- W empik go
Prowincja pełna złudzeń - ebook
Prowincja pełna złudzeń - ebook
Życie pełne złudzeń. Może właśnie po to czasami załamuje się w nim światło, byśmy na ekranie naszych marzeń zobaczyli tęczę?
Złudzenia bywają czasem siłą. Na tym polega niezwykłość tego świata, że w tym, co z pozoru błahe, efemeryczne i nietrwałe, znajdujemy na koniec oparcie dla następnych dni. Bohaterka kolejnego tomu powieści Katarzyny Enerlich już wie, że ma prawo do szczęścia, jak każdy z nas. Postanawia tym razem o to szczęście walczyć sama; nie zdając się już na łaskawe sploty wydarzeń.
Wypełniona bolesnymi doświadczeniami, przekonuje się, że to, co przeżyła, jest w rezultacie jej siłą. Dzięki temu potrafi więcej rozumieć i więcej widzieć – bo po to właśnie w naszym życiu istnieją życiowe zakręty. Sztuka jogi, którą od lat uprawia, sprawia, że otwiera się na nowe życie i nowe myślenie. Horyzonty jej odczuwania poszerzają się, dzięki czemu zaczyna żyć coraz piękniej.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-327-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiesław Myśliwski, Widnokrąg
Myśli przypominają żywe istoty, są maleńkimi kulami energii. Jakość myślenia determinuje jakość życia. Myśli są w takim samym stopniu cząstkami świata materialnego, jak jezioro lub ulica. Dopuszczaj do siebie tylko czyste myśli. Niepokojąca myśl jest niczym embrion. Najpierw jest bardzo małą, a potem rośnie i wkrótce zaczyna żyć własnym życiem.
R. S. SharmaNa moim horyzoncie widać tylko pustkę pola. Nie ma niczego, co by ją przecinało. Żadnego drzewa, słupa elektrycznego albo choćby cienia sarny. Czegokolwiek, na czym oko mogłoby spocząć.
Jałowe widoki, które przytrafiają się każdemu. Stoi się i patrzy, i nie wie, po co się patrzy, bo wszystko, co się pięknego kiedyś widziało, staje się nagle odległe i złudne, jakby było polną fantasmagorią.
Stoję więc i patrzę, i czekam. Niechby jakaś chmura przesłoniła na chwilę niebo. Ale nie, niebo jest jakby wytarte gumką myszką. Niechby coś się stało, co poruszyłoby mną do głębi, bo to poczucie pustki jest nieznośne. Jakby ktoś stanął pod starym wiaduktem i krzyknął. Głos trafia w pustkę betonowych ścian i podwaja się metalicznym echem, po czym wraca w ciało krzyczącego wyraźną wibracją i człowiek wie już, że to, co kiedykolwiek zderzyło się z pustką, ma potem zadziwiającą zdolność wnikania. Może jest więc tak, że wszystko, co nas dotyka, jest po to, byśmy potrafili kiedyś zrozumieć innych? Wniknąć w nich ze współczuciem?
Terminuję więc u Losu cierpliwie. Widok na „nic” jest bowiem mimo wszystko kojący.Rozdział I
O upływie czasu i miłości pogrzebanej.
Musiało upłynąć trochę czasu…
Czas, płynąc, goi nasze rany. Choć nieraz chcemy je rozdrapać i pokazać światu, jak bardzo wciąż cierpimy, jak nam wciąż źle. Żeby ktoś się nad nami pochylił, żeby pożałował.
Rozgrzebywałam swoje cierpienie jak wtedy, gdy umarł Wojtek, nim dowiedziałam się o jego pogrobowcu i Wierze. Łatwiej jest się bowiem pogodzić z żałobą, gdy dowiadujemy się o jakiejś nieuczciwości zmarłego. Wtedy nosimy ją zupełnie inaczej, może godniej, że to on, nie ja…
Jednak tym razem cierpienie dotyczyło żywego człowieka. Nie chciałam już z nim być. A może inaczej… Bałam się bycia z nim. Na samą myśl o życiu u boku człowieka uzależnionego czułam skurcz lęku.
Dopiero pod koniec lata Zygmunt przestał do mnie dzwonić i pisać. Widać stracił wreszcie nadzieję, a może zajął się porządkowaniem swego życia. Wiedziałam na pewno, że nie chcę wchodzić w relację, która mogłaby mnie zniszczyć. Byłam zbyt delikatna, jak wąż świeżo po wylince. To, co zobaczyłam, gdy tamtego pamiętnego dnia dotarłam do jego domu, bolało, ale najbardziej bolały stracone złudzenia.
Miłość, sięgnąwszy bruku, leżała teraz pobita, poraniona, niepotrzebne kawałki wciąż jeszcze walały się wokół mnie. Zasuszone herbaciane róże, zaplątane w skrzynce maile, odpryski wspomnień, które od czasu do czasu powracały obudzone muzyką, wierszem, widokiem, zapachem. Czekałam, aż to wszystko powoli rozwieje wiatr niepamięci.
Niedługo przestanie boleć.
Nie chciałam cierpieć, wciąż z niepokojem wpatrywać się w twarz kogoś, kogo kocham. Nie chciałam zastanawiać się, czy tego dnia jest trzeźwy, czy może wypił coś po kryjomu. Nie chciałam się zamartwiać. Nie chciałam przeżyć kolejnego zawodu.
Jestem obolała martwieniem się. Chcę żyć lekko jak jaskółka lecąca ku słońcu, a z nim nigdy nie będę lekka, bo będzie moim ościeniem.
Podjęłam decyzję. Dobrą decyzję. Rozgrzeszałam się z niej i z wszelkich wątpliwości, zasłaniając się dbałością o samą siebie.
Kiedy go znalazłam ukrytego w domu niczym zwierzę w norze, pijanego od kilku dni, brudnego i nieprzytomnego, sięgnęłam wraz z nim dna. Ja się odbiłam, ale nie zamierzałam podawać mu ręki. Nie chciałam tego.
