- W empik go
Przebudzenie - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
13 kwietnia 2022
Ebook
14,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Przebudzenie - ebook
Refleksje poświęcone miłości i zdradzie, ukazanie potęgi uczuć oraz ich mrocznego oblicza. Opowieść o kruchej Li, która dwa razy w tygodniu przybywa do chaty Marcina. On ma żonę, której znalazł kochanka, ona męża oraz licznych lokalnych wielbicieli. Ze złożonej sytuacji między Katarzyną a Marcinem zdaje sobie sprawę ich dorosła córka.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-281-7757-0 |
Rozmiar pliku: | 308 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
CZARNY GRANIT
— Kocham cię.
— Jak mnie kochasz?
Nie ma słów na moje mroczne kochanie, nie ma metafor z różami, ze słowikiem, z wygwieżdżonym niebem nad Jeziorakiem w srebrze. Brakuje nam czasu na słowa. Rygluję drzwi w chacie, opuszczam zasłony, wygaszam światła na pomoście. Li grzeje się przy piecu. Nie jest zimno w mojej chacie, ale Li zawsze ma dreszcze, gdy przybiega do mnie po ciemku, chyłkiem, przez wieś, w długiej czarnej koronkowej chuście. Chusta ma ukryć jej kruchość, przymglić rysy, żeby nikt nie poznał. Wszyscy poznają. Cała wieś wie, że o zmierzchu, gdy słońce osiada w jeziorze i od bindugi napływają tumany, Li przybiega do mojego domu nad wodą.
Tylko we wtorki i czwartki. Kiedy jej mąż, inżynier Tomanek, ma całonocny dyżur w elektrowni.
W uszach mi dzwoni od nasłuchiwania. Już półmrok. Kobra wyje do nabrzmiałego księżyca, wiatr czesze jezioro, fale pukają w bok łódki. Li zawsze się spóźnia. To zatrzyma ją pacjent, to benzyny zabraknie w baku srebrzyka, to kot przebiegnie drogę, a wtedy Li zawraca, objeżdża pół wsi i stacza się na moje podwórko stromizną od zapory. Z wyłączonym silnikiem i bez świateł, ale i tak wie cały Krasnogaj, że Li jest z artystą.
Drzwi otwarte. Wpuszczam Li do środka i nie całując, nie dotykając, wybiegam. Trzeba zawrzeć wrota, w furtce spuścić zasuwę, srebrzyka wtoczyć do stodoły i tam go zamknąć. A przecież każde dziecko we wsi, od Półtoraków do Pszennych, wie, że Tomankowa jest u mnie i co ze sobą robimy.
Nic nie wiedzą.
Li całym drobniutkim ciałem przyciska się do pieca, aby wygasić drżenie i naładować komórki zewnętrznym ciepłem. Zdejmuję z niej chustę bardzo ostrożnie, powolutku. Obnażam smoliste włosy spięte z tyłu klamrą, wypukłe czoło dziecka, oczy pełne miodu, przyduże usta, nos trochę za szeroki, brunatną plamkę na lewym policzku, potem nagie smukłe ramiona, obrysowane dekoltem bawełnianej bluzki.
— Kochasz mnie jeszcze? — pytam.
— Tak.
— Co znaczy „tak”? Powiedz coś więcej, wytłumacz się, niech wiem wszystko!
— Kocham cię — mówi Li i rozchyla usta w uśmiechu, od którego szumi w głowie.
— Tak jak Darka? Jak Dziobatego? Jak Emira Mrożonych Owoców? — Wymieniam wszystkich jej wielbicieli, adoratorów, gminnych macho, którzy pojedynkują się o uśmiech Li, podkładają sobie dębowe kłody, nasyłają lustratorów, policjanta Kluchę, Tłustonogą z urzędu skarbowego, którzy częstują się nawzajem robaczywą sarninką i wódką ze środkiem przeczyszczającym.
Kiedy Emir chciał się pozbyć Hrabiego S., podał mu koniak z laksygenem i zamknął na strychu z własną żoną, która musiała patrzeć bezsilnie, jak Hrabiego czyści. Okna były pozamykane, drzwi szczelne, mury bez szparki, a oboje nadzy. Cała zawartość Hrabiego szła Dianie w nozdrza. W ten sposób Emir wziął odwet za romans Diany z żoną Dziobatego, za jej apetyt na Darka, za dokuczanie Li i za sceny zazdrości, które mu o nią urządzała w każdy wtorek i czwartek.
We wtorki i czwartki Emir szedł w Krasnogaj szukać Li. Kwiląc jak chore dziecko, pukał do jej prywatnego gabinetu w nadziei, że doktorka drzemie, przebudzi się i wpuści. Raz go wpuściła, owinięta tylko w ręcznik, i nic się nie stało, do niczego nie doszło, a potem, na imprezie, Diana i Li, ubrane elegancko (kaszmirowa bluzeczka Diany kosztować miała trzy miliony złotych), wciągnęły się do wanny z ciepłą wodą. Wpadły wściekłe, wyszły rozbawione. Mąż Li, Dariusz, i Emir, mąż Diany mieli na ten incydent poglądy zgoła odmienne, przetrząsnąwszy własne sumienia, w których roiło się od folkloru. Diana i Li wyrównały całkiem inny rachunek. Bluzeczkę za trzy miliony trzeba było wyrzucić.
Także Dziobaty i Hrabia zwykli spacerować po Krasnogaju, rozglądając się od niechcenia za srebrzykiem Li w każdy czwartek i wtorek, a nawet robią wyprawy mercedesami do Prabut, Matyt i do Klonowego Dworu. Próbują też wzywać lekarkę krótkofalówką na konsylium do czworaczków Maluchowej albo do Cybulaka, którego wzięło. Li nie słucha krótkofalówki we wtorek i czwartek wieczór. Jest u mnie. Umieramy dla świata, przestajemy istnieć dla wszechczasu. Patrzymy sobie w oczy.
Dostaję zawrotów głowy. Wpatruję się w Li przytuloną do pieca i chcę być tym piecem. Piecem i bawełnianą bluzką. I rajstopami pod parą cieniutkich czarnych legginsów, i koronkową pajęczynką pod rajstopami, i czarną puszystością u zbiegu opalonych smukłości. Długonoga ta Li. Wielkousta i miodooka, a piersi ma jak dziewczynka na lodowisku — białe, twarde dwójeczki z parą różowych sterczyków. Ale sterczyki pęcznieją dopiero wtedy, gdy Li zaczyna szybko oddychać.
Lubię, gdy szybko oddycha.
— Kochasz mnie jak tamtych? — powtarzam głupawo. — Może trochę bardziej?
— Nigdy ich nie kochałam.
Mam ostatnie pytanie, ale muszę z nim poczekać.
