Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przebudzeni - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przebudzeni - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 352 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

AL­KHA­DAR

War­sza­wo! nie­wol­ni­co! kie­dyś na po­ra­nio­ne cia­ło ba­lo­we sza­ty wdzie­wa­ła i wdzię­czy­łaś się do wro­ga ma­lo­wa­ną twa­rzą, i sza­la­łaś ucie­chą na nie­po­ro­słych jesz­cze mo­gi­łach twych dzie­ci – z po­gar­dą od­wra­ca­łem wzrok od cie­bie i klą­łem cię, hań­bią­cą swo­je wdo­wień­stwo; ale dziś, gdy szał mi­nął, gdyś od­trą­ci­ła od sie­bie uści­ski car­skie­go ra­mie­nia i za­rzu­ciw­szy na bar­ki ża­ło­bę krzyk­nę­łaś: „cier­pię… wie­rzę…”, dziś klę­kam przed tobą, mę­czen­ni­co, i proch, co się u nóg twych wala – to moje na­masz­cze­nie.

Każ­da myśl, każ­dy czyn, któ­rym się na­ród od­zy­wa – za­tęt­nił naj­pier­wej w to­bie jako krew w ser­cu i wstał przez cie­bie po­czę­ty, two­ją bo­le­ścią ochrzczo­ny; więc po­wieść, co ma za­wie­rać dzie­je obec­nych chwil, od cie­bie za­cząć się musi – w two­ich mu­rach mu­szę szu­kać prze­bły­sków świ­tu, po­dob­nych świa­teł­kom prze­glą­da­ją­cym przez mgłę nad­wi­ślań­ską w za­ra­nie.

Za­czy­nam więc moją po­wieść w War­sza­wie, przy uli­cy Wą­ski Du­naj, na pierw­szym pię­trze. Na uli­cach już po­ciem­nia­ło – wie­czór był wil­got­ny, drob­ny gę­sty deszcz dzwo­nił po szy­bach. W po­ko­ju skrom­nie, ale gu­stow­nie ume­blo­wa­nym sie­dział mło­dy czło­wiek przy biur­ku, 'Wśród ksią­żek i pa­pie­rów. Blask bia­łej lam­py pa­dał na roz­ło­żo­ne kar­ty geo­gra­ficz­ne, oświe­cał twarz mło­dzień­ca – resz­ta przed­mio­tów w po­ko­ju była wpół­cie­niu nie­wy­raź­nym, co mnie uwal­nia od szcze­gó­ło­we­go ich wpi­su, wspo­mnę tyl­ko o oszklo­nej sza­fie na­peł­nio­nej książ­ka­mi; wpó­łu­chy­lo­ne bo­wiem drzwi tej sza­fy każą nam się do­my­ślać, że miesz­ka­niec tego po­ko­ju ma chęć i moż­ność kształ­ce­nia się – i bi­blio­tecz­ka nie słu­ży tyl­ko do upięk­sze­nia po­ko­ju, do za­do­wol­nie­nia li­te­rac­kiej próż­no­ści. Mło­dy sie­dział po­chy­lo­ny – żywe, nie­bie­skie oczy miał utkwio­ne w książ­kę, a ścią­gnię­te nad ocza­mi brwi i mars, co mu cie­niem dzie­lił wy­so­kie czo­ło na dwie po­ło­wy, po­ka­zy­wa­ły wiel­kie za­ję­cie umy­sło­we. Twarz miał ścią­głą jak go­tyc­kie rzeź­by, wło­sy ja­sne, dłu­gie, w tył za­rzu­co­ne. Mło­dy czło­wiek cza­sa­mi wsta­wał – za­my­ślo­ny cho­dził po po­ko­ju i znów sia­dał przy biur­ku i po­chy­lał się nad książ­ką. Ze­gar mały ścien­ny za­sy­czał, wy­dzwo­nił dzie­wią­tą, a nie­dłu­go po­tem dał się sły­szeć na scho­dach stęp cięż­kie­go, mę­skie­go cho­du, drzwi się otwar­ły i wszedł ja­kiś czło­wiek bar­czy­sty, kształ­tów her­ku­le­so­wy­eh, czar­no za­ra­sta­ją­cy. – Do­bry wie­czór, Wła­dy­sła­wie.

– Al­kha­dar! – rzekł Wła­dy­sław i wstał na przy­wi­ta­nie go­ścia.

Al­kha­dar rzu­cił na sto­łek la­skę i czap­kę, uści­snął rękę Wła­dy­sła­wa i usiadł przy biur­ku przy­pa­tru­jąc się pil­nie książ­kom roz­ło­żo­nym.

– Prze­szko­dzi­łem ci – cóż ro­bisz?

– Pra­cu­ję te­raz nad hi­sto­rią Wscho­du – rzekł go­spo­darz sia­da­jąc – uczę się od­czy­ty­wać hie­ro­gli­fy. Mo­zol­na to pra­ca po odro­bi­nie od­chy­lać to wie­ko, ja­kim Egipt za­mknął swo­ją prze­szłość przed nami.

– I ta pra­ca cię zaj­mu­je, za­do­wal­nia? – spy­tał przy­by­ły, pa­trząc ba­da­ją­co, głę­bo­ko w twarz Wła­dy­sła­wa.

– I ko­góż by nie za­do­wol­ni­ła? Śle­dzić, ba­dać każ­dy nerw ludz­ko­ści, do­cho­dzić do jego po­cząt­ków, pa­trzyć na jego roz­wój, z okru­chów po­zo­sta­łych skła­dać po­sąg dzie­jów, od­two­rzyć so­bie ży­cie, co umar­ło – to trud, ale po­łą­czo­ny z roz­ko­szą.

– A cel tego tru­du?

– Wie­dzieć, co było…

– To mało. Taka pra­ca przy­po­mi­na mi cmen­tarz i gra­ba­rzy od­grze­bu­ją­cych sta­re gro­by, by no­wym tru­pom zro­bić miej­sce. Mnie się zda­je, że hi­sto­ryk jak ana­tom po­wi­nien kra­jać tru­pa prze­szło­ści nie na to, by go znać, ale aby z nie­go na­uczyć się le­czyć ży­wych.

– To za­da­nie ma hi­sto­ria.

– W sło­wach, w czy­nie tego nie wi­dzia­łem nig­dzie. Albo ludz­kość zmie­nia się jak ka­me­le­on, albo hi­sto­ry­cy są zły­mi le­ka­rza­mi. Ja lu­bię hi­sto­rię, ale tyl­ko o tyle, o ile mogę ją za­sto­so­wać w ży­ciu. Zresz­tą wię­cej mnie ob­cho­dzi co bę­dzie niż co było. Wy­nik­nę­ło to może po czę­ści z mego ży­cia. Sam od mło­do­ści grze­ba­łem się w górę, za sobą nie mia­łem nic, przed sobą wszyst­ko; więc myśl i wzrok przy­wy­kły pa­trzeć na­przód, w górę.

– Jak to sam? a ro­dzi­ce?

– Dziec­kiem mnie od­umar­li.

– I bez ni­czy­jej po­mo­cy do­sze­dłeś aż do uni­wer­sy­te­tu? – za­py­tał zdzi­wio­ny Wła­dy­sław, nie poj­mu­jąc, jak moż­na bez po­mo­cy ro­dzi­ców lub krew­nych po­świę­cać się na­ukom, któ­re po dłu­gich la­tach do­pie­ro dają to, co na­zy­wa­my chle­bem po­wsze­dnim.

– Dłu­gie to hi­sto­rie…

– I ta­jem­ni­cze?…

– Nie, ta­jem­ni­cy w nich nie ma, ale nie­rad o tym mó­wię.

– Dla­cze­go?

– Boję się, by ktoś po­wie­ści mego ży­cia nie wziął za skar­gę, za przy­mó­wie­nie się o li­tość. Ja tego nie lu­bię. Co mam – to wła­sne, to za­pra­co­wa­ne – to mi wy­star­cza.

– Ale jak mo­głeś so­bie dać radę? – py­tał Wła­dy­sław przy­su­wa­jąc się z cie­ka­wo­ścią i ro­dza­jem – usza­no­wa­nia do swe­go ko­le­gi.

