- W empik go
Przebudzenie - ebook
Przebudzenie - ebook
Przebudzenie to historia trójki nieznajomych, którzy z rozkazu króla wyruszają w podróż do sąsiedniego państwa. Okazuje się, że w trakcie podróży monarcha zorganizował zamach na ich życie. Wymykając się śmierci, skrytobójczyni Esme,
wojownik Fergar i bibliotekarz Nathaniel zmuszeni są szukać dla siebie nowego miejsca na ziemi. Z pomocą przychodzą im ludzie poznani na wspólnej drodze i przygody, które łączą ich losy. Traumatyczna strata rzuci blask na uśpioną
w mrokach historię ich dzieciństwa i na nowo odkryje łączące niegdyś więzi, odepchnięte poza granice świadomości.
Jednakże ta opowieść, usytuowana w rozbudowanym i tajemniczym świecie, okraszona humorem i scenami walki, jest zaledwie preludium do mających nastąpić
zmian na kontynencie Nenieslando.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-072-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szedł w górę marmurowymi schodami, prowadzącymi do dziedzińca przed królewską posiadłością. Ciemny, długi płaszcz delikatnie muskał stopnie, skrywając miecz u boku. Wysokie, czarne buty wywoływały głuchy stukot, spodnie pod kolor płaszcza i wygodna kamizelka ze skórzanymi wykończeniami i kilkoma kieszeniami z pewnością nie były tanie. Nie miały zbędnych ozdób, na pierwszy rzut oka zdawały się natomiast wykonane tak solidnie, aby wytrzymać trudy podróży. Długie, brązowe włosy swobodnie opadały do ramion, zakrywając twarz o ciemnej karnacji. Na szczycie schodów czekał już na niego strażnik.
– Zdaj broń.
Para przenikliwych brązowych oczu spojrzała z dołu na człowieka odzianego w pełną, aż nadto zadbaną zbroję (polerujący za punkt honoru obrał sobie stworzenie na ziemi konkurenta dla słońca).
Wyciągnął dłoń, ukazując sporych rozmiarów owalny sygnet z dwoma zielonymi kamieniami. Mimochodem ukazał jeszcze kolejne dwa jubilerskie dzieła, którymi obdarowywani są w jakiś sposób zasłużeni królestwom, ale nie miały one w tej chwili żadnego znaczenia, poza tym, że podkreślały tupet właściciela – nie zdjął ich dla zachowania pozorów dyskrecji i oddania.
– Jak tam płaca na państwowym stołku? – odrzekł, cofając dłoń po otrzymaniu ledwo zauważalnego skinienia głową. Głos miał głęboki, spokojny, dało się w nim wyczuć niemałą pogardę dla rozmówcy.
– Nie zrozumiałbyś tego – odparł strażnik, w myślach obiecując sobie, że nigdy więcej nie będzie chylić czoła przed nikim tego pokroju. Cholerny sygnet… – Mam jednak nadzieję, że dane nam będzie się spotkać w bardziej sprzyjających okolicznościach. Chciałbym uraczyć swój nowy miecz twoją krwią, Fergarze – skwitował z uśmiechem. Odpowiedziało mu parsknięcie.
– W bardziej sprzyjających okolicznościach… Masz na myśli ciemną uliczkę, kiedy twój pan nie będzie się przyglądał, a ty nie będziesz na służbie, żeby wbić mi sztylet w plecy i rano znaleźć ze zszokowaną miną moje ciało w rynsztoku? A czemu by tego nie załatwić tu i teraz? – dodał, prowokująco sięgając po miecz przypięty u pasa.
– Ach, jesteś wreszcie. Witaj, witaj! Dziękuję, teraz zostaw nas samych, Demianie.
Władca pojawił się przed pałacem, nieświadomie przerywając zaogniającą się sytuację. Podążał pośpiesznie w ich kierunku, wydając ten rozkaz.
– Tak, panie – odrzekł strażnik, prostując się i szkalując wzrokiem gościa na królewskim dworze.
– Waruj, piesku – szepnął Fergar, przechodząc obok wartownika i wpadając w objęcia władcy.
