Przebaczenie - ebook
Przebaczenie - ebook
Szkoła średnia bywa piekłem.
Cam wie, co to znaczy być udręczonym. Żaden anioł nie zasłużył, by spędzić w Piekle tyle czasu, co on. A najnowszym wcieleniem piekła jest szkoła średnia, gdzie Lilith, dziewczyna, której nie umie przestać kochać, odbywa karę za jego grzechy.
Cam założył się z Lucyferem – ma piętnaście dni na przekonanie jedynej dziewczyny, która się dla niego liczy, by znów go pokochała. Jeśli mu się uda, Lilith powróci na Ziemię i będą mogli żyć razem. Ale jeśli mu się nie uda... w Piekle czeka szczególne miejsce, przeznaczone tylko dla niego.
Tik-tak.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-722-7 |
Rozmiar pliku: | 968 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NIC NAS NIE ROZDZIELI
Cam wylądował w blasku gwiazd na okapie starego kościoła. Złożył skrzydła i rozejrzał się dookoła. Z wiekowych drzew zwieszały się oplątwy, w blasku księżyca przypominały białe sople. Wokół zarośniętego chwastami boiska i starych trybun stały budynki z pustaków. Od morza wiał wiatr.
Przerwa zimowa w poprawczaku Sword & Cross. Na całym terenie żywej duszy. Co on tu właściwie robił?
Niedawno minęła północ, a on właśnie przyleciał z Troi. Nie pamiętał lotu, nieznana siła kierowała jego skrzydłami. Odkrył, że nuci melodię, o której starał się nie pamiętać przez ostatnie kilka tysięcy lat.
Może powrócił tutaj, bo tu właśnie upadłe anioły spotkały Luce w jej ostatnim przeklętym życiu. Jej trzysta dwudzieste czwarte wcielenie i trzysta dwudziesty czwarty raz, gdy upadłe anioły zebrały się, by zobaczyć, jak tym razem zadziała przekleństwo.
Przekleństwo zostało zdjęte. Luce i Daniel byli wolni.
A Cam cholernie im zazdrościł.
Omiótł spojrzeniem cmentarz. Nigdy by się nie spodziewał, że będzie czuł nostalgię na widok tego śmietniska, ale w pierwszych dniach w Sword & Cross było coś fascynującego. Iskra Lucindy płonęła jaśniej, a choć wcześniej byli przekonani, że wiedzą, czego się spodziewać, tym razem musieli zgadywać.
Przez sześć tysiącleci, za każdym razem, kiedy Luce kończyła siedemnaście lat, wystawiali jedną z wersji tego samego spektaklu: demony – Cam, Roland i Molly – robiły wszystko, by skłonić ją do przejścia na stronę Lucyfera, a anioły – Arriane, Gabbe, czasem również Annabelle – starały się sprawić, by powróciła do niebieskiej owczarni. Żadnej ze stron nigdy nie udało się jej przekonać, żadna nie była nawet blisko.
Za każdym bowiem razem, kiedy Luce spotykała Daniela – a zawsze spotykała Daniela – nie liczyło się nic poza ich miłością. Raz za razem zakochiwali się w sobie i raz za razem Luce ginęła w płomieniach.
Jednakże oto pewnej nocy w Sword & Cross wszystko się zmieniło. Daniel pocałował Lucindę, a ona przeżyła. Wtedy wszyscy zrozumieli. Luce w końcu dostała szansę dokonania wyboru.
Kilka tygodni później wszyscy polecieli na miejsce ich pierwotnego upadku, do Troi, gdzie Lucinda wybrała swoje przeznaczenie. Ona i Daniel ponownie odmówili opowiedzenia się po stronie Nieba lub Piekła. Wybrali siebie nawzajem. Oddali nieśmiertelność, by razem spędzić śmiertelne życie.
Luce i Daniel odeszli, ale Cam nie mógł przestać o nich myśleć. Triumf ich miłości sprawił, że zapragnął czegoś, czego nie ważył się ubrać w słowa.