– Jak? bar­dzo ła­two. W ubo­gim dziec­ku było ja­kieś pra­gnie­nie wy­do­by­cia się na wierzch ży­cia, chęć pra­cy i wola. To czar­no­księ­skie moje po­tę­gi. – Ro­dzi­ce moi byli chło­pa­mi. Oj­ciec umarł wcze­śniej, po­tem mat­ka. Mat­kę pa­mię­tam tro­chę, jak przez mgłę – na­uczy­ła mnie pa­cie­rza – to jed­no, co po niej do­sta­łem w spu­ściź­nie, i tę pa­miąt­kę zgu­bi­łem gdzieś po dro­dze ży­cia… Po­tem pa­sa­łem by­dło u są­sia­da na­sze­go, za to mia­łem przy­odzie­wę i wy­ży­wie­nie. Ale ży­cie bez­czyn­ne, na pa­stwi­sku, nu­dzi­ło mnie, chcia­ło mi się cze – goś, sam nie wie­dzia­łam cze­go. A naj­przód gnie­wa­ło mnie i mar­twi­ło, że ksiądz i or­ga­ni­sta pa­trzą w kil­ka po­czer­nio­nych kar­tek i Bóg wie co z nich mó­wią, a ja pa­trzał nie­raz cały dzień i by­łem taki mą­dry, jak przed­tem. Dzia­ło mi się wte­dy coś po­dob­ne­go, jak to­bie, gdy pa­trzysz w hie­ro­gli­fy. Or­ga­ni­sta zmiar­ko­wał chęć moją i zimą wy­pro­sił mnie nie­raz od służ­by u są­sia­da i czy­tać uczył. Ja­każ to była dla mnie ra­dość i duma, gdym całą książ­kę prze­czy­tać umiał – czu­łem taką dumę, jak sta­ro­żyt­ni, gdy sta­nąw­szy u Her­ku­le­so­wych Słu­pów mnie­ma­li, że wi­dzą krań­ce świa­ta. Ale wnet spo­kor­nia­łem, gdy or­ga­ni­sta po­ka­zał mi inną książ­kę, na któ­rej ani rusz – nic czy­tać nie umia­łem. Więc zno­wu do or­ga­ni­sty w proś­by – zno­wu mnie uczył, po­ka­zy­wał. Po­czci­wy or­ga­ni­sta – nie­raz w snach jego czer­wo­ny nos sta­wał nade mną jak anioł opie­kuń­czy… ty się śmie­jesz, Wła­dziu? dziw­no ci, że po­czciw­ca nie ide­ali­zu­ję – dar­mo! ta­kim go za­pa­mię­ta­łem, ta­kim go ko­cham. Czyż dziec­ko ma nie ko­chać mat­ki z oszpe­co­ną twa­rzą, albo kłaść jej na twarz aniel­skie ma­ski, na tę twarz, któ­rą wi­dzia­ło w nocy nad swą ko­ły­ską, nad łóż­kiem, na któ­re go cho­ro­ba rzu­ci­ła? – Ale wra­cam do or­ga­ni­sty i do sie­bie. Od owe­go cza­su bra­łem książ­kę po książ­ce – i co­raz ja­śniej ro­bi­ło się w gło­wie. Do­wie­dzia­łem się, że jest wię­cej zie­mi nad ten ka­wał, com wi­dział z dzwon­ni­cy, że jest wię­cej lu­dzi na świe­cie niż tych, któ­rych wi­dzia­łem na od­pu­ście, i wy­ro­zu­mo­wa­łem so­bie, że gdzieś da­lej tak­że ksią­żek tro­chę wię­cej być musi niż na sto­le pana or­ga­ni­sty – i coś rwa­ło w świat – do lu­dzi. Ta­kie czy­ta­nie i roz­my­śla – nie roz­wi­ja­ło po­wo­li umysł, zy­ska­łem sam du­cho­wo wie­le, ale mój go­spo­darz bar­dzo mało. Nie­raz gdym się za­czy­tał, by­dło wla­zło w szko­dę, nie­raz słon­ko daw­no ze­szło z po­łu­dnia, a o by­dle i o mnie ani sły­chu w domu. Aż tu na­gle wi­dzę za sobą go­spo­da­rza ma pa­gór­ku, jak gro­zi, klnie i krzy­czy: „Ka­sper! Ka­sper!”

– Więc to two­je imię wła­ści­we? – spy­tał Wła­dy­sław. – Nie­raz już chcia­łem cię za­py­tać, dla­cze­go i kie­dy Al­kha­da­rem cię prze­zwa­no?

– Znasz po­wieść pod tym arab­skim ty­tu­łem, co zna­czy: prze­zna­cze­nie. Po­wieść ta żywe mię­dzy nami obu­dzi­ła za­ję­cie i dys­pu­ty o prze­zna­cze­niu. Ja li­czy­łem się do naj­za­pa­leń­szych obroń­ców Al­kha­da­ra i stąd moje imię.

– I cóż da­lej się z tobą sta­ło? – py­tał cie­ka­wie Wła­dy­sław – któż się za­jął tobą?

– Po­wie­ści mó­wią przez cie­bie, Wła­dy­sła­wie – chcesz ja­kie­goś bo­ga­te­go pana, któ­re­mu by wpa­dło w oczy wiej­skie chło­pię – bie­rze go ze sobą do mia­sta – daje uczyć itd. – Nie­ste­ty – rzad­ko ży­cie jak po­wieść się zło­ży – i ze mną tak było. Sa­me­mu so­bie wi­nien je­stem pra­wie wszyst­ko. To sam po­wta­rzam dziś tro­chę z dumą – daw­niej czę­sto z wes­tchnie­niem je po­wta­rza­łem.

Mó­wi­łem ci, że go­spo­darz nie­raz mnie szu­kać mu­siał i z pa­gór­ka na­wo­ły­wać do domu. Nie wy­cho­dził wte­dy sam, ale zwy­kle mie­wał w ręce uździel­ni­cę lub pę­tacz­kę na ko­nie, któ­rej kształ­ty, skrę­ty i guzy nie­raz z za­dzi­wia­ją­cą do­kład­no­ścią od­fo­to­gra­fo­wa­ły się na mo­jej suk­man­ce. Tę ope­ra­cję dość czę­sto i z za­mi­ło­wa­niem po­wta­rzał mój go­spo­darz, szcze­gól­niej, gdy wra­cał od stro­ny karcz­my. Po­rzu­ci­łem więc jed­ne­go dnia ro­dzin­ną wio­skę i ucie­kłem do naj­bliż­sze­go mia­stecz­ka. Li­cha to była mie­ści­na: ko­ściół i kil­ka mu­ro­wa­nych do­mów róż­ni­ły ją nie­co od wsi; dla mnie jed­nak ta mie­ści­na pysz­ną sto­li­cą się wy­da­wa­ła i wcho­dzi­łem do niej z oba­wą i po­ko­rą, lubo nie bez pew­nej otu­chy i wia­ry w sie­bie. „Czło­wiek z wy­kształ­ce­niem nie umrze z gło­du”, ma­wiał pan or­ga­ni­sta – a ja umia­łem czy­tać, pi­sać i ra­cho­wać, co w moim prze­ko­na­niu ów­cze­snym sta­no­wi­ło apo­geum wy­kształ­ce­nia. Zmie­ni­łem wkrót­ce to zda­nie, gdym sta­nął przed ba­ka­ła­rzem miej­sco­wym, pro­sząc go o ja­kie za­trud­nie­nie od­po­wied­nie mo­jej na­uce, a on ki­wa­jąc nade mną gło­wą z po­li­to­wa­niem ra­dził wró­cić na wieś i by­dło paść. Po­czer­wie­nia­łem cały, roz­be­cza­łem się i nuż pro­sić ba­ka­ła­rza, by mi nie za­gra­dzał losu, by mi po­mógł wy­grze­bać się na czło­wie­ka, gdy mam chęć do pra­cy. Pan ba­ka­łarz był nie­wzru­szo­ny – ar­gu­men­to­wał, że te­raz lada chłop pnie się w górę i dla­te­go lu­dzie tacy jak on mu­szą się na sta­re lata po­nie­wie­rać i nie znaj­du­ją od­po­wied­nie­go sta­no­wi­ska. – Już za­bie­ra­łem się odejść, gdy we drzwiach po­ka­za­ła się okrą­gła twarz w czep­cu, któ­re­go koń­ce jak wa­chlarz chwia­ły się za każ­dym po­ru­sze­niem. Była to, jak się póź­niej do­wie­dzia­łem, do­stoj­na mał­żon­ka pro­fe­so­ra. W tej chwi­li była dla mnie czymś wię­cej – była ową księż­nicz­ką za­cza­ro­wa­ną w żabę, o któ­rej nie­raz w zi­mo­wych wie­czo­rach na­słu­cha­łem się na wsi sie­dząc na przy­piec­ku. Pani pro­fe­so­ro­wa bo­wiem, do­wie­dziaw­szy się, o co rzecz cho­dzi, za­pro­po­no­wa­ła mę­żo­wi, czy­by mnie nie wziął do służ­by na miej­sce ja­kie­goś Wojt­ka, któ­ry uciekł – a za to mógł­bym się cza­sem w szko­le przy­słu­chać mą­dro­ści pana pro­fe­so­ra. – Zo­sta­łem więc u nich. Róż­nie mi tam by­wa­ło: sy­pia­łem w ko­mór­ce pod scho­da­mi. Miej­sce to szcze­gól­niej w zi­mie nie bar­dzo po­wab­ne było; ra­dzi­łem so­bie więc, jak mo­głem – to za­pra­sza­łem do sie­bie na noc du­że­go psa ka­mie­nicz­ne­go, któ­re­go sier­ścią się grza­łem, to w wor­ki kła­dłem sło­mę i za­pa­ko­waw­szy się jak me­bel w to za­wi­niąt­ko, na­chu­cha­łem we­wnętrz cie­płe­go po­wie­trza i za­ci­ska­jąc wo­rek koło szyi ba­łem się o utra­tę dro­go na­by­te­go cie­pła jak ską­piec o swe skar­by. Ja­da­łem ze słu­żą­cą w kuch­ni, w szko­le sia­dy­wa­łem pod pie­cem. Za to na brak ro­bo­ty skar­żyć się nie po­trze­bo­wa­łem. Pani pro­fe­so­ro­wa była ge­nial­niej­sza w wy­naj­dy­wa­niu za­trud­nień niż egip­scy ka­pła­ni. Tyl­ko noc więc mia­łem do roz­po­rzą­dze­nia – i wśród gło­śne­go chra­pa­nia pań­stwa pro­fe­sor­stwa, przy ogar­ku wy­pro­szo­nym u słu­żą­cej czy­ty­wa­łem, co mi wpa­dło pod rękę – pi­sy­wa­łem prze­kup­kom li­sty, prze­pi­sy­wa­łem miesz­czań­skim pan­nom mo­dli­twy, czym so­bie jaki taki grosz zło­ży­łem.

