Próżniowe kwiaty. Stacje przypływu. Opowiadania najlepsze - ebook
Próżniowe kwiaty. Stacje przypływu. Opowiadania najlepsze - ebook
Wyjątkowa książką, będąca przeglądem niezwykłej kariery mistrza opowieści Michaela Swanwicka. Zawiera dwie powieści (Próżniowe kwiaty i Stacje przypływu) oraz wybór opowiadań obejmujących prawie ćwierć wieku. We wszystkich tekstach widać jego dalekosiężną i żywą wyobraźnię, jedną z najwybitniejszych we współczesnej literaturze. Od najtwardszej fantastyki naukowej po najczystszą fantasy, od otuchy po rozpacz, wszystko tu skrzy się literackim talentem.
Na kartach tej książki czci się Janis Joplin jak boginię, nastolatki schodzą w dół po brzegu świata, zombiaki stają się produktem, mściwy facet goni magika po powierzchni świerszcza wielkości planety, Vermont atakują dinozaury, z Nowego Jorku kursuje pociąg do piekła, a dwaj sympatyczni postutopijni hochsztaplerzy, Darger i Demobil szukają szczęścia w Labiryncie Buckingham.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-74-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podziękowania należą się Marianne za nazwanie _Pequoda_, komórki niezróżnicowane i za wypełnienie życiem kropli stojącej wody; Jackowi Dannowi za wersety pisma Puszkina; Bobowi Waltersowi za podsunięcie plezjozaurów i projekt skafandra próżniowego Wyetha; Gregowi Frostowi i Timowi Sullivanowi za porady w ostatniej chwili; Tomowi Purdonowi za śniadaniowe piwo; Gardnerowi Dozois ze zwykłych powodów i Virginii Kidd za cierpliwość. Wsparcia finansowego dostarczył fundusz M. C. Porter Endowment for the Arts. A szczególny dług wdzięczności mam wobec Maria Rupsa, Eda Bryanta i Dona Kellera za irytujące uwagi.1. rebel
1
Rebel
Nie wiedziała, że umarła.
Tak naprawdę umarła nawet dwa razy – pierwszy był wypadkiem, ale drugi to samobójstwo. Teraz korporacja, która była jej właścicielem, zdecydowała, że powinna umrzeć raz jeszcze, by w ciągu kilku najbliższych miesięcy zasilić milion zmarnowanych żywotów.
Ale Rebel Elizabeth Mudlark nie miała o tym pojęcia. Wiedziała tylko, że coś się nie zgadza i że nikt nie chce z nią o tym porozmawiać.
– Dlaczego tu jestem? – spytała.
W polu widzenia pojawiła się twarz lekarza. Była chyba pokryta demoniczną maską czerwonego i zielonego wetware’owego malowania, które niemal potrafiła odczytać. I nosiła ten okropny zaprogramowany uśmiech, który podobno miał dodawać otuchy – kąciki ust ściskały jego policzki w białe okrągłe wzgórki.
I tę stężałą trupią twarz skierował ku niej.
– Och, tym bym się nie przejmował.
Rząd zakonnic przepłynął w górze; ich piersi kołysały się niewinnie, welony były wykrochmalone i białe. Z gracją małych stateczków sunęły wzdłuż magnetycznej liny w osi miejskiego kanistra. Taki widok był powszechny, nawet swojski. Ale wtedy percepcja Rebel fiknęła kozła i zakonnice stały się niewypowiedzianie obce, dryfujące głowami w dół na tle ogromnych ściennych okien, zimnych od nieskończonych smug jaskrawo migotliwych gwiazd, osadzonych w nocy. Takie rzeczy musiała widywać już tysiące razy, ale teraz, bez żadnego ostrzeżenia, jej umysł wrzasnął _dziwne dziwne dziwne_ i w żaden sposób nie mogła zrozumieć, co widzi.
– Niczego nie pamiętam – oznajmiła. – Czasami nawet nie mam pewności, kim jestem.
– To całkiem normalne – zapewnił ją doktor. – W danych okolicznościach.
Zniknął za jej głową.
– Siostro, proszę na to spojrzeć.
Dołączył do niego ktoś, kogo nie widziała. Rozmawiali cicho przez chwilę. Rebel na moment zagryzła zęby.
– Przypuszczam, że cały czas zdarzają się panu takie sytuacje.
Nie zwrócili na nią uwagi. Aromat róż z żywopłotowych parawanów był ciężki, słodki, tak mocny, że aż duszący.
Ruch wzdłuż osi nie ustawał.
Gdyby mogła chociaż ruszyć ręką, Rebel zaczekałaby, aż doktor pochyli się nad nią za mocno, a wtedy spróbowałaby wydusić z niego prawdę. Ale była unieruchomiona, niezdolna nawet do przekręcenia głowy. Mogła tylko patrzeć w górę na przepływających ludzi i wirujące monotonnie gwiazdy. Pasy habitatu po obu stronach stropu zabudowane były platformami i sztucznymi wzgórkami, wynurzającymi się niczym wyspy z gwiezdnego morza. Przy ich brzegach grupy wycieczkowiczów przesuwały się niekiedy na płaszczyznę okna – czarne punkty, widoczne tylko wtedy, gdy przesłaniały gwiazdy albo inne miejskie kanistry. Dziwna planeta przesunęła się znowu.
– Chcemy zaczekać jeszcze dzień przed operacją – oświadczył w końcu doktor. – Ale persona ustabilizowała się całkiem ładnie. Jeśli jej stan nie zmieni się poważnie, jutro możemy ciąć.
Skierował się do drzwi.
– Chwila! – krzyknęła Rebel. Lekarz zatrzymał się i obejrzał: martwe oczy otoczone farbą pod kępą rudych włosów. – Czy wyraziłam zgodę na tę operację?
