Przebudzenie Lewiatana - ebook
Przebudzenie Lewiatana - ebook
WITAJ W PRZYSZŁOŚCI
Ludzkość zasiedliła Układ Słoneczny – Marsa, Księżyc, Pas Asteroid i dalej – ale gwiazdy wciąż pozostają poza jej zasięgiem.
Jim Holden jest pierwszym oficerem lodowcowca kursującego z pierścieni Saturna na stacje górnicze Pasa. Gdy wraz z załogą trafiają na opuszczony statek Scopuli, w ich ręce wpada niechciany sekret. Ktoś jest gotów dla niego zabijać, i to na skalę niewyobrażalną dla Jima i jego załogi. Układowi grozi wojna, chyba że uda się odkryć, kto i dlaczego porzucił tajemniczy statek.
Detektyw Miller otrzymuje zlecenie odszukania Julie Mao, dziewczyny, która na własne życzenie zrezygnowała z wygodnego życia u boku bogatych i wpływowych rodziców – po to, by walczyć o prawa uciskanych mieszkańców Pasa. Ślady śledztwa prowadzą do statku Scopuli, krzyżując w ten sposób drogi Millera i Jima Holdena. Okazuje się, że dziewczyna może być kluczem do rozwiązania każdej zagadki.
Holden i Miller muszą lawirować między rządem Ziemi, rewolucjonistami z Sojuszu Planet Zewnętrznych i pełnymi sekretów korporacjami, mając wszystkich przeciw sobie. W Pasie jednak obowiązują inne reguły i jeden mały statek może zmienić los wszechświata.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66065-75-8 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Scopuli zdobyto osiem dni temu i Julie Mao była w końcu gotowa na śmierć.
Dotarcie do tego punktu było poprzedzone ośmioma dobami uwięzienia w schowku. Przez pierwsze dwie w ogóle się nie ruszała, przekonana, że uzbrojeni mężczyźni, którzy ją tam zamknęli, mówili poważnie. Statek, na który ją zabrano, początkowo nie szedł na ciągu, więc unosiła się w schowku, delikatnymi dotknięciami odsuwając się od ścian i skafandra próżniowego, z którym dzieliła przestrzeń. Kiedy jednostka ruszyła, nadając jej wagę, stała bezdźwięcznie, aż jej nogi odmówiły posłuszeństwa, po czym usiadła powoli, zwijając się w pozycję płodową. Nasikała wprost w kombinezon, nie przejmując się swędzącą wilgocią ani wonią, martwiła się tylko tym, że mogłaby się poślizgnąć i przewrócić na mokrej plamie na podłodze. Nie mogła hałasować. Zastrzeliliby ją.
Trzeciego dnia pragnienie zmusiło ją do działania. Ze wszystkich stron otaczały ją dźwięki statku: ledwie wyczuwalne, poddźwiękowe dudnienie reaktora i napędu, nieustanny syk i trzaski hydrauliki i stalowych rygli w otwieranych i zamykanych grodziach ciśnieniowych między pokładami. Stukot ciężkich butów o metalowe pokłady. Odczekała, aż wszystkie słyszane dźwięki oddalą się, po czym ściągnęła z haków skafander próżniowy i położyła go na podłodze. Nieustannie nasłuchując zbliżających się dźwięków, powoli rozmontowała skafander i wydobyła z niego zbiornik z wodą. Płyn był stary i zatęchły, skafandra wyraźnie od dawna nie serwisowano, jednak ona nie piła od kilku dni, więc ciepła, iłowata woda ze zbiornika smakowała jak nektar bogów. Musiała się bardzo pilnować, żeby nie wypić jej zbyt szybko i nie zwymiotować.
Gdy wróciła potrzeba oddania moczu, wydłubała ze skafandra worek z cewnikiem i ulżyła sobie do niego. Siedziała prawie wygodnie na podłodze przykrytej teraz wyściełanym skafandrem i zastanawiała się, kim byli jej porywacze – flotą Koalicji, piratami czy kimś gorszym. Czasami spała.
* * *
Czwartego dnia odosobnienie, głód, nuda i coraz mniejsza liczba miejsc na trzymanie moczu w końcu pchnęły ją do próby kontaktu. Usłyszała stłumione krzyki bólu. Gdzieś w pobliżu bito lub torturowano jej towarzyszy ze statku. Gdyby zdołała ściągnąć uwagę porywaczy, może po prostu zabraliby ją do pozostałych. I dobrze. Mogła znieść bicie. Wydawało się to niską ceną za możliwość ponownego znalezienia się wśród ludzi.