Kermel pił wtedy przez kilka dni. Próbował mi to potem wyjaśnić, mówił, że czuł się taki samotny. Nie rozumiałam, jak można pić z samotności. Ileż to chwil samotnych ma w życiu człowiek? Ileż to razy musi się zmierzyć sam ze sobą? I to w najważniejszych momentach życia! Rodzimy się sami, umieramy sami. Chorujemy sami, bo nikt w nas nie wniknie i nie odbierze nam bólu i cierpienia, nie umniejszy go. Przez najważniejsze chwile zawsze musimy przejść pojedynczo. Lęk przed samotnością jest niedojrzałością – tak na to patrzyłam. Nie mogę być z kimś niedojrzałym.
Powiedziałam mu to. Nie wiem, czy zrozumiał, bo kiedy ze mną rozmawiał, wciąż miał pijany głos. A przynajmniej takie miałam wrażenie.
Potem jeszcze rozmawiałam z nim wiele razy. Głos miał już lepszy. Mówił, że ma ten problem od lat, że dlatego właśnie biega, to mu pomaga. No ale wtedy nie pomogło. Po prostu popłynął. Tak to określił.
– Popłynąłem. Wybacz. Nie umiałem poradzić sobie z samotnością.
– Przecież wiedziałeś, że wrócę. Więc po co mówić o samotności?
– Niby tak, ale to było silniejsze ode mnie.
Wtedy już zrozumiał, że odejdę. Głos mu drżał; słyszałam w nim strach.
Ale nie mogłam inaczej. Nie chciałam brać na siebie balastu jego nieposkładanych emocji.
– Uporządkuj swoje życie i wtedy wróć. Ja nie mogę ci w tym pomóc. To jest twoja osobista sprawa. W pewnych momentach życia jesteśmy samotni. To jest właśnie ten moment.
– Nie odchodź. Jesteś mi teraz potrzebna.
– To zawalcz o mnie i przestań myśleć tylko o sobie! Alkoholizm to egoizm. To zapominanie o innych, to ciągnięcie innych za sobą bez patrzenia, czy mają na to ochotę. To wykorzystywanie ich współczucia!
– Nie dam rady sam.
– Jeśli będziesz naprawdę chciał, to dasz. Musisz sobie przestawić w głowie. Ja nie zamierzam przez pół życia wlec na swoich plecach alkoholika. Nie mam zamiaru!
Byłam wściekła! Jak mógł mnie oszukać?! Gdyby powiedział od razu, przyznał się, przygotował mnie jakoś! Gdyby dał mi jakiś wybór! A ja tak martwiłam się o niego, gdy nagle zamilkł. Myślałam, że nie żyje – ten scenariusz przyjmuję już odruchowo. Ktoś, kto przeżył nagłą śmierć bliskiej osoby, już na zawsze jest skażony lękiem o cudze życie. Jego wyobraźnia pracuje inaczej, choćby mocno się starał, by tak nie było.
Nie zamierzałam żyć z alkoholikiem. W pamięci miałam listy Basi z Nowego Zyzdroju, która kilka lat temu zamieszkała na Mazurach, by uciec od skażenia alkoholizmem ojca.
Bałam się tego samego bólu. Nie byłam gotowa opiekować się kalekim duchowo mężczyzną.
Wróciłam do życia przed Zygmuntem. Starałam się zrobić to potajemnie, Januszowi mówiąc, że Kermel ma mnóstwo pracy i nie ma czasu się teraz spotykać. Mój były teść szybko jednak wyczuł, że coś kręcę. Spotkał się z Kermelem i usłyszał od niego, że się rozstaliśmy.
– Ale dlaczego? – dopytywał się.
– Miałam swoje powody – powiedziałam tylko.
Po którejś próbie pogodzenia nas przez mojego byłego teścia Zygmunt wreszcie pękł i przyznał się mu do uzależnienia.
– Chłop lubi wypić, to wszystko. Dałabyś spokój – skwitował to Janusz, rozmawiając potem ze mną.
– Chyba żartujesz? Gdyby to się mnie przytrafiło, natychmiast by mnie okrzyknięto alkoholiczką, a on po prostu lubi wypić, tak? Uważasz, że kilkudniowe ciągi, przepijanie wszystkich pieniądzy, leżenie bez życia w domu w jakimś strasznym syfie to normalna sprawa?! Biega po to, żeby wytrzeźwieć?! Mam go zrozumieć i przytulić, tak? Nie dla mnie ma wyjść z tego bagna, ale dla siebie. Nie dla mnie ma zrobić porządek w głowie, ale dla siebie!
Rzadko podnosiłam głos, aż Zosia spojrzała na mnie z niepokojem. Przytuliłam ją do siebie i westchnęłam.
– Takie są, kochanie, sprawy dorosłych. Nie przejmuj się nimi.
Nie interesowało mnie już, co Kermel robi. Gdy znalazłam go brudnego i śmierdzącego w jego własnym łóżku, odruchowo chciałam nawet zabrać się za robienie porządków. Zgarnęłam puszki po piwie i poszłam do kuchni w poszukiwaniu pojemnika na śmieci. Myślałam, że będzie tam gdzie zwykle w domach, w szafce pod zlewem. Ale kiedy ją otworzyłam, odkryłam mnóstwo innych butelek po tanich winach, wódce, zgniecionych puszek po piwie. To przeważyło szalę. Trzasnęłam z wściekłością drzwiczkami, a puszki wrzuciłam do zlewu. Teraz już wiedziałam, co oznaczał dziwny zapach, jaki poczułam, gdy po raz pierwszy spotkałam go biegnącego. Pojęłam też, z czego wynikały te wszystkie jego nieobecności, gdy czekaliśmy na niego. On po prostu się zapijał i całymi dniami nie wychodził z domu. Potem sprzątał to wszystko, wrzucał pod szafkę i zaczynał od nowa.