Znów nucił. Ta melodia. Nawet po tak długim czasie wciąż ją pamiętał...
Zamknął oczy i zobaczył pieśniarkę – jej rude włosy splecione w luźny warkocz, długie palce muskające struny liry, gdy opierała się o drzewo.
Nie pozwalał sobie myśleć o niej przez tysiące lat. Dlaczego teraz?
– Ta puszka się skończyła – usłyszał znajomy głos. – Rzucisz mi kolejną?
Cam obrócił się dookoła. Nikogo nie widział.
Przez rozbite witrażowe okno w dachu zobaczył poruszenie. Zbliżył się i ostrożnie zajrzał do środka, do kaplicy, którą Sophia Bliss wybrała na swój gabinet, kiedy pracowała w bibliotece Sword & Cross.
Wewnątrz Arriane rozprostowała opalizujące skrzydła, potrząsnęła puszką farby w sprayu i wzniosła się nad ziemię, celując otworem wylotowym w ścianę.
Jej malowidło przedstawiało dziewczynę w świetlistym niebieskim lesie. Ubrana w czarną suknię z falbanami spoglądała na jasnowłosego chłopaka trzymającego białą piwonię. Luce i Daniel na zawsze, głosił napis srebrnymi gotyckimi literami na spódnicy dziewczyny.
Za Arriane ciemnoskóry demon z dredami zapalał wysoką świecę w szklanym lichtarzu przedstawiającym Santa Muerte, boginię śmierci. Roland ustawił ołtarzyk w miejscu, w którym Sophia zamordowała przyjaciółkę Luce Penn.
Upadłe anioły nie mogły wchodzić do świątyń Boga. Gdyby przekroczyły próg, cała budowla natychmiast stanęłaby w płomieniach, które pochłonęłyby wszystkich obecnych wewnątrz śmiertelników. Ale ta świątynia została zdesakralizowana, kiedy wprowadziła się do niej panna Sophia.
Cam rozłożył skrzydła, opadł przez wybite okno i wylądował za Arriane.
– Cam.
Roland objął przyjaciela.
– Spokojnie – stwierdził Cam, ale nie próbował się wyrwać.
Roland przechylił głowę.
– Cóż za zbieg okoliczności, że spotkaliśmy się tutaj.
– Naprawdę?
– Nie, jeśli lubisz carnitas – wtrąciła Arriane, rzucając Camowi niewielkie zawiniątko w folii aluminiowej. – Pamiętasz ten food truck z taco na Lovington? Brakowało mi ich od czasu, kiedy odlecieliśmy z tego bagna. – Rozwinęła folię i pochłonęła taco dwoma kęsami. – Pychotka.
Roland zwrócił się do Cama.
– Co ty tu robisz?
Cam oparł się o zimną marmurową kolumnę i wzruszył ramionami.
– Zostawiłem swojego les paula w pokoju.
– I przebyłeś całą tę drogę z powodu gitary? – Roland pokiwał głową. – Pewnie teraz, gdy Luce i Daniel odeszli, wszyscy będziemy musieli znaleźć sobie nowe zajęcia, żeby wypełnić niekończące się dni.
Cam zawsze nienawidził tej siły, która co siedemnaście lat przyciągała upadłe anioły do przeklętych kochanków. Porzucał pola bitew i koronacje. Porzucał ramiona cudownych dziewcząt. Raz zszedł z planu filmowego. Rzucał wszystko z powodu Luce i Daniela. Ale teraz, gdy nieodparte przyciąganie zniknęło, zaczęło mu go brakować.
Jego wieczność była szeroko otwarta. Co zamierzał z nią zrobić?
– Czy to, co wydarzyło się w Troi, dało ci, no nie wiem... – Roland urwał.
– Nadzieję? – Arriane zabrała Camowi niezjedzone taco i pożarła je. – Jeśli po tylu tysiącach lat Luce i Danielowi udało się stawić czoła Tronowi i zasłużyć na szczęśliwe zakończenie, to czemu innym miałoby się to nie udać? Na przykład nam?
Cam wyjrzał przez stłuczone okno.