Schowek mieścił się obok wewnętrznych drzwi śluzy. Podczas lotu zwykle nie było to zatłoczone miejsce, choć nie znała układu tej jednostki. Myślała o tym, co powie, jak się przedstawi. Kiedy w końcu usłyszała, że ktoś idzie w jej stronę, próbowała po prostu wykrzyczeć, żeby ją wypuścili. Zaskoczyło ją wydobywające się z gardła ciche charczenie. Przełknęła, poruszając językiem w próbie wyprodukowania śliny, i spróbowała krzyknąć ponownie, ale usłyszała tylko kolejne ciche chrypienie w głębi gardła.
Ktoś był tuż przed drzwiami jej schowka. Cicho wypowiadane słowa. Julie wyciągnęła pięść, by załomotać w drzwi, gdy dotarła do niej treść.
Nie. Proszę, nie. Nie rób tego.
Dave. Mechanik z jej statku. Dave, który zbierał wycinki ze starych komiksów i znał milion dowcipów – błagał cichym, załamanym głosem.
Nie. Proszę, nie. Nie rób tego. Tak mówił.
Dźwięki hydrauliki i kliknięcia rygli towarzyszące otwieraniu wewnętrznych drzwi śluzy. Stłumione uderzenie wrzucanego do środka ciała. Kolejne kliknięcie zamykania śluzy. Syk odciąganego powietrza.
Gdy cykl śluzy się skończył, ludzie przed jej schowkiem odeszli. Nie waliła w drzwi, żeby przyciągnąć ich uwagę.
* * *
Wyczyścili statek. Zatrzymanie przez mieszkańców planet wewnętrznych było czymś bardzo niepożądanym, ale wszyscy ćwiczyli postępowanie w takiej sytuacji. Wrażliwe dane SPZ skasowano i nadpisano niewinnie wyglądającymi dziennikami z fałszywymi znacznikami czasu. Kapitan osobiście zniszczył wszystko, co było zbyt ważne, by zaufać komputerowi. Gdy napastnicy weszli na pokład, załoga mogła udawać niewinną.
To jednak nic nie zmieniło.
Nie usłyszeli żadnych pytań o ładunek lub zezwolenia. Napastnicy weszli, jakby byli u siebie, a kapitan Darren zachował się jak pies odsłaniający brzuch. Cała reszta – Mike, Dave, Wan Li – po prostu podnieśli ręce do góry i w ciszy wykonywali polecenia. Piraci, łowcy niewolników czy kimkolwiek byli napastnicy, przegonili ich z małego transportowca, który był jej domem, i zmusili do przejścia kołnierzem dokowym bez choćby najprostszych skafandrów próżniowych. Od twardej próżni oddzielały ich tylko cienkie ścianki rękawa z mylaru – gdyby pękł, mogliby się pożegnać z płucami i całą resztą.
Julie szła razem z pozostałymi, ale potem dranie próbowali się do niej dobrać, zdjąć z niej ubranie.
Pięć lat ćwiczenia ju-jitsu w niskim ciążeniu, a potem oni w ciasnym korytarzu w nieważkości. Nieźle im dokopała. Już zaczynała myśleć, że może nawet wygra, gdy nagle pięść w rękawicy uderzyła ją w twarz. Potem wszystko zrobiło się niewyraźne. Wepchnęli ją do schowka i usłyszała tylko: Zastrzel ją, jeśli będzie hałasować. Cztery dni nie hałasowała, podczas gdy oni na dole bili jej przyjaciół, a jednego wyrzucili przez śluzę.
Po sześciu dniach na statku zrobiło się cicho.
Płynnie przechodziła z faz świadomości do poszarpanych snów, docierało do niej jednak, że dźwięki chodzenia, rozmów, hermetycznych drzwi i dudnienie reaktora oraz napędu powoli cichły. Kiedy przestał działać napęd, znikło ciążenie i Julie obudziła się ze snu, w którym pędziła swoim starym ścigaczem, unosząc się w nieważkości z mięśniami boleśnie spiętymi w proteście, potem powoli zaczęła się rozluźniać.
Przysunęła się do drzwi i przyłożyła ucho do zimnego metalu. Panika wzbierała w niej do chwili, aż wyłapała cichy szum wymienników powietrza. Statek wciąż miał zasilanie i powietrze, ale wyłączono silnik i nikt nie otwierał drzwi, nie chodził ani nie rozmawiał. Może załoga zebrała się na spotkanie. Albo imprezowali na innym pokładzie. A może wszyscy zeszli do maszynowni, naprawiając poważną awarię.
Spędziła dzień, nasłuchując i czekając.