— A Trupa? — nazywam w ten sposób Struplińskiego, na złość Li, którą chyba coś z Trupem łączyło, łapę kładł jej na pośladkach, w tańcu, u Reglanów, Darek udawał, że nie widzi, inni chichrali półgębkiem, ja po tym tańcu zniknąłem na dwa lata. Zwoziłem do Krasnogaju różne krakowskie dupy, którym pochlebia z artystą. Myślałem o Li z gniewem, dolewałem pogardy i obrzydzenia, żeby ogień buzował.
Trup, właściciel apteki w Bartach, był po kielichu zabijaką i tupeciarzem. Miał córki starsze od Li. Uważał się za jej opiekuna, pana prawie, a ona go słuchała pokornie, aż mnie mdliło. Darek uśmiechał się żartobliwie. Może Darek i Li wiedzieli o czymś, ale ja nie wiedziałem i nie chciałem wiedzieć.
Nienawidziłem Li.
Miałoby to znaczyć, że ją już wtedy kochałem?
* * *
— Nie byłam ze Struplińskim.
— Tylko nie kłam — proszę, zbliżając się ostrożnie do pieca, wyciągając ręce przed siebie i usiłując opuszkami palców dotknąć smagłych policzków Li, ale ona odsuwa się leciuteńko i muskam nagrzane białe kafle. — Wszyscy o was wiedzą, od Mrągowa po Skiroławki.
— Ludzie nie wiedzą nic.
— Dlaczego cię dotykał? Dlaczego pozwalałaś? Dlaczego pozwalał twój mąż?
— Nic nie było.
— Przecież sam to widziałem!
— Nic nie widziałeś. Nic nie było. Tylko ty jesteś.
Moje dłonie odnajdują w końcu jej twarz. Uczę się jej jak niewidomy, wodząc opuszkami palców po brwiach i rzęsach, po wargach, brodzie, zaokrągleniu policzków, po skrzypeczkach maluteńkich uszu ukrytych pod ciemnymi kosmykami z niteczkami siwizny.
Chwała siwiźnie Li. Ja nie mam jeszcze siwych włosów. Czym odciska się starość, przeładowaniem pamięci czy zwiotczeniem naskórka? W snach, kiedy szybuję nad drzewami, prawie bez ruchu skrzydeł, jestem tylko chłopcem. Niekiedy niewinnym, szukającym. Czasami skruszonym, pełnym rozżalenia. Zawsze szczęśliwym.
— Ty byłaś w poprzednim wcieleniu kocicą, a ja ptakiem — mówię.
Li boi się kotów. Ja kocham ptaki. Wychodzi na jedno.
Na podwórko zajeżdża samochód, ktoś puka do drzwi, nie otwieramy. Jest wtorek, Dariusz ma dyżur w elektrowni. Nie może wyjść stamtąd. Gdyby mógł, też by do mnie nie przyjechał, przedtem zadzwoniłby, czy wolno, może jestem zajęty albo mam gości. Pacjentka do Li? Pukałaby mocniej, wołałaby „Pani doktór!” Hrabiego przymknięto na 48 godzin za oszustwo podatkowe, Emir Mrożonych Owoców we wtorki poluje pod młynem w Skiroławkach na nieletnie.
— To do ciebie, z Krakowa — mówi Li. — Peugeot na krakowskiej rejestracji.
Okna są zasłonięte. Przez białe listwy żaluzji nie można zobaczyć nic. Li nazywają w Krasnogaju czarownicą, żadne dziecko jeszcze jej nie umarło, odczynia uroki zamyśleniem, zdejmuje kurzajki. Czasem znajomi krakowscy zajeżdżają bez uprzedzenia i odjeżdżają bez pretensji.
Ten także odjeżdża. Ostatnie kurtuazyjne puknięcie, potem szelest zapalonego silnika, skrzypienie zamykanych wrót. Jakiś bliższy znajomy, jeśli otworzył wrota z zewnątrz, lecz nie na tyle bliski, by wiedzieć, że wtedy się nie wchodzi.
Pora na ostatnie pytanie.
Siadam w fotelu obok pieca, przyciągam Li do siebie i delikatną, kruchą, leciutką jak wietrzyk, biorę na kolana. Zamykam w ramionach, aż trzeszczą kostki. Wdycham twarz Li. Aromat macierzanki, dzikich ziółek polnych, wydmy nadmorskiej, nie wiadomo skąd, słonawy z lekka, nasłoneczniony.
— A jego kochasz? — pytam. — Co dla ciebie znaczy? Jak możesz z nim być, jeśli masz pewność, że wie o nas wszystko?
Milczy. Nigdy nie odpowiada na najważniejsze pytania. Ratuje się swoim cudownym uśmiechem, pełnym miodowego rozszczęśliwienia, z szelmowską iskierką w zanadrzu. Topię się w tym uśmiechu jak sopel w słońcu. Rozbieram Li ostrożnie, aby niczego nie skruszyć, nie złamać, nie naderwać. Mam siłę w łapach od młotka rzeźbiarskiego.
Kiedyś wykuję Li w polnym kamieniu. Na pewno to zrobię. Niech się tylko nauczę rozumieć jej uśmiech, od słoneczności po szelmostwo. Co rozumiem, to mogę namalować. Co namaluję, mogę wkuć w kamień.
Li wstydzi się przede mną swojej nagości i muszę zamykać oczy, kiedy jej dotykam, wchłaniam, pożeram każdym zmysłem, aż mi się śpiewać chce, wrzaskiem światu ogłaszać, że cud się staje, Bogu paść w ramiona, Bogusiowi naszemu Najserdeczniejszemu, który spełnia się w nas po ostateczność, gdy fotel pod nami wybucha i ulatujemy ku Niemu chrapliwym dwugłosem.
Li znowu się śmieje, teraz z oczyma pełnymi łez, coraz dalsza, coraz bardziej samotna w swoim zaspokojeniu.
Nigdy nie wymówiła na głos mojego imienia. Emir pokpiwa, że boi się pomylić. W judaizmie imię Boga jest święte.
— Kocham cię, stara — szepczę rubasznie, poklepując Li po długim smukłym udzie, jeszcze wilgotnym od kochania.
* * *
— Nie jedź do Warszawy.
Skąd wie, że zamierzam pojechać? Przecież nie może mieć pojęcia, że z Paryża przylatuje Katarzyna. Ja też mógłbym nie mieć, gdyby mi Agnieszka nie powiedziała: „Mama przylatuje we środę, chyba wyjdziesz po nią”.
„Nic nie wiem — odpowiadam córce — przecież mogła mnie uprzedzić, zatelefonować, do diabła, czy nie jesteśmy z żoną przyjaciółmi?”