Znowu skierował na nią ten swój wściekle uspokajający uśmiech.
– Och, nie sądzę, by to było istotne – stwierdził. – Prawda?
I zniknął, zanim zdążyła odpowiedzieć.
Kiedy pielęgniarka poprawiała dyski adhezyjne na czole i za uszami Rebel, na chwilę wpłynęła w jej pole widzenia. Była zakonnicą: tęga kobieta z podwójnym podbródkiem i płonącymi w oczach wizjami Boga. Wcześniej, kiedy Rebel wciąż była senna i nie do końca świadoma, zakonnica przedstawiła się jako siostra Mary Radha. Teraz Rebel widziała, że tamta majstrowała przy swoim wetwarze – obwody mistyczne podkręciła tak mocno, że ledwie mogła normalnie funkcjonować.
Rebel odwróciła wzrok, by ukryć swe myśli.
– Proszę, włącz – wymruczała.
Płaski ekran przy dolnej części posłania rozjaśnił się i otworzył encyklopedię kodów medycznych. Szybko przełączyła go na coś nieszkodliwego… Prymitywne struktury ekologii atmosfer metanowych. Udała, że tekst ją zaciekawił.
– Siostro… – odezwała się od niechcenia, gdy pielęgniarka już wychodziła. – Ekran jest pod dość niewygodnym kątem. Może siostra przechylić go trochę do przodu? – Pielęgniarka spełniła prośbę. – Tak, w ten sposób. Nie, odrobinę… O, idealnie.
Rebel uśmiechnęła się i przez chwilę siostra Mary Radha rozkoszowała się tym przejawem uniwersalnej miłości. Po czym odpłynęła.
– Pieprzona świętoszka – mruknęła Rebel. – Dziękuję – rzuciła do ekranu.
Wyłączył się.
Jego powierzchnia była gładka i lśniąca. Po wyłączeniu w ciemnej płaszczyźnie odbijała się dolna część łóżka i wisząca tam karta informacyjna.
Rebel szybko odczytała odwrócone symbole. Były tam dwa uproszczone pierścienie person, jeden oznaczony jako Oryginalny, drugi jako Aktualny. W ogóle nie były do siebie podobne. Dalej był symbol przygotowania do psychooperacji i trzy kolejne, które w największym skrócie oznaczały, że nie ma żadnych szczególnych wskazań medycznych. Niżej, gdzie powinno być jej nazwisko, wydrukowano jedną linijkę tekstu. Rebel odczytała ją dwukrotnie, litera po literze, żeby mieć pewność: „Własność Deutsche Nakasone GmbH”.
Gniew uniósł się w Rebel niczym dzikie białe zwierzę. Zacisnęła zęby, ściągnęła wargi i nie próbowała z nim walczyć. Chciała tej złości. Była sprzymierzeńcem, jej jedyną przyjaciółką. Ogarniała jej sparaliżowane ciało jak szalejąca burza kłów, szponów i przemocy.
A potem ta wściekłość przesłoniła jej świadomość siebie, wepchnęła ją w głębinę. Tonąc, spłynęła w mroczny chaos, w mętną beznadzieję, która nie miała nazwy ani sensu, gdzie utraciła swoją twarz, swoje ciało, swoją istotę. Była demonem, tępo obserwującym płynących w powietrzu ludzi i przesuwające się w bok gwiazdy, i nienawidziła ich wszystkich. Chciała zgnieść w dłoniach wszystkich razem, miasta, gwiazdy i ludzi, bez różnicy, ulepić miękką kulkę, gdy będzie się śmiała, a czarne łzy popłyną jej z oczu…
***
Wynurzyła się ze swej fugi osłabiona i załamana.
– Proszę, podaj czas – poleciła i ekran posłuchał.
Minęły cztery godziny.
Jakaś kobieta weszła do wnęki, chuda z zielonym malowaniem twarzy i w skórzanej uprzęży – jakaś biotechniczka niskiego poziomu. Nucąc pod nosem, zaczęła przycinać ściany żywopłotu. Pracowała metodycznie, obsesyjnie wręcz, zatrzymując się co jakiś czas, by umieścić różę na właściwym miejscu.
– Hej, kumpelo – odezwała się Rebel. – Zrób mi przysługę.
Jej ociężałość zniknęła bez śladu, kiedy w żyłach popłynęła adrenalina. Błysnęła uśmiechem.
– Hmm? Ach! No… o co chodzi? – Kobieta z wyraźnym wysiłkiem oderwała się od pracy.
– Wychodzę stąd za parę godzin, a nikt nie pomyślał, żeby mi dać jakieś ciuchy. Jak skończysz, mogłabyś może zajrzeć do gdzie-tam-trzeba i przekazać, żeby coś mi przynieśli?
Kobieta zamrugała.
– No… jasne, chyba mogę. Czy twoja pielęgniarka nie powinna tego przypilnować?
Rebel przewróciła oczami.
– Ona widzi uniwersalne przeznaczenie w gwiazdach i sens istnienia w kwitnieniu róży. Ale w takich drobiazgach marnie sobie radzi. Sama wiesz, jak to z nimi jest.
Każdy, kto pracował w szpitalu z zakonem opiekuńczym, na pewno łatwo mógł w to uwierzyć.
– No tak… Pewnie, czemu nie?
Kobieta wróciła do pracy, wyraźnie zadowolona, że rozmowa się zakończyła. Zanim wyszła, Rebel nabrała już pewności, że zapomniała o obietnicy.
Jednak godzinę później ktoś z obsługi zbliżył się i na stoliku przy łóżku bez słowa położył okrycie.
– A to suka… – mruknęła cicho Rebel.
Chyba naprawdę uda jej się wyrwać z tego miejsca.
***
Rebel zasnęła. Kiedy się zbudziła, przez nieznośną godzinę gapiła się na płynących przez wieczny półmrok ludzi; potem wróciła siostra Mary Radha.
