Prymas Wyszyński nieznany. Ojciec duchowy widziany z bliska - ebook
Prymas Wyszyński nieznany. Ojciec duchowy widziany z bliska - ebook
Wspomnienia ks. Bronisława Piaseckiego, ostatniego kapelana Prymasa Stefana Wyszyńskiego, a tym samym człowieka należącego do liczącego zaledwie kilka osób kręgu najbliższych współpracowników Kardynała – to książka absolutnie unikatowa. Przede wszystkim przynosi wiele historii dotychczas nieznanych i nigdy niepublikowanych: począwszy od przedwojennej działalności ks. Wyszyńskiego, przez posługę biskupa lubelskiego i pierwsze lata Prymasostwa, okres aresztowania i Millenium – aż po lata 70. i czas „Solidarności”.
Poznajemy m.in. kulisy watykańskich rozmów kard. Wyszyńskiego czy przebieg spotkań w cztery oczy z najwyższymi włodarzami PRL, Władysławem Gomułką i Edwardem Gierkiem. Książka ta stanowi niezwykle cenne uzupełnienie nie tylko biografii Prymasa Tysiąclecia, ale także historii Polski i Kościoła w XX wieku.
Pod wieloma względami to również korekta stereotypowych wyobrażeń, kim i jaki był kard. Wyszyński. Jednocześnie stanowi klarowną syntezę jego myśli o Kościele i Polsce, ze szczególnym uwzględnieniem okresu milenijnego.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8043-129-4 |
Rozmiar pliku: | 4,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Życie codzienne i praca
Przez siedem lat był Ksiądz Prałat kapelanem kardynała Stefana Wyszyńskiego, aż do jego śmierci w maju 1981 roku. Jaki był Prymas w sytuacjach zwykłych, codziennych?
Postawę Prymasa cechował — powiedziałbym — pewien arystokratyzm. Wysoki, przystojny, zawsze wyprostowany, nawet, gdy miał prawie osiemdziesiąt lat. Dostojny krok, dystyngowany sposób siedzenia w fotelu czy przy stole. Dyscyplina ruchów i gestów. Nigdy nie widziałem, żeby podbiegał. Pewien ascetyzm i powściągliwość w sposobie bycia i jedzenia. A jednocześnie był naturalny, bezpośredni, ciepły, wręcz żartobliwy. Tę kulturę wyniósł z rodzinnego domu. To matka uczyła małego Stefana właściwej postawy, zachowania i odnoszenia się do ludzi.
Odznaczał się też kulturą słowa, precyzją i starannością w wyrażaniu myśli i formułowaniu zdań. Uważnie słuchał, nie mówił w pośpiechu. Nie podnosił głosu. Nie urywał zdań. Nie przerywał rozmówcy i nie polemizował z nim, po prostu przyjmował jego stanowisko do wiadomości. Kiedyś na zjeździe księży w Niepokalanowie toczyła się ożywiona dyskusja na ważny temat. Prymas milczał. Zdziwiony zapytałem, dlaczego nie zajął stanowiska. Wyjaśnił: „Moja opinia ma swoją wagę, a nie chcę nikomu z góry narzucać rozstrzygnięcia. Niech inni drążą temat, ja wypowiem się na końcu”.
Jak wyglądał typowy dzień Prymasa?
Ojciec wstawał o piątej rano — z jego zapisków wynika, że nawet w więzieniu nie zmienił planu dnia. Zaczynał od modlitwy. Kiedyś zanotował: „Odwiedzam sanktuaria maryjne”. Ta duchowa wędrówka prowadziła Prymasa do kolejnych wizerunków Maryi z przypisanymi im przez tradycję różnymi tytułami i charyzmatami: Matka Boża Miłosierdzia z Ostrej Bramy, Łaskawa — patronka Warszawy, Tęskniąca ze Starego Powsina, Trzykroć Przedziwna z Otwocka, Kalwaryjska... Potem szedł do pracowni, żeby zająć się dokumentami przygotowanymi przez kierownika sekretariatu, księdza prałata Hieronima Goździewicza. Dokumenty były do wglądu, do decyzji albo do podpisu. Na dużym stole, przy którym Prymas pracował, leżały teczki wszystkich pracowników sekretariatu. Kardynał przeglądał pisma i wkładał do poszczególnych teczek dokumenty z adnotacją — w lewym rogu, na pierwszej stronie — jak daną sprawę załatwić. Był bardzo dobrze zorganizowany i zawsze efektywnie wykorzystywał czas.
Potem szedł do kaplicy i przez dłuższą chwilę przygotowywał się do Mszy świętej: klęczał lub siedział w fotelu pogrążony w zamyśleniu i modlitwie, odmawiał brewiarz albo czytał duchową lekturę. To był obowiązkowy element poprzedzający liturgię Mszy świętej. Odprawiał ją w głębokim skupieniu, starannie wypowiadał słowa, z namaszczeniem wykonywał gesty. Kiedy zastanawiam się, co najcenniejszego przejąłem od Ojca, nie mam wątpliwości, że to sposób sprawowania Mszy świętej. Nie czytał tekstu liturgicznego, On tym tekstem mówił do Boga.