Wróciłam do domu zdruzgotana. Ale o niego już się nie martwiłam. Spokojnie czekałam, kiedy wytrzeźwieje i odezwie się, próbując coś wyjaśnić.
Zadzwonił po dwóch dniach. Mętnie tłumaczył, że był zajęty, ale powiedziałam mu, że wiem wszystko.
– Byłam u ciebie. Widziałam ten cały syf oraz to, co trzymasz w szafce pod zlewem. Istna kolekcja.
Wtedy dopiero zrozumiał, że nie ma co dalej brnąć w kłamstwa.
– Spotkajmy się, wszystko ci wyjaśnię.
– Tu nie ma nic do wyjaśniania.
– Błagam, nie odchodź.
Brał mnie na litość. Jednak za dużo już w życiu przeżyłam, by angażować się teraz w coś, co nie miało większego sensu, a mogło przynieść jedynie gorycz i rozczarowanie. Utrata złudzeń boli bardziej niż fizyczne cierpienie. Na złudzenia nie ma tabletek.
– Ogarnij się. Zrób porządek ze swoim życiem.
Powiedziałam to oschle i twardo.
Odsunęłam się od niego.
Nie żeby nie bolało.
Ból był straszny, prawie nie do zniesienia. Tak wielkie wiązałam z nim nadzieje! Taką czułość do ludzi i świata we mnie rozbudził, nauczył zauważać piękno w szczegółach, drobnych chwilach. Teraz lizałam rany, obolała, z urażoną dumą. Wiem, że utrzymywał kontakt z Januszem, więc starałam się nie mówić zbyt wiele o całej tej sprawie. Zajęłam się więc życiem przed nim, starając się wybierać jak najradośniejsze chwile. Może każde moje doświadczenie było po to, bym mogła zrozumieć lepiej innych ludzi? Dlaczego jednak nie chciałam zrozumieć jego?
Bo nie! Nie wplączę się w kolejną sytuację bez wyjścia. Nie dam się uzależnić od jego alkoholizmu. Przed tym przestrzegała mnie Basia. Teraz korespondowałam z nią częściej niż kiedyś i to ona mnie upewniła, że moje zachowanie jest mądre i właściwe.
„Masz swoje życie. Dbaj o nie. Dość wycierpiałaś”.
A ja przecież wierzyłam, że wszystko dzieje się po coś, więc także i to. I że wkrótce życie za mnie wszystko rozwiąże, niczego nie trzeba poganiać. Po prostu zdać się na los. A Zygmunt… Niech ogarnie się sam.
Miałam zresztą tyle spraw na głowie, że ledwo zdążałam ze wszystkim. Rozpoczęło się lato i turnusy. Musiałam na razie odłożyć pisanie i wyjazdy na spotkania i przeobrazić się we właścicielkę pensjonatu. Największy problem był z nauczycielem. Irek dostał dużo propozycji u siebie, w okolicach Sanoka, i nagle okazało się, że nie ma wolnych terminów, pomagał mi więc mój mrągowski nauczyciel, Ryszard. Prowadził kolejne grupy, ale wreszcie przypomniał mi, że w sierpniu wyjeżdża do Szczawnicy; umówił się na to dużo wcześniej. Na sierpień miałam dwa turnusy warsztatów i zostałam na lodzie. Szukałam nauczyciela i cała sprawa tak mnie stresowała, że nie miałam czasu martwić się o Zygmunta.
Kiedy na moim klombie zakwitła maciejka, wymyśliłam tani i prosty sposób na odświeżanie powietrza we własnej sypialni i w Babie Jodze. Włącza się samoczynnie wieczorem, kiedy w cichych sypialniach szukamy chwil wytchnienia i relaksu. Wystarczy kilka gałązek i czysta woda. Maciejka. Towarzyszka letnich wieczorów: zapalonych niedawno świec, przydługich spacerów, czytania książek, pieczenia chleba. Magia codzienności dotyka nas nieustannie. Niekiedy, gdy znajdowałam na to czas, robiłam samotne wyprawy rowerowe na miejscowe łąki. Do samego środka dziecięcej nostalgii za utraconą wiejskością, jakby moje dziś było próbą uchwycenia raju z tamtych chwil. Wracał zapach i gwar pędzonych rano krów, ich ociężałość i pewność kierunku. Wracały widoki maków i chabrów, wciąż jednakich pod tym niebem. Duch pruskiego wędrowca niczym nić pajęcza rozwleczona między miedzami… I myślałam, że w gruncie rzeczy to nieważne, gdzie się boską ważność znajduje…
Gdy wracałam, przyrządzałam na przykład zupę „chwastolową”, jak nazwała ją moja córeczka Zosia. Dokładnie mówiła: letnia zupa chwastolowa. Czyli z tego, co w obejściu rośnie. Ugotowana na wywarze z warzyw, z dodatkiem komosy, pokrzywy i samosiewnego kopru. Zabielona śmietaną albo mlekiem kokosowym. I podana z jajkiem i zmielonymi uprażonymi pestkami dyni. Zacne jedzenie tarasowe, gdy słońce pieści.
Lubiłam niedziele. Niedziela to nie tylko dzień odpoczynku. To również taki dzień, gdy nikt nie puka. To znaczy nie pojawiają się na podwórzu: pan listonosz, pan wywożący śmieci, pan z wodociągów, kurier z przesyłką, Jehowi i inni odwiedzający mój dom w dni powszednie. Toteż w niedziele oddaję się całkowicie temu, co lubię, a moim jedynym towarzystwem są książka i ulubione róbstwo, czyli przeciwieństwo bezproduktywnego nieróbstwa. Najpierw poranna sesja jogi i osiem kilometrów biegu. Potem gotowanie. Zabawy z Zosią i leżenie na słońcu. Dobry czas. Chwytanie ważnych chwil. Zbierałam się podczas nich w sobie.
