Przebudzeni - ebook
Przebudzeni - ebook
Kiedy siedemnastoletnia Lilliana Young wkracza pewnego poranka do swojego ulubionego Metropolitan Museum of Art, ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewa, jest znalezienie egipskiego księcia z nadludzkimi mocami, który wrócił do świata żywych po tysiącu lat bycia zmumifikowanym.
Co jednak ma zrobić nastoletni książę Amon, gdy zamiast obudzić się w swoim grobowcu w egipskiej świątyni, znajduje się w muzeum w Nowym Jorku, a jego słoje z organami zniknęły? Lily wbrew swojej woli zostaje pomocniczką księcia i razem wyruszają w niezwykłą podróż. Od teraz to w ich rękach waży się los ludzkości – muszą dotrzeć do Doliny Królów, odnaleźć braci księcia i dokończyć ceremoniał, aby Set, bóg ciemności, nie przybył na nowo do świata śmiertelników, by siać spustoszenie.
Colleen Houck, bestsellerowa autorka „New York Timesa”, znana z serii „Klątwa Tygrysa”, powraca z epicką opowieścią o dwóch nastolatkach, którzy muszą zmierzyć się z mitycznymi siłami i starożytnymi klątwami w przygodzie z akcją bardziej wartką niż prąd Nilu.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-112-8 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Starożytny egipski wiersz miłosny
Ach, gdy nadejdzie moja ukochana
I kiedy ujrzę ją nareszcie,
Wpuszczę ją do mojego bijącego serca
I zamknę w miłosnych objęciach;
Serce me przepełnia boska radość,
Gdyż należę do niej, ona zaś należy do mnie.
Ach, a gdy w jej objęciach
Moja miłość zatraca się bez reszty,
Czuję, jakby najsłodsze perfumy Arabii
Namaściły moje ciało.
Kiedy zaś nasze usta się odnajdują,
Nie potrzeba mi wina, bym czuł się pijany.Tego dnia w mieście Itjtawy panowała ciężka, duszna atmosfera dobrze oddająca nastroje w świątyni. Szczególnie zły humor miał monarcha, król Heru, na którego sercu ciążyło straszliwe brzemię. Częściowo ukryty za filarem, władca w zamyśleniu przyglądał się zza zasłony zgromadzonemu tłumowi i zastanawiał, co właściwie oznacza odpowiedź, jakiej udzielili mu doradcy i kapłani – zapowiada ocalenie czy raczej ostateczną zagładę.
Nawet gdyby okazało się, że złożona ofiara zyska im przychylność bogów, jego poddani zapewne i tak poniosą dotkliwe straty. Dla niego oznaczałoby to katastrofę, po której nigdy by się już nie podźwignął.
Mimo że dzień był nadzwyczaj upalny, ukryty w świątynnym cieniu król poczuł, jak przechodzi go lodowaty dreszcz. Był to niewątpliwie zły omen. Przesunął nerwowo dłonią po ogolonej głowie, po czym opuścił zasłonę. Dla ukojenia nerwów zaczął przechadzać się po podium świątynnym, rozmyślając nad dostępnymi mu sposobami działania.
Król Heru zdawał sobie sprawę, że nawet jeśli odrzuci stawiane warunki, i tak będzie musiał podjąć jakieś drastyczne kroki, by obłaskawić strasznego boga Seta. Ach, gdybym tylko umiał znaleźć jakieś rozwiązanie, pomyślał władca. Zwracanie się do poddanych, by podjęli decyzję, było czymś wręcz niesłychanym – dotychczas na taki krok nie zdecydował się żaden monarcha.
Król zasiadał na tronie, ponieważ jego prawem i obowiązkiem było służenie poddanym. A monarcha, który nie byłby w stanie podjąć mądrej decyzji, choćby nawet niełatwej, byłby skazany na detronizację. Heru świetnie rozumiał, że pozwalając, by lud podjął kluczową decyzję, sam okazywał się słabeuszem i tchórzem. Mimo to jednak nie widział dla siebie innego rozwiązania, z którego następstwami mógłby potem żyć.
Na dwadzieścia lat przed początkiem panowania króla Heru wszyscy Egipcjanie żyli w wielkim niedostatku. Niewiele brakowało, by na skutek morderczej suszy, po której przyszły niszczycielskie burze piaskowe, a wreszcie zaraza, cywilizacja egipska ostatecznie upadła. Rabusie i starzy wrogowie królestwa rychło zwęszyli okazję i zaczęli wykorzystywać słabość Egiptu. Na skutek kryzysu kilka najstarszych osad zostało zrównanych z ziemią.
