schodziłam z góry, na świecie panował słoneczny przedwieczerz. Słońce zaglądało do okna, odbite w tafli stawu. Błyskało zabawnie w lustrze kredensu. Na stole w kuchni stał talerz przykryty folią aluminiową. Zajrzałam ciekawie. Zapachniało twarogiem i wanilią. Poczułam, że muszę to chyba zjeść, choć żołądek skręcał się z niechęci. Zapach jednak był dziwnie kuszący.
Sięgnęłam po patelnię. Leżała na suszarce. Nie miałam w domu zmywarki – nie chciałam montować żadnych podłączeń, pewna tego, że zmywarka nie ułatwi mi życia. Chciałam, żeby było prosto i zwyczajnie. Poza tym lubiłam zmywać. Dziś pozmywała za mnie Bronia. Czułam wdzięczność do niej, że tak cierpliwie trwała przy mnie, choć nie byłam ani towarzyska, ani rozmowna. Zdawałam sobie sprawę z tego stanu, a jednocześnie tak bardzo chciałam, by świat zostawił mnie w spokoju. Dlaczego nie można na chwilę się z niego wypisać, wylogować?
Naleśniki były pyszne. Ciasto zadziwiająco miękkie i puszyste, przypominało biszkopt. Twaróg drobno zmielony – pewnie kupiony od razu w takim stanie, bo nie widziałam maszynki do mielenia na suszarce. Smak wanilii i cynamonu nadawał daniu charakter. Cała kuchnia pachniała jak najlepsza restauracja. Kroiłam malutkie kęsy i zjadałam, a mój apetyt rósł w miarę jedzenia. Czułam, że ich lekka słodycz uspokaja mnie. Jakbym powoli zażywała relanium… I choć nigdy nie eksperymentowałam z tabletkami, tak właśnie wyobrażałam sobie ich działanie. Na stole leżała kartka: Naleśniki biszkoptowe z twarogiem, kompot melisowo-cytrynowy i bukiet polnych kwiatów. Tyle na dziś. Bronia.
Była naprawdę kochana. Te wszystkie zakręty i dramatyczne sytuacje w ostatnim czasie sprawiły, że przekonałam się, czym jest naprawdę przyjaźń. Przyjechała Hania. Pojawiły się moje dawne przyjaciółki. Była ze mną Małgosia. Ania przynosiła obiady i drobne prezenty. Naprawdę nie byłam sama. Bronia czuwała jednak najczęściej…
Wypiłam szklankę kompotu i otworzyłam tarasowe drzwi. Świeże powietrze buchnęło do środka. Świat pachniał późnym latem. Sięgnęłam po jedną z książek znalezionych w rzeczach Wojtka. W większości wiązały się z jego pracą i tych nie czytałam, ale to był tomik poezji Marcina Świetlickiego. Otworzyłam na chybił trafił. Robiłam tak czasem z poezją, jakby chcąc poprosić wszechświat o przesłanie, a tom poezji miał być jego cichym wykonawcą.
Wiersz, który znalazłam, sprawił, że znów zabolało.
Korespondencja pośmiertna
Otóż: w jakiś tam sposób nie byłem ci wierny;
istniał świat. A to rozprasza. Ja budziłem się
i żyłem, dotykałem, jadłem, rozmawiałem,
piłem wino i grałem w ludzkie gry, jeździłem
koleją i pozowałem do zdjęć, rozproszyłem się,
wybacz.
Otóż: w jakiś tam sposób nie byłam ci wierna,
byłam zajęta w innych miejscach, w innych
ludziach, prócz ciebie miałam pory roku,
zwierzęta, drzewa, wojny, dzieci, wielką przestrzeń
do ogarnięcia. Dopiero teraz zostanę przy tobie,
wybacz.
I teraz będzie wszystko? Nie będzie niczego.
Kapelusze i dachy, korony drzew, wieże,
drogi i tory kolejowe, rzeki – stąd widziane
rozpłyną ci się zaraz. Pozwoliłam sobie
zrobić dopisek na twojej kartce pocztowej,
wybacz.