Zdarzały się nam w pensjonacie drobne awarie, ale poprosiłam Janusza, by nie wzywał Kermela. Na szczęście sporo potrafił zrobić sam i przez to ufniej patrzyłam w przyszłość. Gdy nie dawał rady, musieliśmy wzywać jakieś ekipy i słono za to płacić, ale to było lepsze niż proszenie o pomoc człowieka, który zawiódł.
Janusz próbował nas pogodzić, ale wciąż mu tłumaczyłam:
– Nie jesteśmy pokłóceni. Daj już spokój. Ja chcę tylko, żeby się ogarnął. I tyle.
Lato było pracowite również w ogrodzie; wszak wzrosło zapotrzebowanie na zdrowe świeże warzywa. Z sąsiedniej wsi Zalec sprowadziliśmy dobrą ziemię prosto z hodowli pieczarek. Janusz już wiosną skopał kolejny kawałek działki i dzięki temu ogród znacznie się powiększył. Rozciągał się już nie tylko za domem, ale biegł dalej, szerokim pasem w pola. To był przyjemny widok – rzędy zieloności pnące się ku słońcu. To właśnie ogród mnie ratował od postradania zmysłów, gdy miałam w życiu trudne chwile.
Broniłam się przed Zygmuntem, przed dalszym byciem z nim. Urażona jego niemówieniem prawdy, jego ukrywaniem, chciałam, by teraz on cierpiał. Zdawałam sobie sprawę, że byłam nieugięta, a potem, gdy on już przestał się narzucać, nawet byłoby głupio nawiązywać z nim kontakt. W lipcu zajęłam się poszukiwaniem nauczyciela na dwa sierpniowe turnusy. A pod koniec sierpnia wszystko we mnie ucichło. Opalona słońcem, wypełniona energią lata, jogi i zdrowego jedzenia czułam, że cierpię już mniej i… niech to wszystko się samo rozwiąże, potoczy. Jestem jak kamyk na dnie strumienia. Fala wody przelewa się nade mną, raz silniej, raz słabiej, niesie ze sobą wiry, jakieś patyki, płatki kwiatów, liście, a ja leżę i patrzę, i nic z tych rzeczy mnie nie dotyczy, bo ja tylko trwam.
Sierpień to był również ten czas, kiedy Zosię należało przygotować do szkoły. Zaczynał się dla niej nowy etap, choć pewnie mnie to bardziej stresowało niż ją. Wyprawkę kupiłam już wcześniej, więc wszystko czekało na moją małą, choć już nie taką małą córeczkę. Pokój na górze, który kiedyś należał do Hani, teraz całkowicie zmienił swój wygląd i stał się pokojem uczennicy. Janusz pomalował nawet ściany na biało i powiesił korkową tablicę oraz półki na książki. Kupiliśmy nowe łóżko, nieco większe, a stare oddaliśmy do ośrodka pomocy społecznej. Powędrowało do jakiejś wielodzietnej rodziny, co mnie cieszyło. Bo trafiło w dobre ręce. Zdarza się bowiem takie przywiązanie do przedmiotów, że nawet po oddaniu chcemy, by ktoś o nie dbał.
Wreszcie znalazłam nauczyciela. A właściwie nauczycielkę. Miała na imię Basia i mieszkała w Gdyni. Prowadziła zajęcia z tantry jogi. Poleciła mi ją jedna z joginek, która do mnie stale przyjeżdżała. Basia akurat miała wolny sierpień, a w zimie jak co roku jechała do Indii, by przez miesiąc praktykować w jednej ze szkół. Zabierała ze sobą osoby chcące zdobyć tytuł nauczyciela – po miesięcznym pobycie wrócić można było z takim świadectwem. Poruszyło mnie to bardzo… Kto wie, może kiedyś i ja pójdę tą drogą? Na razie nie był to dobry czas, czułam to. Ale za kilka lat…
Basia przyjechała dzień wcześniej i wtedy poznałyśmy się bliżej. Niewysoka, z łagodną twarzą. Włosy przycięte do ucha, przepasane bawełnianą opaską. Nad kostką srebrny łańcuszek. Ciało miała bardzo elastyczne, ruchy harmonijne i płynne. Dłonie bez ozdób, z krótko przyciętymi paznokciami. Bardzo naturalna. Na pewno starsza ode mnie, myślę, że już po pięćdziesiątce. Zauważyłam jednak, że jogini starzeją się inaczej. Wolniej i piękniej. Kobieta po pięćdziesiątce jest piękna i giętka. Twarz ma jasną i gładką; to dzięki zdrowemu jedzeniu. Gdy bowiem wejdziesz w świat jogi, nie chcesz świadomie szkodzić. Budzi się w tobie konieczność nieszkodzenia również samemu sobie. Przestajesz jeść niezdrowe pokarmy, zmienia się twoja filozofia jedzenia, porzucasz wszelkie używki i zaczynasz dbać o siebie. Niejedzenie mięsa jest jednym z przejawów owej dbałości. Ważne sprawy i myśli same się układają, formują w głowie; to wszystko dzieje się poza tobą, czasem nawet nie zauważasz tych zmian. Widziałam to w sobie i nie miałam wątpliwości, że stało się to dzięki praktykowaniu jogi. Szkoda, że nie uczy się jej w szkole podstawowej, szkoda, że taka mądrość dociera tylko do niektórych, a jeszcze bywa krytykowana przez Kościół.