W akcie desperacji król Heru zwołał pozostałych przy życiu władców największych miast na mające potrwać tydzień spotkanie do swojego pałacu. Z Asjut przybył król Khalfani, z Waset natomiast król Nassor, i wszyscy trzej władcy, wraz z najbardziej zaufanymi kapłanami, udali się na naradę za zamkniętymi drzwiami.
Podjęto decyzję, która miała zaburzyć równowagę w panteonie egipskich bóstw. Każde z wielkich miast czciło innego boga. Mieszkańcy Asjut, miasta, do którego ściągali najsłynniejsi magicy, oddawali cześć Anubisowi. W Waset, słynącym z tkactwa i budowy okrętów, czczono Chonsu. Natomiast poddani króla Heru, celujący w poezji i kamieniarstwie, zanosili modły do Amona-Ra oraz jego syna Horusa. Za namową kapłanów królowie uwierzyli, że bóstwa opiekuńcze odwróciły się od nich i wobec tego powinni złożyć wspólną ofiarę przebłagalną innemu bogu, mrocznemu Setowi. Tylko w ten sposób, twierdzili kapłani, monarchowie zapewnią bezpieczeństwo i powodzenie poddanym.
A gdy królowie poszli za radą mędrców, jeszcze tego samego roku spadły ulewne deszcze. Nil wystąpił z brzegów, użyźniając okoliczne ziemie i czyniąc je zdatnymi do upraw. Wkrótce potroiła się liczebność bydła. Rok później na świat przyszło wiele zdrowych dzieci, więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Również królowe małżonki, z początku najbardziej niechętne zmianom, wkrótce odkryły, ku własnemu wielkiemu zaskoczeniu, że zaszły w ciążę, co szybko uśmierzyło ich gniew.
A kiedy trzy królowe urodziły zdrowych synów, musiały uznać, że doznały szczególnej łaski. Dotyczyło to zwłaszcza żony Heru, która nigdy wcześniej nie poczęła dziecka i była już, jak się zdawało, zbyt posunięta w latach. Świeżo upieczone matki nie zaprzestały co prawda czczenia starych bogów, jednak czyniły to w sekrecie. Zgodziły się też, że od tej chwili nigdy już nie będą krytykowały mrocznego Seta. Wywołało to wielką radość wśród poddanych.
Lud Egiptu żył w dostatku.
A trzej władcy szlochali z wdzięczności.
W tej epoce pokoju i harmonii synowie królowych wychowywali się razem niczym bracia. Oczekiwano bowiem, że pewnego dnia zjednoczą wszystkie regiony Egiptu, nad którym władzę obejmie jeden z nich. Wszędzie obowiązywał teraz kult Seta, a do starych świątyń praktycznie nikt już nie zaglądał.
Synowie do każdego z królów zwracali się jak do ojca i traktowali wszystkie królowe jak matki. Byli kochani przez monarchów i miłowani przez poddanych. Widziano w nich nadzieję na przyszłość. Byli nierozłączni.
Nawet teraz, gdy nastał najmroczniejszy dzień życia ich ojców, trzej młodzieńcy stali razem w oczekiwaniu, aż królowie wygłoszą zaskakujące oświadczenie.
Już za chwilę trzej władcy mieli dokonać czegoś niewyobrażalnego. Żaden ojciec nie powinien nigdy prosić syna o zrobienie czegoś takiego. Na samą myśl o tym, co miał zrobić, król Heru czuł, jak mrozi mu krew w żyłach. Od pewnego czasu nawiedzały go niezwykle wyraziste koszmary, w których jego serce, ważone na sądzie Ozyrysa, okazywało się niegodne życia wiecznego, gdy na drugiej szali kładziono pióro prawdy. Trzej władcy wyszli wreszcie z cienia i stanęli w oślepiającym słońcu, którego blask odbijał się od białych murów świątyni. Król Heru stał pośrodku, w otoczeniu dwóch pozostałych monarchów. Heru górował nad nimi wzrostem, a poza tym był spośród nich najlepszym mówcą. Uniósłszy rękę, przemówił:
– Moi poddani, a także obywatele przybyli do nas z miłych naszemu sercu miast położonych w górze rzeki. Jak doskonale wiecie, naradzaliśmy się z kapłanami, z jakiego powodu rzeka, która przez dwadzieścia ostatnich lat obmywała łagodnie nasze brzegi, teraz wysycha. Główny kapłan, Runihura, oświadczył, że bóg Set, którego przez lata czciliśmy z całego serca, domaga się nowej ofiary.
– Ojcze – odezwał się syn króla Heru, podchodząc – dopilnujemy, by złożono każdą ofiarę, jaka okaże się konieczna. Powiedz tylko, cóż nią będzie.