Siódmego dnia wypiła ostatni łyk wody. Nikt na statku nie poruszał się w zasięgu jej słuchu od dwudziestu czterech godzin. Zabrała się do ssania kawałka plastiku oderwanego ze skafandra ciśnieniowego, aż w jej ustach pojawiło się trochę śliny, po czym zaczęła krzyczeć. Wrzeszczała do zdarcia gardła.
Nikt nie przyszedł.
Ósmego dnia była gotowa na śmierć. Wody nie miała od dwóch dni, a worek na odchody był pełny od czterech. Oparła się plecami o tylną ścianę schowka i zaparła dłońmi o boki, a potem z całej siły kopnęła obiema nogami. Skurcze po pierwszym kopnięciu prawie pozbawiły ją przytomności. Zamiast tego wrzasnęła.
Głupia baba, pomyślała. Była odwodniona. Osiem dni bez aktywności to aż nadto, by zaczęła się atrofia. Powinna była się przynajmniej rozciągać.
Masowała zesztywniałe mięśnie, aż zdołała je rozluźnić, po czym wykonała serię ćwiczeń rozciągających, skupiając umysł, jakby była w dojo. Gdy odzyskała kontrolę nad ciałem, kopnęła ponownie. I jeszcze raz. I znowu, aż na brzegach drzwi schowka zaczęło przeświecać światło. Kopała tak długo, aż jedynymi punktami styku drzwi z framugą zostały trzy zawiasy i zasuwa.
Ostatnie kopnięcie wygięło metal na tyle, że rygiel wypadł z zasuwy i drzwi się otworzyły.
Julie wyskoczyła ze schowka z uniesionymi rękami, gotowa przybrać wygląd groźny lub przerażony, w zależności od tego, co wyda się bardziej opłacalne.
Nie znalazła jednak nikogo na całym pokładzie: śluza, szatnia na skafandry, w której spędziła ostatnie osiem dni, pół tuzina innych schowków. Wszystkie puste. Z zestawu do napraw próżniowych wydłubała namagnesowany klucz wielkości idealnej do rozbijania czaszek i zeszła po drabince na pokład niżej.
A potem na kolejny i następny. Kabiny załogi, schludne niemal po wojskowemu. Stołówka, ze śladami walki. Ambulatorium, puste. Przedział torpedowy. Nikogo. Stanowisko łączności było nieobsadzone, wyłączone i zablokowane. Dzienniki kilku wciąż aktywnych czujników nie wskazywały żadnego śladu Scopuli. Czuła teraz zupełnie nowy strach. Pokład za pokładem i pomieszczenie za pomieszczeniem, puste i bez życia. Coś się stało. Wyciek promieniowania. Trucizna w powietrzu. Coś wymusiło ewakuację. Zaczęła się zastanawiać, czy dałaby radę sama poprowadzić statek.
Jednak gdyby doszło do ewakuacji, usłyszałaby, jak wychodzą przez śluzę, prawda?
Dotarła do włazu prowadzącego na ostatni pokład – maszynownię – i znieruchomiała, gdy nie otworzył się automatycznie. Czerwona kontrolka na panelu blokady wskazywała, że pomieszczenie zamknięto od środka. Znowu pomyślała o promieniowaniu i poważnej awarii. Jednak gdyby to była prawda, czemu mieliby zamykać drzwi od środka? Zresztą minęła całe mnóstwo paneli na ścianach, na żadnym nie wyświetlano ostrzeżeń o zagrożeniu. Czyli nie promieniowanie, a coś innego.
Dostrzegła więcej niepokojących śladów. Krew. Rozrzucone narzędzia i pojemniki. Cokolwiek się stało, dokonało się tutaj. A raczej tu się zaczęło, a skończyło za zamkniętymi drzwiami.
Potrzebowała dwóch godzin, żeby za pomocą palnika i narzędzi do rozpychania wziętych z warsztatu przebić się przez właz do maszynowni. Przez naruszoną hydraulikę musiała ręcznie rozsuwać metal. Uderzył w nią podmuch ciepłego, wilgotnego powietrza, niosąc za sobą woń szpitala bez środków dezynfekcyjnych. Miedzianą, mdlącą woń. A więc sala tortur. Tam znajdzie swoich przyjaciół, pobitych lub pociętych na kawałki. Julie zważyła w dłoni klucz i przygotowała się do rozbicia przed śmiercią przynajmniej jednej głowy. Wpłynęła do maszynowni.
Pomieszczenie było olbrzymie, sklepione niczym katedra, a jego środek zajmował reaktor fuzyjny. Coś z nim było nie tak. Tam, gdzie spodziewała się odczytów, ekranowania i monitorów, rdzeń reaktora pokrywało coś przypominającego rozlane błoto. Julie powoli poszybowała w tę stronę, jedną ręką wciąż trzymając się drabinki. Dziwna woń stała się wszechogarniająca.
