Prywatne życie łąki - ebook
Prywatne życie łąki - ebook
To najbardziej inteligentna i wciągająca książka przyrodnicza, jaką będziecie mieli przyjemność przeczytać!
Pięknie napisana, refleksyjna, a zarazem dowcipna opowieść człowieka, który z czułością i pasją podpatruje pory roku mijające jedna po drugiej na łące tętniącej życiem. John Lewis-Stempel, mieszkający na pograniczu Anglii i Walii, nie tylko obdarzony jest zmysłem uważnej i życzliwej obserwacji, ale też wszystkożerną, typowo angielską ciekawością. Autor poznał rozmaite gatunki roślin i zwierząt żyjących w jego okolicy i potrafi o nich opowiadać w niezrównany oraz zachwycający sposób. Kto raz zanurzy się w ten poetycki świat pieszych wędrówek po terenach Herefordshire, ten na zawsze zmieni sposób myślenia o otaczającej przyrodzie.
"Prywatne życie łąki" zostało uhonorowane prestiżową brytyjską nagrodą dla najlepszych książek przyrodniczych – The Wainwright Prize 2015.
"Istnieją książki o całych krajach, w których mniej jest interesujących postaci niż w tej opowieści Lewisa-Stempela o pewnej łące na walijskim pograniczu. Lisy, kanie rude i nornice mają równie złożone osobowości co postacie z serialu HBO."
The Observer
"Wciągająca, wywiedziona z licznych obserwacji i zachwycająca [...]. Miłość, jaką autor żywi do swego otoczenia, jest zarazem urocza i inspirująca."
Daily Mail
"John Lewis-Stempel śmiało sięga po żywą i elegancką prozę. Refleksyjny, dygresyjny, często zabawny i dobrze napisany tekst o ważnych rzeczach."
The Spectator
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66839-57-1 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mogę jedynie opowiedzieć o tym, co czułem. Jak to jest pracować na łące i obserwować ją, czując łączność ze wszystkim, co żyje tam teraz lub żyło kiedyś. Jakakolwiek racjonalizacja... nie ma tu żadnego sensu. Poeta romantyczny William Wordsworth nie zawsze jest najbardziej wiarygodnym kronikarzem brytyjskiej wsi, jednak w tym akurat miał rację:
Słodką nam wiedzę natura przynosi,
Lecz wścibski nasz umysł źle to piękno znosi.
Każdą rzecz najprostszą zaraz wykoślawi,
By rozłożyć na części, musimy wpierw zabić.
William Wordsworth (1770-1850) – angielski poeta, wraz z Samuelem Taylorem Coleridge’em uznawany jest za prekursora romantyzmu w literaturze brytyjskiej; jeden z tzw. poetów jezior (przyp. red.).Kiedy późnym wieczorem idę przez pole, wypatrując bekasów, nad Wzgórzem Drzemlików świeci już zimny księżyc. Straszliwe zimno wzmaga lodowaty wiatr, ostatnie martwe liście na rosnących koło rzeki dębach szeleszczą jak aluminiowa folia. Gdy otwieram bramę, jak zwykle zamieram na moment, urzeczony widokiem: rozległe płaskie pole ujęte w ramę żywopłotów, łagodnie wzniesione Wzgórze Drzemlików po lewej stronie, a wokół mnie posępna ściana Gór Czarnych. Na ich szczytach leży śnieg gładki jak polewa na torcie weselnym.
Wchodząc na łąkę, wstępuję na rozległą kwadratową scenę i czuję się tak, jakbym był ostatnim człowiekiem na ziemi. W zasięgu wzroku nie ma żadnego domu, człowieka czy samochodu. Za każdym razem, gdy wchodzę na tę łąkę, zapiera mi dech.
Bekasy lubią wilgotny zakątek łąki, gdzie woda ze starego rowu przecieka i gdzie niepodzielnie rządzą ostre źdźbła turzycy. Przez dwa ostatnie wieczory przylatywały tu bekasy. Wilgotna ziemia w tym miejscu łatwo poddaje się ich ostrym dziobom, a źdźbła turzycy zapewniają schronienie.