Król uciszył syna gestem uniesionej ręki. Uśmiechnął się do niego ponuro, po czym zwrócił się z powrotem do tłumu:
– Tym razem Set nie życzy sobie, byśmy zarzynali w ofierze byka. Nie chce garnców ziarna, najdelikatniejszych tkanin ani nawet najpyszniejszych owoców. – Heru zawiesił głos i czekał, aż słuchacze ucichną. – Runihura oznajmił, że po tym, jak wiele Set nam dał, oczekuje teraz, byśmy oddali w zamian to, co jest nam najdroższe. Żąda, by złożono w ofierze trzech młodzieńców z królewskiego rodu, którzy będą odtąd służyli mu w zaświatach. – Heru westchnął ciężko i dodał po chwili: – Jeśli nie uczynimy tego, co każe, poprzysiągł, że sprowadzi zagładę na cały Egipt.1
SIEDZIBA MUZ
– Piętnaście pięćdziesiąt – rzucił kierowca z wyraźnym obcym akcentem.
– Mogę zapłacić kartą? – spytałam uprzejmie.
– Nie, mam popsuty terminal.
Ze wstecznego lusterka spoglądały na mnie nieustępliwie oczy osadzone pod krzaczastymi brwiami. Uśmiechnęłam się nieznacznie i sięgnęłam po portfel. Nieraz już korzystałam z nowojorskich taksówek, jednak nigdy nie zdołałam przyzwyczaić się do gburowatego zachowania lokalnych taksówkarzy. Wkurzało mnie to za każdym razem. Do wyboru miałam jednak albo ich, albo prywatnego szofera wożącego członków naszej rodziny. Wiedziałam, co czeka mnie w tym drugim przypadku: szofer śledziłby mnie na każdym kroku i donosił rodzicom, gdzie jestem i co robię. Zbyt ceniłam niezależność, by się na to godzić.
Wręczyłam taksówkarzowi banknot dwudziestodolarowy i otworzyłam drzwi. Jak tylko moje stopy dotknęły chodnika, kierowca gwałtownie ruszył. Musiała upłynąć chwila, nim odzyskałam równowagę, a obłok spalin przerzedził się na tyle, bym mogła stłumić kaszel i odetchnąć swobodnie.
– Dupek – mruknęłam pod nosem, wygładzając dłonią spodnie rybaczki. Schyliłam się i poprawiłam przekrzywiony pasek w jednym z włoskich sandałków ze skóry.
– Może pomóc? – zagadnął stojący nieopodal młodzieniec.
Prostując się, zmierzyłam go wzrokiem. Ubrany w tanie jeansy z sieciówki i koszulkę z nadrukiem I ♥ NEW YORK, miał niechlujny wygląd chłopaka z osiedla. Było jasne, że to ktoś przyjezdny. Żaden szanujący się nowojorczyk, a w każdym razie nikt spośród znanych mi nowojorczyków, za żadne skarby nie nałożyłby takiego tandetnego T-shirta. W sumie mimo to prezentował się całkiem nieźle, ale i tak nie miałam zamiaru z nim gadać. Zapewne zjawił się w moim mieście tylko na określony, krótki czas, a rodzice nie byliby zachwyceni, że zadaję się z kimś jego pokroju. Tak, ten chłopak zdecydowanie nie był w moim typie.
Prawdę mówiąc, nadal nie odkryłam, jak właściwie wygląda facet, który byłby w moim typie. Wychodziłam jednak z założenia, że kiedy wreszcie go zobaczę, zdołam go rozpoznać.
– Nie, dzięki – odparłam z uśmiechem. – Nic mi nie jest.
Następnie zdecydowanym krokiem ruszyłam ku schodom Metropolitan Museum of Art. Przez głowę przeleciała mi myśl, że koleżanki ze szkoły uznałyby mnie za idiotkę – zmarnowałam właśnie szansę poznania słodkiego kolesia/potencjalnego chłopaka, a przynajmniej przeżycia czegoś fajnego.
Wiedziałam jednak, że nie powinnam składać obietnic, których i tak nie zamierzam dotrzymać. Zwłaszcza gdy chodziło o chłopaka, który nie spełniał żadnych kryteriów mojego wymarzonego faceta. Lista warunków, jakie musiał spełniać, nadal nie była kompletna, uzupełniałam ją, odkąd osiągnęłam wiek, gdy w ogóle zaczęłam się interesować chłopcami. Przede wszystkim starałam się wybierać mądrze i ostrożnie.