Brzuch zakonnicy przelewał się przez cingulum i była jak zawsze ciężko mistycznie zakręcona.
– Siostro – odezwała się Rebel. – Przewody dysków adhezyjnych się rozregulowały. Czy zechce siostra im się przyjrzeć?
A potem, kiedy kobieta wsunęła ręce w plątaninę przewodów, mówiła dalej:
– Wie siostra, wciąż myślę o wersach jednego z waszych proroków. Ale nie wszystko pamiętam. To się zaczyna: „Pragnieniem ducha i tęsknotą dręczyłem się w pustyni srogiej, i sześcioskrzydły seraf oto ukazał mi się pośród drogi”. Zna to siostra? Dalej idzie: „Palcami lekko, jako snem, musnął źrenice me – i wtem przeźrzały wieszczo chwili onej jak u orlicy przelęknionej. A potem uszu moich tknął…”. I resztę zapomniałam.
Dłonie siostry Mary Radhy znieruchomiały. Przez długą chwilę milczała. A potem spojrzała w nieskończone głębie nocy.
– Święty Puszkin – szepnęła. I mówiła dalej, już głośniej: – „A potem uszu moich tknął, i gwar i dźwięk w nich szumieć jął: i zrozumiałem nieba gromy, i lot aniołów przez wyżyny, i w głębi morskiej chód gadziny, i ziół padolnych wzrost widomy. I usta do ust przywarł mych, i grzeszny język wyrwał z nich…”¹.
Wyprostowała się gwałtownie, dygocząc w religijnej ekstazie. Poruszyła dłońmi. Szarpnęła za jeden z adhezyjnych dysków i głowa Rebel opadła gwałtownie na bok. Jednak paraliż nie minął.
– Siostro – powiedziała cicho Rebel. – Siostro…
– Mmm? – odpowiedziała sennie zakonnica.
– Doktor mówił, że ma teraz siostra zdjąć mi paraliż. Pamięta siostra? Prosił, żebym siostrze przypomniała.
Rebel wstrzymała oddech. To był moment, kiedy albo odzyska wolność, albo straci wszystko. Wszystko zależy od tego, ile czasu trzeba zakonnicy, by powrócić do rzeczywistości.
– Och… – wymruczała siostra Mary Radha.
Pomajstrowała przy przełączniku, niepewnie zmieniła dwa ustawienia. Z lunatyczną powolnością zdjęła dyski. A potem potrząsnęła głową, uśmiechnęła się niewyraźnie i wyszła.
Rebel wciąż nie oddychała. Mogła się ruszać! Ale przez długą minutę nie robiła tego. Patrzyła tylko w górę niewidzącym wzrokiem.
Wspomnienie odbicia w ekranie, choć skrócone i zniekształcone, przyciskało ją do posłania ciężarem strachu. W końcu zebrała się na odwagę i ostrożnie, z wahaniem, podniosła rękę do oczu.
Przekręciła ją powoli.
Ręka była cała, a mięśnie pracowały gładko.
Skóra była gładka, smagła jak u Włoszki, pokryta leciutkim puszkiem ciemnych włosów. Palce krótkie, paznokcie perłoworóżowe. Przerażona Rebel usiadła sztywno i spojrzała na swoje ciało.
Piersi miała krągłe i pełne, uda trochę ciężkie, ale wciąż muskularne. Szpital dla przyzwoitości pozostawił jej przepaskę łonową, ale ponad nią niczym kolumna mrówek maszerowała w stronę pępka cienka linia czarnych włosów. Nogi krótkie, sprawne, mocne. To było dobre, zdrowe ciało.
Ale nie jej ciało. Ciało Rebel Elizabeth Mudlark było długie, chude, gruzłowate na łokciach i kolanach. Skórę miała białą jak porcelana, a włosy koloru mysiego blondu. Dłonie i stopy były smukłe i szczupłe, z palcami artysty, pianisty.
Praktycznie zupełne przeciwieństwo ciała, które miała teraz.
_Zaraz zwariuję_, pomyślała. _Zacznę krzyczeć_.
Ale nie zrobiła ani jednego, ani drugiego. Wstała i w obsydianowej powierzchni ekranu obejrzała swoje malowanie, ignorując obcą okrągłą twarz z perkatym nosem i ciemnymi oczami – oczami, w których lśniła zwierzęca trwoga. Linia czerwonej farby biegła po twarzy od ucha do ucha, jak maska, z sięgającymi czoła bocznymi zygzakami skrzydełek.
– Proszę, włącz – poleciła i sprawdziła listę wetware’owych kodów.
Zgodnie z logiką malowanie identyfikowało ją jako Pacjenta Szpitalnego, Blok Przygotowania Psychooperacyjnego.
Farba rozmazywała się. Rebel bez trudu zmieniła oznaczenia na Pacjenta Ambulatoryjnego, Psychochirurgia Postoperacyjna. Dwie krótkie linie sięgały teraz od oczu w dół, a na czole pojawiły się dodatkowe skrzydełka. Rebel otuliła się płaszczem, naciągnęła kaptur i wyszła ze swojej wnęki na brukowany chodnik.
Prowadził między wysokimi różanymi żywopłotami i skręcał w inny. Włączyła się w strumień pracowników medycznych w płaszczach odpowiadających ich malowaniu: chirurgiczne zielenie, diagnostyczne błękity i wetware’owe czerwienie – oraz garstkę cywilów we własnych okryciach. Sunęli chodnikiem równo, bezmyślnie, pochłonięci sobą – jak roboty. Rebel poruszała się między nimi niewidoczna, płynąc na palcach, jako że był to rejon niskociążeniowy.
