- W empik go
Prymicja - ebook
Prymicja - ebook
Autorka snuje opowieść o mężczyźnie, który uczył się pilnie i który wstąpił do seminarium duchownego, ponieważ teologia go zaciekawiła, lecz nie zgasiła w nim niewiary. Wstępując do seminarium, był ateistą i pozostał nim. Ze Starego Testamentu żartował, w Nowy nie wierzył. Jednak przez krótki czas nastąpił w nim przełom, serce budziło się do rzeczy wielkich, do tajemnic dogmatów religijnych, do ich absolutów. Pragnął streszczenia prawdy, co jest absolutem, istota Boga w idei ludzkiego umysłu poczęta, rozwiana w abstrakcji, lecz którą umysły ludzkie wywołują i stwarzają, czy jest to jaźń Boga niemal realnie pojętego, który sam stwarza umysły i nagina je ku sobie. Czy wyobrażenie Boga to konieczność życiowa umysłów ludzkich, czy bez idei boskości ludy trwałyby, czy też bez Boga byłaby nicość i chaos. Ale jakże sobie wyobrazić nicość, co to jest nicość? A co to jest Bóg?… To ledwie wstęp tej interesującej książki. Zachęcamy do lektury!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-440-4 |
Rozmiar pliku: | 612 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czy ja nie popełnię fałszu straszliwej obłudy duchowej? czy ja zniosę tę chwilę? bo to będzie rodzajem krzywoprzysięstwa! — zawołał głośno ksiądz Józef sam do siebie, z bólem w twarzy młodzieńczej i bardzo wrażliwej.
Nerwowym krokiem chodził szybko po łące, o szarym świcie jesiennym, owiany mgłą oparów sinawych, mętnych jak dusza jego w obecnej targaninie uczuć. Chodził z trwogą w sercu, która z każdą chwilą zwiększała się i dławiła. Serce bić przestawało z lęku duchowego, z przeogromnej, wewnętrznej depresji miażdżącej nerwy księdza Józefa. Trzeźwość jego natury występowała tu silnie, pod jej wpływem doznawał ulgi. Mówił sobie w duchu: «spełni się kwintesencja fałszu, nic więcej, popełniałem dotąd fałsz za fałszem, teraz trzeba mieć odwagę na konkluzję. Ironja szeptała mu: «zniesiesz i to, wytrzymasz, ani się zająkniesz», ale jakieś uczucie wewnętrzne, niby echo odległe dokuczało młodemu księdzu, wywołując ferment, rodząc strach niebywały, głusząc ironję.
Można mieć odwagę do systematycznego okradania świątyni, lecz nie każdy zdobędzie się na wysypanie Hostji Przenajświętszej i skradzenie kielicha. Na to potrzeba zbrodniarza, nie tylko ateusza.
— A mój czyn dzisiejszy, czyż nie będzie zbrodnią? Czy moja duchowa istota, moja etyka potrafi przetrwać tę chwilę spokojnie? — rozmyślał ksiądz Józef.
I czuł, że nie. Że moment do którego się przygotowywał z zimną krwią, z szyderczym chłodem, będzie trudnym nad jego siły. Że można rozumować straszliwie trzeźwo o jakimś fakcie, ale go nie spełnić; można rozcząstkowywać go na atomy, szydzić zeń, drwić, można go lekceważyć, uważać za swój fach jedynie, bez głębi, bez treści, lecz niemożliwem jest struć zarodek nieufności do samego siebie. On żyje, bez czucia, bez objawów, aż nadchodzi minuta, że nagle ocknięty nurtuje. I niewiara w siebie, rodzi wiarę w to, co się lekceważyło.
— Brnąłem, ale co teraz będzie? — Ha, ba! jedna szopka więcej, arcyszopka! Czyż mało ich już spełniłem?
Niepokój rósł.
Odbyć to jaknajprędzej, cicho, bez ostentacji, żeby ludzie nie widzieli, żeby w tej chwili nie mieć na sobie ciekawych spojrzeń. Gdyby... gdyby choć jej nie było!
A tu wszystko przeciwnie. Zapowiedziana uroczystość z wszelkiemi ceremonjami i ona będzie z ironicznym uśmieszkiem na ustach, z płomieniem w oczach. Będzie go wzrokiem magnetyzowała i powie mu potem, że wyglądał mistycznie, ale, że mu naprzykład w tym ornacie nie do twarzy, tak jakby mówiła o fraku. Może zacznie żartować z jego miny prawdopodobnie głupiej. Bo jakąż on minę może mieć spełniając ceremonjał z szyderstwem w duszy a obowiązkową powagą? Ach! zechcą jeszcze pobożnego skupienia, nastroju. I on będzie w nastroju... ale w aktorskim. To odczuje tylko ona; byle nie była blisko, byle jej oczy nie ukłuły go zbyt dotykalnie. Ona posiada tak dziwną plastykę wzroku.
Chłodu! Chłodu! Jak najwięcej zebrać w sobie trzeźwości i zamrażać ją w doskonały chłód, nie podlegający żadnym wpływom. Być biernym, przejść rubikon śmiałym i pewnym krokiem. Nie zgłębiać nic, nie dociekać, stać się rzemieślnikiem zdającym egzamin na patent.
Ksiądz Józef, jak umierający, ujrzał przed sobą całe swe życie. Był zdolnym. Gdy wstąpił do seminarjum wywołał niesłychane zdziwienie, nikt tego nie oczekiwał.
— Czy masz powołanie? — słyszał od wszystkich.
Powołanie? po co mu to! On dla chleba postanowił zostać księdzem. Uważał to za fach tak samo dobry jak i każdy inny, nawet lepszy.