Mimo że byłam bardzo wybredna, nosiłam wyłącznie ubrania znanych projektantów, a moje miesięczne kieszonkowe przewyższało roczne zarobki przeciętnego zjadacza chleba, w żadnym wypadku nie uważałam się za snobkę. Po prostu rodzice mieli wobec mnie określone oczekiwania, a pieniądze były środkiem służącym do ich spełniania. Zawsze mi wpajano, że wprawdzie własny wizerunek, jaki ktoś stwarza, bywa mylący, jednak zazwyczaj zdradza, z jakiego rodzaju człowiekiem mamy do czynienia. Starałam się znaleźć dowody na podważenie tej teorii, jednak wśród moich znajomych ze szkoły oraz grupki przyjaciół zazwyczaj świetnie się sprawdzała.
Jak powtarzał mój ojciec, wzięty prawnik doradzający międzynarodowym instytucjom finansowym: „Bankierzy w pierwszej kolejności obdarzają zaufaniem garnitur, a dopiero potem człowieka, który go nałożył”; była to jego wersja maksymy „Ubiór decyduje o powodzeniu”. Wspólnie z matką, która większość czasu spędzała na dyktowaniu poleceń sekretarce w swoim gabinecie w drapaczu chmur, gdzie mieściła się siedziba jednej z największych nowojorskich firm mediowych, wpoili mi przekonanie, że wizerunek jest najważniejszy.
Ogólnie rzecz biorąc, rodzice nie narzucali mi się ze swoim towarzystwem, pod warunkiem, że przestrzegałam wyznaczanych przez nich zasad: zjawiałam się na różnych przyjęciach, odgrywałam przekonująco rolę słodziutkiej córeczki, no i zdobywałam wyłącznie oceny celujące w elitarnej prywatnej szkole dla dziewcząt. Ach, racja, było coś jeszcze – nie mogłam umawiać się z pewnym typem chłopaków. Radziłam z tym sobie w ten sposób, że nie umawiałam się w ogóle z żadnymi facetami. Rodzice odwdzięczali mi się hojnym kieszonkowym i możliwością samodzielnego eksplorowania Nowego Jorku. Bardzo ceniłam tę wolność, zwłaszcza dzisiaj, pierwszego dnia przerwy wiosennej w szkole.
Metropolitan Museum of Art zawsze było jednym z moich ulubionych miejsc na mapie miasta. Rodzice pozytywnie oceniali tę instytucję – co samo w sobie stanowiło duży plus – a dodatkowo muzeum było idealnym miejscem, gdzie mogłam do woli obserwować zwiedzających. Nadal nie wiedziałam, czym właściwie chcę się zajmować w przyszłości. Został mi tylko tydzień, by się tego dowiedzieć. Moje podania pozytywnie rozpatrzono już na kilku dobrze ocenianych przez rodziców uczelniach. Matka i ojciec – nie lubili, gdy nazywałam ich mamą i tatą – marzyli, bym studiowała medycynę, przedsiębiorczość i finanse lub politologię. Tylko takie kierunki sprostałyby ich oczekiwaniom, jednak, prawdę mówiąc, żaden z nich nie budził mojego entuzjazmu.
Największą frajdę sprawiało mi studiowanie zachowań innych ludzi. Mogli to być ludzie żyjący w zamierzchłych czasach, na przykład ci, o których dowiadywałam się podczas wizyt w Metropolitan Museum of Art, ale również ci przechadzający się po ulicach Nowego Jorku. Nigdy nie rozstawałam się z notatnikiem, w którym zapisywałam spostrzeżenia dotyczące najbardziej frapujących osób, które udawało mi się spotkać.
Nie miałam bladego pojęcia, w jaki sposób to moje, przyznaję, dość dziwaczne hobby przekuć w karierę zawodową. Rodzice nigdy nie pozwolą mi zostać terapeutką, ponieważ ich zdaniem człowiek powinien dbać o zdrowie psychiczne, samą siłą woli pokonując wszelkie przeszkody. Wiedziałam, że są przeciwni zadawaniu się choćby na polu zawodowym z ludźmi gorzej urodzonymi, a mimo to kariera terapeutki wydawała mi się jedyną sensowną drogą zawodową.