Błoto zaschnięte wokół reaktora miało strukturę niepodobną do niczego. Przebiegały przez nie rury przypominające żyły lub drogi oddechowe. Niektóre elementy pulsowały. To nie błoto.
To ciało.
W jej stronę przesunęła się wystająca część struktury. W porównaniu z całością wydawała się nie większa od małego palca. Zobaczyła głowę kapitana Darrena.
– Pomóż mi – powiedziała głowa.Rozdział pierwszy Holden
Sto pięćdziesiąt lat wcześniej, gdy zaściankowe spory między Ziemią a Marsem doprowadziły je na skraj wojny, Pas stanowił odległy horyzont niewyobrażalnego bogactwa surowców poza zasięgiem opłacalnej eksploracji, a planety zewnętrzne nie mieściły się w nawet najbardziej oderwanych od rzeczywistości marzeniach korporacji. A potem Solomon Epstein zbudował swój mały, zmodyfikowany napęd fuzyjny, doczepił go do trzyosobowego jachtu i włączył. Dobrym teleskopem do dziś można było wypatrzeć jego statek lecący z ułamkiem prędkości światła w głąb wielkiej pustki. Najlepszy i najdłuższy pogrzeb w historii ludzkości. Na szczęście plany zostawił w domowym komputerze. Napęd Epsteina nie dał ludzkości gwiazd, ale zapewnił jej planety.
Canterbury miał trzy czwarte kilometra długości, ćwierć kilometra średnicy i wyglądem przypominał hydrant. Większość wnętrza była pusta, przerobiono go z transportowca kolonizacyjnego. Kiedyś zapełniali go ludzie, zapasy, plany, maszyny, kopuły środowiskowe i nadzieja. Na księżycach Saturna żyło teraz prawie dwadzieścia milionów ludzi, a niemal milion ich przodków przyleciało na pokładzie Canterbury. Czterdzieści pięć milionów na księżycach Jowisza. Na jednym z księżyców Urana mieszkało pięć tysięcy osób i była to najdalsza placówka ludzkości, przynajmniej do czasu, aż mormoni ukończą swój statek pokoleniowy i skierują się ku gwiazdom i wolności od ograniczeń reprodukcyjnych.
A do tego Pas.
Gdyby zapytać rekruterów SPZ, gdy się spili i mieli gest, mogliby powiedzieć, że w Pasie mieszka sto milionów dusz. Gdyby spytać demografów z planet wewnętrznych, powiedzieliby, że to bliżej pięćdziesięciu milionów. Jak by na to nie patrzeć, mieszkało tam mnóstwo ludzi, którzy potrzebowali bardzo dużo wody.
W związku z tym Canterbury wraz z dziesiątkami podobnych jednostek firmy Pur’n’Kleen Water Company latał między hojnymi pierścieniami Saturna a Pasem, przewożąc lodowce – i będzie to robił, aż rozpadnie się ze starości.
Jim Holden widział w tym coś poetyckiego.
– Holden?
Odwrócił się z powrotem do hangaru. Stała nad nim główna inżynier, Naomi Nagata. Miała prawie dwa metry wzrostu, czarne loki zebrane w kucyk z tyłu głowy i wyraz twarzy gdzieś w pół drogi między rozbawieniem a irytacją. Stosowała zwyczajowe u Pasiarzy wzruszenie dłońmi zamiast ramionami.
– Słuchasz mnie, Holden, czy tylko wyglądasz przez okno?
– Pojawił się problem – odpowiedział Holden. – A ponieważ jesteś naprawdę bardzo, bardzo dobra, możesz go rozwiązać, choć nie masz dość pieniędzy ani wyposażenia.
Naomi się roześmiała.
– Czyli nie słuchałeś – stwierdziła.
– Nie, właściwie to nie.
– No cóż, przynajmniej ogólny zarys się zgadza. Podwozie Rycerza nie będzie się nadawało do używania w atmosferze do czasu, aż zdołam wymienić uszczelki. Czy to problem?
– Zapytam starego – odpowiedział Holden. – Ale kiedy ostatnio używaliśmy promu w atmosferze?
– Nigdy, jednak według przepisów powinniśmy mieć przynajmniej jeden prom zdolny do wejścia w atmosferę.
– Hej, szefowo! – krzyknął z drugiej strony komory Amos Burton, pochodzący z Ziemi pomocnik Naomi.
Machnął w ich stronę umięśnioną ręką. Zwracał się do Naomi. Amos mógł być na statku kapitana McDowella, Holden mógł być pierwszym oficerem, ale w świecie Amosa Burtona szefem była tylko Naomi.