Z początku szła pewnie, a płaszcz powiewał jej na ramionach. Potem chodnik się rozwidlał, i jeszcze raz, aż w końcu beznadziejnie się zgubiła w różanym labiryncie, pośród setek wnęk, gdzie czekali pacjenci upakowani ciasno jak larwy w ulu. Bez żadnego ostrzeżenia, nagle poczuła się naga i odsłonięta… Zapomniała, jak się chodzi. Wszystkie te skomplikowane ruchy… W panice ciasno otuliła się płaszczem i potknęła.
Zombie sunęły dookoła, zręcznie ją omijając, kiedy starała się odzyskać równowagę. Oczy na obojętnych twarzach zerkały na nią pośpiesznie i odwracały się.
I kiedy już się przewracała, czyjaś ręka wyciągnęła się, chwyciła ją za łokieć i brutalnie postawiła na nogi. Odwróciła się i spojrzała prosto w chudą, lisią twarz, przeciętą pojedynczą pomarańczową linią wetware’u. Obcy uśmiechnął się: wąska szczęka, drobne, ostre zęby. Boleśnie ściskał jej ramię tuż powyżej łokcia.
– Tędy – powiedział.
– Wszystko w porządku, człowieku – odparła szybko. – Zahaczyłam o coś nogą, to wszystko. Pokaż, którędy do wyjścia, a będę wdzięczna.
– Bzdury – burknął mężczyzna. – Już by cię złapali, gdyby ktokolwiek się zorientował, że zniknęłaś.
Rebel wyrwała rękę i odkryła, że jej nowe, nieznajome ciało drży od adrenalinowej reakcji. Mężczyzna uśmiechnął się z wyższością.
– Posłuchaj. Znam kogoś, kto mógłby ci pomóc wyrwać się z tego bałaganu. Chcesz się z nią spotkać czy nie?
***
Na grzbiecie wyspy habitatu rosły wielkie stare dęby. Jeden z nich rozciągał swe gałęzie nad komercyjnym labiryntem otaczających szpital sklepów i tawern. Jego pień sięgał połowy dystansu do osi. Kiedy idąc, patrzyła w górę, Rebel widziała gwiazdy migoczące w jego górnych rejonach, znikające i pojawiające się znowu w przerwach między liśćmi.
– Niezły numer, wyrwać się z pełnego paraliżu terapeutycznego – stwierdził mężczyzna. – Chciałbym wiedzieć, jak to zrobiłaś.
I po chwili, gdy nie odpowiedziała:
– Hej… Nazywam się Jerzy Heisen.
Pomiędzy gałęziami liście opadały powoli, ledwie się przesuwając przez zawieszone cząstki pyłu, jak gdyby powietrze zagęściło się, by je podtrzymać. Widoczne w rozproszonym świetle, liście i pył dzieliły ten bezruch, który w rzeczywistości był powolnym, nieustającym ruchem, nieskończonym falowaniem tak potężnym i niepowstrzymanym jak obroty spiralnych galaktyk.
– Doprawdy? – Rebel żałowała, że nie może wspiąć się na to drzewo, zanurzyć między dryfujące gałązki i strzępki, tak podobne do ogromnych fal pływów w domu. – Z twoich znaczących uwag wnioskuję, że nie muszę się przedstawiać.
– Och, wiem o tobie wszystko…
Przeszli pomiędzy wystawami biżuterii: posrebrzane naramienne bransolety, lśniące delikatnie pod błękitnymi lampami, niektóre migoczące od księżycowych diamentów, impaktowych szmaragdów, a nawet kolumbijskich turmalinów.
– Jesteś personatorką, aktualnie cierpiącą po poważnej kasacji osobowości – własnoręcznej, nawiasem mówiąc – i podtrzymywaną przez prototypową nakładkę tożsamości, formalnie rzecz ujmując, będącą własnością Deutsche Nakasone Gesellschaft. Nazywasz się Eucrasia Walsh.
– Nie, wcale…
Urwała zaskoczona. Rzeczywiście, imię i nazwisko brzmiały znajomo, choć dziwacznie, jak gdyby Heisen zdołał nazwać wszystko, co było w niej wstrętne, całą jej litość nad sobą, tę poranioną nienawiść, w jaką się zapadała, kiedy ogarniał ją ponury nastrój. Wezbrał w niej stęchły, zastarzały odór porażki i znużonego sumienia, i spuściła głowę.
Heisen wziął ją pod rękę i pchnął naprzód.
– Pogubiona, co? To całkiem normalne.
Przyjrzała mu się uważnie i uderzyło ją coś w jego twarzy: zaciśnięte rysy, długi, wąski nos, miotła rudych włosów… Znała tę twarz. Nie musiała wysilać wyobraźni, by zobaczyć ją pokrytą demoniczną maską czerwonych i zielonych linii.
– Jesteś moim lekarzem!
– Twoim psychochirurgiem, zgadza się. – Chodnik przeszedł nad stawem, gęstym od wodnych lilii. Grupa pierrotów obsługiwała stoliki przy brzegu. – Ale nie martw się, jestem poza programem. Z własnej woli nawet najgorszego wroga nie oddałbym tym draniom z Deutsche Nakasone. Chociaż nie mam wyboru, kiedy jestem zaprogramowany… – Tłum przechodniów zgęstniał, zwolnił… – No, jesteśmy. Zjedziemy teraz do centrum.