Ilekroć próbowałam zastanowić się nad przyszłością, natychmiast w moich myślach zjawiał się obraz rodziców. Wizja życia, które dla mnie zaplanowali, była stale obecna w moim umyśle. Wystarczyło, bym w wyobraźni zboczyła nieco z wytyczonego kursu, a momentalnie ogarniało mnie poczucie winy; w rezultacie wszelkie myśli o buncie były dławione już w zalążku. Jedną z takich sytuacji był wybór college’u. Moją decyzję w gruncie rzeczy trudno uznać za bunt, gdyż rodzice od początku o niej wiedzieli. Taką mieliśmy umowę – wolno mi było składać papiery do szkół, które najbardziej mnie interesowały, pod warunkiem, że będę się ubiegała również o przyjęcie do tych, które pochwalali rodzice. Rzecz jasna byli wniebowzięci, gdy zostałam przyjęta we wszystkich. Nie ulegało jednak wątpliwości, że przez cały czas popychają mnie w określonym kierunku.
A teraz, gdy nareszcie nadeszła przerwa wiosenna, okres uwielbiany przez większość nastolatków, witałam ją z przerażeniem. Gdybym tylko nie musiała już teraz podejmować tak doniosłej życiowej decyzji! Matka i ojciec dali mi czas do końca tygodnia na wybór college’u i przedmiotu kierunkowego. Rozpoczęcie nauki, będąc tak niezdecydowaną, nie wchodziło w grę.
Podeszłam do recepcji, pokazałam swój karnet i po chwili zostałam wpuszczona do oddzielonej liną strefy dla zwiedzających.
– Dzień dobry, panno Young – przywitał mnie z uśmiechem starszy strażnik. – Zamierza pani zostać u nas cały dzień?
– Tylko do południa, Bernie – odparłam, kręcąc głową. – Jestem umówiona na lunch z koleżankami.
– Chce pani, żebym ich wypatrywał?
– Nie, dzisiaj zwiedzam sama.
– Jak pani sobie życzy – odparł strażnik, mocując z powrotem linę, po czym skierował się ku oczekującej na wejście kolejce turystów.
Bycie dzieckiem rodziców, którzy każdego roku przekazywali pewne sumy na rzecz muzeum, miało niewątpliwie dobre strony. A ponieważ tak się złożyło, że byłam jedynaczką, mogłam samodzielnie korzystać z dobrodziejstw, jakie gwarantowały ich darowizny, mądrość i doświadczenie. Oczywiście prócz tego byli też kochającymi rodzicami, o ile przez miłość rodzicielską rozumiemy okazywaną publicznie dumę i aprobatę dla poczynań córki. Prawda była jednak taka, że często doskwierała mi samotność, a niekiedy czułam się też jak w pułapce.
Za każdym razem, gdy nachodziła mnie potrzeba, by poczuć, jak to jest mieć prawdziwą mamę, z którą mogłabym piec ciasto, prosiłam rodziców, by pozwolili mi odwiedzić babcię ze strony ojca. Mieszkała na niewielkiej farmie w Iowa, a rodzice dzwonili do niej raz na dwa miesiące. Nigdy rzadziej, ale też nigdy częściej. Raz do roku składali jej też wizytę, jednak nawet wtedy nie spędzali nocy pod jej dachem. Wynajmowali pokój w pobliskim hotelu i pracowali z niego zdalnie, podczas gdy ja nocowałam z babcią na farmie.
A propos babci, zauważyłam właśnie, że na ławce naprzeciwko siedzi jakaś ciekawie prezentująca się starsza kobieta. Podziwiała jedną z moich ulubionych fotografii – dzieło Henry’ego Peach Robinsona zatytułowane She Never Told Her Love. Zdjęcie wywołało swego czasu sporo kontrowersji. Krytycy uznali, że artysta postąpił nieprzyzwoicie i niedelikatnie, za bohaterkę zdjęcia obierając umierającą kobietę. Dla mnie natomiast dzieło to kryło w sobie wielki dramatyzm i było niezwykle romantyczne. Uważa się, że zamiarem Robinsona było zilustrować jedną ze scen z Wieczoru Trzech Króli Szekspira. Fotografia opatrzona została cytatem ze sztuki, który znałam już na pamięć:
Nigdy nie wyjawiła prawdy przed ukochanym,
A skrytość niczym robak toczący kwiat
Wykwitała rumieńcem na jej bladym licu.
Wieczór Trzech Króli, akt II, sc. 4, w. 110–112
Suchoty. Zapewne na to właśnie umierała uwieczniona na zdjęciu kobieta. Pomyślałam, że w sumie nawet pasuje. Agonia z powodu złamanego serca pewnie miała podobne objawy jak śmierć na suchoty. Wyobrażałam sobie, że chora czuła jak ból oplata ją niczym boa dusiciel, zaciskając stopniowo swe sploty, miażdżąc ciało, tak że na koniec pozostawała jedynie sucha powłoka.