„Będzie we środę, liczy, że po nią wyjdziesz.”
„Kazała mnie zawiadomić?”
„Nie.”
„No to bredzisz.”
„Była pewna, że ci powiem, i teraz musisz po nią wyjść na lotnisko, ta odrobinka serca mamie się należy.”
„Twojej matce należy się rozwód ze mną. Rzuciła nas.”
„Ciebie.”
„Nas.”
„Ja mam Jacka, ty masz Li, matka jest z Kiejstutem, wszyscy poukładaliśmy sobie życie, bądźmy eleganccy.”
— Nie pojedziesz, prawda?
— Tylko na dzień. Wrócę we czwartek, na dyżur Dariusza.
— Jutro nie wolno ci jechać. Boję się bardzo.
Próbuję rubasznego śmiechu, palcami wodzę po ciepłych włosach Li, po rozchylonych i nabrzmiałych wargach, za którymi chowa się język. Twierdzi przekornie, że nie pokaże mi języka, bo jest malutki. A ja go czasem znajduję. Własnym językiem. Umyka przede mną, ścigamy się, nie ma szans w maleńkich usteczkach Li.
Dotykam piersi, delikatnie zbieram je w garść, lekko mieszczą się w mojej kamieniarskiej łapie. Kołyszę Li na kolanach jak dziecko do snu. Jest młodsza od mojej Agnieszki, no i co z tego? Ja też jestem młodszy, niż mam do tego prawo, artyści starzeją się dwa razy wolniej. Geny sztuki zwalniają bieg czasu, napinają skórę, dodają blasku oczom. Li jest moją kochanką i jest moim dzieckiem, i jeszcze jest mną, cząstką mnie, figurką z duszy.
„Raz nie będę elegancki — komunikuję Agnieszce. — Pozdrowisz matkę, wytłumaczysz, że byłem zajęty”.
„Z Li?”
„To ty opowiedziałaś jej o Li. Mnie nie uwierzyła.”
„Dalej nie wierzy, że możesz kochać kogoś oprócz niej. Musiałeś ją o tym kiedyś przekonać. Ona także kocha tylko ciebie.”
Co za brednie!
Szczera prawda.
Idiotyczna prawda, nieprawda, bzdura, nonsens. Nie mogę wtajemniczyć Agnieszki, wpuścić jej w czarną otchłań, której się nie da zrozumieć nawet będąc w środku. Dlaczego zadręczyłem Katarzynę układną bezwzględnością, ciepłym chłodem, zdradami bez znaczenia, kurtuazyjnym okrucieństwem? Czyżbym miał jej za złe, że mimo lat nie przestawała być piękna?
Kiejstut to gówniarz. Wcisnąłem mu ją. Nie doceniana, nie dotykana, musiała szukać potwierdzeń, że istnieje. Pomagałem jej w tym szukaniu jak masochista. Albo jak sadystyczny pyszałek. „Traktowałeś Katarzynę obrzydliwie — powie mi Stefan S. — Poniżałeś, jakby była szpetną idiotką, a przecież wszyscy mówili, że jest mądra, piękna i wrażliwa, że ty jej do pięt nie dorastasz ze swoim dłutem tępaka. Musiała cię w końcu rzucić. O wiele lat za późno”.
A jednak nie udało jej się z Kiejstutem. Za długo była ze mną. Ofierze brakuje kata? Mogliśmy wcale nie być katem i ofiarą, tylko kimś zupełnie innym i, jeśli mam rację, Katarzyna nie znajdzie już sobie miejsca na ziemi.
Ani ja.
* * *
Zajeżdżam na lotnisko moim niebieskim polonezem, pasażerowie z Paryża wychodzą już, a parkowanie wzbronione. Sam zaczepiam policjanta, proszę głupio o uczynienie wyjątku.
— To o panu był wczoraj film na drugim programie? — pyta mundurowy blondynek.
Nie mam w Krasnogaju telewizora, nikt mnie o filmie nie zawiadamiał, lecz to akurat podobne do urzędników telewizyjnych. Reżyser Grześ Dubowski nakręcił o mnie kiedyś film w plenerze. Pewnie w końcu puścili.
— Mogę zostawić wóz na parę minut? — pytam. — Przyleciała moja modelka.
— Popilnuję.
Jeszcze kwiat w srebrnej folii, jakieś anturium, czerwony jęzor z żółtym paluchem, rozglądam się za Agnieszką, dostrzegam Katarzynę.
Chyba wypiękniała. Dobrze jej w bieli. Za dużo złota, na szyi, w uszach, na przegubach. Włosy wciąż gęste, czarna farba z połyskiem matowym, bujnie spadają na ramiona. Uśmiech rodzinnie radosny, w oczach mgiełka niepokoju, pytania przemieszane z lękiem, zastrachana przekora. Agnieszki nie ma oczywiście. Wyrachowanie i wygodnictwo: „Kawał drogi na Okęcie, niech pobędą sami”.
Całujemy się, w policzki, po rodzinnemu. Mała walizeczka, krótki pobyt. Wsiadamy do poloneza, mundurowy blondynek uśmiecha się znacząco, porusza jasnymi brwiami: Katarzynę też pamięta pewnie z kilku filmów, może ją nawet widział w „Boginiach ciemności” Resnaisa.
— Mam pokój w „Bristolu” — mówi cicho Katarzyna, gdy serpentyną wyplątuję się z lotniska, i patrzy na mnie z ukosa, ukradkiem.
— Ładny hotel — chwalę.
— Li mieszka z tobą?
— Ty to masz szczęście — wskazuję na niebo buchające słońcem. — Wczoraj jeszcze lało. W Krasnogaju oberwała się chmura, w stodole wszystko pływało.
— Zostawiłeś ją tam? Wytrzymasz bez niej dobę?
Nie wiem, czy wytrzymam, ale nie będę się z tego tłumaczył przed Katarzyną. Dziwne życie w dwóch różnych wymiarach, które łączy tylko Li swoją obecnością. Gdy jestem bez niej, przeżywam równolegle dwie rzeczywistości: realną i tę inną, jeszcze realniejszą, czasem aż do bólu. Co ma teraz na sobie? Do kogo mówi? Dlaczego może nie zadzwonić do mnie? Wychodzi z łazienki, owinięta tylko w ręcznik, półobnażona, parująca, a z fotela podnosi się Emir Mrożonych Owoców...
— Mówisz do siebie.
— Modlę się — wyjaśniam. — Stary nawyk nawiedzonego.
Mógłbym zaproponować, że zawiozę ją do naszego domu, bo przecież dom ciągle jest nasz, przedmioty wspólne. Tylko mnie dla niej już w nim nie ma, no i jej dla mnie, ma się rozumieć.