Pil­ność moja i po­stęp za­dzi­wia­ły pro­fe­so­ra i zjed­na­ły mli jego ła­ski, i nie­raz, gdy pan pro­fe­sor na jar­mark miał wy­jeż­dżać lub szedł na pre­fe­ran­sa do pro­bosz­cza, mnie za­stęp­cą mia­no­wał. Z pro­wi­zo­rycz­ne­go zo­sta­łem rze­czy­wi­stym pro­fe­so­rem. Pro­fe­sor bo­wiem umarł, a bur­mistrz z pro­bosz­czem zgo­dzi­li się na to, bym go za­stą­pił, z wa­run­kiem, że po­ło­wy pen­sji pro­fe­sor­skiej zrze­kę się na rzecz wdo­wy nie­bosz­czy­ka. Sta­ną­łem więc u kre­su mo­ich ma­rzeń. „Pan pro­fe­sor” – mó­wio­no w mie­ście, „pa­nie pro­fe­so­rze” – wo­la­ły dzie­ci, „je­stem pro­fe­so­rem!” – ma­wia­łem nie­raz z dumą do sie­bie stro­jąc się przed zwier­cia­dłem w sto­ją­ce koł­nie­rzy­ki na sumę do ko­ścio­ła. To­wa­rzy­sze mo­ich lat dzie­cin­nych – pa­stu­chy – z usza­no­wa­niem czap­ki przede mną uchy­la­li. – Nic mi więc nie bra­ko­wa­ło do szczę­ścia, gdy wtem przy­je­chał na wa­ka­cje do na­sze­go mia­sta sio­strze­niec księ­dza pro­bosz­cza, aka­de­mik. Ze­sze­dłem się z nim na od­pu­ście, na śnia­da­niu u księ­dza pro­bosz­cza. Mó­wił nam o rze­czach, o któ­rych nie mia­łem wy­obra­że­nia, o książ­kach, któ­rych nie czy­ta­łem, o umie­jęt­no­ściach, któ­rych nie zna­łem. Wstyd pa­lił mi twarz, czu­łem się upo­ko­rzo­ny, przy­gnie­cio­ny. Wcze­śniej wró­ci­łem do domu – sło­wa aka­de­mi­ka szu­mia­ły mi cią­gle w uszach, sta­ły mi w my­śli jak zwy­cię­stwa Mil­tia­de­sa przed Te­mi­sto­klem i spać mi nie dały. Tru­chla­łem, gdym po­my­ślał, że mo­głem się ze­sta­rzeć, umrzeć i nie wie­dzieć tego, co wie­dział sio­strze­niec księ­dza pro­bosz­cza. Świat za gó­ra­mi wa­bił mnie zno­wu. „Je­stem jesz­cze mło­dy – mogę się uczyć – mu­szę się uczyć”, po­wie­dzia­łem so­bie i z koń­cem roku, po­że­gnaw­szy mój sto­łek pro­fe­sor­ski, księ­dza pro­bosz­cza i dzie­ci, wy­bra­łem się pie­cho­tą do War­sza­wy. Tu po­czę­ło się moje dość przy­kre pa­so­wa­nie z lo­sem. Zie­lo­ne na­dzie­je po­żół­kły. Skrom­ne bo­wiem za­so­by moje wy­czerp­nę­ły się wkrót­ce, lek­cyj, jako nie­zna­jo­my, do­stać nie mo­głem – mu­sia­łem więc w pół roku po­rzu­cić szko­ły i iść do skle­pu. I tam pra­co­wa­łem nad sobą; po­wo­li roz­pa­trzyw­szy się w War­sza­wie po­zna­łem się z jed­nym rze­mieśl­ni­kiem, któ­re­mu dzie­ci uczyć mia­łem. Po­rzu­ci­łem więc sklep i wró­ci­łem zno­wu do szkół.

Tu na­gle prze­stał Al­kha­dar i chwil­kę przy­słu­chi­wał się cze­muś. Na scho­dach sły­chać było czy­jeś kro­ki, ktoś prze­szedł koło drzwi i po­szedł na wyż­sze pię­tro. Al­kha­dar spoj­rzał na ze­ga­rek – była już dzie­sią­ta.

– A to się za­sie­dzia­łem i roz­ga­da­łem – rzekł wsta­jąc

– Kończ, Al­kha­da­rze – pro­sił go Wła­dy­sław, zmu­sza­jąc do sie­dze­nia. – Mó­wisz mi o rze­czach, o któ­rych wy­obra­że­nia nie mia­łem. Dla mnie od dzie­ciń­stwa opie­ka ro­dzi­ców wy­go­da­mi i przy­jem­no­ścia­mi wy­ście­la­ła tę twar­dą dro­gę ży­cia, po któ­rej ty z ta­kim tru­dem iść mu­sia­łeś. Cierp­kie to two­je ży­cie, ale peł­ne uro­ku.

– Po­etycz­ne – rzekł tro­chę szy­der­czo Al­kha­dar – tak – po­etycz­ne jak za­pa­dła w zie­mi wie­śnia­cza cha­ta. Ma­larz, po­eta za­chwy­ci się pięk­no­ścią jej, a nie po­my­śli, że to nę­dza po­chy­li­ła cha­tę, że w niej nie­do­sta­tek, a może i cier­pie­nie miesz­ka. Cho­ro­bli­wa ta wa­sza po­ezja szu­ka ruin, by pła­kać nad nimi.

Wła­dy­sław nie słu­chał ostat­nich słów ko­le­gi, sie­dział za­my­ślo­ny i wi­docz­nie ja­kąś my­ślą za­ję­ty.

– Al­kha­da­rze – rzekł po chwi­li – wiem, że i te­raź­niej­sze two­je po­ło­że­nie nie­naj­lep­sze być musi. Lek­cje mę­czą cię, a nie za­bez­pie­cza­ją do­sta­tecz­ne­go utrzy­ma­nia. Ja mam aż nad­to od ro­dzi­ców. wy­star­czy nam obom… – do­dał nie­śmia­ło, bio­rąc ko­le­gę za rękę, i w oczach za­krę­ci­ły mu się łzy.