Uczył się pilnie, bo nauka brała go zawsze, teologia go zaciekawiła lecz nie zgasiła w nim niewiary. Wstępując do seminarjum był ateuszem i nim pozostał. Ze Starego Testamentu żartował, w Nowy nie wierzył. Jednak przez krótki czas nastąpił w nim przełom, serce budziło się do rzeczy wielkich, do tajemnic dogmatów religijnych, do ich absolutów. Pragnął streszczenia prawdy, co jest absolutem, istota Boga w idei ludzkiego umysłu poczęta, rozwiana w abstrakcji, lecz którą umysły ludzkie wywołują i stwarzają, czy jest to jaźń Boga niemal realnie pojętego, który sam stwarza umysły i nagina je ku sobie. Czy wyobrażenie Boga to konieczność życiowa umysłów ludzkich, czy bez idei boskości ludy trwałyby, czy też bez Boga byłaby nicość i chaos. Ale jakże sobie wyobrazić nicość, co to jest nicość? A co to jest Bóg?
Młody kleryk rozmyślał, uczył się i często sam z sobą rozmawiał, roztrząsając zagadki metafizyczne i zawsze wynajdując dla nich coraz nowe oświetlenia. Palił gorejące pochodnie zapału i zachwytów oraz biedne świeczki zwątpień kopcące nielitośnie.
Raz po zwykłych rozmyślaniach spytał jednego z profesorów, starego teologa, akademika, «kto kogo stworzył, człowiek Boga, czy Bóg człowieka?» Ksiądz profesor spojrzał na kleryka zadającego mu takie pytanie jak na warjata. Zaczął mu tłómaczyć teologicznie prawdę zawartą w dogmacie, przedstawiał mu boskość w potędze swej, chciał olśnić go wielkością majestatu Boga, tajemniczością Trójcy Świętej, wyłuszczał przed nim cudowne zjawiska, świadczące o istotności Bożej. Wysilał się na oratorstwo, konkretne stawiał fakty, ale ksiądz Józef spytał znowu:
— Ja to wszystko wiem, ja się tego uczę, te prawdy stworzyli ludzie i wydoskonalili je. Jak ktoś zrobi nowy wynalazek, to go także udoskonalają, on rośnie i potężnym się staje, nawet wielkim już i niezmiennym, dochodząc do bezwzględnego źródła danej prawdy. Ale co to jest Bóg? czy i to wytwór ludzkiej wyobraźni i skłonności do sofistyki? Czy też człowiek jest wytworem Boga istniejącego zawsze, bez początku i końca? Jak to rozumieć — o to pytam.
Po długich debatach na ten temat, skończyło się na ostrem skarceniu śmiałego ucznia, namyślano się nawet czy można go zatrzymać nadal w seminarjum, bo «jedna parszywa owca całe stado zarazi». Sprawa oparła się o biskupa, i tam radzono, że zaś młodziutki kleryk nie szerzył zgorszenia, wszelkie myśli chował dla siebie, więc w końcu dano mu spokój. Tylko zagabywany profesor spoglądał na niego zawsze podejrzliwie i uważał go za niebezpiecznego ducha.
Ksiądz Józef na mnóstwo zapytań nie miał odpowiedzi, niewiara jego wzrastała, szerzyła się ironja, zwątpienie ustąpiło miejsca krańcowemu szyderstwu.
W tych warunkach poznał i pokochał ją... tę swoją boską Zuzę. Drwiła z niego, myśląc, że jest kapłanem z powołania. Gdy się przekonała o prawdzie oddała mu swe uczucia, gorące jak jej oczy gazelli, namiętne jak cudne ciało Kleopatry i... zazdrosne. Chciała go mieć dla siebie, bała się, że suknia kapłańska będzie go od niej odrywała i chcąc temu zapobiedz szydziła ze wszystkiego, z czego jeszcze on drwić nie umiał.
Przebywali z sobą często podczas wakacji i świąt. Stosunek ich z początku koleżeński, prędko przeistoczył się w zupełnie inny, dla księdza Józefa niebezpieczny. Aż przyszła chwila, że oboje padli sobie w ramiona z jednakową, chciwą żądzą rozkoszy, z krwią gorącą, która domagała się życia. Usta ich połączone namiętnym pocałunkiem pragnęły szału i dawały szał.
Odtąd należeli do siebie. Na nic nie pomni oddawali się sobie z wściekłym temperamentem. Zuza trzymała kleryka kochanka pod tyranicznym wpływem swych oczu, jakie musiała mieć Dalilla.
Początkowo ksiądz Józef chciał zdjąć sukienkę kapłańską i rozpocząć inne życie. Lecz taka realność niedogadzała Zuzie, ją właśnie nęciła tajemniczość ich stosunku, ten owoc zakazany, który oni zrywali bez skrupułów. Tłómaczyła mu, że o ile nie wierząc może być kapłanem, to równie dobrze jako kapłan może mieć kochankę. Oboje rysowali śmiałe horoskopy pięknej przyszłości bez zmiany warunków. Szał ich przeszedł w ciągłe pragnienie siebie, nie rozumieli życia bez tej drażniącej żądzy, bez ciągłego z sobą obcowania. Razem szaleli, razem tęsknili za urojeniami ich bujnych wyobraźni, razem ironizowali z dogmatów religijnych zwąc je przesądami, nawet bałwochwalstwem. Zachowując ściśle tajemnicę swego stosunku, brnęli coraz dalej. Kpili sobie z wszelkich «zabobonów» idąc w otchłań bez wyjścia. Ona bagatelizowała jego kapłaństwo, nie uznając nic świętego.
I dziś będzie to samo! Jak ona mówiła z wytworną ironją, «jutro twoja prymicya, wyobrażam sobie, jaką będziesz miał pyszną minę, muszę to widzieć».