Rząd wind ustawiono przy pniu wielkiego dębu; próżniowy rękaw przebijał się prosto przez sieć korzeni. Kabiny były brudne, jasno oświetlone; unosił się z nich leciutki zapach moczu i starego potu. Gdy fala ludzi ruszyła naprzód, Rebel z żalem spojrzała w górę, natchniona fantastyczną wizją: wyrywa się z tłumu i wspina na pień drzewa, zwinna jak wiewiórka, coraz szybciej i szybciej, gdy wyżej słabła grawitacja, jak przeskakuje z gałęzi na gałąź. Aż na samym czubku przyciąga kolana do piersi, opiera stopy o korę i skacze… Wzlatuje wysoko w powietrze, z ciałem wyciągniętym i wyprężonym, i zwalnia stopniowo, aż w ostatniej możliwej chwili dotyka osi i magnetyczna lina porywa ją, by pociągnąć daleko, daleko stąd w czasie jednego oddechu. (Tylko że nie miała bransolet ani pierścieni nożnych, żeby pole magnetyczne miało o co zaczepić. Dlatego spadłaby w dół jak kamień, z początku z nieznośną powolnością, potem szybciej: bezskrzydły Ikar, pędzący łukiem w dół, by rozbić się krwawo o mury miasta. To głupia fantazja).
– Deutsche Nakasone będzie cię szukać. Wiesz o tym? – Z setką innych weszli do kabiny. Drzwi zasunęły się z westchnieniem i podłoga zapadła się im pod nogami. – Chcą dostać czysty zapis tej twojej osobowości. A potem chcą cię przywrócić do Eucrasii Walsh. Z dobroci korporacyjnego serca, zapytasz? W życiu, martwią się tylko, żeby zachować prawa autorskie.
Twarz Heisena była tak blisko jej twarzy, że kaptury się pocałowały. Czuła jego kwaśny oddech, gdy szepnął:
– Nie obchodzi ich, że dla ciebie – obecnej ciebie, tej, którą myślisz, że jesteś – to będzie to samo co śmierć.
Części windy zostały z tyłu, by wysadzić pasażerów; reszta jechała w dół. Niegrzeczny chłopak w biało-czarnym malowaniu, z zawieszoną na szyi metalową gwiazdą, wyraźnie starał się zwrócić na siebie uwagę Rebel: oparł dłoń na biodrze i odrzucił płaszcz, odsłaniając pas nagiej skóry wzdłuż ciała. Odwróciła wzrok i otuliła się ciaśniej, a on parsknął śmiechem.
– Ale dlaczego? Dlaczego mi to robią?
Heisen westchnął.
– Historia jest całkiem prosta – stwierdził. – Chociaż nieprzyjemna. Pamiętasz, jak byłaś Eucrasią? Pracowałaś jako personatorka?
Wspomnienie tkwiło w umyśle, ale było bolesne, więc Rebel cofała się przed nim. Łączyło się z tym samobójczym szaleństwem, w jakie wcześniej popadła, i wolała trzymać się od niego z daleka. Chociaż – jak język co chwila przyciskający bolący ząb – jej myśli okazywały własną wolę.
– Moje wspomnienia są całkiem poplątane.
Kolejna część windy pozostała z tyłu, potem jeszcze jedna.
Odstąpili od siebie. Heisen rozejrzał się po obojętnych twarzach.
– Wiesz, wolałbym tutaj w to nie wchodzić. Ktoś może usłyszeć. Opowiem ci wszystko u Snow.
Kabina otworzyła się i gorące, wilgotne powietrze dmuchnęło Rebel w twarz. Tak nisko ciążenie było powyżej normy Greenwich, więc czuła się niezgrabna i ociężała. Tłum popchnął ich do ogromnej groty wypełnionej gęsto połączonymi kelpowymi barami i salonami chirurgii, lokalami hazardu i straganami. Zmienny holograficzny transparent zaatakował jej wzrok i skrzywiła się niechętnie. Trzy pasma muzyki zderzały się ze sobą; od subinfów czuła się niespokojna i trochę wystraszona. Pot zwilżył całe jej ciało. _Byłam już tutaj_, pomyślała. _Nie, nie byłam._
– Na Bakuninstrasse – rzucił Heisen.
Dalej od wind z górnego miasta sklepów było coraz mniej i przedzielały je czarne fundamenty budynków i wsporniki habitatu. Światło zapaliło się, kiedy mijali galerię wetware’u; Heisen zatrzymał się i wskazał wnętrze. Rebel spojrzała. Klienci przeciskali się w przejściach, przesuwając dłonie nad nieskończonymi liniami stojaków. Od czasu do czasu ktoś wyjmował opłatek i znikał w którejś z budek programowania, stojących rzędem przy tylnej ścianie. Nad głowami rozbłyskiwały reklamowe hologramy: suzy vacuum, głosił jeden. Dziewczyna wyglądała jak ktoś w rodzaju Amazonki. Najpiękniejszy chłopak, jakiego Rebel w życiu widziała, unosił się nad jednym słowem: angelus. A potem dostrzegła transparent Rebel Elizabeth Mudlark: na tle gwiaździstego nieba kobieta, która nie była nią, robiła coś, czego ona nigdy by nie zrobiła. Rebel patrzyła zaszokowana.
– Zauważyłaś te małe komety w tle? Wy, nadrzewcy, jesteście w tym sezonie bardzo modni.
Rebel spojrzała na niego oszołomiona.
– Prereklama. Wpakowali w ciebie masę forsy. Chciałem ci tylko pokazać, jakim jesteś kosztownym kawałkiem rozwojowego wetware’u. Chodźmy.
Wzdłuż ześlizgu, potem korytarzem dostępowym z długimi odcinkami sprasowanego żużlu… W dolnych częściach wymalowano permasprejem prymitywne litery w jaskrawych kolorach, w splątanym i ledwie zrozumiałym bełkocie, zostań sobą bóg nienawidzi znikało pod wolneumysływolneumysływolneumysły, które jarzyło się ponad migocz mocą mózgu, nim zderzyło się z niech piekło porwie zmiennokształtnych tancerzy oblicza wilkołacze wampiry. Ktoś podjął poważny wysiłek usunięcia symbolu koła z tekstem przyjaciel ziemi wokół. Pod graffiti na skrzynce siedział robotnik, odwrócony twarzą do ściany. Zdjął klapę włazu i cyborgował w plątaninie kolorowych przewodów.