Fascynowało mnie samo zdjęcie, jednak teraz jeszcze bardziej interesowała mnie przypatrująca mu się kobieta. Miała wiotkie policzki, skóra zwisała luźno na całym jej obfitym ciele. Włosy miała związane w niechlujny kok, z którego wymykały się niesforne siwe kosmyki. Dłonie zaciskała na wysłużonej lasce. Ubrana była w kwiecistą suknię o kołnierzu w formie motylich skrzydeł (uszytą zapewne w latach siedemdziesiątych). Siedziała z lekko rozstawionymi nogami, na stopach miała zapinane na rzepy adidasy na grubej podeszwie. Lekko pochylona, ściskała laskę, na której oparła brodę – w takiej pozycji podziwiała fotografię.
Spędziłam blisko godzinę, przypatrując się jej z oddali i szkicując jej obraz w notatniku. W pewnym momencie zauważyłam, jak po policzku kobiety toczy się łza. Chwilę potem poruszyła się i zanurzyła rękę w olbrzymiej torbie zrobionej na szydełku, szukając zapewne chusteczki. Zachodziłam w głowę, co też sprowokowało ją do płaczu. Czyżby w jej życiu też był moment, gdy kochała, i nie zdobyła się na wyznanie uczuć ukochanemu? Z głową pełną domysłów wstałam z ławki, poprawiłam torbę i ruszyłam korytarzem. Moje kroki odbijały się echem od marmurowej posadzki. Po chwili zauważyłam znajomego strażnika i przystanęłam.
– Cześć, Tony.
– Jak się dzisiaj miewasz, panno Young?
– Słuchaj, mam coś do zrobienia, zanim spotkam się z koleżankami na lunch. Znasz może jakieś mniej zatłoczone miejsce na terenie muzeum? Te tłumy zwiedzających nie pozwalają mi się skupić.
– Hmm… – Tony w zamyśleniu potarł brodę. Rozległ się wyraźny dźwięk szorowania, przywodzący na myśl papier ścierny. Najwyraźniej Tony tego ranka zapomniał o goleniu. – Skrzydło muzeum ze zbiorami staroegipskimi jest obecnie wyłączone z użytku – oświadczył po chwili. – Wzbogacamy kolekcję o nowe eksponaty. Ale dzisiaj powinno być tam spokojnie. Kierowniczka wyjechała na konferencję, a bez niej niczego nie zrobią.
– Myślisz, że mogłabym tam posiedzieć? Niczego nie będę dotykać, słowo honoru. Potrzebuję po prostu zacisznego miejsca.
Tony zmarszczył na chwilę brwi w zamyśleniu. Wreszcie twarz mu się wypogodziła.
– W porządku – oznajmił z uśmiechem. – Pamiętaj tylko, żeby uważać. Trzymaj się z dala od turystów. Jeśli cię zobaczą, może im przyjść do głowy, by wejść za tobą.
– Wielkie dzięki, Tony.
– Nie ma sprawy. Zajrzyj do mnie znowu, kiedy będziesz mieć wolną chwilę.
– Tak zrobię – obiecałam, ruszając ku wyjściu wiodącemu do części z ekspozycjami specjalnymi. Po chwili zatrzymałam się i odwróciłam. – Tony, słuchaj, na wystawie fotograficznej zauważyłam pewną starszą kobietę. Siedzi tam już dość długo. Może zerknij za jakiś czas, co porabia.
– Jasne, panno Lilliano – zgodził się strażnik.
– Do zobaczenia.
Szybkim krokiem minęłam ścianę pełną fotografii i zbiegłam po schodach do głównego holu. Następnie pokonałam część, gdzie wystawiano dzieła sztuki średniowiecznej oraz Hol Krużganków, pełen gobelinów, posągów, rzeźb, mieczy, krzyży i klejnotów. Stamtąd przeszłam do muzealnego sklepu i wreszcie dotarłam do skrzydła ze zbiorami staroegipskimi.
Odczekałam, aż nikt nie będzie patrzył, po czym niepostrzeżenie wślizgnęłam się za sznur. Mimo klimatyzacji w powietrzu dawała się wyczuć wyraźna woń kurzu zbierającego się od tysięcy lat na zgromadzonych tu prastarych eksponatach. Możliwe, że podczas niedawnych prac uwolniono wielowiekowy pył. W rezultacie dawała się tu wyczuć szczególna aura właściwa starym rzeczom, których dotyka się po długim czasie.
Światła były pogaszone, eksponaty wyławiały z ciemności promienie słońca wpadające przez wielkie okna. W kilkudziesięciu salach, poświęconych poszczególnym okresom rozwoju państwa egipskiego, zgromadzono tysiące artefaktów. Wkrótce poczułam, że unoszę się swobodnie pośród czarnego oceanu historii. Otaczały mnie niewielkie przeszklone gabloty, w których kryły się mgliste pozostałości minionego czasu.