– Może to nie dla mnie.
– Wszyscy nosimy w sobie fragmenty naszych wędrówek – stwierdził Roland. – Wszyscy uczymy się na błędach. Kto mógłby powiedzieć, że nie zasługujemy na szczęście?
– Co my wygadujemy. – Arriane dotknęła blizn na szyi. – Cóż takie stare drapieżne ptaki jak my wiedzą o miłości? – Przeniosła wzrok z Cama na Rolanda. – Prawda?
– Miłość nie jest prywatną własnością Luce i Daniela – sprzeciwił się Roland. – Wszyscy jej posmakowaliśmy. I może znów ją poznamy.
Optymizm Rolanda zabolał Cama.
– Nie ja – mruknął.
Arriane westchnęła, wygięła plecy, by rozłożyć skrzydła, i wzniosła się kilkadziesiąt centymetrów nad ziemię. Pusty kościół wypełniło trzepotanie. Zręcznymi ruchami puszki z białą farbą dodała delikatną sugestię skrzydeł nad ramionami Lucindy.
Przed Upadkiem skrzydła aniołów tworzyło empirejskie światło, każda para była doskonała i zupełnie się od siebie nie różniły. W późniejszej epoce skrzydła zaczęły wyrażać ich osobowość, ukazywać błędy i skłonności. Upadłe anioły, które przysięgły wierność Lucyferowi, miały złote skrzydła. Te, które wróciły do niebieskiej owczarni, nosiły na piórach ślad srebra Tronu.
Skrzydła Lucindy były wyjątkowe, czyste i oszałamiająco białe. Nieskalane. Wolne od śladów decyzji, które podjęli pozostali. Jedynym poza nią aniołem, który zachował białe skrzydła, był Daniel.
Arriane zmięła opakowanie po drugim taco.
– Czasami się zastanawiam...
– Nad czym? – spytał Roland.
– Gdybyście mogli cofnąć się w czasie i nie spieprzyć tak epicko sprawy, jeśli chodzi o kwestie uczuciowe, zrobilibyście to?
– A po co się zastanawiać? – spytał Cam. – Rosaline nie żyje. – Roland skrzywił się na dźwięk imienia nieżyjącej ukochanej. – Tess nigdy ci nie wybaczy – dodał, spoglądając na Arriane. – A Lilith...
Tak. Wypowiedział jej imię.
Lilith była jedyną dziewczyną, którą Cam kiedykolwiek kochał. Poprosił ją, żeby została jego żoną.
Nie wyszło im.
Znów usłyszał jej piosenkę, pulsującą w jego duszy, wypełniającą go żalem.
– Nucisz? – Arriane zmrużyła oczy, wpatrując się w Cama. – Od kiedy to nucisz?
– Co z Lilith? – spytał Roland.
Lilith też nie żyła. Choć Cam nie interesował się, jak przeżyła resztę swoich dni na ziemi po ich rozstaniu, wiedział, że musiała przed wielu laty opuścić ten świat i trafić do Nieba. Gdyby miał inny charakter, być może czułby spokój na myśl o otaczającej ją radości i światłości. Ale Niebo było tak boleśnie odległe, że wolał w ogóle o niej nie myśleć.
Wyglądało na to, że Roland czyta mu w myślach.
– Mógłbyś to zrobić na swój sposób.
Skrzydła Cama pulsowały bezgłośnie za jego plecami.
– Ja wszystko robię na swój sposób.
Roland wyjrzał przez stłuczone okno w stronę gwiazd, po czym znów spojrzał na Cama.
– To jedna z twoich najlepszych cech.
– O co chodzi? – spytał Cam.
Roland zaśmiał się cicho.
– Przecież nic nie powiedziałem.
– Jeśli można – wtrąciła Arriane. – Cam, to jest ta chwila, kiedy wszyscy spodziewają się jednego z tych twoich melodramatycznych zniknięć wśród chmur. – Wskazała na sznur mgły zwisający z Pasa Oriona.
– Cam. – Roland spojrzał na niego z wyraźnym niepokojem. – Twoje skrzydła.