– A co – nie po­wie­dzia­łem? i ty jak dru­dzy – i zno­wu li­tość. Do­bre masz ser­ce, gdy da­jesz – ja może złe, że nie bio­rę; ale tak zo­stać już musi. Boję się do­bro­dziejstw – może nie umiał­bym być wdzięcz­nym…

– Ja tego nie żą­dam…

– Nie, nie, nie chcę – nie mów mi o tym, je­że­li chcesz mnie wi­dzieć u sie­bie. Masz do­bre ser­ce, Wła­dziu, i cnót peł­ne – jed­nej ci tyl­ko bra­ku­je… naj­więk­szej…

– Co ta­kie­go? – spy­tał Wła­dy­sław.

– Tego ci nie po­wiem – to po­win­no zwo­dzić się w to­bie, wyjść z cie­bie samo – a wte­dy bę­dzie cno­tą…

– A jak nie zro­dzi się – więc wciąż mam chro­mać? Pro­szę cię, po­wiedz.

Al­kha­dar na­my­ślał się chwil­kę, wresz­cie rzekł: – Za­nad­to głę­bo­ko sie­dzisz w hie­ro­gli­fach i egip­skie sar­ko­fa­gi za­sło­ni­ły ci zie­mię ro­dzin­ną.

– My­lisz się – rów­nie skrzęt­nie grze­bię w kra­jo­wych kro­ni­kach.

Al­kha­dar się uśmiech­nął.

– I to ma być do­syć? – spy­tał. – Wy­da­jesz mi się te­raz po­dob­ny do czło­wie­ka, któ­ry ze wzgó­rza pa­trzy na wy­lew rze­ki chło­ną­cej do­by­tek i lu­dzi i robi na­uko­we po­strze­że­nia, i bada na­tu­rę rze­ki.

– Nie ro­zu­miem cię.

– To źle – rzekł krót­ko, cierp­ko Al­kha­dar i nie­cier­pli­wość, nie­za­do­wo­le­nie ma­lo­wa­ło się na jego twa­rzy. – Grze­biesz, Wła­dy­sła­wie, w sta­rych trum­nach, gdy na­oko­ło cie­bie wre fala no­wych dzie­jów, strasz­nych, bo­le­snych.

– Po­ety­zu­jesz, Al­kha­da­rze – War­sza­wa te­raz spo­koj­na… po krwa­wych de­mon­stra­cjach prze­szło­rocz­nych śla­du nie ma.

– Więc śpi War­sza­wa? więc ofia­ry były próż­ne?

– Tego nie mó­wię. Wie­rzę, że żad­na kro­pla krwi mar­nie nie prze­pa­da, ale…

– Ale cóż?

– Ale ofiar już do­syć – może za­nad­to.

– I ja tak my­ślę – więc cóż ro­bić? – Cze­kać…

– Nie ro­zu­mie­my się – rzekł opry­skli­wie Al­kha­dar i po­że­gnaw­szy zdzi­wio­ne­go Wła­dy­sła­wa pręd­ko wy­szedł.

Wła­dy­sław stał dłu­go pa­trząc za nim – ru­szył ra­mio­na­mi i po­czął cho­dzić po po­ko­ju trąc w za­my­śle­niu bia­łe czo­ło.

– Dziw­ny ten Al­kha­dar – my­ślał – raz we­so­ły, lek­ki, roz­trze­pa­ny – to zno­wu po­waż­ny, za­gad­ko­wy – cze­go on chce?

Po­stą­pił ku oknu, otwo­rzył je i pa­trzał na uli­cę. Po świe­żo spa­dłym desz­czu zwil­żo­ne ka­mie­nie od­bi­ja­ły świa­tło la­tar­ni jak we­nec­kie ka­na­ły – ruch był wiel­ki. Wtem po­strzegł przy bla­sku la­tar­ni dwóch lu­dzi wy­cho­dzą­cych z domu, w któ­rym miesz­kał. Je­den z nich… zda­wa­ło mu się, że to Al­kha­dar – dru­gie­go tak­że gdzieś wi­dział. Wy­chy­lił się z okna, by się le­piej przy­pa­trzyć, ale zni­kli w za­krę­cie uli­cy. – To pew­nie nie on – per­swa­do­wał so­bie – on już daw­no wyjść mu­siał.

I po­czął przy­pa­try­wać się obo­jęt­nie prze­cho­dzą­cym. Mimo bło­ta lu­dzie tłum­nie ro­ili się po uli­cy – gwar idą­cych, roz­ma­wia­ją­cych mie­szał się z tur­ko­tem do­ro­żek, cza­sem gło­śniej­szy uśmiech, pio­sen­ka, któ­rą gwiz­dał ulicz­nik, lub sen­ty­men­tal­ny głos ka­ta­ryn­ki sil­niej­szym to­nem wy­bie­ga­ły z tego gwa­ru.

– Śmiesz­ny Al­kha­dar, i on to na­zy­wa falą no­wych dzie­jów. – za­koń­czył Wła­dy­sław i uspo­ko­jo­ny tą uwa­gą wró­cił do biur­ka i za­to­pił myśl w egip­skich hie­ro­gli­fach.SPI­SKO­WI

Nie my­lił się Wła­dy­sław i wca­le mu się nie prze­wi­dzia­ło, że Al­kha­dar wy­cho­dził z domu z ja­kimś nie­zna­jo­mym. Rze­czy­wi­ście to był on, ale zmie­nio­ny da nie­po­zna­nia. Czar­ne, by­stre oczy za­sło­nił nie­bie­ski­mi oku­la­ra­mi, dłu­gi sur­dut z wą­ski­mi rę­ka­wa­mi, bia­łe, sto­ją­ce koł­nie­rzy­ki ta­mu­ją­ce swo­bod­ne ru­chy twa­rzy i czar­na chust­ka po for­mie okrę­ca­ją­ca mu szy­ję zmie­ni­ły buń­czucz­ne­go Al­kha­da­ra w ja­kąś biu­ro­wą ma­chin­kę ży­ją­cą, dzia­ła­ją­cą bez wła­snej Woli, po­dług woli pa­ra­gra­fów. Nie­zna­jo­my szedł obok nie­go w mil­cze­niu. We­szli do pi­wiar­ni i usie­dli we fra­mu­dze okna przy sto­li­ku. Tu mo­że­my le­piej przy­pa­trzyć się to­wa­rzy­szo­wi Al­kha­da­ra. Ubiór jego zdra­dzał czło­wie­ka mniej za­moż­ne­go. Twarz okrą­gła, chu­da, sło­wiań­skie­go skła­du, wło­sy ja­sne, gę­ste, na­je­żo­ne i nie­co w nie­ła­dzie. Oczy w głąb wsu­nię­te, błę­kit­ne, żywo la­ta­ją­ce i sil­nie roz­dę­te noz­drza świad­czy­ły o na­mięt­nej du­szy i sil­nym cha­rak­te­rze. W tej chwi­li był nie­spo­koj­ny, roz­tar­gnio­ny, co się szcze­gól­niej w ner­wo­wych po­ru­sze­niach rąk prze­bi­ja­ło. Al­kha­dar śle­dził pil­nie uspo­so­bie­nie swe­go to­wa­rzy­sza.

– Cze­mu nie pi­jesz, Lu­dwi­ku? – spy­tał go ci­cho, spo­koj­nie.

– Zim­no mi cze­goś, nie­do­brze. Tam­te­go nie ma jesz­cze?

– Przyj­dzie za­pew­ne nie­dłu­go – pij­my.

To mó­wiąc pod­niósł szklan­kę do ust, jak­by tym przy­kła­dem chciał za­chę­cać to­wa­rzy­sza. Po­tem zno­wu spo­koj­nie roz­glą­dał się po to­wa­rzy­stwie, rzu­ca­jąc od cza­su do cza­su spoj­rze­nia ku drzwiom.

W pi­wiar­ni było gwar­no, go­rą­co. Przy sto­li­kach róż­ne to­czy­ły się roz­mo­wy.

– Niech żyje wiel­ki ksią­żę! – wrza­snął któ­ryś z pod­pi­tych miesz­czan.

Al­kha­dar spoj­rzał po­gar­dli­wie na opil­cę – to­wa­rzysz jego przy­gryzł war­gi.

– Bóg by dał, żeby wiel­ki ksią­żę jak naj­prę­dzej do nas zje­chał – za­ga­dał gło­sem bez­dź­więcz­nym, gli­nia­nym ja­kiś chu­dy urzęd­nik.

– Ode­tchnie­my nie­co i może le­piej nam bę­dzie – rzekł pierw­szy miesz­cza­nin.