Moje spojrzenie wyłuskiwało z mroku szkatułki, w których przechowywano kosmetyki, kanopy, posągi przedstawiające bogów i boginie, papirusy grobowe oraz fragmenty rzeźbionych bloków skalnych pochodzących z różnych pradawnych świątyń. Każdy z tych zabytków krył osobną fascynującą historię. Miałam wrażenie, że wszystkie czekają, aż ktoś odnajdzie je i zdmuchnie pył piaskowca z ich powierzchni.
W pewnym momencie kątem oka dostrzegłam lśniącego ptaka. Nigdy wcześniej go tutaj nie widziałam. Czy został niedawno zainstalowany, czy może dołączano go do ekspozycji co jakiś czas? Piękny złoty sokół symbolizował egipskiego boga Horusa.
Odszukałam dobrze oświetlone miejsce i usiadłam plecami do ściany. Na kolanach ułożyłam notatnik i otworzyłam go na czystej stronie. Miałam zamiar wypisać na niej wszystkie możliwe kombinacje przedmiotów kierunkowych oraz drugich fakultetów, na które wyraziliby zgodę rodzice. Próbowałam dopasować trzy kierunki, które najbardziej mi odpowiadały, do szczególnie przez nich cenionych uczelni, gdy usłyszałam jakiś dźwięk. Hałas przywodził na myśl drapanie.
W pierwszej chwili przyszło mi do głowy, że moim tropem do nieczynnej części muzeum zakradł się jakiś turysta. Nasłuchiwałam przez kilka minut, ale hałas już się nie powtórzył. W skrzydle muzeum, w którym się znajdowałam, panowała grobowa cisza. Zganiwszy się w myśli za własną głupotę, powróciłam do studiowania pięknego katalogu pewnego college’u.
Zanim jednak zdążyłam przebrnąć przez pierwszą stronę, rozległ się głuchy odgłos, a zaraz po nim powtórzyło się drapanie. Mimo że uważałam się za osobę myślącą racjonalnie i na ogół niełatwo dającą się przestraszyć, po plecach przebiegł mi dreszcz, jakby lodowate palce przesunęły się po kręgosłupie.
Ostrożnie, by nie wydać żadnego dźwięku, odłożyłam ołówek i notatnik, i z narastającym niepokojem wsłuchiwałam się w hałasy dobiegające zza ściany. Brzmiało to jak seria drapnięć, szurnięć i zdecydowanie nieludzkich pojękiwań. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś, a może raczej coś, znajdowało się za ścianą. Żeby nie poddać się przerażeniu, próbowałam całą rzecz wytłumaczyć zdroworozsądkowo: możliwe przecież, że za hałasy odpowiedzialne było jakieś zabłąkane zwierzę.
Gdy ciszę przeciął następny złowróżbny jęk, zaczęły mi się trząść ręce. Widok drżących palców sprawił, że się zawzięłam. Nie bądź głupia, skarciłam się w myśli.
– Hej? – odezwałam się cicho. – Jest tam kto?
Wstałam i postąpiłam kilka kroków w tamtą stronę. Hałasy gwałtownie się urwały, a moje serce zamarło. Czyżby ktoś się tu ukrywał? Przecież gdyby to był pracownik muzeum, odpowiedziałby na moje pytanie.
Wstrzymując oddech, skręciłam na rogu, a wtedy drogę zagrodziła mi plastikowa zasłona. To zapewne sekcja, w której obecnie trwają prace, pomyślałam. Wewnątrz pomieszczenia było zbyt ciemno, by cokolwiek dojrzeć. Stałam tam przez całą minutę, zbierając się w sobie.
W końcu powiodłam dłonią po powierzchni zasłony, aż wreszcie moje palce natrafiły na krawędź i odsunęłam plastik. Jęknęłam ze strachu, gdy nagle z ciemności wyłonił się zarys postaci. Ten ktoś stał ledwie kilka centymetrów dalej i wpatrywał się we mnie. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie z ulgą, że przerażona dziewczyna, ściskająca kurczowo brzeg plastikowej zasłony, to tylko ja. Te same lekko falujące, długie kasztanowe włosy, wypielęgnowane najlepszymi szamponami, ta sama blada twarz i biała bluzeczka z markowego butiku, na której osiadła już warstewka muzealnego pyłu. Zdecydowanie ja. Na tabliczce umieszczonej pod wielkim eksponatem, przed którym się zatrzymałam, widniał napis: STAROŻYTNE ZWIERCIADŁO MIEDZIANE. Rozejrzałam się, żeby sprawdzić, co oprócz tego znajduje się w sali.