Za rogiem minęli przelotowe miasto. Wypaleńcy kuśtykali dookoła, wypatrując darmowych okazji. Paplali monotonnie i bez końca, ich umysły spróchniały od Boga, seksu i informacji, ich odruchy rozpadły się, oczy mieli puste, rozedrgane. Heisen syknął niechętnie i przyśpieszył kroku.
– Szumowiny – mruknął, kiedy byli już w bezpiecznej odległości. – Powinno się…
Skręcili w jeszcze węższy zaułek, gdzie na ulicy cienką warstwą leżały śmieci, które zaczynały już fermentować. Smród gnijących kalmarów i starego smaru wisiał w powietrzu, a podeszwy stóp Rebel poczerniały.
Spojrzała na Heisena i ze zdumieniem odkryła, że tamten drży. Pot ściekał mu po twarzy, pobladłej teraz jak brzuch ryby.
– Do licha, chłopie – powiedziała. – Co się z tobą dzieje?
– To tylko wetware. – Heisen machnął dłonią przed twarzą. – Zawsze mam podkręcone procesy imaginacyjne, żebym szybko dostrzegał największe szanse. Rozumiesz? I w efekcie robię się lekko… paranoiczny.
Zeszli po ukośnym podeście, gdzie większość stropowych lamp dawno została rozbita albo ukradziona. W cieniach stękały wentylatory, z sufitu zwisała plątanina czarnych kabli. Musieli pochylać się, by przejść pod niskimi pętlami.
– Niech ją szlag trafi… – Heisen się otrząsnął. – Przecież nie musi mieć biura akurat tutaj, po prostu chce tej przestrzeni… Żałuję, że… – Raz jeszcze skręcili za róg i wskazał drzwi, szare od miejskiego brudu. – To tutaj.
Nad wejściem migotał neonowy nóż sprężynowy, okaz antycznej techniki, którego odtworzenie musiało kosztować majątek. Brzęczał i trzeszczał, zabarwiając cienie czerwienią. Ostrze noża zapalało się i gasło, jakby wyrzucane i chowane w rękojeści. Na drzwiach, na samym środku, wisiał przyklejony taśmą mały biały prostokąt, wizytówka.
snow
innowacje
ostend kropotkinkorridor bei bermangallerie
neues-hoch-kamden, e.k.
– Snow? – zawołał niepewnie Heisen.
Drzwi otworzyły się i weszli.
***
Czegokolwiek Rebel mogłaby się spodziewać, to nie było to: pomieszczenie tak wielkie i puste, że nie potrafiła ocenić jego rozmiarów. Matowe ściany, białe i gładkie. Żadnych mebli. Jedynym przedmiotem w tej wielkiej przestrzeni był dywanik modlitewny na środku. Klęczała na nim samotna postać; odrzucony kaptur odsłaniał łysą, pochyloną głowę. Pokój był ochłodzony do temperatury, która po chwilowej uldze wydawała się równie uciążliwa jak upał na zewnątrz.
Ruszyli naprzód. To była ostateczna forma ostentacji wśród maniaków techniki – system tak kompletny i wyrafinowany, że niczego nie było widać, żadnych maszyn, przewodów, układów sterowania… Pomieszczenie zostało pewnie oplecione niewidoczną ornamentacją promieni wyzwalających, mikrofonów kierunkowych i czujników subwokalnych. Była tu władza, widoczna dla kogoś, kto znał jej geografię.
Kobieta uniosła głowę i zmierzyła Rebel spojrzeniem zimnych wężowych oczu. Czaszkę miała białą jak marmur, a twarz malowaną w sześciokątny deseń, przywodzący na myśl rozbłyski gwiazd i lodowe kryształki.
– Co tym razem dla mnie ukradłeś, Jerzy?
Na twarz Heisena wrócił kolor. Znowu odsłonił zęby i szerokim gestem odrzucił płaszcz, by wykonać szyderczy głęboki ukłon.
– Pozwolisz sobie przedstawić – rzekł – jedyną istniejącą czystą kopię przyszłomiesięcznej głównej premiery Deutsche Nakasone.
Kobieta nie drgnęła nawet.
– Jak to się stało?
– Jak miło cię widzieć, Jerzy, może usiądziesz wygodnie? – Mężczyzna uśmiechnął się zaczepnie. – Czy nie to chciałaś powiedzieć, Snow? A może powinniśmy klapnąć na podłogę?
Snow lekko poruszyła głową – ruch, jaki mogłaby wykonać jaszczurka w chłodny poranek po dłuższej hibernacji.
– Za wami.
Rebel odwróciła się i niemal upadła na fotel w stylu królowej Anny. Obok stał drugi, identyczny.
Cofnęła się odruchowo. Heisen także chyba dał się wytrącić z równowagi. W jakikolwiek sposób fotele zostały magicznie przywołane do istnienia, efekt był tak przejmujący i nieskażony jak dowolny średniowieczny cud.
Usiedli jednak. Dziwny błysk pojawił się w oczach Snow, gdy znów na nią spojrzeli. _Czyżby rozbawienie?_ – zastanowiła się Rebel. Jeśli tak, było ukryte głęboko.
Heisen odchrząknął.
– To jest Rebel Elizabeth Mudlark – powiedział. – Dwa dni temu była personatorką, niejaką Eucrasią Walsh. Eucrasia robiła wstępną selekcję na serii zaopcjowanych psychozestawów, kiedy wypaliła opłatek Mudlark i rozwaliła podstawę. Trafiła do Naszej Pani Różanej…
– Skończ ten bełkot – przerwała mu gniewnie Rebel. – Przewiń do początku i daj jeszcze raz, tylko bez żargonu.
Heisen zerknął na Snow, która lekko skinęła głową. Zaczął mówić, tym razem kierując się do Rebel.
– Deutsche Nakasone codziennie testuje masę wetware’u. Większość nigdy nie trafia do użytku, ale wszystko trzeba ocenić. Więc wynajmują personatorów, żeby zajęli się pierwszym odsiewem. Prosta sprawa. Podłączają cię, wytłumiają bazową osobowość… tę Eucrasię… programują nową personę, testują, deprogramują, a potem programują z powrotem twoją podstawową jaźń. Brzmi znajomo?
– No… Chyba sobie przypominam – przyznała Rebel. – Ale to w ogóle nie brzmi jak coś, co sama robiłam – dodała szybko. – Raczej jakby się to zdarzyło komuś innemu.
– Już do tego dochodzę – uspokoił ją Heisen. – Chodzi o to, że personatorzy są zwykle mocno niestabilni. To typy samobójczo nieszczęśliwe. Dlatego trafiają do takiej roboty, rozumiesz. Starają się zmienić w Tego Właściwego. Ale dowcip polega na tym, że mają marne struktury doświadczeń i nigdy nie będą tak szczęśliwi jak inni. Doświadczenie zawsze dominuje, jak mawiamy. – Przerwał na moment i spojrzał tryumfalnie na Snow. – Ale tym razem jednak nie.
Snow milczała. Po niezręcznej chwili ciszy Heisen zaczął mówić dalej.
– Tak jest. Trafiliśmy na wyjątek potwierdzający regułę. Nasza Eucrasia podłączyła się, wypróbowała nową personę… i polubiła ją. Polubiła tak bardzo, że wylała na programator szklankę wody i zrobiła zwarcie. W ten sposób zniszczyła jedyną bezpieczną kopię własnej persony, ale też jedyny istniejący egzemplarz programu Mudlark.
Znów ten lekki ruch jaszczurki…
– A potem… – rzuciła Snow. – Tak. Tak, rozumiem. Interesujące…
Z lekkim, elektryzującym dreszczykiem świadomości, że przypomina sobie coś, o czym nie mogła wiedzieć, Rebel zrozumiała, że Snow łączy się ze swoim systemem, że wąskokierunkowy mikrofon albo implant podkorowy podaje jej dane.
– Jak ci się udało ją ściągnąć? – spytała Snow.
Heisen wzruszył ramionami.
– Szczęśliwy traf. Wyrwała się stamtąd i przypadkiem wpadła na mnie.
Opowiedział, co wiedział o ucieczce.
– To bardzo ciekawe…
Kobieta wstała. Była wysoka i niemożliwie, eterycznie szczupła: widmo w bieli… Ciasno otulała się płaszczem. Dwa długie, bezcielesne palce wysunęły się spod jego fałd, by dotknąć czoła Rebel. Były twarde i suche jak pergamin, a Rebel zadrżała od ich dotyku.
– Z jakiego rodzaju umysłem mamy tu do czynienia?
I Snow umilkła.
– Rzuć okiem na jej specyfikację… – Heisen wyjął z kieszeni płaszcza tablet i wywołał holograficzny, wielokrotnie rozgałęziony diagram wetware’u. W powietrzu zawisła poskręcana zielona sfera, podobna trochę do burzanu albo do dalekiego kulistego drzewa… Właściwie to wyglądała dokładnie tak jak rodzinny dysonowski świat Rebel, i ten obraz nią wstrząsnął.
– Zgoda, to tylko zgrubne odwzorowanie – mówił rozgorączkowany nagle Heisen. – Ale spójrz… Widzisz, gdzie roztraja się _n_-gałąź? Mamy bardzo silne…
Zielona sfera jaśniała w powietrzu niczym wizja Graala, i w umyśle Rebel błysnął ten rozświetlony moment, kiedy jej persona wypełniła czaszkę, a ona sama sięgnęła po szklankę i wylała ją na programator. Strumień wody roziskrzył się w powietrzu, nadzorująca techniczka odwróciła się ze zgrozą, z paniką w oczach i otwartymi ustami, a Rebel odchyliła głowę, czując, jak w krtani rodzi się serdeczny, głośny śmiech. Przyjemnie było poczuć się żywą, poczuć myśli rozgrzewające umysł jak promienie słońca, wiedzieć, co ma do zrobienia. Wtedy jednak, gdy woda chlusnęła do obudowy opłatka, a techniczka wrzasnęła: „Co ty…?!”, Rebel uświadomiła sobie, że przewody programatora wciąż są podpięte do jej kory mózgowej. Opłatek zaskwierczał, rozszedł się smród palonego plastiku. Przypadkowe impulsy przebiegły po kablach, odpychając w bok jej rękę, kiedy wyszarpnęła przewody o ułamek sekundy za późno, a wszechświat pobielał i zapadł w nicość…
Wspomnienie zostało przerwane i Rebel zadrżała. Gdzie była? W szpitalu? Znów ją schwytali? Heisen i Snow ciągle rozmawiali: wysoka, szczupła kobieta obojętnie patrzyła z góry na niskiego, rozgorączkowanego mężczyznę… i w końcu Rebel przypomniała sobie, kim są. Żadne nie zauważyło nawet, że przez chwilę się wyłączyła – epizod musiał być bardzo krótki.
– I biorę za nią punkty – powiedział Heisen. – Słyszysz, Snow? Żądam punktów.
– Może to za duża sprawa jak na nas? – Snow przez chwilę naradzała się sama ze sobą. – No dobrze, spróbujemy. – Zwróciła się do Rebel. – Pozwól, że przedstawię ci pewną hipotetyczną sytuację. Wyobraź sobie, że kontaktuje się z tobą niewielka firma, która robi podróbki komercyjnych person. Przypuśćmy, że oferuje ci… – lekko przechyliła głowę – …trzy punkty za pomoc w wykonaniu czystej rejestracji. W efekcie stracisz wartość dla Deutsche Nakasone. Nie ma wartości, nie ma zainteresowania… Zostawią cię w spokoju. Pamiętając przy tym, że bez tego dealu wytropią cię i wykasują z twojego własnego mózgu… Co byś na to powiedziała?
Wspomnieniowy epizod pozostawił nieprzyjemny posmak w umyśle Rebel. A może to wydarzenia całego dnia zaczynały na nią działać? Trudno było się skupić.
– Nie rozumiem. – Pokręciła głową. – Podróbki?
– No więc powiedzmy, że obecnym bestsellerem jest… – Snow słuchała przez moment – …młody człowiek o nieprawdopodobnym imieniu Angelus. Jest… wrażliwy, romantyczny, nieśmiały… Tryby reklamy się kręcą i nagle każdy czternastolatek w Klastrze chce być wrażliwy, romantyczny i nieśmiały. Pojawia się ogromny popyt na taką personę. Bierzemy więc wczesną kopię, wprowadzamy dość zmian, żeby uniknąć procesu, i zrzucamy sto tysięcy opłatków na szary rynek. Te persony nie są ściśle Angelusem, ale są wrażliwe, romantyczne i nieśmiałe. I tanie. Wielcy gracze zbierają wielkie zyski, a my wleczemy się obok i zbieramy okruchy.
– Tylko że tym razem – wtrącił Heisen – będziemy na rynku pierwsi i skorzystamy z ich reklamy za darmo. Będą musieli ścigać się z naszymi opłatkami, a nie reagują tak szybko jak my. Możemy ściągać topowe zyski przez dobry tydzień, zanim…
Rebel poczuła ciarki na samą myśl o stu tysiącach obcych dzielących z nią myśli, twarz, duszę… doświadczających jej najbardziej skrywanych uczuć, najgłębszych emocji. Wyobraziła ich sobie jako białawe larwy wijące się w ślepych rojach, biologiczne maszyny bez woli ani indywidualności.
– Nie – oświadczyła. – Zapomnijcie. Nie będę handlować swoim umysłem.
– Niech to szlag, przecież nie masz żadnej… – Heisen przyskoczył i wyciągnął rękę.
Rebel poderwała się, złapała równowagę, zacisnęła pięść. Nigdy nie ćwiczyła techniki walk w wysokiej grawitacji, ale mięśnie nowego ciała dobrze się zintegrowały ze sobą i nie wątpiła, że potrafi powalić Heisena na miejscu. Najpierw rozwali mu nos, potem…
– Dość!
Ramię Snow wystrzeliło spod płaszcza (błysk trupiobladej skóry naciągniętej ciasno na kości, małe czarne sutki na płaskich piersiach) i stworzyła zaporę między nimi. Ręka była długa, anorektyczna, pokryta srebrzystym filigranem egzoszkieletowych wzmacniaczy mięśni. Gdyby je uruchomiła, mogłaby przebić pięścią żużlową ścianę albo bez wysiłku połamać kości.
– Jak dotąd – rzekła – mówiłam hipotetycznie. Żadne oferty nie padły.
Niemrugające oczy wpatrywały się w Rebel, jakby była tajemnicą, którą mogą przeniknąć samą siłą woli.
– Ona może być pułapką, Jerzy – dodała, nie odwracając głowy. – Pomyślałeś o tym?
Heisen skrzywił się.
– Nie, przecież… Ale to niemożliwe, prawda? – Podbiegł i wbił palec w pływający diagram wetware’u. – Popatrz tylko! To rozszczepienie w _r_-odnodze! – Uspokoił się trochę. – Nie, czegoś takiego nie da się podrobić. Musi być w porządku.
Jednak na czoło wystąpiły mu świeże krople potu, a spojrzenie stało się czujne.
Snow wsunęła rękę pod płaszcz. Wzruszeniem ramion usunęła diagram.
– Co bardziej istotne, jakoś trudno mi uwierzyć, że personatorka nagle odkrywa szczęście i sens w nowej osobowości. To bajka. – Odpłynęła na swój dywanik modlitewny, pełna gracji jak gejsza. – Obawiam się, dziecko, że w tej chwili nie jesteś jeszcze gotowa, by dobić targu. Choć naprawdę bardzo bym chciała się dowiedzieć, co się dzieje w tym twoim intrygującym umyśle. – U jej boku Heisen trząsł się cały jak pies myśliwski na smyczy. Snow pokręciła głową. – Dowiedzieliśmy się wszystkiego, co możliwe, nie parząc sobie przy tym palców.
W ciszy, jaka zapadła, jeden z ukrytych głośników Snow zaczął szeptać Rebel do ucha, głosem równocześnie podobnym i niepodobnym do głosu Snow.
– Zbiry z Deutsche Nakasone będą tu za minutę. – Laser błysnął hologramami na jedną z jej siatkówek: zawiła mapa najbliższych ulic i galerii. Dwa migoczące punkty sunęły w stronę gabinetu Snow. – Jerzego trzeba będzie poświęcić, ale jeśli zaraz po wyjściu skręcisz w lewo i pobiegniesz jak szalona, powinnaś wyjść z tego cało. – Mapa zgasła. – Ruszaj, dokądkolwiek zechcesz. Będziemy wiedzieć, czy udało ci się uciec. A kiedy będziesz gotowa do interesów, ktoś z nas się z tobą skontaktuje.
Sama Snow milczała. Stała smukła i samotna niczym madonna.
W końcu odezwała się głośno:
– Drzwi są za tobą.
Rebel odwróciła się i wybiegła.
Na zewnątrz pędziła ślepo po gorących i dusznych korytarzach centrum. Skręcała przypadkowo w zatłoczone galerie i puste zaułki, aż z trudem łapała oddech, pot pokrył jej skórę, a strach wezbrał i ją pochłonął.