– Al­boż to nam źle te­raz? – wtrą­ci­ła ja­kaś fi­gur­ka po­dej­rza­nej miny.

Miesz­cza­nin spoj­rzał na mó­wią­ce­go, obej­rzał go od gło­wy do nóg, od­wró­cił się, splu­nął i mruk­nął:

– Bierz li­cho dzi­siej­sze na­sze ży­cie…

– Ci­cho, ku­mie, go­tów kto pod­słu­chać – cy­ta­de­la nie ba­wa­ria – szep­nął kum na ucho.

– Pal dia­bli – wszyst­ko mi jed­no – krzy­czał miesz­cza­nin opie­ra­jąc się ku­mo­wi, któ­ry go z pi­wiar­ni wy­cią­gnąć usi­ło­wał.

W tej chwi­li wszedł ja­kiś wy­so­ki, przy­stoj­ny męż­czy­zna do pi­wiar­ni – prze­rzu­cił oczy­ma po zgro­ma­dzo­nych, za­trzy­mał się na Al­kha­da­rze – zda­wa­ło się, że so­bie ocza­mi ja­kieś zna­ki rzu­ci­li – po­tem usiadł spo­koj­nie i ka­zał so­bie po­dać piwa. Al­kha­dar po­ru­szył się na stoł­ku, ale wnet wró­cił do daw­ne­go spo­ko­ju i przy­słu­chi­wał się roz­mo­wie kil­ku osób u po­bli­skie­go sto­li­ka, gdzie ja­kiś kan­ce­li­sta pod se­kre­tem roz­po­wia­dał, że wiel­ki ksią­żę dla­te­go zwle­ka swój przy­jazd, bo cze­ka na wy­go­to­wa­nie re­form dla Pol­ski.

– Ha, może… – rzekł je­den.

– A może się też i boi – za­uwa­żył po ci­chu ja­kiś po­czci­wiec, któ­re­go wnet za­krzy­cza­no i ka­za­no mil­czeć, ale się od­stra­szyć nie dał: – I cóż nie­po­dob­ne­go? A tam­ten Kon­stan­ty tak­że z re­for­ma­mi przy­je­chał, a po­tem zmy­kać mu­siał. Daw­ne cza­sy się wra­ca­ją – i te­raz tak­że w Pa­ry­żu Na­po­le­on, a w Pe­ters­bur­gu Alek­san­der. kap­ka w kap­kę jak wte­dy. A co? – rzekł ura­do­wa­ny z traf­no­ści swe­go po­my­słu.

– Na mi­łość bo­ską ci­szej, pa­nie To­ma­szu – pro­si­li to­wa­rzy­sze ob­glą­da­jąc się wo­ko­ło ze stra­chem.

Za nimi w ką­ci­ku sie­dział ja­kiś nie­po­cze­sny czło­wiek, zda­wał się być moc­no za­czy­ta­ny i za­ję­ty ga­ze­tą, mimo to cza­sem cie­ka­wie zer­kał bu­ry­mi ocza­mi. Pan To­masz spo­strzegł go, skrzy­wił się, urwał roz­mo­wę, wstał i rzekł:

– Czas nam do domu.

I wy­szli, a ów czło­wie­czek po chwi­li po­ło­żył ga­ze­tę i wy­szedł za nimi.

– Patrz – rzekł Al­kha­dar – ten czło­wiek przy­cze­pił się do nich jak pa­jąk do mu­chy – nie wy­wi­nie się pan To­masz od kozy. Ale i nam wyjść już trze­ba.

To­wa­rzysz jego ock­nął się z za­my­śle­nia, wstał i wy­szli. – Nie­zna­jo­me­go czło­wie­ka nie było już w pi­wiar­ni.

Wą­ską uli­cą Al­kha­dar i jego to­wa­rzysz prze­szli na Kra­kow­skie Przed­mie­ście i we­szli po­tem do ho­te­lu nie­da­le­ko pocz­ty w cia­snej ulicz­ce – na dru­gie pię­tro. Al­kha­dar prze­su­nął trzy razy pa­znok­ciem po drzwiach, wnet drzwi otwo­rzo­no i nie­zna­jo­my, któ­re­go­śmy już wi­dzie­li w pi­wiar­ni, przy­wi­tał wcho­dzą­cych, po­tem sta­ran­nie za­mknął drzwi za nimi. W po­ko­ju był jesz­cze je­den czło­wiek sie­dzą­cy w cie­niu fi­ra­nek pod oknem.

Nie­zna­jo­my wziął Al­kha­da­ra pod rękę, od­pro­wa­dził na bok i spy­tał:

– Mó­wi­łeś z nim?

– Mó­wi­łem.

– Cóż?

– Waha się jesz­cze – po­mów z nim. Nie­zna­jo­my zwró­cił się do to­wa­rzy­sza Al­kha­da­ra.

– Pa­nie Ja­ro­szyń­ski, pan wiesz już, o co cho­dzi?

– Wiem.

– I zga­dzasz się pan?

Ja­ro­szyń­ski za­wa­hał się – na bla­dej twa­rzy znać było po­mie­sza­nie, za­kło­po­ta­nie. Nie­zna­jo­my skrzy­wił się.

– Pan na­le­żysz do or­ga­ni­za­cji? – spy­tał go. – Tak.

– I przy­się­ga­łeś?

– Przy­się­ga­łem.

– Na zu­peł­ne po­świę­ce­nie się dla spra­wy na­ro­do­wej, po­słu­szeń­stwo dla władz i ta­jem­ni­cę?

– Tak.

– Mie­li­by­śmy więc pra­wo żą­dać po panu tego, o co pro­si­my.

Na bla­dą twarz Ja­ro­szyń­skie­go wy­biegł ru­mie­niec wsty­du i za­pa­łu.

– Ja się nie co­fam przed po­świę­ce­niem, ale chciał­bym tyl­ko wie­dzieć, czy ono zda się na co – bo taka wia­ra doda mi mę­stwa.

– Sia­daj­my – rzekł nie­zna­jo­my – w kil­ku sło­wach panu wy­tłu­ma­czę ko­niecz­ność. Za parę dni Kon­stan­ty przy­jeż­dża do War­sza­wy; spo­dzie­wać się na­le­ży, że przy­wie­zie ze sobą odro­bin­kę re­form, jak dok­tór kar­mel­ki dla dzie­ci, nim gorz­ką poda im me­dy­cy­nę – i tym uśpi więk­szą po­ło­wę na­ro­du, któ­rych re­wo­lu­cja stra­szy jak wid­mo. W ta­kim ra­zie Kon­stan­ty bar­dziej nam nie­bez­piecz­ny niż naj­więk­szy ty­ran. Bo ty­ra­nia obu­dza roz­pacz i chęć ze­msty w na­ro­dzie. I cóż pan… na to?

– Ja?… nic, pa­nie – ja, czło­wiek pro­sty, nie ro­zu­miem się na tym – ko­cham moją zie­mię i chcę, żeby była wol­ną. Je­że­li panu su­mie­nie mówi, że moje po­świę­ce­nie się bę­dzie z ko­rzy­ścią dla kra­ju – to… zro­bię, co chce­cie.

Al­kha­dar z za­ło­żo­ny­mi Te­ka­mi stał na boku ze spusz­cza­ną gło­wą i pa­trzał na swe­go to­wa­rzy­sza smut­no, pra­wie ze łza­mi i z uwiel­bie­niem za­ra­zem. Tym­cza­sem nie­zna­jo­my otwo­rzył ko­mo­dę, wy­jął z niej błysz­czą­cy re­wol­wer i zbli­ża­jąc się do Ja­ro­szyń­skie­go rzekł:

– Tym uwol­nisz Pol­skę od naj­więk­sze­go jej wro­ga.

I po­czął tłu­ma­czyć uży­cie re­wol­we­ru tak sys­te­ma­tycz­nie, zim­no, jak­by wy­kła­dał na­ukę rzym­skie­go pra­wa.

– Oca­le­nie two­je – mó­wił da­lej – trud­ne, lubo nie nie­moż­li­we, śmierć więc Kon­stan­te­go bę­dzie po­przed­nicz­ką twej śmier­ci. Tu masz to, co cię uwol­ni od prze­śla­do­wa­nia wro­gów, od ba­dań – i po­dał mu strych­ni­nę – za­ży­jesz ją przed na­pa­dem na wiel­kie­go księ­cia. Je­że­li ja­kim cu­dem zdo­łasz uciec – znaj­dziesz koło sie­bie ta­kich, któ­rzy ci uciecz­kę uła­twią – i wy­le­czą – i wy­szlą za gra­ni­cę.