Na lśniącej posadzce rozłożono płachtę ochronną, którą pokrywały teraz trociny. Gdzieniegdzie leżały pojedyncze deski przycięte w różne kształty. Sięgnęłam po leżącą najbliżej i podparłam nią plastikową zasłonę, tak by z zewnątrz wpadało jakiekolwiek światło, po czym ruszyłam w głąb sali.
Na prowizorycznych półkach ustawiono liczne artefakty, które w półmroku przybrały postać enigmatycznych ciemnych kształtów. Rozpoznawałam wśród nich zarysy posążków. Co kilka kroków przejście tarasowały skrzynie, poukładane jedna na drugiej. Skoro eksponaty sprowadzono do muzeum niedawno, tłumaczyłam sobie w myśli, dziwne hałasy, które przed chwilą słyszałam, zapewne były sprawką jakiegoś gryzonia, który zamieszkał w jednej ze skrzyń. To również tłumaczyłoby ciszę, jaka zapadła w momencie, gdy przekroczyłam próg pomieszczenia.
Nie widziałam tu nic nietypowego dla przestrzeni muzealnej – w jednym kącie stał pojemnik z narzędziami, kawałek dalej leżała pilarka tarczowa. Wypełnione trocinami skrzynie pełne były egipskich skarbów. Tak jak obiecałam Tony’emu, powstrzymywałam się przed dotykaniem czegokolwiek. Po cichu i ostrożnie kluczyłam po sali, aż nagle zauważyłam jakąś dziwną złocistą poświatę za skrzyniami. Kiedy znalazłam się przed olbrzymim sarkofagiem, z wrażenia aż jęknęłam.
Górne wieko, oparte pod kątem o dolną część trumny, było absolutnie fascynujące. Pochłaniałam wzrokiem detale płaskorzeźby – przedstawiała przystojną twarz, w której oczodoły wprawiono oszlifowane zielone kamienie szlachetne; postać trzymała skrzyżowane na piersi laskę i bicz; drobne złote ornamenty pozwalały się domyślić, że w starożytnym Egipcie była to ważna osoba. Moje palce mimo woli powędrowały do ołówka i notatnika.
Rozpoznałam powtarzający się wzorzec trójkowy – ukazano tu trzy ptaki, trzech bogów, trzy pary skrzydeł i trzy pary ramion. Zachodząc w głowę, co też mogą oznaczać, ruszyłam dalej. List przewozowy na jednej ze skrzyń zawierał następującą informację:
MUMIA NIEWIADOMEGO POCHODZENIA
ZNALEZIONA W 1989
DOLINA KRÓLÓW
EGIPT
Byłam już zafascynowana przygotowywaną wystawą, jednak nie dostrzegałam tu niczego budzącego podejrzenia. Nigdzie nie znalazłam zwierzęcych odchodów. Nie zauważyłam żadnej popiskującej myszki przyczajonej w kącie. Ani śladu po rabusiach grobów czy krwiożerczych przeklętych mumiach. Miejsce wydawało się zupełnie opuszczone, nie przebywali tu nawet pracownicy.
Miałam już skierować się do wyjścia, gdy nagle uświadomiłam sobie dwie rzeczy równocześnie: po pierwsze, we wnętrzu wypełnionego trocinami sarkofagu brakowało mumii; a po drugie, w warstwie pyłu pokrywającego płachtę na posadzce dojrzałam wyraźnie odciśnięte ślady stóp. Nie zrobiłam ich ja – były to odciski bosych stóp, a co dziwniejsze, wiodły od sarkofagu.
Zaciekawiona, odsunęłam na bok obawy i ruszyłam za śladami. Prowadziły alejką pomiędzy skrzyniami, która po chwili okazała się ślepym zaułkiem. Wbrew moim filmowym skojarzeniom nie rozległa się w tej chwili dramatyczna muzyka. Nie wyczułam też obrzydliwego odoru rozkładu i śmierci, a z ciemności nie łypnęły na mnie złowrogo ślepia jakiegoś obrzydliwego potwora.
Uznawszy, że dałam się ponieść wyobraźni, zaczęłam się powoli wycofywać ku plastikowej zasłonie. Mijałam miedziane zwierciadło, gdy wtem z ciemności wystrzeliła jakaś ręka i chwyciła moje ramię. Mój krzyk odbił się echem od zgromadzonych zabytków. Lodowate oczy złotych bogów i kamiennych posągów pozostały jednak równie nieruchome jak wszystko wokół i wpatrywały się w pustkę.
Ciąg dalszy w wersji pełnej