Zawsze starał się, żeby w liturgii uczestniczyli wierni.
W gabinecie na Miodowej
Dlaczego?
Bo Eucharystia to serce wspólnoty Kościoła. Bolesnym dla Prymasa wspomnieniem były doświadczenia więzienne, kiedy musiał odprawiać Msze święte w samotności, pod ścianą w pokoju, bez udziału wiernych.
Podczas Eucharystii w domu na ogół służyłem Ojcu, ale też czasem on służył mnie. Mam zdjęcia, jak umywa mi ręce, podaje ręczniczek. Kiedyś w zakrystii pomagałem Ojcu zdjąć szaty liturgiczne, a on energicznie się odwrócił i ucałował moją dłoń. Byłem zaskoczony, zdziwiony, nawet zażenowany. Prymas tylko się uśmiechnął i bez słowa poszedł do klęcznika w kaplicy. Następnego dnia powtórzył ten gest, ale tym razem zacząłem się bronić. Powiedział: „Kiedyś car zaprosił na bankiet archireja. Gdy goście byli już na salonach, wszedł imperator i począł ich witać. Podszedł do duchownego i pocałował w rękę. Archirej zaczął się bronić, ale car spojrzał nań i rzekł: »Durak! Ja nie ciebie całuję, ja archireja całuję!«”.
Na Jasnej Górze
Po Mszy świętej Ksiądz Prymas niektórych gości zapraszał na śniadanie, przy stole toczyła się swobodna rozmowa. Potem, o ile nie wyjeżdżał z domu, na przykład na wizytacje czy spotkania, odbywały się audiencje. Ich rozkład był starannie opracowany. Przez szacunek dla rozmówcy Prymas zawsze chciał się odpowiednio przygotować do spotkania. Nie lubił być zaskakiwany, wyjątek stanowiły sprawy naprawdę pilne.
W jakiej atmosferze przebiegały audiencje?
Prymas nie był wylewny ani spontaniczny, ale każdego traktował z wielką atencją. Z pierwszego spotkania wielu wychodziło z poczuciem, że Prymas trzymał ich na dystans. Może działo się tak dlatego, że na początku chciał rozpoznać człowieka i sytuację. Każdego jednak darzył szacunkiem. Kiedy wprowadzał mnie w obowiązki jako kapelana, powiedział: „Ty będziesz w moim imieniu przyjmował ludzi na progu domu. Każdy wchodzący ma być uszanowany i wysłuchany. Rozstrzygnięcia będą różne, bo nie wszystko da się załatwić i nie wszystkich da się zadowolić. Ale uszanować trzeba każdego”.
Trzeba przy tym pamiętać, że zakres kompetencji Prymasa był bardzo szeroki. Przede wszystkim jako ordynariusz zarządzał dwiema archidiecezjami: gnieźnieńską, czyli prymasowską, oraz warszawską. Zwłaszcza ta druga była rozległa; ciągnęła się od Krośniewic do Kałuszyna. To ponad dwieście kilometrów. Diecezja gnieźnieńska była mniejsza, ale daleko położona, co było dość dużą niedogodnością — za czasów Prymasa podróż z Warszawy do Gniezna zajmowała cały dzień. Ponadto Kardynał był ordynariuszem ziem zachodnich i północnych, których głównymi ośrodkami były Opole, Wrocław, Gorzów, Szczecin, Koszalin, Olsztyn...
Po wojnie przesunięcie granic Polski spowodowało wielką migrację ludności ze wschodnich ziem na zachód. Niekiedy całe parafie razem z księżmi osiedlały się w nowych miejscowościach. Ale często były też sytuacje, kiedy w diecezjach brakowało duszpasterzy do opieki nad przesiedleńcami. Prymas zwrócił się więc o pomoc do zakonów, które żywo zareagowały na jego apel. Do dziś wiele parafii w okolicach Szczecina czy Koszalina prowadzą różne zakony i zgromadzenia.
Zresztą księży diecezjalnych brakowało także w Warszawie. Prymas poprosił wspólnoty zakonne, między innymi jezuitów z domu przy ulicy Rakowieckiej, żeby zorganizowały parafię. Zakonnicy odpowiedzieli, że nie są od duszpasterstwa parafialnego. Po części słusznie, bo nie taki jest charyzmat synów świętego Ignacego Loyoli, ale kardynał Wyszyński nalegał. Sprawa otarła się o Stolicę Apostolską i do dziś przy Rakowieckiej mamy wspaniałą parafię i dobrze zorganizowane duszpasterstwo akademickie.
Kardynał Wyszyński przewodniczył też obradom Konferencji Episkopatu Polski.
Tak, spotkania te odbywały się regularnie, chociaż formalnie Konferencja Episkopatu jako instytucja powstała dopiero po Soborze Watykańskim II. Prymas do końca życia był jej przewodniczącym, co zapisano w statucie.