– Co jest? – odkrzyknęła Naomi.
– Uszkodzony kabel. Możesz przytrzymać drania, aż przyniosę zapasowy?
Naomi spojrzała na Holdena z bijącym z oczu pytaniem: skończyliśmy? Zasalutował sarkastycznie, a ona prychnęła i odeszła, potrząsając głową, kołysząc szczupłym ciałem w umazanym smarem kombinezonie.
Miał za sobą siedem lat w ziemskiej flocie i pięć lat pracy w przestrzeni z cywilami, ale wciąż nie przyzwyczaił się do długich i niemożliwie cienkich kości Pasiarzy. Dzieciństwo spędzone w ciążeniu na zawsze ukształtowało jego widzenie świata.
Przy centralnej windzie Holden na krótko zwiesił palec nad przyciskiem pokładu nawigacyjnego, kuszony perspektywą spotkania z Ade Tukunbo – jej uśmiechem, głosem oraz zapachem paczuli i wanilii, którego używała na włosy – ale zamiast tego wybrał przycisk ambulatorium. Najpierw obowiązek, potem przyjemność.
Gdy tam wszedł, Shed Garvey, technik medyczny, pochylał się nad stołem laboratoryjnym, opracowując kikut lewej ręki Camerona Paja. Miesiąc wcześniej Paj dał sobie zgnieść łokieć przez trzydziestotonowy blok lodu, sunący z prędkością pięciu milimetrów na sekundę. Tego typu urazy zdarzały się często ludziom zajmującym się cięciem i przemieszczaniem gór lodowych w nieważkości i Paj traktował to zdarzenie z fatalizmem profesjonalisty. Holden nachylił się nad ramieniem Sheda i popatrzył, jak technik wydłubuje z martwej tkanki jedną z oczyszczających ją larw.
– Jak to wygląda? – zapytał Holden.
– Całkiem nieźle, sir – odpowiedział Paj. – Zostało mi kilka nerwów. Shed mówił mi właśnie, jak podepną do nich protezę.
– Przy założeniu, że uda nam się opanować martwicę – wtrącił się medyk – i dopilnujemy, by Paj nie zagoił się za bardzo, zanim dotrzemy do Ceres. Sprawdziłem polisę i Paj pracuje dość długo, żeby dostać jedną z tych protez ze sprzężeniem zwrotnym, czujnikami ciśnienia i temperatury oraz oprogramowaniem do precyzyjnych ruchów. Cały pakiet. Będzie prawie równie dobra, jak naturalna. Planety wewnętrzne mają nowy biożel, który odtwarza kończyny, ale nasze ubezpieczenie tego nie pokrywa.
– Pieprzyć wewnętrznych i ich magiczną galaretkę. Wolę mieć porządną protezę zrobioną przez Pasiarzy niż cokolwiek wyhodowanego przez tych drani w laboratorium. Pewnie samo noszenie ich ręki zrobiłoby ze mnie dupka – skomentował Paj. Po czym się zreflektował. – Uch, bez urazy, pierwszy.
– Nie ma sprawy. Cieszę się, że zdołamy cię naprawić – odpowiedział Holden.
– Powiedz mu o tym drugim – zasugerował Paj z obleśnym uśmieszkiem.
Shed się zaczerwienił.
– Ja, uch, słyszałem od innych facetów, którzy je dostali... – zaczął tłumaczyć, nie patrząc Holdenowi w oczy. – Podobno w okresie rekonwalescencji, kiedy wciąż buduje się identyfikację z protezą, walenie konia czuje się tak, jakby robił ci to ktoś inny.
Holden milczał chwilę, podczas gdy uszy Sheda zrobiły się purpurowe.
– Dobrze wiedzieć – rzucił w końcu. – A martwica?
– Jest jakieś zakażenie, ale larwy trzymają je pod kontrolą, a stan zapalny to w tej sytuacji właściwie dobra rzecz, więc nie walczymy z nim za bardzo, chyba żeby zaczął się rozprzestrzeniać.
– Będzie gotowy na następny kurs? – zapytał Holden.
Paj po raz pierwszy się skrzywił.
– Cholera, jasne że tak. Zawsze jestem gotowy. To moja praca, sir.
– Prawdopodobnie – odpowiedział Shed. – W zależności od tego, jak przyjmie się wiązanie. Jeśli nie na ten, to na następny.
– Walić to – zaprotestował Paj. – Mogę pchać lód jedną ręką lepiej niż połowa fajfusów na tej krypie.
– Jeszcze raz – odpowiedział Holden, tłumiąc uśmiech – dobrze wiedzieć. Nie przeszkadzam.