Na końcu lewego skrzydła Cama znajdowało się pojedyncze, malutkie białe piórko.
Arriane otworzyła usta.
– Co to znaczy?
Jedna plamka bieli pośród pola złota, ale zmusiła Cama do przypomnienia sobie chwili, kiedy jego skrzydła zmieniły barwę. Przed wielu laty zaakceptował swoje przeznaczenie, ale teraz, po raz pierwszy od tysiącleci, wyobraził sobie coś innego.
Dzięki Luce i Danielowi Cam mógł zacząć od początku. A żałował tylko jednego.
– Muszę iść.
Rozłożył skrzydła, a wtedy kaplicę zalał jaskrawy złocisty blask. Roland i Arriane uskoczyli mu z drogi. Świeca przewróciła się i stłukła, a jej płomyk zgasł na kamiennej posadzce.
Cam wystrzelił w niebo, kierując się w stronę ciemności, która czekała na niego od chwili, kiedy odleciał od miłości Lilith.JEDEN
ZIEMIA JAŁOWA
LILITH
Lilith obudziła się z kaszlem.
Była pora pożarów – zawsze była pora pożarów – i jej płuca wypełniały dym i popiół z czerwonych płomieni szalejących wśród wzgórz.
Na zegarze przy łóżku pulsowała północ, ale cienkie białe zasłony rozświetlał szary blask świtu. Znów była przerwa w dostawie prądu. Pomyślała o teście z biologii na czwartej lekcji i natychmiast przypomniała sobie bolesny fakt, że poprzedniego wieczoru przez pomyłkę wzięła do domu podręcznik historii Stanów. Cóż to za okrutny żart, że korzystała z dwóch podręczników o dokładnie takim samym kolorze grzbietu. Będzie musiała strzelać i modlić się o tróję.
Wyślizgnęła się z łóżka i wdepnęła w coś ciepłego i miękkiego. Kiedy uniosła stopę, poczuła smród.
– Alastor!
Mały płowy kundelek wbiegł do jej sypialni z nadzieją, że Lilith chce się z nim pobawić. Matka nazywała psa geniuszem z powodu sztuczek, jakich nauczył go Bruce, brat Lilith, ale Alastor miał cztery lata i odmawiał nauczenia się tej jednej najważniejszej sztuczki – czystości.
– To naprawdę barbarzyństwo – złajała psa i pokicała na jednej nodze do łazienki.
Odkręciła kran. Nic.
Do 15 nie będzie wody – przeczytała na kawałku papieru, który jej matka przykleiła do łazienkowego lustra. Korzenie drzew na zewnątrz przebijały rury, a jej matka tego popołudnia będzie w końcu miała pieniądze na hydraulika, kiedy już dostanie wypłatę z jednej z licznych dorywczych fuch.
Lilith usiłowała wymacać papier toaletowy z nadzieją, że przynajmniej wytrze stopę do czysta. Znalazła jedynie brązową tekturową tutkę. Po prostu kolejny wtorek. Szczegóły się zmieniały, ale każdy dzień z życia Lilith był w mniejszym lub większym stopniu koszmarem.
Zerwała kartkę od matki i wytarła nią stopę, po czym, nie przeglądając się w lustrze, naciągnęła czarne dżinsy i czarny podkoszulek. Próbowała sobie przypomnieć choć jedno słowo z tego, co według nauczyciela biologii miało być na teście.
Kiedy dotarła na dół, Bruce właśnie wsypywał resztki zawartości pudełka z płatkami śniadaniowymi do ust. Wiedziała, że te zatęchłe płatki były ostatnim jedzeniem w domu.
– Mleko się skończyło – stwierdził Bruce.
– A płatki?
– Płatki też. I w ogóle wszystko.
Bruce miał jedenaście lat i niemal dorównywał Lilith wzrostem, choć był o wiele szczuplejszy. Chorował. Ciągle chorował. Urodził się za wcześnie, a jego serce nie nadążało za duszą, jak lubiła powtarzać matka. Oczy Bruce’a były zapadnięte, a jego skóra miała sinawy odcień, bo płuca nigdy nie mogły zaczerpnąć dość powietrza. Kiedy na wzgórzach szalały pożary, czyli każdego dnia, najmniejszy wysiłek doprowadzał go do kaszlu. Częściej zostawał w domu w łóżku, niż chodził do szkoły.
Lilith wiedziała, że Bruce potrzebuje śniadania bardziej niż ona, ale jej żołądek i tak zaprotestował. Jedzenie, woda, podstawowe środki higieny – wszystkiego brakowało w tej zdezelowanej stercie gruzu, którą nazywali domem.
Kiedy wyjrzała przez brudne kuchenne okno, zobaczyła odjeżdżający autobus. Jęknęła, chwyciła futerał na gitarę i plecak, upewniła się jeszcze, że jej czarny dziennik jest w środku.
– Na razie, Bruce! – zawołała.
Lilith wbiegła na ulicę przy akompaniamencie klaksonów i pisku opon. Zawsze powtarzała Bruce’owi, że tak nie wolno. Mimo paskudnego pecha, nigdy nie przejmowała się śmiercią. Śmierć oznaczałaby wyzwolenie z tego kołowrotu, którym było jej życie, ale Lilith wiedziała, że nie będzie miała tyle szczęścia. Wszechświat, Bóg – czy cokolwiek – chcieli, żeby wciąż się męczyła.
Odprowadziła wzrokiem odjeżdżający autobus i ruszyła pieszo do oddalonej o prawie pięć kilometrów szkoły, a futerał na gitarę obijał jej się o plecy. Szybkim krokiem przeszła swoją ulicę, mijając pawilon handlowy ze sklepem „wszystko za dolara” i knajpą z chińskim żarciem na wynos, która cyklicznie plajtowała i znów zaczynała działać. Kiedy oddaliła się o kilka przecznic od swojej paskudnej dzielnicy, zwanej w mieście Slump, czyli Spadkiem, chodniki stały się równiejsze, a jezdnie mniej dziurawe. Ludzie, którzy wychodzili, żeby zabrać gazety sprzed drzwi, częściej mieli na sobie garnitury niż obszarpane szlafroki, jak większość sąsiadów Lilith. Starannie uczesana kobieta wyprowadzająca doga pomachała Lilith na powitanie, ale dziewczyna nie miała czasu na uprzejmości. Weszła do biegnącego pod autostradą tunelu dla pieszych.
Szkoła średnia Trumbull mieściła się na rogu High Meadow Road i autostrady nr 2, którą Lilith kojarzyła głównie ze stresującymi wyjazdami na pogotowie, kiedy Bruce’owi naprawdę się pogarszało. Pędząc wzdłuż chodnika w fioletowym minivanie matki, z głową brata na ramieniu, zawsze patrzyła przez okno na zielone znaki z boku autostrady podające odległość do innych miast. Choć nie widziała wiele – właściwie nic – poza miasteczkiem Crossroads, lubiła sobie wyobrażać otaczający je szeroki świat. Lubiła myśleć, że pewnego dnia, jeśli skończy szkołę, ucieknie do lepszego miejsca.
Ostatni dzwonek rozległ się, kiedy wyłoniła się z tunelu w pobliżu szkoły. Kaszlała i piekły ją oczy. Pożary na wzgórzach otaczających miasteczko sprawiały, że szkołę spowijał dym. Pokryty brązowym tynkiem budynek był brzydki, a okrywające go plakaty wykonane przez uczniów nie dodawały mu urody. Jeden reklamował mecz koszykówki następnego dnia, inny podawał szczegóły spotkania kółka fizycznego po lekcjach, lecz na większości znajdowały się powiększone zdjęcia jakiegoś byczka imieniem Dean, który chciał zdobyć dość głosów, by zostać królem tegorocznego balu maturalnego.
Przed głównym wejściem do Trumbull stał dyrektor Tarkenton. Miał niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu i nosił garnitur z bordowego poliestru.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.