Był nim zielonooki, niski mężczyzna, lekko po trzydziestce, z ujawniającymi się z wolna zakolami. Zielono-złote szaty z czerwonymi guzikami nadto podkreślały zamiłowanie króla do ucztowania. Inną sprawą jest, że od momentu objęcia przez niego władzy osiem lat temu, wszyscy w królestwie chcieli odpocząć od niepokojów i skupić się na spokojnym opróżnianiu piwnicznych zapasów. Ale i te czasy powoli chyliły się ku końcowi. Król, pędzony własnymi rozbudzającymi się ambicjami, przy akompaniamencie tubalnych pochwał z ust swoich marszałków, chciał wreszcie wpisać się w annały historii nie tylko jako „Król Znikąd”.
– Dziękuję za tak szybkie przybycie.
– Niepotrzebnie. Mam pewną sprawę do załatwienia w okolicy. Tak się złożyło, że mogłem połączyć pożyteczne z koniecznym.
Król był gotów na ciężką rozmowę. Każdy inny zawisłby za taką opryskliwość na stryczku. Dawna, nieprzyjemna jednak zależność tych dwóch osób rozsądnie nakazywała nie dość, że zachować wojownika przy życiu, to jeszcze znosić jego wybryki. Złączył za plecami spocone dłonie.
Skierowali się na prawo, ku ogrodom. Bez wątpienia te na dworze Ahelatron były najokazalsze. Fergar nie czuł się komfortowo w miejscach przesyconych dystynkcjami, ale przywykł już do takich sposobów załatwiania interesów. Z czasem zaczął wręcz cenić sobie oglądanie ogrodów królewskich, gdyż łatwiej mu było skupić wzrok na czymś przyjemniejszym niż chore spojrzenia obłąkanych, porzuconych, zdradzonych czy pijanych władców. Stwarzało to również dogodną okazję do prowadzenia prywatnej listy najbardziej pomylonych sposobów przycinania drzewek. „W pierwszej trójce” – pomyślał, przyglądając się zmyślnemu zawijasowi powstałemu ze zmaltretowanego cisu.
– Chciałbym, abyś udał się na północ Rusaillo, do miasta Wisal. Stamtąd odbierz informacje od naszych…
– Twoich – wtrącił Fergar, nie przerywając oceniania zielonych monumentów.
– …moich przyjaciół i dostarcz mi je do generalicji na północny skraj granicy Rusaillo.
– Prosisz mnie, abym robił za posłańca?
Spojrzał na władcę z wyrzutem. Zawsze taki był, nie interesowała go przesyłka czy osoba, którą miał… „odwiedzić”. Najważniejsze, żeby jak najmocniej wprowadzić rozmówcę w absurdalne zakłopotanie. Bawiło go to. Dodatkowo zwiększało to szanse na razy, jakie mogłyby spaść na Demiana z rąk wyprowadzonego z równowagi chlebodawcy. Oczywiście zupełnie przypadkiem.
– Masz na swoje usługi zastępy posłańców, zawsze możesz wynająć kogoś z Ennerolu. Jeśli chodzi o zabawę w ganianego, na pewno zrobiliby to szybciej niż ja – mówiąc to, spojrzał wymownie na kołyszący się krzak, który według artysty miał wyglądać na konia stającego dęba.
– Tak się składa, że te informacje są dla mnie priorytetowe, a wrodzy szpiedzy również nie śpią. Wysyłając cię z nim przynajmniej podwajam szanse na dotarcie wiadomości w odpowiednie miejsce.
– Nim? – Te słowa wybitnie nie spodobały się wojownikowi.
– Tak. Chciałbym, abyś wziął ze sobą mojego zaufanego człowieka. – Władca nie mógł ukryć satysfakcji ze zbicia z pantałyku pewnego siebie do tej pory rozmówcy. Wyszczerzył się w tak szerokim uśmiechu, że obserwator mógłby przysiąc, że jest w stanie dostrzec wolne miejsca na zęby mądrości. – Nathanielu!
Do ogrodu wkroczył szczupły, wysoki mężczyzna o niebieskich oczach, długich srebrnych włosach i bladej skórze. W lewej ręce trzymał książkę.
– Tak, królu? – odparł, kłaniając się w pas.
– Towarzyszyć ci będzie ten człowiek. Ufam, że znajdziecie wspólny język i wypełnicie zadanie jak najsumienniej, dla dobra naszego królestwa.