O ileż bylibyśmy zdrowsi, młodsi i piękniejsi, gdyby nasze nawyki od najmłodszych lat kształtowały się w oparciu o tę wschodnią mądrość. A tak mamy swój Zachód i jego wynalazki. Matki często idą na skróty i gotują z kostek i torebek, dzieciom włącza się telewizję, kupuje komputery i tablety, żeby siedziały w miejscu. Nie wychowuje się ich, nie tłumaczy niczego. Nie zabiera na spacery, by jednoczyły się z naturą, by skupiały się na tu i teraz. Nasiąkają nieprawdziwym, niechlujnym życiem, nawet ich elektroniczne zabawki nie pozostawiają już miejsca na wyobraźnię, są zbyt dosłowne. Nie dba się o ich ciała, ich wrodzoną elastyczność. Dzieci nieruchomieją, stają się młodymi inwalidami – wady postawy, bóle stawów, chroniczne zmęczenie, niedotlenienie, pogarszający się wzrok i słuch. Taki obraz młodego pokolenia widzimy przecież nieustannie i powinno to prowadzić do refleksji. Gdybyśmy od najmłodszych lat praktykowali jogę, nasze serca byłyby otwarte o wiele szerzej, a nasze ciała w doskonałej formie – tak myślałam. Ludzie coraz częściej wybierają zdrowy styl życia, uprawiając różnorodne sporty. Nie miałam jednak wątpliwości, że dla mnie to joga jest właściwą ścieżką. I że moja Baba Joga, którą otworzyłam, też niesie innym wiele dobra, choć wymaga ode mnie mnóstwa pracy. Ale to owocna i dobra praca. Tak wiele mogłam nią zmienić.
Jeśli dajesz ludziom dobro, masz piękną i ważną misję. Mnie pomagali cudowni ludzie, których wciąż poznawałam. Los sam ich zsyłał, jakby na zamówienie. Tak się bowiem dzieje, że przyciągamy do siebie tych, którzy pomogą nam w zdobyciu tego, na czym nam bardzo zależy. Jeśli zależy nam na intrydze i krzywdzeniu innych, na naszej drodze stawać będą ludzie o podobnych cechach charakteru. Jeśli jednak wysyłamy w świat dobrą energię, taka też do nas wraca w postaci przyjaznych ludzi. Zasada potrójnego powrotu działa.
Wierzyłam w to głęboko, odsuwając w myślach Zygmunta.
Pochłonięta codziennością, ogrodem, Babą Jogą zaczynałam odbudowywać się po kolejnym tąpnięciu.
– Przeżyłaś śmierć męża i jego zdradę. Nic gorszego nie może już ci się wydarzyć – mówiłam do siebie.
A jednak miałam nieznośne przeczucie, że kogoś krzywdzę. Że nie zachowałam się tak, jak powinnam.Rozdział II
O pełni lata, czarach i tęsknocie.
Sierpniowe warsztaty z Basią należały do jednych z ważniejszych. Tyle z nich wyniosłam. Budowałam się na nowo, starałam się jak najczęściej uczestniczyć w zajęciach. Gotowały więc Bronia z Anią, czasem wpadała Małgosia, żeby pomóc w ogrodzie. Nasza szeptucha Janeczka przyjeżdżała raz w tygodniu na swoje rytuały. Była osobliwością tych warsztatów, nie chciałam, by stała się codziennością. Poza tym sama miała sporo pracy w obejściu. Trzeba było zadbać o zwierzęta, ogród, dom. Ustaliłyśmy więc, że będzie pojawiać się na początku turnusu oraz wtedy, gdy ją specjalnie poproszę.
Przyjeżdżali do nas ludzie zmęczeni miastem i szarością. Nauczeni cierpliwości w staniu w korkach, patrzyli na naszą mazurską szeptuchę jak na nieznane im dotąd zjawisko.
– Myślałam, że już nie ma takich ludzi – mówiła niejedna z kobiet, które przyjechały zapomnieć o codzienności, ale wciąż w niej tkwiły. W ich życiu nie było miejsca na nadprzyrodzone zjawiska, na jakieś czary-mary, które zdarzają się częściej na prowincjach.
A może wcale nie częściej, tylko tutaj są lepiej widoczne? Może takie kobiety jak Janeczka zginęłyby w dużych miastach, pędziłyby metrem ze swoim nowym iPhone’em i tułałyby się pod niebem metropolii, nie wiedząc, że przecież w życiu liczy się pestka, która tkwi w środku i nadaje mu smak.
Tak jakoś się nam potoczyło, że zajęcia jogi przeplatane były wiejskim czarowaniem naszej szeptuchy. Wierzyć, nie wierzyć… – myślałam. I dodawałam: to nieważne. Jak by nie patrzeć, ocalamy coś ważnego, coś, co już zanika, a związane jest z naszą kulturą. Nawet jeśli to wcale nie czary, to jednak utrzymujemy przy życiu coś, co odchodzi. Niedługo świat zapomni o szeptuchach. Czyż nie jest moją powinnością ocalanie ich białej magii, nawet jeśli komuś kojarzy się z gusłami i zabobonem?
Miałam w sobie przekonanie, że to, co robię, nie jest daremne, i dlatego właśnie pani Janeczka zadomowiła się na dobre w Babie Jodze, w której pierwsze skrzypce grała filozofia Wschodu.
Jak łatwo to było połączyć. Dziedzictwo dwóch kultur. I wychodzi zupełnie nowy twór o podwójnej mocy i sile zmieniania życia na lepsze.
Miałam wrażenie, że tym, którzy do nas przyjeżdżali, naprawdę się to zdarzało. Wracali opaleni, zrelaksowani, uśmiechnięci inaczej niż w dniu przyjazdu, rozluźnieni, z zapiskami, przepisami kulinarnymi i spostrzeżeniami w swoich walizkach.
Od pewnego czasu zachęcałam bowiem wszystkich, by notowali najważniejsze chwile dnia. Albo takie, które coś w nich zmieniły. Które coś dołożyły ciekawie do codzienności.
Niektórzy to robili. Widziałam, jak w wolnych chwilach wychodzili na taras, siadali przy stole i pisali. Cieszyło mnie to bardzo. Sama łapałam się coraz częściej na tym, że robię takie zapiski i że pomaga mi to docenić codzienność.
Nie zapominałam oczywiście o grze mojego kolegi pisarza – Artura. Kiedyś próbował mi pomóc i zachęcił do tego, bym przez jakiś czas codziennie robiła coś pierwszy raz. Nie wywiązywałam się może z tego ćwiczenia nazbyt sumiennie, jednak wciąż pamiętałam o nim i gdy tylko miałam taką możliwość, zdobywałam nowe doświadczenia. To było naprawdę inspirujące.
I tak przetoczył się przez moje życie kolejny sierpień, który – gdy dziś na niego patrzę – wydaje się raczej jednym dniem, a nie trzydziestoma i jednym, wypełnionymi snem, jedzeniem, zapachem i pracą. Bywa, że czas przypomina śnieżną kulkę. Tyle w niej pojedynczych gwiazdek, które rozłożone jedna obok drugiej przykryją kawał miejsca, a jeśli je zlepić w całość – ledwo w garści się zmieszczą. Sierpień więc zniknął z mojej pamięci i gdyby nie zapiski, nie uwierzyłabym, że go przeżyłam.
Wrzesień zaś to miesiąc szkolny. Obchodziliśmy go we troje: Zosia, Martin i ja. Tworzyliśmy całkiem zgodną patchworkową rodzinę i ważniejsze chwile w życiu spędzaliśmy razem – mimo iż Martin był już przecież mężem Leny, prowadził teraz życie na dwa domy: jeden w Mrągowie, drugi w Bydgoszczy, bo Lena zostawiła część swoich spraw w rodzinnych stronach. Nie przeszkadzało mu to bywać w życiu Zosi tak często, jak to możliwe, i nie mogłam narzekać, bo ojcem był świetnym. Nie było między nami kłótni i obarczania się winami. On po prostu nie był z mojego świata, ja z jego. Nasze drogi rozeszły się już dawno, a teraz wydawały się jeszcze odleglejsze. Martin założył swoją szkołę językową, poza tym zrobił uprawnienia i został przewodnikiem. W szkole zatrudniał lektorów i miał czas na te swoje wyjazdy z Leną do Bydgoszczy. Tam oprowadzał turystów, choć najbardziej upodobał sobie Toruń i często obsługiwał wycieczki właśnie w tym mieście. Cieszyłam się, że zadomowił się w Polsce na dobre. W sumie, gdy go słuchałam, nawet nie zauważałam już wielkiej różnicy w jego mowie. Była nieco szorstka i twarda, ale taka jest przecież mowa na naszych ziemiach – tych mazurskich, smaganych wiatrami i historią. Martin był jednym z żyjących na pograniczu dwóch krajów, dwóch kultur, teraźniejszości i przeszłości. Tu były groby jego rodziców i tu został, by do Niemiec wracać tylko czasem w jakichś służbowych sprawach, o których niewiele wiedziałam.
Dla mnie był już tylko ojcem mego dziecka. Jak szybko można zapomnieć miłość i czułość. Jak łatwo przestaje być potrzebna, choć kiedyś ten człowiek przesłaniał cały świat… Życie rozwiązuje więzi i więzy szybciej, niż nam się wydaje.
Zatem pierwszy dzień w szkole był przeżyciem dla całej naszej trójki. Przejęci i lekko podenerwowani, patrzyliśmy na naszą Zosię, która dumnym krokiem szła z innymi dziećmi na szkolny apel. Przypominaliśmy sobie chwile z własnego dzieciństwa, kiedy to my tak wkraczaliśmy w nowe życie. To były inne czasy; tych się trochę obawiałam, bo moje ponad czterdzieści lat stawiało mnie w szeregu nielicznych matek z zupełnie innego pokolenia, z lat siedemdziesiątych; tu królowały nowoczesne matki o dziesięć i więcej lat młodsze, dominujące i wystrojone, pewne siebie i swoich synów i córek.
Poczułam się nawet przez chwile staro, bo obliczyłam szybko, że w klasie Zosi będę prawie najstarszą matką. Były jeszcze trzy lub cztery na moje oko dojrzalsze, ale większość wydawała mi się taka młoda. Martin zdawał się tego nie zauważać, zresztą on był ode mnie młodszy.
Zapragnęłam nagle uciec z tej pełnej dzieci i rodziców sali, od nowej nauczycielki, która teraz będzie uczyć Zosię i której powierzę swoje dziecko. Czy moja córka będzie w tych rękach bezpieczna? I czy to miejsce, do którego ma chodzić, nie okaże się groźne? Zaczynałam nawet żałować, że wybrałam dla córeczki szkołę w mieście – może dla własnej i Martina wygody, bo odwożenie i odbieranie dziecka można było połączyć ze sprawunkami, co ułatwiało organizację czasu. Ale czy nie lepsza byłaby dla niej mniejsza szkoła, na przykład w pobliskim Bożem albo Marcinkowie? Przecież szutrową drogą od mojego domu do Bożego mam prawie tyle kilometrów, co do szkoły w mieście, a klimat inny, dzieci w klasie mniej i jakoś tak… inaczej…
Podzieliłam się obawami z Martinem. Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Dopiero teraz o tym myślisz? W dniu rozpoczęcia nauki? Poza tym szkoła w mieście jest na wyższym poziomie. Ma też ładną salę gimnastyczną, nowe klasy.
To jednak nie były argumenty, które mnie uspokajały. Ileż niebezpieczeństw czyha na dziecko w takiej dużej szkole! Oczyma wyobraźni już je widziałam. Tyle się o nich mówi i pisze.
Zosia poszła do szkoły, do której i ja kiedyś chodziłam. Obszerny budynek z czerwonej cegły na ulicy Bohaterów Warszawy. Jakże jednak inna była to szkoła niż wtedy, gdy ja byłam w wieku mojej córki! Wciąż sprawiała przygnębiające wrażenie, wciąż była monumentalna i wzbudzała respekt, ale ściany miały inne kolory, a parter, przeznaczony od lat dla najmłodszych klas, był o wiele bardziej przyjazny niż za moich czasów.
Nagle coś sobie uświadomiłam.
– Martin, to niesamowite. Twój tata chodził do tej szkoły, kiedy był małym chłopcem z przedwojennego Sensburga. Potem chodziłam do niej ja. Teraz chodzi nasza córka, która nosi nazwisko tamtego małego chłopca. Czy to nie niezwykły kołowrót historii?
Martin spojrzał na mnie zdziwiony. Chyba wcześniej nie zwrócił na to uwagi.
– I choćby dlatego to dobre miejsce dla naszej Zosi. Wasze myśli wciąż są w tych murach. Będą się nią opiekować.
Nie podejrzewałam Martina o taki romantyzm. O łzę w kąciku oka również nie.
I nagle przybiegły do mnie wspomnienia. Kiedy weszłam do tej szkoły pierwszy raz, zachwycił mnie jej monumentalizm. Nie. Zachwycił to złe słowo. Ja się jej raczej przestraszyłam. A przecież nie byłam już taka mała. Przez pierwsze trzy lata uczyłam się w Studium Nauczycielskim. Były tam trzy klasy, na których praktykowały przyszłe nauczycielki. Wciąż mieliśmy z nimi lekcje, znacznie rzadziej z naszą panią. Podczas przerw bawiliśmy się, również razem z owymi praktykantkami. Klasy były jasne i przestronne, dekoracje kolorowe. Ciągle się zmieniały, bo i nieustannie zmieniały się pomysły przyszłych nauczycielek. Nic więc dziwnego, że przeżyłam szok, kiedy weszłam do ciemnego i chłodnego budynku z 1903 roku, w którym wszystko było stare – schody, okna, poręcze, drzwi… Czułam się jak w muzeum. Ta szkoła mnie przytłoczyła i przypomniałam sobie o tym właśnie teraz, znowu przekroczywszy jej próg, gdy powrócił do mnie tamten czas, niezmieniony zapach kamiennych murów.
Martin nie mógł mnie zrozumieć. Siedział i patrzył na Zosię, a ja już byłam kim innym, tamtą małą Ludką w białej bluzce i granatowej spódniczce, szytej przez krawcową z osiedla Parkowego, panią Kwiatek. Obszywała całe osiedle i okolice, zresztą w tamtych czasach wiele było takich krawcowych: pani Daukszysz, pani Lipska, pan Panasiuk albo Praktyczna Pani w pawilonie na osiedlu Parkowym, gdzie można było zlecić uszycie dosłownie wszystkiego, a i nauczyć się szyć i kroić dzięki organizowanym dla kobiet popołudniowym kursom.
Moją spódnicę uszyła akurat pani Kwiatek. Mama ją wybrała, bo znały się od dawna. Materiał spódnicy był szorstki, nieprzyjemny, z wyraźnym splotem, a na dodatek elektryzował się przy zdejmowaniu. Nie wiem dziś, jak nazywała się ta tkanina, na pewno nie była to kremplina, bo na nią moda już przeszła. Wtedy się z niej wyśmiewaliśmy na podwórku, choć wciąż przecież nosiliśmy niemnące się syntetyki, strzelające wieczorami tysiącem iskier.
Bluzkę miałam stylonową, prostą. Włosy krótkie, z grzywką przypiętą spinką. Mówiły mi wtedy dzieci na podwórku, że czesałam się na niewłaściwą stronę, bo na Hitlera, ale to nie była moja wina, że włosy mi się tak układały, bo miałam wrodzony „wicherek” i lepiej leżały na prawej stronie niż na lewej. Próbowałam je spinać na lewą stronę, ale było mi niewygodnie. Zostałam więc, póki mi włosy nie urosły i mogłam się czesać w warkocze, przy fryzurze na Hitlera, choć nie było to nobilitujące. Myślę, że dziś już nikt nie zwraca uwagi na to, w którą stronę nosi się zaczesane włosy. A już na pewno nie kojarzy się to z niemieckim przywódcą.
Wróciła do mnie tamta cicha dziewczynka, razem z nią czytałam napisy w klasowej, gazetce. Po tym moja nauczycielka rozpoznała, że już znam literki, i pozwoliła mi na głos przeczytać wszystkie napisy, ku zdziwieniu wielu dzieci, które były jeszcze pierwotnymi analfabetami. To były inne czasy i umiejętność czytania zdobywało się później.
I znów widziałam okna klasy, stare, ale odmalowane, za którymi wznosiły się stare lipy. I wydawało mi się, że słyszę szczekanie Azy – szarej wyliniałej suki, dość groźnej. Chodziła puszczona wolno dokoła szkoły, co dziś byłoby nie do pomyślenia. Azę łatwo było zirytować, szczególnie, jeśli się nawet niechcący dokuczyło jej synowi – młodemu wilczuropodobnemu psu. Ten też chodził luzem. Czasem pojawiały się jakieś koty, a ptaki wiły gniazda w drzewach. Dorastaliśmy wśród zwierząt, uczyliśmy się do nich respektu i szanowaliśmy ich prawa.
W nowej szkole Zosi nie było żadnego psa. Nie było też okalających dawniej budynek drzew. Nie było więc miejsca na gniazda, a i koty zrobiły się teraz bardziej domowe i nie włóczą się już bezpańsko.
Dziewczynka w moich wspomnieniach siedziała w ławce przestraszona i wyprostowana. Zupełnie inna niż teraz jej córka, która w genach ma zapisany luz, radość i ruchliwość. My musieliśmy zachować powagę, tego się od nas wymagało, choć mieliśmy nieposkromione siedem lat i wolelibyśmy wisieć głową w dół na trzepaku, niż siedzieć w dusznej sali.
Dziewczynka w moich wspomnieniach odczuwała nieznośny skurcz brzucha na myśl o lekcjach następnego dnia. Czuła się ważna i dorosła. Jak czuła się Zosia? Czy ją też bolał brzuch z niedoczekania?
Spisaliśmy plan zajęć i wyszliśmy ze szkoły.
– Muszę już lecieć. Mam mnóstwo zajęć – odezwał się Martin.
Pokiwałam głową ze zrozumieniem.
Szkoda, że w najważniejszych chwilach w życiu więcej czasu z dziećmi spędzają matki niż ojcowie. Może dlatego miłość matki jest taka absolutna i ślepa? Bez warunków i zasług. Miłość – kropka.
Poszłyśmy z Zosią na lody. Niech pamięta, że tak właśnie było w pierwszy dzień, jak u jej mamy – małej dziewczynki przejętej nagle dorosłością. Moja mama też zabrała mnie na lody. Nawet nie wiem, jakie wybrałam, i czy w ogóle wybrałam. Czy nie zdecydowałam się raczej na rurkę z kremem?
Cukiernia była naprzeciwko kościoła i nazywała się „Łodzianka”. Dziś należy już do kogo innego i ma też inną nazwę – „Jagodzianka”. Ale miejsce to samo. Dreptałam sobie samej po śladach i czułam, że odkrywam siebie na nowo. Że znów zrobiłam się dorosła. Jakby dorosłość była niczym wiosna. Powtarzała się co jakiś czas i rozkwitała za każdym razem inaczej.
Była obok mnie moja mała córka, choć ja sama wciąż byłam także małą dziewczynką. Oddano mi pod opiekę dziecko, choć ja sama wymagałam opieki!
Wróciłyśmy do domu po południu. Przygotowałam pyszny obiad – naleśniki waniliowe z bitą śmietaną. Zosia jadła z apetytem, buzię miała całą w mlecznej pierzynce. Patrzyłam na nią zdziwiona, jakby była moją lalką, a nie córką. Sama przecież miałam znów siedem lat.
Niezwykła zdolność cofania czasu objawia się czasem w zapachach lub miejscach z dzieciństwa, które nagle odwiedzamy. Nakręcony do tyłu zegar przywołuje jakieś zapomniane obrazy. Sami się dziwimy, że tyle ich w nas, bo przecież miało się wrażenie, że jest ich o połowę mniej, bo bagaż wspomnień był lżejszy. Jakby drzemały, poukrywane w tych odwiedzonych znienacka kątach, i na nasz widok obskoczyły nas radośnie jak psy. Wychodzimy stamtąd razem z nimi, bo skoro nas dopadły, to już nie opuszczą; obudziły się na zawsze i mamy ich tym więcej, im częściej odwiedzamy dawne miejsca. Nie ma się więc co dziwić starszym ludziom, że przebierają w swoich wspomnieniach jak w ziarnach grochu. Ileż oni w życiu już takich miejsc mimochodem odwiedzili, ileż razy na powrót stawali się tamtymi dziewczynkami i chłopcami, nastolatkami, zakochanymi. To dlatego nie mają czasem czasu na teraźniejszość, bo muszą te wspomnienia w dłoniach rozkruszyć, wymacać ich fakturę, muszą je w czasie i w sobie od nowa poukładać, połączyć. To robota na cały dzień i noc niejedną; nie ma się wtedy czasu na przyszłość, bo i po co głowę sobie zajmować tym, czego nie ma, skoro tyle tego, co było, samo człowiekowi pod palce podchodzi.
Kiedy nadszedł wieczór i spakowana do szkoły Zosia poszła nareszcie spać, sięgnęłam po książkę i próbowałam czytać. Jednak w mojej głowie powracały wspomnienia i dawna ja z nimi; nie dawały mi spokoju, aż sięgnęłam po stare zdjęcia i znów ożyli moi rodzice, i ja drobiłam pod palcami ten czas, który kiedyś spędzałam z nimi. Patrzyłam do lustra, szukając dawnej twarzy, ale jej już nie było. Tej grzywki na prawą stronę, tych oczu spokojnych i nieśmiałych, jakby przytłumionych, tego kołnierzyka przy szkolnym fartuszku, który bielą odcinał się od mojej szarej twarzy.
Byłam w domu tylko z Zosią. Janusz wyjechał do swojego domu w Śniardewnie i miał wrócić dopiero późnym wieczorem. Myślę, że zajechali jeszcze z Bronią na kolację do Mikołajek, a może już dawno wrócili, tylko pojechali do Broni…
Mój były teść wciąż mieszkał ze mną, choć jego syna nie było już z nami od dwóch lat. Na świecie był za to ponad roczny mały Żenia, syn Wojtka i Wiery. Wiera pracowała w Krutyni, w Gościńcu Szuwary, zajmowała tam niewielki pokoik, a pewna starsza pani ze wsi zajmowała się małym, gdy Wiera pracowała. Jakoś się jej to życie ułożyło, choć zapewne miała nadzieję na inne. Mnie przestały już męczyć senne koszmary i pretensje do Wojtka, przeżyłam przecież kolejną miłość i po raz kolejny poczułam smak porażki. Tak się właśnie plecie życie, niczym sinusoida, a skoro jestem na dole, to znak, że wkrótce wdrapię się na górę.
Niech się życie zaplata. Ja poczekam.
Ciekawe, co jeszcze przyniesie.
Jednak w sercu miałam dziwny zajęczy niepokój i nie wiedziałam, jak się go pozbyć. Nie…. Nie była to żałoba po Wojtku. W jego opłakaniu pomogła mi Wiera i jej syn. Szybciej niż inne wdowy uporałam się z samotnością i wyciągnęłam wnioski z życia – że musi toczyć się dalej. Nie, to było co innego.
Nie sądziłam, że życie tak szybko przyniesie mi odpowiedź.