Na trawie już zjawił się mróz. Tuż przede mną zrywa się do lotu małe stadko brązowych świergotków łąkowych. Nieustannie trajkocząc, wspinają się jak po niewidzialnych schodach. Niezbyt charakterystycznego świergotka łąkowego, prawdziwego ptaka łąk, łatwo zobaczyć zimą. Nawet jego łacińska nazwa brzmi Anthus pratensis. Pratensis znaczy właśnie „łąkowy”. Określenie „świergotek” wywodzi się od jego charakterystycznego śpiewu. Niekiedy nazywa się go też piszczkiem albo kwilikiem. To tylko pokazuje, jak bezradna jest ludzka mowa, próbując oddać różnorodne ptasie głosy.
Schodzę do rowu na samym skraju pola, przy granicy z pobliskim zagajnikiem. Znajdujemy się na zachodnich rubieżach Herefordshire, tutaj kończy się Anglia, tutaj dociera już tylko deszcz. Ten rów, wykopany, by odprowadzać deszczówkę z pól powyżej, jest równie głęboki, jak wojenne okopy we Flandrii przed stu laty.
Chowam się w tym podmurowanym kanale, opierając ręce o jego brzeg. Lubię czekać w tym rowie, czuję się jak niewidzialny. Czasem zabieram strzelbę, by polować na gołębie, bażanty czy króliki, ale nigdy bekasy. Ten maleńki brodziec z charakterystycznym chudym dziobem jest zbyt rzadki, bym mógł go zabić. To jakby zabić gościa we własnym domu. W odległych krzakach dostrzegam kosa.
Bekasy się nie pojawiają. One jednak zawsze są nieprzeniknione; już samo ich upierzenie — mieszanina ziemistych pasków i plamek — ma w sobie coś z iluzji. Po około czterdziestu minutach, kiedy czuję, że zesztywniałem z zimna i zdążyłem się sporo postarzeć, gdy już mam wyleźć z rowu, kątem oka dostrzegam, jak pod ogrodzeniem przeciska się jakiś niewyraźny kształt, zostawiając na ostrych krawędziach płotu kłaczki srebrzystego futra.
Chętnie przypisujemy zwierzętom nadprzyrodzony węch, prawda jednak jest taka, że kiedy stoję pod wiatr, zwierzę nie ma pojęcia o mojej obecności. Poznaję go po tym, jak powłóczy tylną łapą. To stary borsuk. Borsuki nie zapadają w sen zimowy, ale ten był od wielu dni w podziemiu, unikając suchych siarczystych mrozów. Ten borsuk to prawdziwy wyznawca słynnej maksymy Göringa: „Armaty czynią nas silnymi, masło tylko tłustymi”. Chociaż musi być głodny, najpierw zaczyna patrolować swój rewir.
To ciekawe, że wschodni skraj jego terytorium jest też skrajem naszej ziemi. Potraktował nasze ogrodzenie jako naturalną granicę swoich włości. Teraz idzie wzdłuż płotu, powłócząc nogami, z czarno-białym pyskiem przy ziemi, zatrzymując się co kilka metrów, by przykucnąć i oznaczyć teren. Słońce już dawno zaszło, a księżyc jest w kwadrze, więc dostrzegam go tylko dzięki białym paskom, które ma na głowie.
Zadowolony ze swych smrodliwych zasieków, powoli wędruje przez pole w moją stronę.
Borsuk to spory ssak, lecz lubi drobne przysmaki. Gdy jest około dwudziestu metrów ode mnie, widzę, jak z wdziękiem wytrawnego szefa pizzerii przystaje nad wyschniętymi krowimi plackami. W tym chłodzie niewiele tam pewnie robaków, lecz pod koniec lata, gdy trawę skoszono na siano, po lekkim deszczu widziałem tam całą borsuczą rodzinę pożerającą setki dżdżownic. Borsuk może z łatwością zjeść nawet dwadzieścia tysięcy dżdżownic rocznie. Na tym mającym 5,7 akrów polu żyje pewnie około sześciu milionów przedstawicieli Lumbricus terrestris. Borsukom raczej nie skończą się zapasy.