– Rozkaz – odpowiedział Nathaniel, racząc spojrzeniem towarzysza niedoli. Również nie wyglądał na uradowanego na myśl o wspólnej wyprawie, chociaż w jego przypadku bardziej męcząca była wizja podróży samej w sobie niż towarzystwa. Pod tym względem z pewnością znajdą wspólny język.
Badali się przez chwilę wzrokiem. Królewski pomagier mógł mieć dwadzieścia parę lat, niecodzienny wygląd sprawiał, że wydawał się młodszy, co nadrabiał jednak sposobem ubierania się i zachowania. Tylko chwila obserwacji jego ruchów wystarczyła, by zauważyć jego wybitnie niemłodzieżową manierę starszego gentelmana. Fergarowi przeszło przez myśl, że w trakcie walki z pewnością pozwoli przeciwnikowi uderzyć pierwszemu, ot w ramach przestrzegania zasad dobrego wychowania.
– Nathaniel jest jednym z najlepiej wykształconych szyfrantów w królestwie. Chciałbym, żebyś pomógł mu zapoznać się z treścią wiadomości. Następnie rozdzielicie się i wyruszcie w kierunku granicy Ahelatron osobno. W ten sposób znacząco zwiększam szansę na powodzenie misji. Mój sługa umie o siebie zadbać. Oczywiście jednak za pracę w wyjątkowo trudnych warunkach zostaniesz dodatkowo wynagrodzony – dodał z uśmiechem, uprzedzając pytanie, które było już do odczytania z godnej pożałowania miny wojownika. Po raz kolejny odczuł satysfakcję z tak rozegranej konwersacji. Rekompensowało mu to wszelkie nieodpowiednie odzywki na początku rozmowy.
– No cóż, słowo się rzekło – odparł Fergar, ucinając dyskusję i opanowując nerwy. I tak już zobowiązał się pomóc. Tylko i wyłącznie obiecał, ale słowo pozostaje słowem. Ostatni raz przyjmuje zlecenie w ciemno. Skąpstwo bywa zgubne.
Zbliżali się do końca ogrodu na planie koła i wkrótce mieli się znaleźć obok wejścia. Idąc w prawo, trafiliby do pałacu. Na lewo zionęła zaś przepaść białych stopni. W oddali dyskutowała para strażników. Fergar przypuścił kolejny atak werbalny na rozpływającego się w swoich marzeniach władcy:
– Rozumiem po poczynaniach, że zamierzasz skąpać wschodnie równiny we krwi. Mało ci było przemocy?
Z twarzy króla zrejterowały wszelkie oznaki satysfakcji.
– To, że jesteś cenionym człowiekiem, nie oznacza, że możesz formułować w stosunku do władcy tak śmiałe oskarżenia. Za to grozi śmierć!
Teraz role się odwróciły.
– Nie jesteś moim królem. I doskonale wiesz, jak wiele mi zawdzięczasz. Nie składaj mi obietnic bez pokrycia. – Tak bezczelnego uśmiechu na czyjejkolwiek twarzy Nathaniel nie widział chyba nigdy w życiu. Nie był w ciemię bity, zwolnił i starał się wyglądać na wielce zaaferowanego krzakiem sugerującym istnienie dwunożnych psów z tarczą na plecach, i ignorując gęstniejącą atmosferę. Najważniejsze w jakiejkolwiek zależności między rządzącym a poddanym jest to, aby ten drugi sprawiał wrażenie jak najgłupszego albo groźnego. A najlepiej i takiego, i takiego. Ze względu na zajęcia, jakich się podejmował na królewskim dworze, Nathanielowi ciężko było osiągnąć cokolwiek – musiał żonglować swoim taktem i oderwaniem od rzeczywistości i koniecznie nie nadążać. Czy to za rozmówcami, czy tempem spaceru. A najlepiej i za tym, i za tym.
Codzienny strój władcy falował wściekle pod jego oddechem, opierając się na uwydatnionym brzuchu, sugerującym bogatą dietę. Król rozejrzał się nerwowo, upewniwszy się, że szyfrant jest zbyt daleko, by cokolwiek usłyszeć, przeczesał palcami swoje rzadkie włosy i syknął, wpatrując się w głąb brązowych oczu:
– A ty nie zapominaj, że jestem tu królem! Rozumiesz, co to znaczy? Królem! Kiedyś skończy się twoja szczęśliwa passa, prześmiewco. – Ugryzł się w język. Wiedział, że jest na straconej pozycji i zatrzymał ruchem ręki wypływającą z ust rozmówcy ripostę. – Demianie! Po chwili obok nich stał strażnik, dumnie wypinając pierś.
– Wyprowadź ich. A potem do mnie!
– Bywaj zdrów – rzucił na odchodne Fergar chłodnym głosem. Znów uśmiechnął się szeroko, nie trudząc się nawet, by odwrócić się plecami do purpurowego od gniewu króla.
– Królu. – Ukłon Nathaniela był urzekający, najwybitniejsze salony, chciałoby się rzec.
Jego nowy kompan pogwizdywał z radością, kiedy do ich uszu dobiegły cięgi skierowane we wszelkie godności niewinnego strażnika. Niegdysiejsi znajomi – Fergar i Demian, za którym Nathaniel również osobiście nie przepadał – wybitnie się nie znosili i działali sobie nawzajem na nerwy. Szyfrant założył, że to jakaś stara sprawa o pieniądze lub kobietę. Tak prostym ludziom może chodzić tylko o to.
Opuściwszy pałac, obydwaj rozeszli się w swoje strony. Przed świtem mieli spotkać się przy północno-wschodniej bramie i wyruszyć w kierunku granicy z Rusaillo. Nathaniel zamierzał przygotować się do wyprawy i wypocząć, a Fergarowi nie było na rękę ciągać za sobą niepewnego żółtodzioba po złej sławy zakątkach stolicy. No i trzeba jeszcze kogoś się pozbyć. W porę zorientował się, że ma ogon.
Przez ponad godzinę kluczył bocznymi alejkami po zejściu z głównego rynku. Kilkukrotnie wykorzystał sygnet, aby dostać się w miejsce, do którego ludzie bez zbroi i insygniów królewskich nie mają wstępu, parokrotnie też ginął nagle przy bazarze z warzywami czy martwym i wątpliwej jakości drobiem, pojawiając się kilkadziesiąt metrów dalej, przy zupełnie innym stoisku, bądź wychylając się z ciemnego rogu na zupełnie innej ulicy. Jedyne, czego nie mógł odmówić Astrii, to wielu wspólnych znajomych w półświatku, którym chętnie się przypominał i korzystał z ich życzliwości. Kiedy upewnił się, że nikt niepożądany już za nim nie podąża, skręcił w kolejny przesmyk między budynkami i zszedł do jednej z otwartych piwnic. Na lewo od wejścia do kolejnej sieni kilkukrotnie przyjrzał się cegłom i w odpowiednim rytmie uderzył w trzy kolejne. Tam, gdzie do tej pory zdawały się być ściany budynku, otworzyły się drzwi.
– Doprawdy zabawna sztuczka. Ale chyba niespecjalnie zależy wam, żeby pozostać niezauważonymi – powiedział do otwierającego, przyglądając się piekielnie dobrze pomalowanym drzwiom, na których ktoś dodatkowo z sukcesem zademonstrował swoje umiejętności rysowania perspektywy. W którymś z pałaców robiłoby to z pewnością wielką furorę wśród dworzanek spragnionych uczuciowego malarza.
– Na tutejszych to starcza. A zainteresowani i tak wiedzą, gdzie nas szukać, skoro fatygują się aż do stolicy – stwierdził strażnik. – Witaj.
Fergar został obdarzony drgnieniem kącików ust, co miało oznaczać uśmiech. Nie przejmując się zbytnio grzecznościami, zostawił wartownika przy drzwiach i powędrował schodami w dół. Chwilową ciemność otoczoną bladoczerwonymi cegłami rozświetliły dziesiątki świec. Była to jedna z nowszych piwnic, nie miała niskiego stropu. Przy stole siedział brodaty mężczyzna, a naprzeciw niego zatroskana młoda para, której wytrwale coś tłumaczył.
– Za pół roku, o ile Wielki Roel pozwoli, będę tu ponownie. I odwiedzę was.
Wstali. Kobieta łkała cicho, mężczyzna miął sfatygowany, słomiany kapelusz. Liche, zaniedbane ubrania jasno określały wiejskie pochodzenie. Brodacz kontynuował:
– Gdybym się nie pojawiał, a dziecko wymykałoby się spod kontroli, postaram się wam zapewnić protekcję u wielebnego Forgui. Jest z waszej wioski i do niego będziecie mieli najbliżej. Nie martwcie się o koszty – dodał z uśmiechem, uspokajając mężczyznę, który już chciał mu wejść w słowo. – Ale teraz wybaczcie, muszę porozmawiać ze starym przyjacielem. Uścisnął dłoń mężczyźnie, który stracił panowanie nad sobą. Również zaczął łkać i wycierał twarz w swoje nakrycie głowy. Gospodarz położył dłonie na twarzy kobiety i zaczął recytować coś pod nosem. Prawą rękę powoli odjął od twarzy i przyłożył do jej brzucha. Trwało to kilka sekund, po czym objął ją i serdecznym gestem wskazał obojgu wyjście. Ci, kłaniając się lekko i wciąż dziękując, wyszli.
– Niech mnie, ty naprawdę odnalazłeś powołanie… „Wielki Roel” – Fergar odegrał krótką scenkę, podchodząc do niższego od siebie mężczyzny.
– Ach, zamknij się, młokosie. – Objęli się serdecznie. – Gdybyś miał chociaż krztynę wiary, jak ja, wiedziałbyś, o czym mówię, demonie.
Serdeczne śmiechy trwały przez dłuższą chwilę.
– A skoro mowa o wierze, wielebni kościoła zbierają na remont któregoś z dachów? – Pokazał dłonią powszechnie znany gest oznaczający pieniądze i odchylił głowę, chcąc nawiązać do poprzednich gości.
– Bynajmniej – stwierdził z niekrytą wzgardą gospodarz. – Koszty egzorcyzmów wciąż rosną, a najzwyklejsze podatki nigdy nie zostawiały chłopom wielkich majątków. Dobrze, że własna sytuacja pozwala mi na chociaż taką pomoc niektórym z nich. Kapłani w tym królestwie chcą wybitnie jakością wykonania posadzki w świątyniach przegonić marmury pałacu. Ślepcy, kiedyś skończą martwi, nabici na pal przez ludzi albo rozszarpani przez demony, które wymkną się spod kontroli.
– Miej nadzieję, że twoi cudowni ludzie, których tak zbawiasz, nie przygotują i dla ciebie zaostrzonej sosny. Kiedy się wściekną, dostrzegą nawet mniej niż potwory. No i na siebie samego też uważaj przy tych wszystkich zabiegach. Pechowo byłoby dla ciebie, gdybyś stracił kiedyś nad sobą kontrolę. Nie chciałbym przemierzać kontynentu tylko po to, żeby odciąć ci łeb, przyjacielu. Jak zdrowie, Bazylu?
– Niebywałe, czyżbyś miał serce? – Nastąpiła kolejna salwa śmiechu. – Wiesz, że mój próg wytrzymałości ustępuje niewielu, przy odrobinie szczęścia jeszcze długo nie będziesz musiał się martwić o moją głowę. No, ale skoro zmuszony byłeś tak dobrze udawać przejętego, musi ci zależeć na tej sprawie. Jaki masz do mnie interes?
– Dobrze słyszałem, że w najbliższym czasie wybierasz się do Nuosom?
– Do Nuosom bądź do Garroth – przytaknął. – Coraz bardziej pociągają mnie te barbarzyńskie rejony. Dobre miejsce na interesy, a w dodatku nie wierzą w egzorcyzmy i z demonami rozprawiają się sami, niemal dla poobiedniej przyjemności. Mógłbym więc wypocząć.
– Dobrze, chciałbym, żebyś w swojej karawanie przechował dla mnie pewną brzytewkę.
– Tylko tyle? Myślałem, że poprosisz mnie, żebym znów chwycił za broń…
– Wróciłbyś?
– Tylko na ostatnią bitwę tego świata! – Nastąpiła kolejna, tym razem krótsza wymiana śmiechów, w czasie której starszy z mężczyzn odgrażał się zaciśniętą pięścią we wszystkich kierunkach.
– Dobrze, pokaż, co tam masz za złom.
Fergar odpiął płaszcz i przewiesił go przez krzesło. Teraz dopiero gospodarz zobaczył długi miecz, który przyjaciel nosił na plecach. Złapał rękojeść za głową i wyciągnąwszy miecz, zaprezentował go w całej okazałości. Był masywny, o szerokim i długim ostrzu. Rękojeść nie była bardzo zdobiona, z miejsca złączenia jej z ostrzem na dwie strony wyrastały dwa metalowe płomienie, które służyły ochronie dłoni dzierżącego miecz. Na środku ostrza dało się zauważyć wyrytą inkantację, która lśniła złotem i czerwienią w rytm pląsających płomieni świec.
– A niech mnie, wspaniały półtoraręczniak. Musiałeś dać za niego majątek.
– Problem tkwi w tym, że jeszcze nie mogę go użyć, a wybitnie będzie mi przeszkadzał w następnym zleceniu. Za to tam, gdzie ty się wybierasz, a i ja ostatecznie dotrę, jego posiadanie byłoby naprawdę wskazane. W dodatku wiem, że mogę ci zaufać. Czy mógłbyś go dla mnie przechować? Spotkalibyśmy się w tamtym rejonie za kilka miesięcy i odebrałbym go od ciebie. Zapłacę oczywiście. Podwójną stawkę.
Bazyl już od dłuższej chwili sprawiał wrażenie, jakby go nie słuchał. Zaaferowany wymachiwał mieczem, wpatrzony w niego jak obrazek. Na jego twarzy malowało się chore uwielbienie, jak u dziecka, które z zacięciem segreguje za łóżkiem swoją niezwyciężoną armię z kasztanów z powbijanymi patykami.
– Bazyl…
– Tak, oczywiście, że się nim zajmę – odparł, nie odwracając wzroku od miecza śmigającego po izbie. – Nie bądź śmieszny, nie musisz mi nic płacić, a przyznam ci się, że będzie to dla mnie przyjemność. Przypomniałeś mi czasy, kiedy dzierżyłem swój miecz. Cóż to były za piękne dni!
– Zawsze możesz wrócić… Wielebny…
To ostatnie słowo otrzeźwiło uradowanego do tej pory rozmówcę. Odłożył miecz na stół. Przez chwilę w wielkim przyspieszeniu widział swoje życie awanturnika i hulaki, który widząc ciągłą przemoc i brak pomocy kapłanów dla najmniejszych tego świata, odnalazł powołanie w posłudze w imię największej religii na kontynencie. Większość dotychczasowych przyjaciół miecza, których zostawił, kierując swoje życie na pomoc najsłabszym, kpiła z niego, darząc wręcz szczerą wrogością. Wiara w ich mniemaniu kłóciła się z widokiem pobojowiska. Wśród nielicznych, którzy rozumieli, czy chociaż akceptowali jego przemianę, był Fergar, co było dla Bazyla zaskoczeniem. Obiecał sobie, że już nigdy nie wróci do tamtego życia, chyba że pod pretekstem czynienia czegoś dobrego. Póki co ani świat, ani on nie widzieli możliwości połączenia miecza z czynieniem dobra na szeroką skalę, więc pozostawało mu zajmować się ludźmi porzuconymi przez kapłanów innych od niego, bo wykształconych i z większym boskim handicapem.
– Nie. Oczywiście, że nie… Dopilnuję, żeby nikt nie majstrował przy tym mieczu. Obawiam się, że gdyby ktoś pochopnie chciał go unieść, pół Astrii mogłoby przestać istnieć.
– Widzę, że wiesz, o czym tu mówimy. Świetnie. Dziękuję, przyjacielu.
– No, a skoro interesy mamy za sobą, trzeba teraz to potwierdzić starym zwyczajem. Joachimie, wina!
Strażnik, który wpuścił Fergara, zszedł schodami, niosąc dwa duże gąsiory, z wnętrza których dobiegał do ich uszu przyjemny chlupot.
– No i to w tobie lubię najbardziej, nigdzie się nie ruszasz bez starej, dobrej Ha’asy!
– Tak, tak. Jakąś radość z życia trzeba mieć w tych ciężkich czasach – skwitował brodacz, którego już całkiem ogarnął dobry humor zwyciężający wszelkie troski. – A tak nawiasem mówiąc, mam jeszcze kilka ciekawych informacji, które mogą ci się przydać w wyprawie do Rusaillo.
– Jak zwykle dobrze poinformowany. – Fergar z zadowoleniem polewał trunek do brązowych, powyginanych kielichów i zdawał się zamieniać w słuch.
Jeszcze przez kilka godzin z piwniczki dobiegały wesołe pokrzykiwania i przytłumione szepty, jak to bywa w czasie rozmowy dwóch przyjaciół.II
Nathaniel czekał w umówionym miejscu od piętnastu minut. Nie martwił się. W jego przypadku nie będzie przesadą stwierdzenie, że czuł, iż wszystko jest w porządku. Kolejny kwadrans później Fergar pojawił się, zadowolony i rozluźniony. Nie miał ze sobą żadnych pakunków.
– Spakowany na wycieczkę? – Pogardliwie podszedł do towarzysza, nie odpowiadając mu na pozdrowienie.
– Myślę, że mam wszystko, czego mi trzeba – odparł, delikatnie podrzucając bagaż, który miał na plecach. Oczy zdradzały, że kolejny raz przeanalizował wszystkie zabrane ze sobą przedmioty, odznaczając w swojej głowie listę i gratulując sobie samemu organizacji.
– O masz, ale mi się trafił analityk…
W stajni osiodłali konie i obładowali je swoimi tobołkami. Trzeba przyznać, że rumak wojownika był przygotowany o niebo bardziej profesjonalnie – wyrzeźbione mięśnie i lśniąca wręcz sierść zdradzały wysoki poziom opieki nad zwierzęciem, przez co oczywistym było, że mógł i zapewne przemierzał wielkie odległości. Kiedy koń poczuł, że zbliża się do niego jeździec, podstawił pysk i dał się pogłaskać. Nathaniel za to dostał konia „z urzędu”, jakby wybierał się do sąsiedniej wsi. Nie wyglądał może na zaniedbanego, z pewnością jednak nie był niczyim ulubieńcem i poświęcano mu zapewne tylko tyle czasu, ile potrzeba na jego utrzymanie we względnej tężyźnie. Reagował nerwowo na próby osiodłania przez szyfranta. Oba wierzchowce łączyło tylko sponiewierane osprzętowanie. Cóż, każdy musi zadbać o siebie.
Udali się ku bramie wyjściowej. Srebrnowłosy wręczył list strażnikowi, który po szybkim przewertowaniu kazał uchylić wrota. Wychodząc, wojownik zatrzymał się i zamyślił. Uśmiechnął się do siebie i sięgnął ku dłoni. Zdjął sygnet, którego widokiem nie tak dawno uraczył Demiana. Przyglądał mu się przez chwilę, podnosząc go pod światło jednej z zapalonych miejskich pochodni pod bramą.
– Daj go temu kretynowi w pałacu – niemal rozkazał strażnikowi i rzucił mu pod nogi klejnot, powoli zatapiający się w gęstym błocie. Od dawna chciał to zrobić, odciąć się od tego człowieka, istnego nieporozumienia na tronie, którego był częściowym sprawcą. To będzie ostatnie zlecenie, a potem będzie mógł się zająć przyjemniejszymi rzeczami. Zleceniami od kogoś innego, na przykład…
Odwrócił się i pogwizdując ruszył w ciemność roztaczającą się za bramą. Czekała ich wspólna podróż, na końcu której miała nastąpić godziwa zapłata. Nathaniel westchnął, lekko dygnął w kierunku zaskoczonego strażnika, po czym dogonił kompana.
Jak się szczęśliwie okazało, za miastem spotkali handlarza, który zaopatrzył niemającego dotąd ze sobą żadnego bagażu Fergara w przydatny sprzęt podróżny: wygodniejsze, większe siodło z zaczepem na miecz, bukłak z wodą czy wreszcie kompletnie spakowany ekwipunek. Im dłużej Fergar przejmował kolejne części wyposażenia, tym mniej Nathanielowi wyglądało to na przypadek. Założył rękawice, oporządził konia w nowy sprzęt, a ten królewski oddał w ramach rozliczenia znajomemu. Pożegnali się i wymienili kilka krótkich zdań na temat swoich dalszych planów. Domniemany handlowiec odszedł dziwnie zadowolony z ubitego interesu.
– No, możemy ruszać – stwierdził z uśmiechem, przyglądając się mizernie wyglądającej szkapie Nathaniela.
Mieli przed sobą długą drogę.