Ale na tym nie koniec. Ponieważ komunistyczne władze nie pochodziły z wyboru i nie miały umocowania społecznego, Kardynał uważany był przez wiele krajów Zachodu za przedstawiciela narodu polskiego na przykład w kontaktach zewnętrznych. Utarła się praktyka, że ambasadorowie tych państw — rozpoczynając i kończąc misję w Polsce — składali Prymasowi kurtuazyjną wizytę. Rządzących to irytowało, ale byli bezradni.
Prymas opiekował się też Polonią. W PRL działało jedno biuro turystyczne: Orbis. Stałym punktem programu zwiedzania Warszawy przez Polonusów było spotkanie z kardynałem Wyszyńskim. Chociaż grup było sporo i liczyły po kilkadziesiąt osób, chętnie wszystkich podejmował. Co ciekawe, podczas tych spotkań był zawsze lojalny wobec polskich władz. Nigdy nie narzekał ani nie krytykował. Mówił: „Jak widzicie, żyjemy w Polsce skromnie. Jesteśmy na dorobku. Odbudowa to wielki wysiłek całego narodu i państwa. Sami mogliście zobaczyć, ile jeszcze zniszczeń jest w Warszawie. Potrzebujemy kilkudziesięciu lat, żeby dojść do stanu sprzed wojny. To wymaga ogromnych środków. My jeszcze nie zaczęliśmy budować Polski, my ją na razie odbudowujemy. Uszanujcie to”.
Młodzież polonijna z Londynu z wizytą na Miodowej
Przypominał Polakom mieszkającym za granicą, że tutaj są ich korzenie, o które — chociaż przebywają na emigracji — powinni się troszczyć.
Był odpowiedzialny za duszpasterstwo Polonii nie tylko na Zachodzie, ale też na Wschodzie. Wielu pracujących tam kapłanów uważało Prymasa za swego kanonicznego zwierzchnika. Składali sprawozdania z prośbą o przekazanie ich do Rzymu, prosili też o radę i wytyczne. Niektórzy księża na Wschodzie mieli uprawnienia, żeby w tajemnicy indywidualnie przygotowywać kandydatów do święceń kapłańskich. Kardynał Wyszyński o tym wiedział i aprobował to. Podobnie duchowni ze Słowacji, z tak zwanego Kościoła podziemnego, przyjeżdżali do Warszawy, a Prymas w tajemnicy udzielał Słowakom święceń diakonatu i kapłaństwa. Tym samym umacniał wiarygodność podziemnego Kościoła w tych krajach wobec Stolicy Apostolskiej. Kardynał potajemnie konsekrował też biskupa Jana Cieńskiego ze Złoczowa na Ukrainie.
Zdarzyło się, że w 1966 roku na polecenie Prymasa pojechałem do Lwowa, żeby spotkać się z profesorem Henrykiem Mosingiem, wykładowcą biologii i medycyny na tamtejszym uniwersytecie, który jednocześnie był zakonspirowanym kapłanem. Miałem przekazać mu ważne informacje. W soboty i niedziele jeździł aż do Karagandy w Kazachstanie i tam odprawiał Msze święte, chrzcił, spowiadał... Takich katakumbowych kapłanów było wielu.
Do obowiązków Prymasa trzeba jeszcze zaliczyć regularne wyjazdy do Rzymu, które wymagały dłuższego przygotowania. Musiał opracować na przykład dossier o kandydatach do nominacji biskupich czy też informacje o różnych bieżących sprawach zakonnych. Tak szeroki zakres różnorodnych kompetencji wymagał żelaznej dyscypliny organizacyjnej. Widać to było w jego pracowni, która zajmowała największy pokój na piętrze domu przy ulicy Miodowej. Na środku — jak wspominałem — stał wielki, kilkumetrowy stół, przy nim krzesło. To znamienne: Prymas nie chciał fotela, wolał zwykłe, twarde krzesło. Na nim leżał koc. Ten sam przez trzydzieści lat, starannie prany przez siostry. Był osobny stół na dokumenty związane z archidiecezją gnieźnieńską, osobny na te dotyczące warszawskiej, i jeszcze jeden na dokumentację Konferencji Episkopatu. Warto dodać, że wszystkie meble w jego mieszkaniu zostały po kardynale Auguście Hlondzie. Prymas zakazał kupowania nowych. W swoim mieszkaniu nie miał telewizora ani radia, natomiast czytał dużo książek. Jedna leżała przy fotelu, druga przy łóżku, jeszcze inna w pracowni. Z prasy sięgał po tygodniki „Polityka” i „Argumenty”. Żartował, że w tym ostatnim najwięcej piszą o Kościele. Czytał też czasopisma zagraniczne.
Do dziś można też zwiedzać prymasowski tak zwany czarny gabinet — nazywany tak od koloru stojących w nim mebli. W nim, na pierwszym piętrze, Prymas przyjmował biskupów i kapłanów, a także nielicznych świeckich. Grupy i różnych interesantów zapraszał do dużego lub małego salonu na parterze.
Z małego wychodzi się do ogrodu?
Niedostępne w wersji demonstracyjnej.