Dziś zbiory są jednak marne, borsuk wlecze się więc dalej. Idę trop w trop za nim. Tak być powinno. On ma tu pierwszeństwo. Borsuki są najstarszymi właścicielami ziemskimi w Brytanii. Przemierzały efemeryczne lasy południowej Anglii na długo przed tym, nim kanał odciął nas od „Kontynentu”. Idąc przez łąkę, rozgarniam nogą w kaloszu wyschnięte krowie placki, by przekonać się, co borsuk jadł. Małe, lśniące, szare ślimaki bez skorupek.
Nie miałem racji, mówiąc, że łąka jest płaska, chociaż jak na tę pofalowaną okolicę jest bardzo płaska. Nachyla się lekko z zachodu na wschód.
Na pierwszy rzut oka, jak każda łąka, wydaje się jednym spójnym środowiskiem, jednak, jak niemal każda łąka, składa się z kilku obszarów. Spójrzmy raz jeszcze. Przy dwóch bramach, gdzie krowy przystają i żują, ziemia jest naga — w świetle księżyca te miejsca wyglądają jak blizny. Tam, gdzie przecieka zachodni kanał zbierający wodę z Bagiennej Łąki, ziemia zamienia się w torfowisko, ulubione miejsce bekasów. Część rowu zakręca na samą łąkę. Woda jest tam wystarczająco głęboka, a nurt na tyle powolny, by utworzyła się prostokątna sadzawka. Tam mnożą się żaby i traszki. Z łąki wystaje też jedna niesforna wypustka obrośnięta dookoła drzewami, nigdy niekoszona, bo za mało tam miejsca, by zmieścił się traktor, a wcześniej koń. Pod większością ogrodzeń otaczających łąkę ziemia jest sucha, szczególnie zaś na północnym krańcu zachodniego płotu. Tam owce chętnie śpią lub szukają schronienia, zostawiając kłęby wełny na pobliskich głogach i zielonoczarne bobki na ziemi. Teraz też są — stadko złożone z trzydziestu ryelandów, piętnastu szetlandów i dziesięciu hebrideanów sennie żuje trawę. W pobliżu rosną osty. W październiku przylatują sprytne szczygły, by wyjadać ich ziarna.
Jeśli położymy się na zmarzniętej ziemi, by uzyskać „przyziemną” panoramę, przekonamy się, że teren wcale nie jest gładki, a poznaczony bliznami i wyżłobieniami przez stulecia użytkowania. Ziemię przecina wyraźna sieć rozwijających się wokół ścieżek — to dzieło kilku pokoleń owiec. W odciskach kopyt tych żyjących obecnie zbiera się woda, w której odbija się światło księżyca — jakby ktoś rozsypał setki kieszonkowych lusterek.
Łąka ma też niewidzialne kontury. Gdy wstaję, natrafiam na ten niedostrzegalny punkt, w którym temperatura powietrza zmienia się na tyle, że przeszywa mnie dreszcz.
Wzdłuż wschodniej granicy łąki płynie wąski górski strumyk zmierzający aż do morza. Omija grudy żwiru i przejrzyste sadzawki, po czym okrąża wystający przylądek, który nazywamy palcem. Większa część linii brzegowej jest stroma i porośnięta gęstwiną ostrokrzewu, czarnego bzu, głogu, leszczyn, klonów i bluszczu. Cała ta plątanina jest nadmiernie wyrośniętym dzieckiem jakiegoś dawnego żywopłotu. W gęstwinie królują dwa dęby, z miłosnym zapałem obejmujące brzeg rzeki i pochopnie nachylające się nad jej nurtem. Ich odsłonięte korzenie, grube jak trąba słonia, wykręcają się, tworząc niesamowite i koszmarne kształty — jaskinie, w których mógłby zamieszkać troll. Dęby, mające mniej więcej siedemset lat, są pozostałością z czasów, gdy ta samotna wioska otoczona była lasem.
Tam, gdzie rzeka opuszcza pole, gęstwina przeradza się w mały zagajnik. Tutaj, pośród paproci i karłowatych krzewów, jest terytorium lisa. Lisy lubią osiedlać się w pobliżu wody.