Ja­ro­szyń­ski wziął re­wol­wer i tru­ci­znę – ręce mu drża­ły – usta miał bla­de…

– Tyl­ko od­waż­nie… – upo­mi­nał nie­zna­jo­my.

– Będę nim, tyl­ko się nie­co przy­zwy­cza­ję do tej my­śli…

– Two­jej: roz­trop­no­ści zo­sta­wia­my wy­brać sto­sow­ną porę do za­ma­chu… my ci tyl­ko do­ra­dzać i uła­twiać bę­dzie­my.

– Czy dużo osób wie o za­ma­chu? – spy­tał Ja­ro­szyń­ski.

– Oprócz mnie i Al­kha­da­ra nikt wię­cej. Tam­ten trze­ci – tu po­ka­zał na sie­dzą­ce­go w cie­niu – tak­że nas nie wyda. Za kil­ka dni… ma zgła­dzić mar­gra­bie­go. Mar­gra­bia i wiel­ki ksią­żę – to dwie nit­ki, któ­ry­mi Ro­sja chce nas przy­wią­zać do sie­bie; trze­ba je prze­ciąć, aby była wiel­ka prze­paść mię­dzy nami. Nie po­zna­jo­mię was i nie bę­dzie­cie wie­dzie­li wa­szych na­zwisk, bo… może obaj wpad­nie­cie w ręce po­li­cji…

– Czy nic wię­cej nie ma­cie mi po­le­cić?

– Nie… tyl­ko mę­stwa, mę­stwa… je­że­li zgi­niesz, cały na­ród bę­dzie cię ze czcią wspo­mi­nał; a je­że­li się oca­lić zdo­łasz, bę­dziesz oglą­dał skut­ki twe­go po­świę­ce­nia.

To mó­wiąc nie­zna­jo­my uści­snął Ja­ro­szyń­skie­go, Al­kha­dar toż samo uczy­nił; ale ten ostat­ni pręd­ko w głąb się usu­nął, by nie wi­dzia­no, że mu się oczy łza­mi za­szkli­ły.

– A ostroż­nie w po­stę­po­wa­niu i w mo­wie, byś się przed cza­sem nie zdra­dził – ra­dził nie­zna­jo­my otwie­ra­jąc drzwi.

Ja­ro­szyń­ski wy­szedł, a nie­zna­jo­my wró­ciw­szy do Al­kha­da­ra rzekł:

– Może być, że się uda…

– Ta­kich kil­ka ty­się­cy, a po­czął­bym zło­te snuć na­dzie­je.

– Znaj­dzie się, znaj­dzie… i cóż sły­chać, co z Za­moj­skim się dzie­je?

– Mę­czą go, sły­szę, przy śledz­twie; ale ni­ko­go nie wy­dał.

– Za­cny i har­tow­ny czło­wiek. A or­ga­ni­za­cja roz­sze­rza się?

– Do­tąd sła­bo. My­ślę, że po za­ma­chu na księ­cia śmie­lej dzia­łać bę­dzie­my mo­gli. Znam wie­lu po­czci­wych lu­dzi, ale za mało od­waż­nych. Trze­ba ich siłą wy­rwać ze spo­ko­ju i pchnąć na tę dro­gę, skąd nie ma po­wro­tu, chy­ba do hań­by.

– Dłu­ga pra­ca, ale da Bóg nie próż­na – rzekł za­my­śla­jąc się nie­zna­jo­my. – Ale już póź­no, trze­ba się ro­zejść. Zo­ba­czy­my się pod­czas przy­by­cia księ­cia. Bądź zdrów.

– A tam­ten? – spy­tał Al­kha­dar.

– Zo­sta­je u mnie na noc. Szu­ka­ją go.ZA­MACH NA ŻY­CIE WIEL­KIE­GO KSIĘ­CIA

Wśród pięk­nych i oka­za­łych gma­chów Kra­kow­skie­go Przed­mie­ścia czę­sto wi­dzieć moż­na sta­re, ob­dar­te ka­mie­nicz­ki. Za­błą­ka­ły się one tam jak że­brak mię­dzy wiel­moż­nych na od­pu­ście – wsty­dzą się swej nę­dzy i na­su­nę­ły na czo­ło sczer­nia­łe da­chy niby po­dar­ty ka­pe­lusz. W jed­nej ta­kiej ka­mie­nicz­ce na dole w oknie okra­to­wa­nym i gę­sto blusz­czem za­ro­słym sta­ła ko­bie­ta już nie­mło­da, wy­pra­co­wa­ną, chu­dą ręką trzy­ma­ła się kra­ty i cie­ka­wie pa­trza­ła na uli­ce. Na uli­cy na chod­ni­kach ścisk wiel­ki; śro­dek uli­cy był czy­sty jak wy­miótł dzię­ki usi­ło­wa­niom po­li­cjan­tów. Cze­ka­no na wiel­kie­go księ­cia, któ­ry tędy miał prze­jeż­dżać do te­atru. Dru­gi to był dzień po­by­tu wiel­kie­go księ­cia w War­sza­wie – mia­sto całe było w ru­chu – róż­ne do­my­sły i na­dzie­je po­da­wa­no so­bie do ucha – jed­ni ocze­ki­wa­li wiel­kich zmian w rzą­dzie, inni wąt­pli­wie ki­wa­li gło­wa­mi. Byli tacy, któ­rzy mó­wi­li o nie­po­ro­zu­mie­niach Alek­san­dra z Kon­stan­tym, o przy­chyl­no­ści tego ostat­nie­go do Po­la­ków, o do­bro­ci wiel­kiej księż­ny itd., nie dziw więc, że po­wóz na­miest­ni­ka na­tra­fiał czę­sto na masy ludu, któ­rych cie­ka­wość i na­dzie­ja gro­ma­dzi­ły. Sta­ra Ja­no­wa stróż­ka, któ­ra w swej skle­pio­nej iz­deb­ce sie­dzia­ła i na­pra­wia­jąc dla syna bie­li­znę śpie­wa­ła go­dzin­ki, usły­szaw­szy nie­zwy­kły ruch na uli­cy, wy­szła na okno, cie­ka­wa zo­ba­czyć, czy brat car­ski po­dob­ny do in­nych stwo­rzeń.

Pod­czas gdy sta­ra za­ga­pio­na na uli­cę sta­ła z roz­war­ty­mi usta­mi, do iz­deb­ki wszedł chło­piec ma­ją­cy może 16 lat, ale mą­dre, prze­bie­głe oczy, zwię­dła twarz i wy­te­ra­na – po­ka­zy­wa­ły, że ży­cie chłop­ca wy­prze­dzi­ło lata i czy bo­le­ścią, czy roz­pu­stą wcze­śnie doj­rzał i roz­wi­nął się mło­dy. – W niż­szych war­stwach czę­sto na­po­ty­ka­my po­dob­ne twa­rze, o któ­rych trud­no po­wie­dzieć, czy mło­de, czy sta­re. Wcze­sne otar­cie się o każ­dą nę­dzę, o każ­dy wy­stę­pek za­pi­su­je już na dzie­cię­cych twa­rzach zna­mio­na doj­rza­ło­ści, wal­cze­nie z ży­ciem ście­ra z nich de­li­kat­ne od­cie­nia du­szy – sta­no­wi­sko u spodu spo­łe­czeń­stwa, w bło­cie, ro­dzi w nich cy­nizm strasz­ny. – Nie po­wiem, żeby Fra­nek miał wszyst­kie te ce­chy, ale ich miał bar­dzo wie­le. Wszedł do izby tro­chę nie­pew­nym kro­kiem – na twa­rzy kil­ka czer­wo­nych plam się ru­mie­ni­ło – oczy tro­chę dzi­kie błysz­cza­ły go­rącz­ko­wo. Wi­dać coś pa­li­ło go we­wnątrz – może wód­ka, może ja­kieś uczu­cie, może obie przy­czy­ny ra­zem. Czap­kę z na pół ode­rwa­nym dasz­kiem za­sa­dził z fan­ta­zją nad pra­wym okiem, miał na so­bie wy­tar­ty szpen­cer, pan­ta­lo­ny za­wie­szo­ne na kraj­ce, ob­tar­ga­ne, ze śla­da­mi daw­no za­schłe­go bło­ta. W ustach miał pa­pie­ro­sa i gę­stym ob­ło­kiem dymu od cza­su do cza­su ota­czał swo­ją twarz; czer­wo­ną.