Dlaczego akurat ten? Teraz, kiedy najedzona i wyspana odzyskiwałam na chwilę spokój i ciszę w sobie. Usiadłam na tarasie, na drewnianym krześle, na którym zwykle siadał Wojtek, i zagłębiłam się w poezji. Drapała, ale zaraz następnym słowem goiła. Dodawała tchu i blasku. Mimo wszystko pierwszy raz od pogrzebu poczułam się lepiej.
Zosia wróciła w połowie sierpnia. Martin przywiózł ją któregoś niedzielnego południa. Byłam akurat w ogrodzie i zbierałam dorodne cukinie i kabaczki. Włożyłam mu dwie cukinie do foliowej torby. Dołożyłam pomidorów i sałaty. Pęczek szczypioru i kopru położyłam na wierzch.
Zosia przybiegła do ogrodu i wtuliła się w moje nogi bardzo mocno. Miałam wrażenie, że Martin jej nie powiedział, co się stało. Może i lepiej, na razie nie musi wiedzieć. Celowo nie ściągałam jej do Polski na pogrzeb. Czy coś zmieniłaby obecność kilkuletniej dziewczynki? Nic. Tak uważałam.
Tylko jak dam sobie radę z pytaniami o Wojtka? Na razie jednak nie pojawiły się. Mała była zajęta zaglądaniem w różne schowki i zakamarki. Łapała Bursztyna. Pokrzykiwała na ptaki. Rozdeptała popiół w ognisku. Widziałam, że czuje się dobrze w swoim domu. Martin wniósł jej rzeczy i wrócił do mnie. Dopiero teraz przytulił mnie do siebie. Był niby bliski, a jednocześnie tak odległy. Bliski na ten moment, ale nie czułam już do niego tego, co wtedy, gdy był moim mężem, a ja miałam trzydzieści kilka lat i byłam w nim bardzo zakochana. Teraz był jak dobry kolega. Wszelka bliskość odeszła ode mnie, jakby zmysł utrzymania relacji z innymi został zakłócony jednym odejściem.
Na powitanie poczęstowałam ich zupą z cukinii. Była mdła w smaku, zupełnie niedoprawiona. Martin jadł, ale widziałam, że się zmusza. Widać nawet gotowanie mi nie wychodziło. Wolałam ukryć się pod kołdrą.
– Jak się czujesz? – zagadnął.
– A jak mam się czuć? Kiepsko. Jakoś sobie radzę – próbowałam to wszystko zbagatelizować. Naprawdę miałam dość ludzi i ich banalnych pytań.
– Źle wyglądasz.
– Doprawdy? Ciekawe, jak ty byś wyglądał…
Typowy mężczyzna – pomyślałam ze złością i bezradnością. W moim miejscu pod kołdrą czułam się znacznie bezpieczniejsza. Tam nikt mnie nie oceniał. Tam śniłam Wojtka.
Kolejne dni z Zosią mijały monotonnie. Przebudzenie małej zawsze wyrywało mnie boleśnie do rzeczywistości, a ja chciałam tylko spać. Kiedy Martin zadzwonił z pytaniem, czy w czymś mi pomóc, zapytałam, czy mógłby wziąć znów Zosię do siebie na kilka dni. Milczał przez chwilę, a potem zgodził się.
– Ależ oczywiście. Dziś po nią przyjadę.
Nie miałam siły być samotną matką i świeżo upieczoną wdową. Teraz nie nadawałam się do wychowywania dzieci. Wolałam wrócić pod kołdrę.
Zabrał Zosię. Spakowałam ją na dłużej. Kiedy wkładałam jej rzeczy do torby, wszystko wydawało mi się bardzo skomplikowane. Nie wiedziałam, co jeszcze powinnam zapakować. Nie pamiętałam, czy włożyłam już szczoteczkę do zębów i czy potrzebny będzie jej ręcznik. Kiedy przyjechał, powitałam go w powyciąganych dresach, z włosami tłustymi i spływającymi w nieładzie na plecy.
Popatrzył na mnie uważnie, wreszcie odezwał się:
– Może powinnaś iść do psychologa?
Byłam na niego zła za takie dobre rady. Jakby nie wiedział, co przeżyłam. Tamta chwila, gdy się dowiedziałam o śmierci Wojtka, wracała do mnie nieustannie. Była jak przykry odgłos przesuwanego po szkle styropianu. Bolało każde najmniejsze wspomnienie. Męczyły wyrzuty sumienia, że gdybym mu nie pozwoliła wyjechać, żyłby do dziś. Obwiniałam cały świat – Hanię o to, że dopingowała go przed wyjazdem, uczelnię – że zaproponowała stypendium i badania, Wierę – że miała tam swój dom i przyjęła pod swój dach naukowców z Polski. Wreszcie obwiniałam cały ten jego wylot do Moskwy, bo gdyby spotkanie odbywało się w innym terminie…
Gdyby, gdyby… Nieznośny klekot słów. Wciąż wracały przypuszczenia, myśli, pamięć. Pod kołdrą było ciepło, przytulnie. Wyłączony telefon dawał namiastkę wolności. Chciałam być wolna. Z daleka od tych wszystkich spraw, które uczyniły mnie emocjonalną kaleką.
Z drobiazgów składa się konstrukcja naszych dni. Nie z wielkich spraw, burzących porządek dnia. Tylko drobiazgi sprawiają, że czujemy się pewnie w codzienności. Moje rozsypały się jak szpilki. Kto je pozbiera?
Najtrudniej z tamtych chwil wspominam właśnie ten czas, kiedy nie potrafiłam być z własnym dzieckiem. Przerastały mnie odpowiedzi na jej pytania, dziecięcy entuzjazm na widok kota, motyla czy dzięcioła. Miałam wrażenie, że już nigdy moja dusza nie podniesie się na widok zachodzącego słońca, na zawsze widząc już w tym obrazku kicz i tandetę. Samą siebie chciałam wydźwignąć z niemocy, nie prosząc nikogo o pomoc. Psycholog? Czy by mnie zrozumiał, jeśli sam nie przeszedł przez to, przez co ja przechodziłam? Przyjaciółki? Najbliżsi? A może obcy zupełnie ludzie? Czy powinnam ich zatrzymywać na ulicy i opowiadać o tragedii, która mnie dotknęła? Wiedziałam, że muszę sama sobie poradzić. Tak jak sama siedziałam pod kołdrą.
Po dwóch miesiącach, gdy już upewniłam się, że on naprawdę nie wróci, zaczynały docierać pod kołdrę pierwsze promienie światła. Może sprawiły to całkowicie zarośnięte warzywa w ogrodzie? Zdziwiła mnie wielka siła chwastów. Uporczywość perzu. Wszechstronność komosy. Desperacja mleczów. Sięgnęłam po motyczkę, na dłonie założyłam stare płócienne rękawiczki ogrodowe, które kiedyś położyłam na parapecie łazienkowego okna. Być może było to jeszcze przed tą katastrofą? Nie pamiętałam, czas zlał się.
Wyrwane chwasty nie mieściły się na alejkach, musiałam pójść po taczkę. Wrzucałam rośliny na stertę, następnie wywoziłam na granice działki, rzucałam je na stertę z zamiarem spalenia. Mój ogród dopiero pod koniec dnia zaczął jako tako wyglądać. Rysowały się wyraźnie kształty roślin – tyczkowate pomidory, okrągłe kapusty, pierzaste marchwie, perłowe patisony. Ścieżki opustoszały, a grządki były świeże i czarne jak nowo położony asfalt. Pikowałam sałatę, którą zaniedbałam i nie zauważyłam, że wyrastała w ciasnych kępkach. Nie miała siły na dalszą egzystencję. Poczułam nagle do niej litość. Chciałam jej dać przestrzeń do życia. Po godzinie rosła w oddzielnych rzędach, obficie podlana.
Obcinałam szpice kopru, wyrwałam garście cebul. Buraki wyrosły wielkie, jakby dotknęła je zadziwiająca mutacja. Zebrałam ich całe wiadro, z zamiarem ugotowania nazajutrz, potarkowania i zamknięcia do słoików. Ta fizyczna praca wciągnęła mnie całkowicie.
Wieczorem, gdy zapadł już zmierzch, poczułam lekki chłód i zmęczona wróciłam do domu. Spojrzałam na swoją twarz w lustrze. Brudna i spocona, wyglądałam jak zapylony górnik. Zdjęłam ubranie, wrzuciłam do pralki. Odkręciłam ciepłą wodę pod prysznicem i pierwszy raz od tamtego dnia poczułam przyjemność z kąpieli. Patrzyłam, jak ciemne smugi brudu spływają po moim brzuchu, po nogach i trafiają bezbłędnie do otworu w brodziku. Mydło pachniało łagodnie, zauważyłam, że tworzy miłą pianę. Tam gdzie się pojawiła, znikał brud. Przyglądałam się temu, jakby był to cud, który obserwuję pierwszy raz w życiu. Moja kąpiel była jednocześnie oczyszczeniem. Po kąpieli wytarłam się świeżym ręcznikiem, włożyłam nocną koszulę i poszłam do kuchni. Zaparzyłam dzbanek herbaty, nalałam płyn do filiżanki. Poczułam nagle siłę do dalszego życia. Pierwszy raz nie chciałam wrócić pod kołdrę.
A potem sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam do Martina.
– Możesz jutro przywieźć Zosię?
Milczał przez chwilę. Chyba wyczuł, że lepiej nie zadawać pytań ani czynić wyrzutów.
– Oczywiście, przyjedziemy po południu.
W tonie jego głosu usłyszałam ulgę i radość. Nazajutrz wstałam i po raz pierwszy od tamtego dnia rozłożyłam matę na trawie przed domem. Ciało miałam ciężkie i nierozciągnięte. Dwa miesiące bez praktyki zrobiły swoje. Powoli wracałam do siebie. Najpierw w półklęku, między kolanami, kładąc klatkę piersiową na ziemi i wyciągając dłonie jak najdalej, a potem w Powitaniu Słońca – kilku asanach połączonych ze sobą. Wykonywałam je jednym ciągiem, przełamując ograniczenia. Czułam, jakbym od nowa docierała do wszystkiego, co już było przecież moim udziałem. Już raz pokonałam granice mego ciała. Teraz, po dwóch miesiącach, znów je miałam w sobie. Zapragnęłam je pokonać tak samo jak żałobę.
Po porannej jodze poszłam do kuchni. Chciałam coś zjeść, ale nie czułam łaknienia. Napiłam się więc wody. Powoli napełniłam szklankę pod kranem, dodałam kilka kropel cytryny. Smakowała rześko. Sięgnęłam po zebrane poprzedniego dnia buraki. Wypłukałam je i nastawiłam w garnku wodę. Myślałam o tym, czy to dobrze, że Zosia dziś wraca. Czy poradzę sobie z nią? Czy jestem już gotowa dzielić się swoim życiem z innymi?
Wczoraj już czułam tę siłę, a dziś jakby mniej. Czyżby przez noc wygasła we mnie iskra motywująca do życia?
Z zamyślenia wyrwał mnie dzwonek do drzwi. Pies sąsiadów zaszczekał radośnie. Od pewnego czasu rozszerzył swoje terytorium również na moje podwórko. Chodził po nim niczym sołtys po wsi, obwąchiwał każdy krzaczek i każdy kamień, czasem podnosił nogę i kroplami znaczył tu swoje miejsca. Śmieszyło mnie to trochę, ale jeszcze wtedy, gdy żył Wojtek. Teraz wszystko było jakieś nudne i oczywiste. Radość życia nie była już moim udziałem.