Rzeka ma nazwę — Escley. W dziele The Place Names of Herefordshire (Nazwy miejsc w Herefordshire) z roku 1916 wielebny A.T. Bannister poucza czytelnika na temat rzeczownika escley: Uczeni studenci nie chcą badać imion rzek; ale tę nazwę chciałoby się powiązać z tym samym celtyckim korzeniem, od którego pochodzą Exe, Usk, Ock czy Axona. Wielebny ma pewnie rację w kwestii źródłosłowu. Nazwa rzeki wywodzi się prawdopodobnie z brytańskiego słowa oznaczającego „pełen ryb”. Jeszcze wyraźniejszy jest związek z walijskim słowem „ryba”. W ten sposób etymologia przypomina nam, jak często na przestrzeni dziejów ziemie te przechodziły z rąk do rąk. Dzisiaj łąka znajduje się w Anglii, lecz zaledwie półtora kilometra od granicy. W Escley rzeczywiście pływają ryby, a cierpliwy wędkarz, który potrafi zarzucać muchę pomiędzy rosnącymi wzdłuż brzegu olchami, ma szansę złapać pstrąga. Dziś wieczorem Escley cichutko szemrze.
Kiedy schodzę z łąki, słyszę, jak mimo nocnej pory kruki kraczą, przypominając mi, że ich parka gnieździ się w małym jodłowym zagajniku po drugiej stronie rzeki, skąd znakomicie widać całe pole. Kruki tworzą pary na całe życie. Kiedy się wprowadziliśmy, ta para już tutaj mieszkała.
Gdy zamieszkaliśmy na tej farmie, łąka, właściwie wtedy jeszcze pole, od razu stała się źródłem mojej rozkoszy i rozpaczy. Wyglądała jak marzenie — aby dojrzeć jakiekolwiek domy, musiałem obrócić się o całe trzysta sześćdziesiąt stopni, a i tak były zaledwie trzy, przy czym jeden z nich nasz. To jeśli chodzi o radość. Źródłem rozpaczy był stan ziemi. W mojej głowie wciąż królowało tradycyjne rolnictwo, ubolewałem więc nad brakiem koniczyny dla naszego bydła i owiec, oraz nad tym, że dwa kawałki pola zostały zdewastowane przez chrząszcze sprężyki.
Właściwie nic z tym polem nie robiłem — wypuszczałem tylko zwierzęta, by się pasły, gdy nie miałem pod ręką niczego lepszego. Wcześniej zresztą też nikt z nim za wiele nie robił. Miejscami osty tworzyły taką gęstwinę, że prawdopodobnie od niepamiętnych czasów nikt ich nie plewił.
Zaniedbanie ma jednak niekiedy i dobre strony. W miastach na wzgórzach mieszkają ludzie bogaci. Na wsi raczej biedni. Wielcy producenci wołowiny i kukurydziani baronowie mają płaską ziemię. Rolnicy ze wzgórz zwykle są zbyt biedni, by w jakikolwiek sposób zmieniać krajobraz. Albo żeby spryskać go hektolitrami herbicydów. Najlepszym środkiem ochrony przyrody jest ubóstwo. Pewnego lata, zamiast wypędzać zwierzęta na pole, pozwoliłem, by wszystko swobodnie na nim rosło.
Poeta ludowy John Clare nazywa rośliny zielonymi pamiętnikami. Pod koniec czerwca pole pełne było kwiatów, o których istnieniu zdążyłem zapomnieć. Dąbrówki i chabry pojawiły się, gdy tylko pozwoliłem, by pole stało się czymś innym niż parkingiem dla zwierząt. Dawno, dawno temu było przecież łąką.
7 STYCZNIA. Łąkę przykrył śnieg, przynosząc średniowieczny spokój. Jego warstwa jest gruba prawie na dwanaście centymetrów, można jeździć na sankach. Tris i Freda zjeżdżają na pobliskiej Pochyłej Łące. Z oddali, z wioski, której nie widać, dobiegają pełne zachwytu piski innych dzieci.
Ja też używam sanek, choć nie do takich rozrywek, jak pędzenie na łeb na szyję z górki. Do drewnianych romantycznych sanek przywiązuję belę jasnego siana i wlokę je przez łąkę, wyobrażając sobie w samozadowoleniu, że tak mniej więcej musiał czuć się Scott, przemierzając Antarktydę. Owce bardziej interesują się workiem do połowy wypełnionym burakami cukrowymi. Gromadzą się wokół mnie — te najbardziej nieustraszone i najbardziej głodne usiłują wskoczyć na sanie. Płatki śniegu zastygają na ich szyjach jak sznur pereł noszony przez królową balu. Śnieg tłumi kwaśne zapachy przyrody, a naturalny aromat owiec jest bardzo wyrazisty.
Rozległej, lśniącej połaci łąki nie poznaczyły owcze kopyta. Krocząc przez te dziewicze miejsca, czuję się tak, jakbym wylądował na nieznanej planecie — i w jakimś sensie tak właśnie jest. Biała planeta. Słońce odbijające się od śniegu jest tak okrutnie jasne, że muszę mrużyć oczy, jakbym zaglądał w przyszłość.
Właściwie nie cała łąka jest biała — pośrodku, w miejscach, gdzie wypływająca z ziemi woda roztapia śnieżną pokrywę, widać dwie zielone plamy. Są jak oazy, do których ptaki przylatują tłumnie, by napić się wody i szukać w ziemi jedzenia. W miękkim błocie dostrzegam ślady bażantów, a także niewyraźne trójkątne odciski jakiegoś innego, mniejszego ptaka o długich palcach.
Po południu na moment wróciły. Trzy czajki.
W ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat rolnictwo zmieniło się nie do poznania. Gwałtowny przyrost populacji sprawił, że rolnicy muszą produkować więcej jedzenia i muszą robić to szybciej. W latach trzydziestych brytyjscy farmerzy wytwarzali jedzenie, które miało wykarmić szesnaście milionów ludzi. Dziś jest to czterdzieści milionów. Obecnie więc niemal cała ziemia poddana jest uprawie „intensywnej”, co oznacza, że wyselekcjonowane gatunki traw uprawiane są na nawodnionej i spryskanej herbicydami ziemi. Na takich łąkach uzyskuje się o sto pięćdziesiąt procent większe zbiory traw niż w latach czterdziestych.
Ma to swoją cenę. Dziewięćdziesiąt siedem procent tradycyjnych łąk zniknęło bezpowrotnie. Stosowanie sztucznego nawadniania nie służy delikatnym gatunkom traw, które zostały stłamszone przez odmiany bardziej żywotne. Negatywny wpływ ma również współczesny trend ścinania trawy dwa lub nawet trzy razy w roku, by produkować z niej kiszoną paszę, ponieważ pierwsze żniwa wypadają wtedy w maju, zanim kwiaty zdążą wykiełkować, a szukające w ziemi jedzenia ptaki i ssaki — odchować młode. Niektóre gatunki zwierząt wymarły właśnie z tego powodu. Derkacza po raz ostatni widziałem w latach siedemdziesiątych, kiedy to o mało na niego nie nadepnąłem, oddając się dziecinnej rozrywce uganiania z wiatrówką za szczurami. W Anglii ten ptak całkowicie wyginął. Dla mnie to symbol trudnych do opisania zniszczeń, na jakie skazaliśmy brytyjski krajobraz i dziedzictwo naturalne, chcąc wycisnąć z naszej małej przeludnionej wysepki tyle jedzenia, ile się da.
Wiele roślin rosnących niegdyś na tradycyjnych łąkach, które koszono późno, i na których pasły się niewielkie stada bydła lub owiec, nie miało wartości odżywczej dla ludzi, pozwalało jednak utrzymać równowagę mikroelementów i dawało pożywienie zwierzętom. Czy to one czyniły Brytanię tak szczególną? Kiedy odziani w mundury mężczyźni nad Sommą lub w birmańskiej puszczy myśleli o ojczyźnie, czy nie stawały im przed oczami usiane kwiatami łąki pośród pagórków i chat?
Oznaczające łąkę angielskie słowo meadow ma zaskakująco bezpośrednie źródło w staroangielskim mœdwe, spokrewnionym z czasownikiem māwan — kosić. Łąka to miejsce, gdzie rosną trawy i kwiaty na siano, czyli suchą paszę dla zwierząt na czas jałowej zimy. Łąka nie jest tworem naturalnym, powstaje w wyniku relacji między naturą, człowiekiem i zwierzęciem. W swojej najdoskonalszej formie osiąga stan niemal mistrzowskiej równowagi.
9 STYCZNIA. Spada jeszcze więcej śniegu, a wraz z nim nadciąga zachodni wiatr, który rozwiewa śnieg po grzbietach wzgórz. Wygląda to tak, jakby na łąkę rozlało się i zaraz wycofało białe morze. Gdzieniegdzie śnieg przebijają nieregularne, pomarszczone wypustki ostu, psując iluzję.
Owce rozgrzebują połyskliwe lustro śniegu, szukając pod nim trawy, i godzinami krążą wokół worka z sianem. Szetlandy skubią twarde pnącza bluszczu z żywopłotu, ogryzając je aż do białej kości, na krańcach zostawiając resztki kory opłakującej straty. Dobrały się również do krzaków jeżyny — rośliny zrzucającej liście, ale, co zaskakujące, niemal zawsze zielonej. Temperatura w nocy spada do minus siedmiu stopni, a na powolnym nurcie rzeki Escley formuje się cienka warstwa lodu. Patrzę, jak z dnia na dzień lód rośnie niczym przerażająca kolonia grzybów. Woda w sadzawce zmieniła się w gruby na dwa centymetry lodowy talerz. Pod moim ciężarem jęczy i stęka, a jednak go utrzymuje.
Przy rowie koło Zagajnika znajduję szerokie ślady borsuczych łap. Widać też miejsca, w których jego długie futro rozgarniało śnieg. Na brzegu rowu powstała mała królicza kolonia. Zazwyczaj króliki stołują się w samym Zagajniku, a po naszej stronie kopią nory, w których się kryją. Dziś rano przyszły na łąkę i próbują dokopać się do trawy po osłoniętej stronie żywopłotu przy Bagiennej Łące.
Naukowa nazwa królika brzmi Oryctolagus cuniculus i dosłownie znaczy „zając kopiący”. Śnieg jest jednak głęboki, a ziemia zmarznięta na kamień. Króliki wspinały się też na tylne łapy, by podgryzać słodkie gałązki leszczyny.
Dzieci są teraz w szkole, a owce zbyt zgnębione mrozem, by chciało im się beczeć. Jedynym dźwiękiem zakłócającym ciszę jest skrzypienie śniegu pod moimi butami. Dziś nie słychać nawet rzeki.
Niegdyś nad tym polem rozlane było morze, a nad dzisiejszą łąką pływały ryby. Wtedy moja łąka znajdowała się w strefie podrównikowej. W okresie wczesnego dewonu, około czterystu dwudziestu pięciu milionów lat temu, w miejscu, gdzie teraz stoję, znajdowała się płytka tropikalna zatoczka. Mieszkały tu prymitywne ryby i skorupiaki — fałdopłetwe, wielkoraki, cefalaspidokształtne, pteraspidokształtne… i inne brzmiące naukowo nazwy.
Wiem tak dokładnie, co pływało niegdyś w miejscu, w którym teraz stoję, ponieważ w pobliskim starym kamieniołomie Wayne Herbert — około pół kilometra w górę rzeki — w zielonym piaskowcu znaleziono setki skamieniałości. Jedną z nich był wczesny minóg morski, nazwany cudownie na cześć miejsca, w którym go znaleziono — Errivaspis waynensis. Ta sama płyta piaskowca, z której pochodzi Errivaspis waynensis, ciągnie się pod moim polem. Geologia jest łatwa do prześledzenia — rzeka przecięła pole, więc na jej brzegu rysuje się jak na dłoni przekrój warstw geologicznych. Oczywiście nie bez powodu łąki rozpościerają się zwykle w pobliżu rzeki. Jeśli trawa ma rosnąć bujna i gruba, trzeba zapewnić jej tyle wody, ile tylko się da. Rzeka to zapewnia, hojnie nawadniając pobliskie pola niezliczonymi podziemnymi tętnicami.
Stojąc w rzece i spoglądając na jej brzeg, widzę przed sobą czterysta pięćdziesiąt milionów lat historii geologicznej. Na samym dole znajduje się pozioma linia zielonej płyty piaskowca. Spędzam cały dzień, ryjąc w skale młoteczkiem i dłutem. Chociaż jest środek zimy, praca nieźle mnie rozgrzewa.
Wreszcie, późnym popołudniem, kiedy przez gałęzie dębu przedzierają się drobne promienie słońca, oświetlając zieloną płytę, znajduję to, czego szukałem: fragment skamieniałej rybiej łuski, niemal na pewno ryby fałdopłetwej. Ta trzydziestocentymetrowa ryba o ciężkiej łusce była jedną z pierwszy ryb szczękowych. To bezpośredni przodek żyjących dziś w tej rzece pstrągów, piskorzy i sumików. A także ciekawskich płotek badających teraz moje kalosze zanurzone w przejrzystej wodzie.
Do Hereford jadę okrężną drogą, przez okoliczne wsie, w nadziei (płonnej), że uniknę korków. Chociaż mieszka tu niewielu ludzi, naliczyłem co najmniej pięć domów, których mieszkańcy wykosili pobocze do wysokości mniej więcej centymetra. W duchu wściekam się na tę podmiejską estetykę (po co ktoś wyprowadza się na wieś, skoro tak naprawdę chce mieszkać przy Kwiecistej Promenadzie?). Boleję też nad ukrytą za tym katastrofą ekologiczną. Takie pobocza często są pozostałościami starożytnych łąk — w wielu miejscach jedynymi — gdzie rośnie wiele gatunków flory i gdzie znajdują schronienie dzikie zwierzęta. W Wormelow ponad spłachciem nieskoszonej łąki dostrzegam kołującą rdzawą pustułkę.
11 STYCZNIA. Śnieg nadal układa się smugami na ziemi. Taka już jest nieprzewidywalna natura stycznia: nieraz wiatr zamiera, zza chmur przeziera słońce, a muszki zaczynają tańczyć w jego promieniach. Dookoła figlują moi najwierniejsi kompani — świergotki łąkowe. Ja nie mam nastroju do tańca. W takiej sielance w środku stycznia jest coś niezdrowego.
Po południu śnieg zaczyna gwałtownie topnieć. Ziemia pod trawą jest nasiąknięta wodą.
Według Biuletynu nr 2 z 1964 roku, Soil Survey of Great Britain (Badania gleb Wielkiej Brytanii), wydawanego przez Radę Badań Rolniczych, pod względem geologicznym moja ziemia jest marglem z dewonu z pasmami gruboziarnistego piaskowca oraz, lokalnie, cienkimi osadami lodowców dyluwialnych. Wciskam palce pod mulistą trawę aż do ziemi i wyciągam garść tego marglu z dewonu. Na mojej dłoni, tak jak na dłoniach tych, którzy ją uprawiają, leży gleba Herefordshire — gęsta, czerwonawa, zimna glina. Ugniatam ją przez chwilę, tworząc z niej miniaturową planetę.
Natura wymyka się łatwym klasyfikacjom. Ściśle rzecz biorąc, moja łąka to „neutralne”, niewspomagane pastwisko, co oznacza, że gliniasta gleba nie jest ani wyraźnie kwasowa, ani zasadowa: jej pH oscyluje około 7, chociaż niektóre części łąki ciążą w stronę kwasowości — pH od 4,9 do 5,4. Dla prostego botanika łąkowego, takiego jak ja, oznacza to, że łąka jest dobrym miejscem dla roślin lubiących gleby kwasowe, takich jak szczaw — a ja kocham szczaw z jego letnimi mdławoczerwonymi kwiatami i lancetowatymi liśćmi pełnymi minerałów dobrych dla ludzi i zwierząt.
W ten neutralnokwasowy margiel niezbyt łatwo wsiąka woda. Następnego dnia większa część łąki lśni więc od dwucentymetrowej warstwy wody, a ja muszę na pewien czas zabrać stąd owce. Woda spływa równą warstwą w stronę rzeki. Ziemia zasysa moje stopy, idę więc niepewnie, jakby dopadł mnie artretyzm.
14 STYCZNIA. W nocy Escley wylewa i zatapia kawałek naszego „palca”. Zanim w południe docieram na miejsce, woda już się wycofuje, zostawiając za sobą upiorny dywan ze złamanych pni, konarów, gałęzi i gałązek. Widzę, że powódź o włos ominęła tereny lisa w Zagajniku.
Poziom Escley może i opadł, jednak nadal płynie ona z dziką furią, przywodząc na myśl wzburzone morze.
Późny wieczór na łące — nietypowe o tej porze roku ciepło i wilgoć wywabiły spod ziemi dżdżownice. Toną teraz w cynowych sadzawkach, a każda przypomina białe, nieme S. W tym klasztornym mroku dostrzegam brodzącego lisa, pożerającego całe gromady robaków. W kwestii dżdżownic zgodziłby się pewnie z wczesnym naturalistą, Gilbertem White’em, który pisał:
Choć wyglądają niepozornie i stanowią małe ogniwo w łańcuchu natury, ich strata zrodziłaby niemożliwą do zasypania pustkę. Robaki wydają się ważnym czynnikiem w rozwoju roślinności, która bez nich poczynałaby sobie o wiele gorzej.
Generalnie dżdżownice nie są zimą szczególnie aktywne, pracę nad rekultywacją gleby pozostawiając przedstawicielom Allolobophora nocturna oraz Allolobophora longa. (A wy myśleliście, że to wszystko jeden i ten sam robak!). Ja tymczasem szukam pociechy w starym porzekadle:
Kiedy w styczniu rośnie trawa,
licha w lecie jest potrawa.
15 STYCZNIA. Snoopy, nasz miniaturowy trójkolorowy terier Jack Russell, ujada na coś, co korzystając z nadciągającej mgiełki, kryje się pod wierzbą siwą. Gdy do niego dobiegam, widzę, że nos ma cały we krwi, która ścieka również po jego mahoniowych przednich łapach. Zaatakował jeża zwiedzionego tą fałszywą wiosną, który wybudził się z zimowego snu. Teraz leży zwinięty w kłębek wśród gnijących liści i tylko oddech sprawia, że ta naturalna poduszka do igieł porusza się i widać, że żyje.
Jakiś głupi impuls każe mi dotknąć kolców jeża, by sprawdzić, czy są ostre. Wypustki, z których słynie to zwierzę, mogą osiągać dwa i pół centymetra długości, a jest ich pięć tysięcy. Kucając, tracę nieco równowagę i naciskam go mocniej, niż zamierzałem. Kolec wbija mi się pod paznokieć. Zakrwawieni — i ja, i pies — wycofujemy się. Obronne kolce potrafią utrzymać na dystans nie tylko mnie, ale i większość drapieżników. Borsuk jednak potrafi odwrócić jeża do góry nogami i wyjeść go od spodu, odrzucając potem płaszcz z kolcami jako zbędne opakowanie.
Tuż za mną rzeka ryczy jak podniecony tłum na stadionie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
W oryg. brythonic — języki brytańskie — jedna z dwóch grup języków celtyckich w obrębie języków indoeuropejskich (druga grupa to języki goidelskie). Zachodnie języki brytańskie: kumbryjski i walijski; południowo-zachodnie języki brytańskie: kornijski i bretoński (przyp. red.).
John Clare (1793-1864) — angielski poeta okresu romantyzmu, pisał w dialekcie rodzinnego hrabstwa Northamptonshire; niedoceniony za życia, doczekał się uznania dopiero pod koniec XX wieku (przyp. red.).
Gilbert White (1720-1793) — duchowny i przyrodnik, pionier badań nad przyrodą i prekursor ornitologii w Anglii; jego najbardziej znanym dziełem jest Natural History and Antiquities of Selborne (Historia naturalna i starożytna Selborne), (przyp. red.).