– Daj­cie jeść – rzekł wcho­dząc i usiadł przy sto­le opie­ra­jąc cięż­ko gło­wę na ręce.

Sta­ra za­pa­trzo­na nie sły­sza­ła wcho­dzą­ce­go ani słów jego. Obej­rzał się, a wi­dząc mat­kę przy oknie ude­rzył sil­nie pię­ścią w stół i wrza­snął gło­śniej:

– Jeść u sto dia­błów!

– Wszel­ki duch Pana Boga… – za­wo­ła­ła prze­stra­szo­na sta­ru­cha – co to­bie, Fran­ku?

– Głod­nym i kwi­ta – daj­cie jeść.

– Po­cze­kaj tro­chę – wiel­ki ksią­żę bę­dzie tędy prze­jeż­dżał – chodź tu do okna, to go zo­ba­czysz.

– Pal go li­cho – za­mru­czał chło­pak, zmarsz­czył się groź­nie i za­ci­snął pię­ście – co wam i mnie do nie­go.

A wi­dząc, że mat­ka nie uwa­ża na nie­go i da­lej cie­ka­wa pa­trzy w okno – wstał, zbli­żył się do niej i po­czął szy­der­czo mó­wić:

– O pa­trz­cie, pa­trz­cie – jest na co, na Mo­ska­li, co wam męża łoń­skie­go roku za­strze­li­li jak psa.

Sta­ra od­wró­ci­ła się od okna, po­bla­dłą na to strasz­ne przy­po­mnie­nie i z wy­pło­wia­łych oczów sznur­kiem łzy po­cie­kły po zmarszcz­kach na dół. – Fran­ku, Fran­ku, ja­kie z cie­bie nie­po­czci­we dziec­ko – pła­ka­ła mó­wiąc sta­ru­cha i łzy far­tu­chem ocie­ra­ła.

– Ba, nie­po­czci­we, że wam przy­po­mi­nam, cze­go­ście nig­dy za­po­mnieć nie, po­win­ni, gdy wam ko­na­ją­ce­go ojca do­wlo­kłem do domu, by choć w domu sko­nał i nie w Wi­śle był po­grze­ba­ny. Wy­ście może za­po­mnie­li, ale ja pa­mię­tam do­brze, jak nie­bosz­czyk oj­ciec szedł tuż za krzy­żem i śpie­wał, ba, ry­czał pra­wie, bo mu łzy głos ta­mo­wa­ły – aż tu Mo­ska­le czar­ne lufy ku nam ob­ró­ci­li – oj­ciec zbladł i przy­cich­nął na chwi­lę – po – tem strzał – po­tem oj­ciec się za­chwiał, chwy­cił mi się za ra­mię – krzyk­nął: „Je­zus, Ma­ria ra­tuj!”, ale Je­zus ra­to­wać nie mógł, bo go po­rą­ba­li – więc ja chwy­ci­łem ojca i cały krwią jego zla­ny i po­tem, wlo­kłem go nie jak ojca, ale jak ka­wał drze­wa – – ach! – po­rwał sto­łek – rzu­cił nim o zie­mię, że się w ka­wał­ki roz­le­ciał – gdy­bym tak mógł się mścić na tych zbó­jach za śmierć mo­je­go sta­re­go!

Sta­ru­cha pła­ka­ła wciąż – a mło­dy wciąż się sro­żył.

– Idź­cież te­raz pa­trzeć na car­skie­go bra­ta, co może każe syna wa­sze­go za­bić, jak za­bił męża.

– A toć mó­wią po mie­ście, że on nie wi­nien, że on po­lep­szy na­szą dolę.

– Każ wil­ko­wi paść owce – czy po­tra­fi? Głu­pi albo pod­ły, kto im wie­rzy.

W tej chwi­li na uli­cy wiel­ki roz­ruch się zro­bił – za­tur­ko­ta­ły po bru­ku po­wo­zy – je­dzie, je­dzie – niech żyje wiel­ki ksią­żę Kon­stan­ty.

– Niech zdech­nie wiel­ki ksią­żę Kon­stan­ty! – za­krzy­czał chło­pak wzno­sząc pię­ście do góry i trzę­sąc nimi nad gło­wą.

Tym­cza­sem po­wóz wiel­kie­go księ­cia prze­le­ciał wśród tłu­mów – ksią­żę się kła­niał i uśmie­chał. Przed te­atrem za­trzy­mał się po­wóz, ad­iu­tant po­dał mu rękę, on wy­sko­czył – zno­wu okrzyk: „niech żyje wiel­ki ksią­żę” – i ksią­żę znikł w przed­sion­kach te­atru.

W te­atrze gra­no Stra­del­lę. Dziw­nie brzmia­ła mu­zy­ka w uszach Ja­ro­szyń­skie­go. Stał pod ścia­ną bla­dy, nie­spo­koj­ny – pod sur­du­tem na pier­siach ści­skał gwał­tow­nie re­wol­wer. Pierw­szy raz miał za­bić czło­wie­ka i ta chwi­lą mia­ła być dla nie­go tak­że ostat­nią. Zim­ny dreszcz prze­szedł po cie­le. Przy­czy­nia­ło się tak­że do tego po­ło­że­nia dzia­ła­nie tru­ci­zny, któ­rą za­żył wy­cho­dząc z domu. Mu­zy­ka zda­wa­ła mu się smut­ną, po­sęp­ną jak hym­ny po­grze­bo­we, to zno­wu przy­po­mi­na­ła mu or­ga­ny w ko­ście­le wio­ski ro­dzin­nej – san­do­mier­skie łany – ol­chy na łaj­kach nad rze­czuł­ką, płot za­ro­sły z obu stron po­krzy­wa­mi – za pło­tem ni­skie śli­wy, sta­ra gru­sza, bia­ły do­mek oj­ców. Z tym wszyst­kim że­gnał się my­ślą, bo tam już nie wró­ci – chy­ba wieść o nim tam doj­dzie, sta­ra mat­ka może za­ła­mie ręce, że jej syn zbój­cą… to okrop­nie. Otrzą­snął się z tych my­śli i spoj­rzał na sce­nę. Stra­del­la śpie­wał pieśń mo­dli­tew­ną, dziw­nie rzew­ną, roz­bra­ja­ją­cą:

Daj sku­szo­ne­mu do grzesz­nych dróg,

By znów do cie­bie wró­cić się mógł,

Ale zu­chwal­cy nie prze­bacz, nie –

Co ci urą­ga – w grze­chu trwać chce.

Bia­da, ta­kie­mu, co w zbrod­ni tkwi,

I jego dzie­ciom, i jego krwi

Bia­da na zie­mi i bia­da tam –

I la­skę sądu nad ta­kim złam.

Stra­del­la śpie­wał – mu­zy­ka wtó­rzy­ła pie­śni jak sąd boży gro­żą­cy zbrod­ni, jak nad­cią­ga­ją­ca bu­rza. Śpie­wak ukląkł – a za nim. Ja­ro­szyń­ski za­drżał… za Stra­del­la w cie­niu bły­ska­ły szty­le­ty zbój­ców i strasz­niej­sze od szty­le­tów oczy, i za to­na­mi pie­śni to pod­no­si­li w górę szty­le­ty – to upusz­cza­li je na dół bez­sil­nie i klę­ka­li za śpie­wa­kiem pro­sząc o prze­ba­cze­nie wzru­sze­ni. Zim­ny pot wy­stą­pił mu na czo­ło. Zda­wa­ło mu się, że ak­to­rzy do­pa­trzy­li go, od­ga­dli myśl jego i drwią z: niej… że zbój­cy po­ka­zu­ją mu brzy­do­tę jego czy­nu… ale nie, on nie zbój­cą, ale ofiar­ni­kiem – jego mor­der­stwo zba­wi mi­lio­ny, ksiądz u spo­wie­dzi mu prze­ba­czył. – Wtem zbój­cy po­stą­pi­li tuż ku Stra­del­li, szty­le­ty zbli­ży­li ku nie­mu. Wiel­ki ksią­żę wstał i za­bie­rał się do odej­ścia. Ja­ro­szyń­ski osłu­piał.

– Już czas – idź! – szep­nął mu nie­zna­jo­my prze­cho­dząc.