Paj prychnął. Shed wydłubał z kończyny kolejną larwę. Holden wrócił do windy i tym razem już się nie wahał.
Stanowiska nawigacyjnego Canterbury nie urządzono, by robiło wrażenie. Wielkie, całościenne ekrany, które wyobrażał sobie Holden, kiedy wstępował do floty, faktycznie montowano na krążownikach, ale nawet tam wynikało to raczej z projektu niż z potrzeby. Ade siedziała przed dwoma ekranami tylko odrobinę większymi od terminali ręcznych, z wykresami wydajności i mocy reaktora oraz silników Canterbury, aktualizowanymi w rogach, z surowymi danymi dzienników systemów po prawej. Na głowie miała duże, zasłaniające całe uszy słuchawki, z których ledwie wydostawało się dudnienie basów. Gdyby Canterbury wykrył anomalię, natychmiast by ją powiadomił. Podobnie byłoby w przypadku błędu. Gdyby kapitan McDowell opuścił stanowisko dowodzenia, również by się o tym dowiedziała, dzięki czemu mogłaby wyłączyć muzykę i wyglądać na zapracowaną, gdy przyjdzie. Drobny hedonizm był jedną z tysiąca rzeczy, które czyniły Ade tak atrakcyjną w oczach Holdena. Podszedł do niej od tyłu i delikatnie ściągnął jej z uszu słuchawki.
– Cześć.
Kobieta uśmiechnęła się, stuknęła w ekran i opuściła słuchawki na długą i wąską szyję jak zaawansowaną technicznie biżuterię.
– Pierwszy oficer, James Holden – odezwała się z przesadną formalnością podkreśloną przez silny nigeryjski akcent. – Co mogę dla pana zrobić?
– Wiesz, zabawne, że o to pytasz – odpowiedział. – Właśnie myślałem, jak miło byłoby, gdyby ktoś odwiedził mnie w kajucie po zakończeniu trzeciej zmiany. Można by zjeść romantyczną kolację z tych samych paskudztw, które serwują w kambuzie. Posłuchać muzyki.
– Wypić trochę wina – dodała. – Złamać trochę procedur regulaminu. Brzmi bardzo miło, ale nie mam dzisiaj ochoty na seks.
– Nie mówiłem o seksie. Trochę jedzenia. Rozmowa.
– A ja mówiłam o seksie – powiedziała.
Holden klęknął przy jej fotelu. Przy jednej trzeciej g bieżącego ciągu było mu tak całkiem wygodnie. Uśmiech Ade złagodniał. Z ekranu dziennika zabrzmiał sygnał dźwiękowy. Zerknęła w jego stronę, dotknęła przycisku i zwróciła się z powrotem do niego.
– Lubię cię, Ade. To znaczy, naprawdę lubię twoje towarzystwo – stwierdził. – Nie rozumiem, dlaczego nie możemy spędzić razem trochę czasu w ubraniach.
– Holden, skarbie. Przestań, dobrze?
– Co przestać?
– Przestań próbować zrobić ze mnie swoją dziewczynę. Jesteś miły, masz fajny tyłek i dobrze mi z tobą w łóżku. Ale to nie znaczy, że jesteśmy zaręczeni.
Holden odchylił się na piętach, czując, jak się marszczy.
– Ade. Jeśli to ma dla mnie działać, potrzebuję czegoś więcej.
– Ale nie dostaniesz – stwierdziła, biorąc go za rękę. – I tak jest dobrze. Jesteś tu pierwszym, a mnie zatrudniono na kontrakcie czasowym. Jeszcze jeden kurs, może dwa, i mnie nie będzie.
– Ja też nie jestem przykuty do tego statku.
Jej śmiech w równym stopniu oddawał ciepło, co niedowierzanie.
– Od jak dawna latasz na Cancie?
– Pięć lat.
– Nigdzie się nie ruszysz – stwierdziła. – Jest ci tu wygodnie.
– Wygodnie? Cant to stuletni lodowcowiec. Można znaleźć bardziej parszywą robotę z lataniem, ale trzeba by się naprawdę postarać. Wszyscy tutaj albo mają mocno za niskie kwalifikacje, albo poważnie coś spieprzyli w poprzedniej robocie.
– A tobie tu wygodnie. – Jej spojrzenie nie było już tak ciepłe. Zagryzła wargę, spojrzała na ekran, potem podniosła wzrok.
– Nie zasłużyłem na to – zaprotestował.
– Owszem – zgodziła się. – Słuchaj, powiedziałam przecież, że nie jestem dziś w nastroju. Czuję się marudna i muszę się dobrze wyspać. Jutro będę milsza.
– Obiecujesz?
– Mogę ci nawet przygotować kolację. Przeprosiny przyjęte?
Przesunął się do przodu i przycisnął wargi do jej ust. Odpowiedziała pocałunkiem, początkowo uprzejmie, potem z większym uczuciem. Na chwilę objęła go za szyję, potem odepchnęła delikatnie.
– Jesteś w tym zdecydowanie za dobry. Lepiej już idź – stwierdziła. – Jestem na służbie i takie tam.
– Dobra – zgodził się, ale się nie ruszył.
– Jim – powiedziała, a w tej samej chwili z kliknięciem obudził się interkom.
– Holden, na mostek – rozbrzmiał ze wszystkich głośników zniekształcony głos kapitana McDowella.
Holden odpowiedział bluzgiem, wzbudzając śmiech Ade. Wstał, pocałował ją w policzek i ruszył z powrotem do centralnej windy, w duchu życząc McDowellowi wrzodów na dupie i publicznego ośmieszenia za kiepskie wyczucie czasu.
Mostek nie był wiele większy od kajuty Holdena i o połowę mniejszy od kambuza. Gdyby nie trochę powiększony kapitański ekran, wymuszony przez pogarszający się wzrok McDowella i jego brak zaufania do chirurgii okulistycznej, mógłby to być gabinet księgowego. Powietrze pachniało środkiem dezynfekującym i czyjąś przesadnie mocną yerba mate. Na widok Holdena McDowell poruszył się w fotelu, po czym odchylił się na oparcie i wskazał ręką w stronę stanowiska łączności.
– Becca! – warknął. – Powiedz mu.
Pełniąca służbę oficer łączności Rebecca Byers wyglądała jak skrzyżowanie rekina z siekierą. Czarne oczy, ostre rysy i wargi tak wąskie, że w sumie mogłoby ich nie być. Na pokładzie mówiło się, że wzięła tę robotę, by uciec przed procesem za zabójstwo byłego męża. Holden ją lubił.
– Sygnał awaryjny – wyjaśniła. – Złapałam go dwie godziny temu. Właśnie wróciła z Callisto weryfikacja transpondera. Jest prawdziwy.
– Ach – rzucił Holden. – Cholera. Jesteśmy najbliżej?
– Jedyny statek w promieniu kilku milionów kilometrów.
– No tak. Oczywiście – mruknął.
Becca obejrzała się na kapitana. McDowell strzelał kostkami palców i wpatrywał się w ekran. Padające z niego światło nadawało mu zielonkawą barwę.
– Siedzi obok umieszczonej na mapie asteroidy spoza Pasa – powiedział McDowell.
– Poważnie? – zapytał z niedowierzaniem Holden. – Wpadli na niego? Tam nie ma nic innego przez całe miliony kilometrów.
– Może się zatrzymali, bo ktoś musiał wyskoczyć za potrzebą. Wiemy tylko, że jakiś palant siedzi tam, wrzeszcząc o pomoc, a my jesteśmy najbliżej. Zakładając...
Prawo Układu Słonecznego było bardzo jednoznaczne. W środowisku tak wrogim życiu jak kosmos, pomoc i dobra wola innych ludzi nie były opcjonalne. Samo pojawienie się sygnału awaryjnego zobowiązywało najbliższy statek do zatrzymania się i udzielenia pomocy... choć prawo to nie było przestrzegane bezwarunkowo.
Canterbury wiózł pełny ładunek, dobrze powyżej miliona ton lodu, od ponad miesiąca delikatnie przyśpieszając. Tak jak w przypadku lodowca, który zmiażdżył rękę Paja, wyhamowanie ich nie będzie proste. Istniała pokusa zasymulowania niewyjaśnionej usterki sprzętu odbiorczego, skasowania dzienników i pozostawienia sprawy w rękach boga Darwina.
Gdyby jednak McDowell naprawdę to planował, nie wzywałby Holdena. Ani nie sugerowałby tego w obecności załogi. Holden rozumiał zagranie. Kapitan będzie tym, który zatuszowałby sprawę, gdyby nie Holden. Załoga będzie szanować kapitana za to, że nie chciał zmniejszyć dochodu statku, ale będą też szanować Holdena za naleganie, by przestrzegano przepisów. Niezależnie od tego, co się stanie, kapitan i Holden będą równo znienawidzeni za to, czego wymagało prawo i zwykła ludzka przyzwoitość.
– Musimy się zatrzymać – oświadczył Holden. – Zresztą może zdołamy coś odzyskać – zasugerował na osłodę.
McDowell stuknął w ekran. Z konsoli zabrzmiał głos Ade, niski i ciepły, jakby była na mostku.
– Kapitanie?
– Potrzebuję wyliczeń do zatrzymania tej krypy.
– Sir?
– Jak trudno byłoby ustawić nas obok CA-2216862?
– Zatrzymujemy się przy asteroidzie?
– Wyjaśnię, gdy wykonacie mój rozkaz, nawigatorze Tukunbo.
– Tak jest, sir – odpowiedziała. Holden usłyszał serię kliknięć. – Jeśli odwrócimy statek w tej chwili i będziemy palić jak diabli przez prawie dwie doby, mogę nas ustawić jakieś pięćdziesiąt tysięcy kilometrów od niej, sir.
– Coś więcej na temat tego „palić jak diabli”? – zapytał McDowell.
– Musielibyśmy wsadzić wszystkich do prycz przeciążeniowych.
– Oczywiście. – McDowell westchnął i podrapał się po brodzie. – A przesunięcie lodu wgniecie nam kadłub tylko na kilka milionów dolców, jeśli będziemy mieć szczęście. Robię się na to za stary, Holden. Zdecydowanie.
– Tak jest, sir. Zgadzam się. I zawsze podobał mi się pański fotel – odpowiedział Holden.
McDowell posłał mu ciężkie spojrzenie i wulgarny gest. Rebecca parsknęła śmiechem. Kapitan zwrócił się do niej.
– Wyślij wiadomość do radiolatarni, że lecimy. I daj znać Ceres, że będziemy spóźnieni. Jaki jest stan Rycerza, Holden?
– Bez lotu w atmosferze do czasu wymiany paru części, ale pięćdziesiąt tysięcy kilometrów w próżni nie będzie problemem.
– Jesteś pewien?
– Tak powiedziała Naomi, więc to musi być prawda.
McDowell wstał, prostując na prawie dwa i ćwierć metra swoje ciało, szczuplejsze niż u ziemskiego nastolatka. Biorąc pod uwagę jego wiek i fakt, że nigdy nie żył w studni grawitacyjnej, ostry ciąg będzie dla niego koszmarem. Holden poczuł falę współczucia, jednak nigdy nie pozwoliłby sobie zawstydzić kapitana, zdradzając się z nim.
– Jest tak, Jim – powiedział McDowell na tyle cicho, że słyszał go tylko Holden. – Mamy obowiązek się zatrzymać i podjąć próbę, ale nie musimy się przesadnie starać, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
– Przecież i tak już staniemy – zauważył Holden, a McDowell poklepał powietrze szerokimi, owadzimi dłońmi. Był to jeden z wielu gestów Pasiarzy powstałych, by wyrażać emocje, gdy miało się na sobie skafandry próżniowe.
– Tego nie da się uniknąć – stwierdził. – Ale jeśli zobaczysz tam coś podejrzanego, nie próbuj znowu odgrywać bohatera. Spakuj zabawki i wracaj do domu.
– I zostawić to dla następnego statku, który się napatoczy?
– I dopilnować bezpieczeństwa załogi – sprecyzował z naciskiem McDowell. – To rozkaz. Zrozumiano?
– Zrozumiano – potwierdził Holden.
Do życia obudził się statkowy interkom i kapitan zaczął wyjaśniać załodze sytuację, a Holden miał wrażenie, że słyszy chór jęków przebijających się przez pokłady. Podszedł do Rebeki.
– Dobra, to co wiemy na temat tego statku?
– Lekki frachtowiec. Zarejestrowany na Marsie, port macierzysty: Eros. Nazywa się Scopuli...
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
------------------------------------------------------------------------
1 Stara, wyeksploatowana łódź żaglowa lub motorowa.Podziękowania
Jak większość dzieci, ta książka potrzebowała całej wioski. Chciałbym wyrazić najgłębszą wdzięczność moim agentom, Shawnie i Danny’emu, oraz redaktorom, DongWon i Darren. Na wczesnym etapie powstawania książki ważny był wkład Melindy, Emily, Terry’ego, Iana, George’a, Steve’a, Waltera i Victora z grupy pisarskiej New Mexico Critical Mass, a także Carrie, która przeczytała wczesną wersję. Dodatkowe podziękowania należą się Ianowi, który pomógł z obliczeniami i który nie odpowiada za żadne błędy popełnione przeze mnie w ich zrozumieniu. Jestem też wiele winien Tomowi, Sake Mike’owi, Non-Sake Mike’owi, Porterowi, Scottowi, Raji, Jeffowi, Markowi, Danowi i Joemu. Dzięki za betatesty. Na koniec szczególne podziękowania dla autorów Futuramy oraz Bender Bending Rodriguez za pilnowanie dziecka, gdy pisałem.