Po co przyjechała? Dlaczego nie dała mi znać, jak zawsze dotąd? Przecież nie wieść o moich związkach z Li ściągnęła ją do kraju, to byłby absurd, chociaż Agnieszka uważa inaczej: „Trzy lata przelatywałeś panienki i nic to mamy nie obchodziło, tak samo jak dawniej, gdy jeszcze byliście razem. Dawniej obchodziło jednak, ale umiała zagrać, talentu aktorskiego Brodacz jej nie poskąpił. Teraz coś się w niej oberwało. Wyczuwa, że Li jest dla ciebie wszystkim. A Kiejstut dla niej niczym. No, może przyzwyczajeniem, wygodą. I chce coś ratować”.
Służba sprawnie zanosi sakwojaż Katarzyny do pokoju na czwartym piętrze, chwilę czekam na chłodnym powietrzu, mając po prawej coraz bardziej mi obcy pałacyk ministerstwa kultury (było się kiedyś gościu, minister wstawał na powitanie artysty, dziś ministrowie są zajęci, czasu im brak dla potencjalnego żebractwa), po lewej, za prowizorycznym ogrodzeniem, tajemniczą wielką budowę, która przemieni Pałac Namiestnikowski w rezydencję prezydenta RP. Czyim namiestnikiem okaże się prezydent, kiedy tu zamieszka?
Katarzyna jest szybka. Już zmieniła podróżny makijaż na wykwintną zwykłość, biały płaszcz na kolorową kurtkę.
— Dokąd pójdziemy? — pyta.
— Agnieszka zaprasza na obiad o czwartej.
Jest południe, cztery godziny przed nami. Proponuję „Telimenę”, barek w „Europejskim”, kawę w „Victorii”, nawet spacer po Starym Mieście, choć nie znoszę spacerów. Katarzyna odmownie kręci głową.
— Możemy wpaść do ciebie? Jeśli ci to nie przeszkadza.
— Mam bałagan.
— Nic nowego, chodźmy. Zamki pewnie pozmieniałeś.
Niczego nie pozmieniałem w naszym mieszkaniu przez te trzy lata, czułem się w nim sublokatorem, półduszą. Duszę domu stanowi komplet mieszkańców. W zakamarkach czają się cienie Katarzyny, Agniechy, Samuraja i mój między nimi, tak samo dziś mi obcy jak tamte. Samuraj, wilk olbrzymi i czarny jak węgiel, padł na zawał rok przed odejściem Katarzyny. Wilki czują, że nadciąga coś złego. Krążył między nami, udawał szczeniaka, próbował Katarzynę i mnie wciągnąć do zabawy: toczył nosem po podłodze tenisową piłkę, my mieliśmy odbierać, walczyć z nim, w końcu tulić razem niesfornego Rajcia. Nie mogliśmy. Ja wychodziłem z domu leczyć bezzasadną chandrę w Klubie Artystów, Katarzyna też zaczynała wychodzić, pusty śmiech, do obleśnego Ambasadora o twarzy z ciasta drożdżowego, starszego od niej o pół wieku. Wpadł mi w ręce jego list do niej, chyba z rozmysłem podrzucony; hołdy, peany, świat u stóp, miłość do ostatniego wcielenia, noce andaluzyjskie, świt na Haiti, Flawiusz, Wezuwiusz. Zemdliło mnie lekko z obrzydzenia, gdy opisywał Katarzynie, jak ją dotyka, mieszając biologię z geografią. Przecież to eunuch. A może nie eunuch, tylko chytry wybieg dyplomaty, by zmylić czujność męską?
Ambasador był dostojny i uwielbiał. Wyprowadzał Katarzynę na rauty i przyjęcia do Belwederu, przedstawił prezydentowi, podwoził do kosmetyczki czarnym mercedesem, słał kiście tajlandzkich storczyków sprowadzane specjalnie z Bangkoku w długich przezroczystych pojemnikach ze wstążkami.
— Może nie chcesz, żebym weszła na górę? — słyszę.
— Co znowu. Proszę.
Sąsiedzi wytrzeszczają oczy. Pani Katarzyna? Już po wojażach? Ną stałe? Nie zmieniła się pani, przeciwnie, Paryż dobrze robi pięknym kobietom, młodnieją na Montparnassie! Ale zostanie pani na dłużej? Rozumiem, pewnie kontrakt na nowy film, tutaj się szepcze, że podobno sam Spielberg chce panią zaangażować do „Rajskich ogrodów”...
Winda jak zwykle nie zatrzymuje się na II piętrze. Trzeba wjechać na III i przycisnąć I, wtedy stanie na II. Katarzyna śmieje się, jest w doskonałym humorze. Gdybym jej nie znał, byłbym rad.
— Nasz domek — mówi cicho, przekraczając próg.
Rozgląda się po korytarzu, potem przemierza powoli pokoje, zupełnie jak Samuraj przed zawałem. Na końcu moja pracownia. Okaleczone kamienie, bezkształtne bryły gipsu, szkice na kartonach, młotki, dłuta, pędzle.
Na stole, obok telefonu, fotografia uśmiechniętej Li w czarnej ramce. Nieposłuszny ciemny kosmyk spada na czoło, rozcina lewe oko i policzek. Dużo białych zębów w rozchylonych ustach. Wzrok skierowany na mnie. Nagie ramiona, miodowe od opalenizny, czerwonawe od ognia, którego na zdjęciu nie widać — kominek jest w głębi.
Nie ma starych foteli ze zmurszałą kanapą, ani dywanu, który przez tuzin lat stracił kolory i jędrność. Para lekkich fotelików, wiotka wersalka w tonie blue. Trzy owcze skóry na parkiecie.
— Tutaj się zmieniło — mówi Katarzyna i próbuje przysiąść na filigranowym fotelu, który kołysze się pod nią przyjaźnie.
Nalewam do wysokich szklanek odrobinę wódki, dużo soku jabłkowego, wciskam cytrynę, wrzucam kostki lodu. Zapominam spytać, czego napiłaby się Katarzyna. Dawniej piła właśnie to. Jeśli zmieniła gust, będzie musiała się przystosować.
— Dobry wieczór — mówię i wypijamy po łyku, bez trącania się, normalnie.
Chciałbym dorzucić, że ładnje wygląda: nadal ma w genach sposób na rozmijanie się z czasem, bez zmarszczek, zwiotczeń, worów pod oczami. Spojrzenie to samo co czterdzieści lat temu, pytające i ciepłe, onieśmielone. Nie będzie jednak poufałości, musi być powściągliwość.
— Zamożnie żyjesz — mówi Katarzyna i rozgląda się, szukając potwierdzenia. — Twoje prace dobrze się sprzedają, widziałam kilka na aukcji w Paryżu. Pisano o tobie w „Le Figaro”, że nie dałeś się pożreć socrealizmowi.
— Nikt mnie nie pożre, jestem twarda sztuka — szczerzę zębiska do Katarzyny. — Agniecha na pewno szykuje cielęcinę z grzybami, zawsze to samo. Mogę ci zrobić kanapkę z serem.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
CZARNY GRANIT
— Kocham cię.
— Jak mnie kochasz?
Nie ma słów na moje mroczne kochanie, nie ma metafor z różami, ze słowikiem, z wygwieżdżonym niebem nad Jeziorakiem w srebrze. Brakuje nam czasu na słowa. Rygluję drzwi w chacie, opuszczam zasłony, wygaszam światła na pomoście. Li grzeje się przy piecu. Nie jest zimno w mojej chacie, ale Li zawsze ma dreszcze, gdy przybiega do mnie po ciemku, chyłkiem, przez wieś, w długiej czarnej koronkowej chuście. Chusta ma ukryć jej kruchość, przymglić rysy, żeby nikt nie poznał. Wszyscy poznają. Cała wieś wie, że o zmierzchu, gdy słońce osiada w jeziorze i od bindugi napływają tumany, Li przybiega do mojego domu nad wodą.
Tylko we wtorki i czwartki. Kiedy jej mąż, inżynier Tomanek, ma całonocny dyżur w elektrowni.
W uszach mi dzwoni od nasłuchiwania. Już półmrok. Kobra wyje do nabrzmiałego księżyca, wiatr czesze jezioro, fale pukają w bok łódki. Li zawsze się spóźnia. To zatrzyma ją pacjent, to benzyny zabraknie w baku srebrzyka, to kot przebiegnie drogę, a wtedy Li zawraca, objeżdża pół wsi i stacza się na moje podwórko stromizną od zapory. Z wyłączonym silnikiem i bez świateł, ale i tak wie cały Krasnogaj, że Li jest z artystą.
Drzwi otwarte. Wpuszczam Li do środka i nie całując, nie dotykając, wybiegam. Trzeba zawrzeć wrota, w furtce spuścić zasuwę, srebrzyka wtoczyć do stodoły i tam go zamknąć. A przecież każde dziecko we wsi, od Półtoraków do Pszennych, wie, że Tomankowa jest u mnie i co ze sobą robimy.
Nic nie wiedzą.
Li całym drobniutkim ciałem przyciska się do pieca, aby wygasić drżenie i naładować komórki zewnętrznym ciepłem. Zdejmuję z niej chustę bardzo ostrożnie, powolutku. Obnażam smoliste włosy spięte z tyłu klamrą, wypukłe czoło dziecka, oczy pełne miodu, przyduże usta, nos trochę za szeroki, brunatną plamkę na lewym policzku, potem nagie smukłe ramiona, obrysowane dekoltem bawełnianej bluzki.
— Kochasz mnie jeszcze? — pytam.
— Tak.
— Co znaczy „tak”? Powiedz coś więcej, wytłumacz się, niech wiem wszystko!
— Kocham cię — mówi Li i rozchyla usta w uśmiechu, od którego szumi w głowie.
— Tak jak Darka? Jak Dziobatego? Jak Emira Mrożonych Owoców? — Wymieniam wszystkich jej wielbicieli, adoratorów, gminnych macho, którzy pojedynkują się o uśmiech Li, podkładają sobie dębowe kłody, nasyłają lustratorów, policjanta Kluchę, Tłustonogą z urzędu skarbowego, którzy częstują się nawzajem robaczywą sarninką i wódką ze środkiem przeczyszczającym.
Kiedy Emir chciał się pozbyć Hrabiego S., podał mu koniak z laksygenem i zamknął na strychu z własną żoną, która musiała patrzeć bezsilnie, jak Hrabiego czyści. Okna były pozamykane, drzwi szczelne, mury bez szparki, a oboje nadzy. Cała zawartość Hrabiego szła Dianie w nozdrza. W ten sposób Emir wziął odwet za romans Diany z żoną Dziobatego, za jej apetyt na Darka, za dokuczanie Li i za sceny zazdrości, które mu o nią urządzała w każdy wtorek i czwartek.
We wtorki i czwartki Emir szedł w Krasnogaj szukać Li. Kwiląc jak chore dziecko, pukał do jej prywatnego gabinetu w nadziei, że doktorka drzemie, przebudzi się i wpuści. Raz go wpuściła, owinięta tylko w ręcznik, i nic się nie stało, do niczego nie doszło, a potem, na imprezie, Diana i Li, ubrane elegancko (kaszmirowa bluzeczka Diany kosztować miała trzy miliony złotych), wciągnęły się do wanny z ciepłą wodą. Wpadły wściekłe, wyszły rozbawione. Mąż Li, Dariusz, i Emir, mąż Diany mieli na ten incydent poglądy zgoła odmienne, przetrząsnąwszy własne sumienia, w których roiło się od folkloru. Diana i Li wyrównały całkiem inny rachunek. Bluzeczkę za trzy miliony trzeba było wyrzucić.
Także Dziobaty i Hrabia zwykli spacerować po Krasnogaju, rozglądając się od niechcenia za srebrzykiem Li w każdy czwartek i wtorek, a nawet robią wyprawy mercedesami do Prabut, Matyt i do Klonowego Dworu. Próbują też wzywać lekarkę krótkofalówką na konsylium do czworaczków Maluchowej albo do Cybulaka, którego wzięło. Li nie słucha krótkofalówki we wtorek i czwartek wieczór. Jest u mnie. Umieramy dla świata, przestajemy istnieć dla wszechczasu. Patrzymy sobie w oczy.
Dostaję zawrotów głowy. Wpatruję się w Li przytuloną do pieca i chcę być tym piecem. Piecem i bawełnianą bluzką. I rajstopami pod parą cieniutkich czarnych legginsów, i koronkową pajęczynką pod rajstopami, i czarną puszystością u zbiegu opalonych smukłości. Długonoga ta Li. Wielkousta i miodooka, a piersi ma jak dziewczynka na lodowisku — białe, twarde dwójeczki z parą różowych sterczyków. Ale sterczyki pęcznieją dopiero wtedy, gdy Li zaczyna szybko oddychać.
Lubię, gdy szybko oddycha.
— Kochasz mnie jak tamtych? — powtarzam głupawo. — Może trochę bardziej?
— Nigdy ich nie kochałam.
Mam ostatnie pytanie, ale muszę z nim poczekać.
— A Trupa? — nazywam w ten sposób Struplińskiego, na złość Li, którą chyba coś z Trupem łączyło, łapę kładł jej na pośladkach, w tańcu, u Reglanów, Darek udawał, że nie widzi, inni chichrali półgębkiem, ja po tym tańcu zniknąłem na dwa lata. Zwoziłem do Krasnogaju różne krakowskie dupy, którym pochlebia z artystą. Myślałem o Li z gniewem, dolewałem pogardy i obrzydzenia, żeby ogień buzował.
Trup, właściciel apteki w Bartach, był po kielichu zabijaką i tupeciarzem. Miał córki starsze od Li. Uważał się za jej opiekuna, pana prawie, a ona go słuchała pokornie, aż mnie mdliło. Darek uśmiechał się żartobliwie. Może Darek i Li wiedzieli o czymś, ale ja nie wiedziałem i nie chciałem wiedzieć.
Nienawidziłem Li.
Miałoby to znaczyć, że ją już wtedy kochałem?
* * *
— Nie byłam ze Struplińskim.
— Tylko nie kłam — proszę, zbliżając się ostrożnie do pieca, wyciągając ręce przed siebie i usiłując opuszkami palców dotknąć smagłych policzków Li, ale ona odsuwa się leciuteńko i muskam nagrzane białe kafle. — Wszyscy o was wiedzą, od Mrągowa po Skiroławki.
— Ludzie nie wiedzą nic.
— Dlaczego cię dotykał? Dlaczego pozwalałaś? Dlaczego pozwalał twój mąż?
— Nic nie było.
— Przecież sam to widziałem!
— Nic nie widziałeś. Nic nie było. Tylko ty jesteś.
Moje dłonie odnajdują w końcu jej twarz. Uczę się jej jak niewidomy, wodząc opuszkami palców po brwiach i rzęsach, po wargach, brodzie, zaokrągleniu policzków, po skrzypeczkach maluteńkich uszu ukrytych pod ciemnymi kosmykami z niteczkami siwizny.
Chwała siwiźnie Li. Ja nie mam jeszcze siwych włosów. Czym odciska się starość, przeładowaniem pamięci czy zwiotczeniem naskórka? W snach, kiedy szybuję nad drzewami, prawie bez ruchu skrzydeł, jestem tylko chłopcem. Niekiedy niewinnym, szukającym. Czasami skruszonym, pełnym rozżalenia. Zawsze szczęśliwym.
— Ty byłaś w poprzednim wcieleniu kocicą, a ja ptakiem — mówię.
Li boi się kotów. Ja kocham ptaki. Wychodzi na jedno.
Na podwórko zajeżdża samochód, ktoś puka do drzwi, nie otwieramy. Jest wtorek, Dariusz ma dyżur w elektrowni. Nie może wyjść stamtąd. Gdyby mógł, też by do mnie nie przyjechał, przedtem zadzwoniłby, czy wolno, może jestem zajęty albo mam gości. Pacjentka do Li? Pukałaby mocniej, wołałaby „Pani doktór!” Hrabiego przymknięto na 48 godzin za oszustwo podatkowe, Emir Mrożonych Owoców we wtorki poluje pod młynem w Skiroławkach na nieletnie.
— To do ciebie, z Krakowa — mówi Li. — Peugeot na krakowskiej rejestracji.
Okna są zasłonięte. Przez białe listwy żaluzji nie można zobaczyć nic. Li nazywają w Krasnogaju czarownicą, żadne dziecko jeszcze jej nie umarło, odczynia uroki zamyśleniem, zdejmuje kurzajki. Czasem znajomi krakowscy zajeżdżają bez uprzedzenia i odjeżdżają bez pretensji.
Ten także odjeżdża. Ostatnie kurtuazyjne puknięcie, potem szelest zapalonego silnika, skrzypienie zamykanych wrót. Jakiś bliższy znajomy, jeśli otworzył wrota z zewnątrz, lecz nie na tyle bliski, by wiedzieć, że wtedy się nie wchodzi.
Pora na ostatnie pytanie.
Siadam w fotelu obok pieca, przyciągam Li do siebie i delikatną, kruchą, leciutką jak wietrzyk, biorę na kolana. Zamykam w ramionach, aż trzeszczą kostki. Wdycham twarz Li. Aromat macierzanki, dzikich ziółek polnych, wydmy nadmorskiej, nie wiadomo skąd, słonawy z lekka, nasłoneczniony.
— A jego kochasz? — pytam. — Co dla ciebie znaczy? Jak możesz z nim być, jeśli masz pewność, że wie o nas wszystko?
Milczy. Nigdy nie odpowiada na najważniejsze pytania. Ratuje się swoim cudownym uśmiechem, pełnym miodowego rozszczęśliwienia, z szelmowską iskierką w zanadrzu. Topię się w tym uśmiechu jak sopel w słońcu. Rozbieram Li ostrożnie, aby niczego nie skruszyć, nie złamać, nie naderwać. Mam siłę w łapach od młotka rzeźbiarskiego.
Kiedyś wykuję Li w polnym kamieniu. Na pewno to zrobię. Niech się tylko nauczę rozumieć jej uśmiech, od słoneczności po szelmostwo. Co rozumiem, to mogę namalować. Co namaluję, mogę wkuć w kamień.
Li wstydzi się przede mną swojej nagości i muszę zamykać oczy, kiedy jej dotykam, wchłaniam, pożeram każdym zmysłem, aż mi się śpiewać chce, wrzaskiem światu ogłaszać, że cud się staje, Bogu paść w ramiona, Bogusiowi naszemu Najserdeczniejszemu, który spełnia się w nas po ostateczność, gdy fotel pod nami wybucha i ulatujemy ku Niemu chrapliwym dwugłosem.
Li znowu się śmieje, teraz z oczyma pełnymi łez, coraz dalsza, coraz bardziej samotna w swoim zaspokojeniu.
Nigdy nie wymówiła na głos mojego imienia. Emir pokpiwa, że boi się pomylić. W judaizmie imię Boga jest święte.
— Kocham cię, stara — szepczę rubasznie, poklepując Li po długim smukłym udzie, jeszcze wilgotnym od kochania.
* * *
— Nie jedź do Warszawy.
Skąd wie, że zamierzam pojechać? Przecież nie może mieć pojęcia, że z Paryża przylatuje Katarzyna. Ja też mógłbym nie mieć, gdyby mi Agnieszka nie powiedziała: „Mama przylatuje we środę, chyba wyjdziesz po nią”.
„Nic nie wiem — odpowiadam córce — przecież mogła mnie uprzedzić, zatelefonować, do diabła, czy nie jesteśmy z żoną przyjaciółmi?”
„Będzie we środę, liczy, że po nią wyjdziesz.”
„Kazała mnie zawiadomić?”
„Nie.”
„No to bredzisz.”
„Była pewna, że ci powiem, i teraz musisz po nią wyjść na lotnisko, ta odrobinka serca mamie się należy.”
„Twojej matce należy się rozwód ze mną. Rzuciła nas.”
„Ciebie.”
„Nas.”
„Ja mam Jacka, ty masz Li, matka jest z Kiejstutem, wszyscy poukładaliśmy sobie życie, bądźmy eleganccy.”
— Nie pojedziesz, prawda?
— Tylko na dzień. Wrócę we czwartek, na dyżur Dariusza.
— Jutro nie wolno ci jechać. Boję się bardzo.
Próbuję rubasznego śmiechu, palcami wodzę po ciepłych włosach Li, po rozchylonych i nabrzmiałych wargach, za którymi chowa się język. Twierdzi przekornie, że nie pokaże mi języka, bo jest malutki. A ja go czasem znajduję. Własnym językiem. Umyka przede mną, ścigamy się, nie ma szans w maleńkich usteczkach Li.
Dotykam piersi, delikatnie zbieram je w garść, lekko mieszczą się w mojej kamieniarskiej łapie. Kołyszę Li na kolanach jak dziecko do snu. Jest młodsza od mojej Agnieszki, no i co z tego? Ja też jestem młodszy, niż mam do tego prawo, artyści starzeją się dwa razy wolniej. Geny sztuki zwalniają bieg czasu, napinają skórę, dodają blasku oczom. Li jest moją kochanką i jest moim dzieckiem, i jeszcze jest mną, cząstką mnie, figurką z duszy.
„Raz nie będę elegancki — komunikuję Agnieszce. — Pozdrowisz matkę, wytłumaczysz, że byłem zajęty”.
„Z Li?”
„To ty opowiedziałaś jej o Li. Mnie nie uwierzyła.”
„Dalej nie wierzy, że możesz kochać kogoś oprócz niej. Musiałeś ją o tym kiedyś przekonać. Ona także kocha tylko ciebie.”
Co za brednie!
Szczera prawda.
Idiotyczna prawda, nieprawda, bzdura, nonsens. Nie mogę wtajemniczyć Agnieszki, wpuścić jej w czarną otchłań, której się nie da zrozumieć nawet będąc w środku. Dlaczego zadręczyłem Katarzynę układną bezwzględnością, ciepłym chłodem, zdradami bez znaczenia, kurtuazyjnym okrucieństwem? Czyżbym miał jej za złe, że mimo lat nie przestawała być piękna?
Kiejstut to gówniarz. Wcisnąłem mu ją. Nie doceniana, nie dotykana, musiała szukać potwierdzeń, że istnieje. Pomagałem jej w tym szukaniu jak masochista. Albo jak sadystyczny pyszałek. „Traktowałeś Katarzynę obrzydliwie — powie mi Stefan S. — Poniżałeś, jakby była szpetną idiotką, a przecież wszyscy mówili, że jest mądra, piękna i wrażliwa, że ty jej do pięt nie dorastasz ze swoim dłutem tępaka. Musiała cię w końcu rzucić. O wiele lat za późno”.
A jednak nie udało jej się z Kiejstutem. Za długo była ze mną. Ofierze brakuje kata? Mogliśmy wcale nie być katem i ofiarą, tylko kimś zupełnie innym i, jeśli mam rację, Katarzyna nie znajdzie już sobie miejsca na ziemi.
Ani ja.
* * *
Zajeżdżam na lotnisko moim niebieskim polonezem, pasażerowie z Paryża wychodzą już, a parkowanie wzbronione. Sam zaczepiam policjanta, proszę głupio o uczynienie wyjątku.
— To o panu był wczoraj film na drugim programie? — pyta mundurowy blondynek.
Nie mam w Krasnogaju telewizora, nikt mnie o filmie nie zawiadamiał, lecz to akurat podobne do urzędników telewizyjnych. Reżyser Grześ Dubowski nakręcił o mnie kiedyś film w plenerze. Pewnie w końcu puścili.
— Mogę zostawić wóz na parę minut? — pytam. — Przyleciała moja modelka.
— Popilnuję.
Jeszcze kwiat w srebrnej folii, jakieś anturium, czerwony jęzor z żółtym paluchem, rozglądam się za Agnieszką, dostrzegam Katarzynę.
Chyba wypiękniała. Dobrze jej w bieli. Za dużo złota, na szyi, w uszach, na przegubach. Włosy wciąż gęste, czarna farba z połyskiem matowym, bujnie spadają na ramiona. Uśmiech rodzinnie radosny, w oczach mgiełka niepokoju, pytania przemieszane z lękiem, zastrachana przekora. Agnieszki nie ma oczywiście. Wyrachowanie i wygodnictwo: „Kawał drogi na Okęcie, niech pobędą sami”.
Całujemy się, w policzki, po rodzinnemu. Mała walizeczka, krótki pobyt. Wsiadamy do poloneza, mundurowy blondynek uśmiecha się znacząco, porusza jasnymi brwiami: Katarzynę też pamięta pewnie z kilku filmów, może ją nawet widział w „Boginiach ciemności” Resnaisa.
— Mam pokój w „Bristolu” — mówi cicho Katarzyna, gdy serpentyną wyplątuję się z lotniska, i patrzy na mnie z ukosa, ukradkiem.
— Ładny hotel — chwalę.
— Li mieszka z tobą?
— Ty to masz szczęście — wskazuję na niebo buchające słońcem. — Wczoraj jeszcze lało. W Krasnogaju oberwała się chmura, w stodole wszystko pływało.
— Zostawiłeś ją tam? Wytrzymasz bez niej dobę?
Nie wiem, czy wytrzymam, ale nie będę się z tego tłumaczył przed Katarzyną. Dziwne życie w dwóch różnych wymiarach, które łączy tylko Li swoją obecnością. Gdy jestem bez niej, przeżywam równolegle dwie rzeczywistości: realną i tę inną, jeszcze realniejszą, czasem aż do bólu. Co ma teraz na sobie? Do kogo mówi? Dlaczego może nie zadzwonić do mnie? Wychodzi z łazienki, owinięta tylko w ręcznik, półobnażona, parująca, a z fotela podnosi się Emir Mrożonych Owoców...
— Mówisz do siebie.
— Modlę się — wyjaśniam. — Stary nawyk nawiedzonego.
Mógłbym zaproponować, że zawiozę ją do naszego domu, bo przecież dom ciągle jest nasz, przedmioty wspólne. Tylko mnie dla niej już w nim nie ma, no i jej dla mnie, ma się rozumieć.
Po co przyjechała? Dlaczego nie dała mi znać, jak zawsze dotąd? Przecież nie wieść o moich związkach z Li ściągnęła ją do kraju, to byłby absurd, chociaż Agnieszka uważa inaczej: „Trzy lata przelatywałeś panienki i nic to mamy nie obchodziło, tak samo jak dawniej, gdy jeszcze byliście razem. Dawniej obchodziło jednak, ale umiała zagrać, talentu aktorskiego Brodacz jej nie poskąpił. Teraz coś się w niej oberwało. Wyczuwa, że Li jest dla ciebie wszystkim. A Kiejstut dla niej niczym. No, może przyzwyczajeniem, wygodą. I chce coś ratować”.
Służba sprawnie zanosi sakwojaż Katarzyny do pokoju na czwartym piętrze, chwilę czekam na chłodnym powietrzu, mając po prawej coraz bardziej mi obcy pałacyk ministerstwa kultury (było się kiedyś gościu, minister wstawał na powitanie artysty, dziś ministrowie są zajęci, czasu im brak dla potencjalnego żebractwa), po lewej, za prowizorycznym ogrodzeniem, tajemniczą wielką budowę, która przemieni Pałac Namiestnikowski w rezydencję prezydenta RP. Czyim namiestnikiem okaże się prezydent, kiedy tu zamieszka?
Katarzyna jest szybka. Już zmieniła podróżny makijaż na wykwintną zwykłość, biały płaszcz na kolorową kurtkę.
— Dokąd pójdziemy? — pyta.
— Agnieszka zaprasza na obiad o czwartej.
Jest południe, cztery godziny przed nami. Proponuję „Telimenę”, barek w „Europejskim”, kawę w „Victorii”, nawet spacer po Starym Mieście, choć nie znoszę spacerów. Katarzyna odmownie kręci głową.
— Możemy wpaść do ciebie? Jeśli ci to nie przeszkadza.
— Mam bałagan.
— Nic nowego, chodźmy. Zamki pewnie pozmieniałeś.
Niczego nie pozmieniałem w naszym mieszkaniu przez te trzy lata, czułem się w nim sublokatorem, półduszą. Duszę domu stanowi komplet mieszkańców. W zakamarkach czają się cienie Katarzyny, Agniechy, Samuraja i mój między nimi, tak samo dziś mi obcy jak tamte. Samuraj, wilk olbrzymi i czarny jak węgiel, padł na zawał rok przed odejściem Katarzyny. Wilki czują, że nadciąga coś złego. Krążył między nami, udawał szczeniaka, próbował Katarzynę i mnie wciągnąć do zabawy: toczył nosem po podłodze tenisową piłkę, my mieliśmy odbierać, walczyć z nim, w końcu tulić razem niesfornego Rajcia. Nie mogliśmy. Ja wychodziłem z domu leczyć bezzasadną chandrę w Klubie Artystów, Katarzyna też zaczynała wychodzić, pusty śmiech, do obleśnego Ambasadora o twarzy z ciasta drożdżowego, starszego od niej o pół wieku. Wpadł mi w ręce jego list do niej, chyba z rozmysłem podrzucony; hołdy, peany, świat u stóp, miłość do ostatniego wcielenia, noce andaluzyjskie, świt na Haiti, Flawiusz, Wezuwiusz. Zemdliło mnie lekko z obrzydzenia, gdy opisywał Katarzynie, jak ją dotyka, mieszając biologię z geografią. Przecież to eunuch. A może nie eunuch, tylko chytry wybieg dyplomaty, by zmylić czujność męską?
Ambasador był dostojny i uwielbiał. Wyprowadzał Katarzynę na rauty i przyjęcia do Belwederu, przedstawił prezydentowi, podwoził do kosmetyczki czarnym mercedesem, słał kiście tajlandzkich storczyków sprowadzane specjalnie z Bangkoku w długich przezroczystych pojemnikach ze wstążkami.
— Może nie chcesz, żebym weszła na górę? — słyszę.
— Co znowu. Proszę.
Sąsiedzi wytrzeszczają oczy. Pani Katarzyna? Już po wojażach? Ną stałe? Nie zmieniła się pani, przeciwnie, Paryż dobrze robi pięknym kobietom, młodnieją na Montparnassie! Ale zostanie pani na dłużej? Rozumiem, pewnie kontrakt na nowy film, tutaj się szepcze, że podobno sam Spielberg chce panią zaangażować do „Rajskich ogrodów”...
Winda jak zwykle nie zatrzymuje się na II piętrze. Trzeba wjechać na III i przycisnąć I, wtedy stanie na II. Katarzyna śmieje się, jest w doskonałym humorze. Gdybym jej nie znał, byłbym rad.
— Nasz domek — mówi cicho, przekraczając próg.
Rozgląda się po korytarzu, potem przemierza powoli pokoje, zupełnie jak Samuraj przed zawałem. Na końcu moja pracownia. Okaleczone kamienie, bezkształtne bryły gipsu, szkice na kartonach, młotki, dłuta, pędzle.
Na stole, obok telefonu, fotografia uśmiechniętej Li w czarnej ramce. Nieposłuszny ciemny kosmyk spada na czoło, rozcina lewe oko i policzek. Dużo białych zębów w rozchylonych ustach. Wzrok skierowany na mnie. Nagie ramiona, miodowe od opalenizny, czerwonawe od ognia, którego na zdjęciu nie widać — kominek jest w głębi.
Nie ma starych foteli ze zmurszałą kanapą, ani dywanu, który przez tuzin lat stracił kolory i jędrność. Para lekkich fotelików, wiotka wersalka w tonie blue. Trzy owcze skóry na parkiecie.
— Tutaj się zmieniło — mówi Katarzyna i próbuje przysiąść na filigranowym fotelu, który kołysze się pod nią przyjaźnie.
Nalewam do wysokich szklanek odrobinę wódki, dużo soku jabłkowego, wciskam cytrynę, wrzucam kostki lodu. Zapominam spytać, czego napiłaby się Katarzyna. Dawniej piła właśnie to. Jeśli zmieniła gust, będzie musiała się przystosować.
— Dobry wieczór — mówię i wypijamy po łyku, bez trącania się, normalnie.
Chciałbym dorzucić, że ładnje wygląda: nadal ma w genach sposób na rozmijanie się z czasem, bez zmarszczek, zwiotczeń, worów pod oczami. Spojrzenie to samo co czterdzieści lat temu, pytające i ciepłe, onieśmielone. Nie będzie jednak poufałości, musi być powściągliwość.
— Zamożnie żyjesz — mówi Katarzyna i rozgląda się, szukając potwierdzenia. — Twoje prace dobrze się sprzedają, widziałam kilka na aukcji w Paryżu. Pisano o tobie w „Le Figaro”, że nie dałeś się pożreć socrealizmowi.
— Nikt mnie nie pożre, jestem twarda sztuka — szczerzę zębiska do Katarzyny. — Agniecha na pewno szykuje cielęcinę z grzybami, zawsze to samo. Mogę ci zrobić kanapkę z serem.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
więcej..