Ja­ro­szyń­ski wy­biegł – wmie­szał się nie­po­strze­żo­ny mię­dzy służ­bą po­li­cyj­ną. Ksią­żę się zbli­żył. Na­gle dał się sły­szeć strzał. Kon­stan­ty chwy­cił się za pierś. Ja­ro­szyń­ski zwró­cił otwór re­wol­we­ru ku swo­im pier­siom, ale go po­chwy­co­no. Nie bro­nił się – po osła­bie­niu po­czuł sku­tek tru­ci­zny – obo­jęt­nie więc słu­chał za­cie­kłych wrza­sków mo­skiew­skich żoł­da­ków.

– Otru­ty! – za­wo­łał za­cie­kle obe­rpo­lic­maj­ster – ra­to­wać go, on żyć musi, żyć po­wi­nien.

Tym­cza­sem wiel­ki ksią­żę, uspo­ko­iw­szy prze­stra­szo­nych ad­iu­tan­tów, wró­cił do po­ko­ju za lożą jego bę­dą­ce­go i ka­zał opa­trzyć ranę. Rana była lek­ka – raz dla­te­go, że nie­wpraw­na i drżą­ca ręka źle strza­łem kie­ro­wa­ła, a po wtó­re, że kula ugrzę­zła w bu­lio­nach szli­fy, prze­szy­ła mun­dur i lek­ko tyl­ko dra­snę­ła skó­rę nad le­wym oboj­czy­kiem. Ka­zał so­bie po­dać pa­pier, na­pi­sał do Alek­san­dra.

– Do te­le­gra­fu! – rzekł od­da­jąc pi­smo. – Co się z tym ło­trem sta­ło?

– Od­wie­zio­no go do cy­ta­de­li, Wa­sze Wie­li­cze­stwo, ale już nie­przy­tom­ne­go.

– Ja chcę, żeby żył.

Do po­ko­ju wbiegł obe­rpo­lic­maj­ster zmie­sza­ny, za­dy­sza­ny, zgię­ty w ukło­nie i układ­ny jak pies, gdy się łasi i boi la­ski swe­go pana.

– Jak­że zdro­wie Wa­sze­go Wie­li­cze­stwa? Ksią­żę od­wró­cił się ty­łem nie rze­kł­szy ani sło­wa. Obe­rpo­lic­maj­ster zbladł – Wid­mo dy­mi­sji sta­nę­ło przed nim. Ksią­żę wy­szedł, siadł do po­wo­zu i oto­czo­ny bro­da­ty­mi ko­zu­nia­mi po­je­chał do Bel­we­de­ru, nie dba­jąc, czy po ka­mie­niach, czy po lu­dziach po­wóz cwa­łem po­le­ci, a tur­kot po­wo­zu i tę­tent koni wy­da­wa­ły się jak grzmot, co war­czy w chmu­rze i każe się lę­kać pio­ru­nów. Tym­cza­sem po uli­cach po­czę­ła się hu­lan­ka roz­be­stwio­ne­go żoł­dac­twa – za­tur­ko­ta­ły bęb­ny, za­ły­snę­ły ba­gne­ty wśród nocy.

„We­li­kie­go knia­zia za­bi­ja­ją” – wo­ła­ło ze zgro­zą żoł­dac­two i rzu­ca­ło się na prze­chod­niów kol­bu­jąc, ła­piąc i wlo­kąc do cy­ta­de­li. Ko­za­cy po­chy­le­ni na ko­niach z na­haj­ka­mi la­ta­li jak sza­le­ni z prze­kleń­stwem dla bun­tow­ni­ków. Bo do­mach od­by­wa­no re­wi­zje, aresz­to­wa­no. Wy­to­czo­no na pla­ce ar­ma­ty, za­pa­lo­no lon­ty. „Bunt, bunt” – wo­ła­li, to sło­wo stra­szy­ło ich i wzma­ga­ło wście­kłość, roz­be­stwie­nie. Po uli­cach sły­chać było krzy­ki ludu, na­rze­ka­nie i jęki. Fra­nek pod­niósł się na łóż­ku i słu­chał – oczy mu za­iskrzy­ły się zie­lo­no jak u kota, zęby za­ci­snął.

– Co się to sta­ło? – za­py­ta­ła prze­stra­szo­na mat­ka bu­dząc się.

Roz­śmiał się strasz­nie Fra­nek i wy­szcze­rzył w uśmie­chu rzad­kie, żół­te zęby.

– Nic – wiel­ki ksią­żę daje War­sza­wie swo­bo­dy!… Zgiełk i za­mie­sza­nie zbli­ża­ło się co­raz bar­dziej.

– Ha psie­wia­ry – krzyk­nął Fra­nek i po­sko­czył ku drzwiom. Mat­ka rzu­ci­ła się za nim, chwy­ci­ła, ale w sko­śnia­łych rę­kach zo­stał jej tyl­ko ka­wał odzie­ży – Fra­nek wy­le­ciał. Wła­śnie ko­zak przed drzwia­mi wa­lił na­haj­ką ja­kąś ko­bie­tę za­sła­nia­ją­cą sobą mło­de­go męż­czy­znę le­żą­ce­go na zie­mi. Fra­nek rzu­cił się ku nie­mu, wspiął się na sio­dło, pię­ścią ude­rzył ko­za­ka w czo­ło, że się za­chwiał i po­to­czył z ko­nia; wtem na za­krę­cie uli­cy za­tęt­ni­ły inne ko­nie – za­wy­li ko­za­cy. Fra­nek roz­ognio­ny, wście­kły, śle­py na nie­bez­pie­czeń­stwo chwy­cił pa­łasz upa­da­ją­ce­go ko­za­ka i le­ciał na tam­tych, gdy Wtem po­chwy­cił go ktoś sil­nie za ra­mię, po­cią­gnął do sie­ni i za­mknął drzwi.

– Sza­leń­cze!

– Puść mi­nie, bo cię roz­pła­tam pa­ła­szem – wrza­snął Fra­nek i za­mie­rzył się na nie­zna­jo­me­go, któ­re­go my już zna­my i Pan­kra­cym na­zy­wać bę­dzie­my.

– Sza­leń­cze – rzekł spo­koj­nie Pan­kra­cy – szko­da two­jej od­wa­gi, pój­dziesz i zgi­niesz od lada żoł­da­ka, za­cho­waj się na coś lep­sze­go…

– Tak? wy za­wsze cze­kać ka­że­cie, wam nie­pil­no, bo wam do­brze – rzekł Fra­nek pa­trząc po­nu­ro, spode łba na nie­zna­jo­me­go.

Pan­kra­cy głę­bo­kie w nim uto­pił spoj­rze­nie, nad czymś my­ślał i wąs tar­gał.

– Fran­ku! – rzekł po drwa­li na­gie.

– Wy mnie zna­cie? – spy­tał zdzi­wio­ny chło­pak i czy z usza­no­wa­nia, czy z bo­ja­mi przed nie­zna­jo­mym w tył się cof­nął i pa­łasz upu­ścił.

– Twój oj­ciec zgi­nął ze­szłe­go roku?

– Tak.

– Tyś ko­chał ojca?

Chło­pak chciał od­po­wie­dzieć, ale się za­chły­snął łza­mi.

– Bę­dziesz mógł po­mścić się za ojca, ale…

– Ale?…

– Mu­sisz od­mie­nić ży­cie. Tyś pi­jak… Fran­ko­wi wró­ci­ła od­wa­ga.

– To i cóż, żem pi­jak? Piję, bo mnie wście­kłość bie­rze, że tak źle na świe­cie, piję, bo… bo… mi strasz­nie źle – rzekł i tar­gał na pier­siach ko­szu­lę.

– To bądź zdrów – rzekł Pan­kra­cy i za­bie­rał się do odej­ścia.

Fra­nek gwał­tow­nie chwy­cił go za połę. – Wy nie mo­że­cie odejść, wy­ście mi obie­ca­li, że się po­msz­czę za mego sta­re­go. Po­wiedz­cie.

– Że­byś po pi­ja­ne­mu lada komu wy­ga­dał? – i zno­wu za­bie­rał się do odej­ścia.

Fra­nek przy­ło­żył rękę do roz­pa­lo­ne­go czo­ła – twarz mu na­bie­gła krwią, oczy pa­ła­ły – chwy­cił zno­wu nie­zna­jo­me­go i rzekł:

– Mech mi­nie pio­run trza­śnie, je­że­li od­tąd do­tknę kie­lisz­ka.

– Jak ojca ko­chasz? jak oj­czy­znę ko­chasz? Chło­piec ukląkł, pod­niósł dwa pal­ce do góry i rzekł uro­czy­ście:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: