Przebudzenie Magii - ebook
Dwóch chłopców rodzi się tego samego dnia – jeden na zimnej północy, drugi na gorącej pustyni południa. Ivar od dziecka skrywa w sobie sekret, który każe mu unikać słońca, zaś Samir nosi w sercu żywioł burzy. Choć dzielą ich setki mil, ich losy splatają się niczym woda i wiatr, które mogą przynieść życie albo zniszczenie. *Przebudzenie Magii* to opowieść o dorastaniu, przyjaźni, rodzinnych więzach i tajemniczej mocy żywiołów. W świecie pełnym wierzeń, przesądów i niebezpieczeństw młodzi bohaterowie muszą odkryć, kim naprawdę są i czy dar, który otrzymali, stanie się ich błogosławieństwem, czy przekleństwem. To wciągająca, emocjonalna podróż od skandynawskich fiordów po piaski pustyni o odwadze, przeznaczeniu i sile, która drzemie w każdym z nas.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| Rozmiar pliku: | 99 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słońce świeciło nad Fiordem, a wiatr pachniał solą i dymem z palenisk. Na placu wioski dzieci goniły się z wrzaskiem, mężczyźni rozłupywali pnie, a kobiety wieszały ryby do suszenia. Dzień był zwyczajny do czasu, aż z jednej z chat dobiegł krzyk.
W środku chaty panował półmrok. Astrid leżała na posłaniu ze skóry, spocona i wyczerpana. Nad nią pochylała się stara kobieta, która w tej wiosce odbierała każde nowe życie.
– Jeszcze trochę, dziewczyno, jeszcze trochę. Pchaj! – mówiła ochrypłym głosem.
Astrid wrzasnęła, a echo poniosło się pod belkami dachu. Po chwili cisza… a potem nie płacz, lecz dziwny, ciężki oddech.
Stara kobieta uniosła dziecko i aż wypuściła powietrze ze świstem. – Bogowie… znów… – wyszeptała.
– Co z nim?! – jęknęła Astrid, próbując unieść głowę. – Daj mi go!
Kobieta zawinęła noworodka w płótno, podała matce i powiedziała tylko: – Chroń go przed słońcem.
I bez słowa więcej wybiegła z chaty, zostawiając za sobą ciszę cięższą niż śmierć.
Astrid przycisnęła dziecko do piersi, a po jej policzkach spływały łzy.
– Erik, Erik! – zawołała męża, po czym dodała. – Erik! On jest lodowaty! On umiera, ratuj go!
Ojciec dziecka chwycił niemowlę, trzęsącymi się dłońmi zawinął w dodatkowe płótno i wybiegł.
Na placu ludzie odwracali się za nim.
– Erik! Co się dzieje?! – krzyczała sąsiadka.
– Z dzieckiem coś nie tak?! – dorzucił ktoś przy studni.
Erik nie odpowiadał. Biegł ile sił do chaty brata. Wpadł do środka, uderzając ramieniem w drzwi.
– Leif! Patrz na niego! Coś z nim jest nie tak! – wrzasnął, rozwijając zawiniątko.
Leif zbladł, spojrzał na chłopca i cofnął się krok w tył.
– Na bogów… Erik, on wygląda jakby był martwy.
– On oddycha! Ale jest zimny jak lód! Pomóż mi! – Erik niemal błagał.
– Co ja mam zrobić?! – Leif krzyczał, rozkładając ręce.
Wtedy zza zasłony wyszedł Olaf, stary wojownik, teść Leifa. Oparty na lasce, spojrzał na nich spod krzaczastych brwi.
– Dajcie mi go.
Bracia zamilkli. Erik zawahał się, ale oddał dziecko. Olaf trzymał je długo, jakby słuchał ciszy, którą niosło w sobie niemowlę. Wreszcie powiedział głosem spokojnym, lecz ciężkim:
– On żyje. I jest silny. Ale chrońcie go przed słońcem, póki sam się nie nauczy przed nim bronić.
Erik spojrzał na brata. – To znaczy… on będzie żył?
Olaf oddał mu dziecko i odwrócił się. Już prawie znikał za zasłoną, kiedy wymruczał pod nosem słowa, ledwo słyszalne: – Tylko niech z niego będzie więcej pożytku niż kłopotów…
Bracia spojrzeli po sobie. Cisza w chacie była gęsta, a w ramionach Erika chłopiec spał – zimny jak lód.
Oaza Al-Qamar – pustynne ziemie południa
Tego samego dnia, setki mil na południe, pustynia szalała w gniewie. Wiatr bił w ściany glinianej chaty, a piasek sypał się przez każdą szparę.
– Leila! Pomóż mi! – jęczała Kira, trzymając siostrę za rękę.
– Patrz na mnie, Kira! Oddychaj! Dasz radę! – krzyczała Leila, sama cała oblepiona piaskiem.
– Ta burza nas zabije! – łkała Kira.
– Nie ciebie i nie twoje dziecko! – odparła Leila stanowczo. – Jeszcze chwila!
Krzyk narodzin przeciął wycie wichru. Dziecko zapłakało donośnie, jakby chciało zagłuszyć odgłosy szalejącej burzy.
Stara kobieta, która była z nimi, podała chłopca matce. – Zdrowy. Silny. Nawet burza go nie powstrzymała.
Do chaty wpadł Omar, cały zasypany piaskiem.
– Kira! Słyszałem go! To mój syn!
Kira przytuliła dziecko do piersi, a Leila, patrząc na chłopca, szepnęła słowa, które wtopiły się w huk burzy:
– To nie jest zwykły chłopiec… to syn burzy.
Kira uniosła głowę, oczy jej zaszkliły się łzami.
– Syn burzy… – powtórzyła cicho, a dziecko, jakby rozumiejąc, wtuliło się spokojnie w jej ramiona.
Tak więc świat zapamięta dzień, w którym narodziło się dziecko zimne jak lód i Syn burzy. Ale zanim losy ich się splątały, byli po prostu dziećmi rozczochranymi, roześmianymi, wiecznie brudnymi od błota i bawiącymi się wśród innych dzieci.
Norheim – wioska północy
Słońce stało wysoko, a wioska tętniła codziennym życiem. Dzieci wpadły do chaty Erika i Astrid z wrzaskiem, który zagłuszył nawet trzask paleniska.
– Ivar! Chodź na polanę! – krzyczał rudzielec imieniem Trygve, wymachując patykiem jak mieczem.
– Zbudujemy wielką fortecę z gałęzi! – dorzuciła Hilda, z błyskiem w oczach.
– A potem stoczymy bitwę! Ja będę jarlem! – przechwalał się inny chłopak.
Astrid odłożyła kociołek i spojrzała ostrzegawczo na syna, który już rwał się do drzwi.
– Ivarze, pamiętaj. Nie biegaj za długo w słońcu.
– Ale mamo… – jęknął chłopiec. – Jak mam dowodzić bitwą z polany, jeśli siedzę w cieniu chaty?
Dzieci roześmiały się, a rudzielec dodał z triumfem: – Twój cień też może walczyć! Postaw go na straży!
– Ha, ha, bardzo śmieszne… – burknął Ivar, ale oczy mu się świeciły. – Zobaczycie, że dziś ja będę dowodził!
Astrid westchnęła i pogładziła go po głowie.
– Idź już, tylko pamiętaj o moich słowach.
– Dobrze, dobrze! Obiecuję, że cień pójdzie ze mną! – wybiegł z gromadką, a echo śmiechu niosło się aż do placu.
Na polanie, tuż za granicą lasu, dzieci rozbiegły się w różne strony.
– Tutaj będą mury fortu! – krzyczał rudzielec, taszcząc gruby konar.
– A tu brama! Ja będę bronić wejścia! – Hilda, stanęła z patykiem w ręce, jakby naprawdę strzegła twierdzy.
– Nie, brama ma być tu! – sprzeciwił się Ivar, kopiąc stopą ziemię. – Bo inaczej smoki nas otoczą!
– Jakie smoki? To bitwa, a nie bajka! – oburzył się rudzielec.
– Smoki to też wojownicy, tylko większe! – Ivar wystawił język. – I zieją ogniem, więc lepiej się trzymajcie!
Dzieci tarzając się po trawie, próbowały zburzyć fort, potem biegały w kółko, udając walkę, aż w końcu cała gromada leżała na ziemi, sapiąc ze śmiechu.
– Ej, patrzcie! Ivar jest czerwony jak jabłko! – wybuchnęła Hilda, wskazując na jego twarz.
– To nie ja, to smoki tak na mnie dmuchały! – bronił się Ivar, ale pieczenie na skórze było nie do ukrycia.
– Smoki, ha! Raczej słońce cię złapało! – śmiał się rudzielec, przewracając się na trawę. – Jeszcze chwila i będziesz świecił jak ognisko!
– Zaraz was wszystkich zwyciężę, tylko… au! – Ivar skrzywił się i złapał za kark. – No dobrze, może trochę za długo byłem na słońcu…
Dzieci ryknęły śmiechem tak głośno, że ptaki zerwały się z drzew.
Kiedy wrócił do domu, Astrid tylko spojrzała na niego i złapała się za głowę. – Ivar, a nie mówiłam?!
– Mamo, to nie moja wina. Smoki były zbyt uparte.
Erik, ostrząc nóż przy ogniu, uniósł brew.
– Smoki? A może raczej twoja głupota?
– To nie głupota, tylko odwaga! – zaprotestował Ivar. – Bez mojego dowodzenia fort padłby w pięć minut!
– Odwaga, powiadasz… – Erik uśmiechnął się krzywo. – Wojownik, którego pokonało słońce. To będzie dobra opowieść przy zimowym ogniu.
– Tata! Nie! Nie opowiadaj! – zawołał Ivar, zakrywając twarz.
Astrid smarowała mu ramiona ziołową maścią, a on syczał jak kot. – Następnym razem… – mruknął. – …zbudujemy fort w cieniu.
– I weźmiesz hełm! – dorzucił Erik, śmiejąc się. – Żeby smoki miały łatwiejszy cel!
W chacie rozbrzmiał śmiech, a Ivar, mimo bólu, też nie mógł się powstrzymać.
Czas płynął, a chłopcy rośli bez większych kłopotów.
W chacie Erika i Astrid powietrze zawsze było wilgotne, jakby morze wdzierało się przez ściany. Nawet w środku lata na małych okienkach osiadała delikatna rosa, a drewno w rogach chaty bywało pokryte błyszczącymi kroplami wody, których nikt nie potrafił wyjaśnić. Ludzie we wiosce dziwili się, że ich syn rzadko wychodził na słońce. – Dlaczego zawsze chowacie go w cieniu? – pytano. Astrid tylko uśmiechała się wymijająco, a Erik odpowiadał krótko:
– Tak trzeba.
W rzeczywistości oboje strzegli go zgodnie z radą starego Olafa, pilnując, by chłopiec dorastał w cieniu, z dala od palących promieni.
Na pustyni było zupełnie inaczej. W chacie Omara i Kiry panowało zawsze rześkie, czyste powietrze, nawet wtedy, gdy na zewnątrz wiał wiatr i niósł tumany piasku. Pachniało tam suchymi ziołami, mlekiem kozim i dymem z ogniska. Chłopiec rósł zdrowy, jego śmiech odbijał się od glinianych ścian, a kiedy zasypiał, burze jakby milkły, ustępując przed snem dziecka. Leila często kładła mu dłoń na czole i mówiła półżartem: – Widzisz, siostro, to on każe wiatrom ucichnąć.
I tak minęły trzy lata – w cieniu północnej chaty, gdzie na oknach rankami pojawiał się szron, i w ciepłej pustynnej chacie, gdzie powietrze było czyste jak źródlana woda. Chłopcy dorastali nie wiedząc jeszcze, że świat zapamięta dzień, w którym narodziło się dziecko zimne jak lód i Syn burzy.
Zapach pieczonego chleba i dymu z paleniska wypełniał izbę. Na stole leżała gliniana miska z owsianką i kilka ryb, jeszcze ciepłych po nocnym wędzeniu. Ivar siedział na ławie, machając nogami, zajęty kruszeniem chleba do miski, a Astrid uśmiechała się do niego, choć jej spojrzenie co chwilę wracało do męża.
– Śmieszny jest, prawda? – szepnęła cicho, patrząc na syna. – Ciągle coś mówi przez sen. W nocy mamrotał o fortecach i smokach.
Erik parsknął, ale zaraz spoważniał. Przesunął miskę, oparł łokcie o stół i spojrzał na żonę. – Astrid… – zaczął powoli. – Czasem wracają do mnie słowa starego Olafa. Wiesz, wtedy, kiedy Ivar się urodził.
Astrid ścisnęła drewnianą łyżkę w dłoni.
– „Chrońcie go przed słońcem, póki sam się nie nauczy przed nim bronić”… – powtórzyła szeptem. – Mówił to tak, jakby wiedział coś, czego my nie wiemy.
dodał… – Erik ściszył głos, spojrzał na syna, który był zajęty jedzeniem i nie zwracał na nich uwagi. – „Tylko niech będzie z niego więcej pożytku niż kłopotów”.
mówiąc to – Astrid spuściła wzrok. – Zawsze mnie to raniło. Jak można tak mówić o dziecku?
Chwila ciszy zawisła nad stołem, przerywana tylko mlaskaniem Ivara i trzaskiem drewna w palenisku.
– Może on coś wiedział. Może widział więcej, niż nam się zdaje. – dodała cicho Astrid, jakby sama do siebie.
Erik ściągnął brwi, a w jego oczach błysnęła złość. – Dosyć tego. Dość tych półsłów i zagadek. – uderzył pięścią w stół, aż miska lekko podskoczyła. – Dziś pójdę do Olafa. I zażądam odpowiedzi.
Astrid spojrzała na niego z niepokojem. – A jeśli nie powie? Jeśli milczy, bo… bo boi się tego, co wie?
– Tym gorzej dla niego. – Erik mówił ostro, ale widać było, że gniew mieszał się w nim ze strachem. – Nie będę żyć w cieniu cudzych sekretów, kiedy chodzi o mojego syna.
Ivar podniósł głowę znad miski, cały umazany owsianką.
– Tato, a ja też pójdę z tobą? – zapytał niewinnie, oblizując łyżkę.
Astrid i Erik spojrzeli na siebie. On zmrużył oczy, a ona lekko pokręciła głową. – Nie, synu. To sprawa dla dorosłych. – odpowiedział Erik, wstając od stołu. – Ty zostań z matką.
Mały Ivar wzruszył ramionami i wrócił do śniadania, nieświadomy, że tego dnia los jego rodziny miał znów wejść na drogę tajemnic i pytań, na które nie było łatwych odpowiedzi.
Erik wstał od stołu, podniósł sieć i kosz. – Muszę wypłynąć, ryby same się nie złowią. Ale wieczorem, gdy wrócę, pójdę do Leifa. Olaf nie ucieknie – czas, by w końcu otworzył usta.
Astrid skinęła głową, choć w jej oczach widać było niepokój.
– Tylko uważaj na morzu.
– Spokojnie. Morze znam lepiej niż własny dom. – odpowiedział, całując ją w czoło. – Wieczorem będę.
I wyszedł, a chwilę później słychać było plusk łodzi odbijającej od brzegu.
W chacie zapanowała cisza, przerywana tylko skrzypieniem krokwi i trzaskiem ognia. Astrid zabrała się za codzienne obowiązki – rozwieszała ryby do suszenia, poprawiała skóry na posłaniu, zamiatała podłogę. Ivar krzątał się za nią, z miną poważniejszą, niż przystało dziecku.
– Mamo… – zaczął nieśmiało. – A jak ja się urodziłem?
Astrid zamarła z miotłą w dłoni. Spojrzała na syna, który patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. – Tak jak każde dziecko, mój drogi. Był płacz, był śmiech i dużo radości.
– Ale tata mówił, że wtedy przyszedł Olaf. Po co on był?
Astrid westchnęła i odwróciła wzrok.
– Starsi zawsze chcą dawać rady. Takie ich prawo.
– A co on wtedy powiedział? – dopytywał Ivar, nie odpuszczając.
– Powiedział, żebyśmy cię chronili. I tyle. – odparła krótko, zbyt szybko.
Chłopiec zmrużył oczy. – Chronili przed czym?
Astrid uklękła przy nim, pogładziła go po policzku i uśmiechnęła się, choć w jej oczach błyszczał niepokój. – Przed wszystkim, co złe. I to się nigdy nie zmieni.
Ivar skrzywił się, niezadowolony, ale więcej nie pytał. Pomagał jej przez resztę dnia – podawał drewno, zbierał skorupki po jajkach, nosił małe wiadra z wodą.
Wieczór zbliżał się powoli. Na niebie zapalały się pierwsze gwiazdy, a morze lśniło ciemnym srebrem. Łódź Erika dobiła do brzegu, pełna ryb. Mężczyzna wyciągnął sieci, zarzucił je na plecy i ruszył w stronę wioski.
Na drodze zatrzymywali go mieszkańcy: – Dobre ryby dziś, Erik? – wołał sąsiad, unosząc kosz.
– Tyle, że cała wioska się naje. – odparł Erik krótko.
– Pójdziesz do Leifa, co? – dopytywała stara Inga, stojąca przy chacie.
– Pójdę. I nie wrócę, dopóki Olaf nie powie, co wie. – odburknął, idąc dalej.
Chata Leifa stała przy skraju wioski. Gdy Erik wszedł, brat poderwał się z ławy.
– Byłeś na morzu cały dzień. Co cię tu sprowadza?
– Nie morze, lecz ten, kto w twojej chacie siedzi. – odparł Erik, kierując kroki ku zasłonie. – Muszę mówić z Olafem.
Za zasłoną siedział stary wojownik, oparty na lasce, patrzący w płomień paleniska.
– Wiem, po co przyszedłeś. – powiedział, nim Erik zdążył otworzyć usta.
– To powiedz. Powiedz mi prawdę. Co miałeś na myśli te lata temu, kiedy brałeś mojego syna na ręce? – Erik stanął przed nim, z gniewem i desperacją w oczach. – Co znaczyły twoje słowa? “ Dopóki sam nie nauczy się przed nim bronić”, niby jak ma się tego nauczyć?
Olaf podniósł wzrok powoli. Jego spojrzenie było ciężkie jak kamień.
– To nie czas.
– Nie czas?! Minęły lata! Każdego dnia myślę o twoich słowach! – głos Erika drżał. – Masz mówić teraz, Olaf!
– Nie czas… – powtórzył starzec, odwracając się znów ku ogniowi. – Kiedy przyjdzie chwila, wszystko się odsłoni. Teraz słowa nic by nie zmieniły.
Erik zaciśnięte pięści uniósł, jakby chciał uderzyć w stół, lecz opuścił je z rezygnacją. Przez chwilę jeszcze patrzył na starego wojownika, potem odwrócił się gwałtownie i wyszedł z chaty, trzaskając drzwiami.
Nocne powietrze było chłodne i wilgotne. Erik szedł przez wioskę w stronę własnego domu – cięższy o sieci ryb, ale bez żadnej odpowiedzi, której tak pragnął.
Dzień wstał nad oazą, a pierwsze promienie słońca rozświetliły piaszczyste wzgórza. Chata Omara i Kiry stała nieopodal palmy daktylowej, której cień padał na wejście, dając odrobinę chłodu. W powietrzu unosił się zapach świeżo mielonego ziarna i dymu z ognia, na którym gotowała się owsianka z mlekiem kozim.
Samir biegał już po izbie, żywy jak zawsze. – Mamo, jestem głodny! – krzyczał, ciągnąc Kirę za rękaw.
– Najpierw umyj ręce, synku. – odpowiedziała z uśmiechem, podsuwając mu glinianą miseczkę z wodą.
Z kąta odezwała się Leila, siostra Kiry, która właśnie przyniosła pęk suszonych ziół. – Samir ma zawsze więcej energii niż kozy na pastwisku. Uważaj, siostro, bo ci kiedyś dach znad głowy zerwie.
Chłopiec roześmiał się głośno. – Ja mogę zerwać cały dach, zobaczysz! – I zaczął udawać, że wspina się po ścianie.
Omar, wracający właśnie z podwórza, gdzie poił zwierzęta, potrząsnął głową. – Chłopcze, zanim zerwiesz dach, lepiej zerwij trochę daktyli z palmy. Zobaczymy, jak ci pójdzie.
Samir natychmiast wybiegł z izby, a Kira westchnęła. – Nie podpuszczaj go tak. Jeszcze spadnie i się potłucze.
Omar tylko się uśmiechnął, rozsiadając się przy niskim stole.
Śniadanie było głośne i pełne śmiechu. Samir opowiadał, że palma jest za wysoka, a daktyle pewnie same przed nim uciekły. Wszyscy wybuchli śmiechem, nawet Leila, choć zwykle powściągliwa.
Potem chłopiec spoważniał i spojrzał na matkę. – Mamo opowiesz mi dzień w którym się urodziłem?
Kira aż na moment zastygła z kubkiem mleka w dłoni. Leila spojrzała na nią uważnie, ale nic nie powiedziała.
– Przyszedłeś w nocy, kiedy piasek huczał za oknami. Było ciężko, ale rano świeciło już słońce, a ty spałeś spokojnie, jakby burza nigdy nie istniała.
– A ciotka mówiła, że jestem synem burzy. To prawda? – chłopiec uniósł brew i spojrzał na Leilę.
Ta zaśmiała się, choć w jej oczach błysnął cień zadumy. – Prawda, nieprawda… Ja tylko żartowałam, a ty zaraz w to uwierzyłeś.
– Ale ja chcę być synem burzy! – zawołał Samir i wyskoczył zza stołu, udając, że macha ramionami jak skrzydłami, kręci się wkoło i krzyczy: – Wieje! Wieje! To ja, burza!
Omar roześmiał się serdecznie, ale zaraz z powagą położył mu dłoń na ramieniu. – Synu, pamiętaj jedno. Burze są piękne, ale też niebezpieczne. Lepiej ucz się panować nad sobą, niż krzyczeć, że jesteś ich panem.
Chłopiec spoważniał, ale w jego oczach błyszczał upór. – Zobaczysz, tato. Jeszcze będę silniejszy niż burza.
Leila mruknęła pod nosem: – I obyś nigdy nie musiał tego udowadniać…
Tak mijał dzień – wśród zapachu ziół, śmiechu i słońca, pod którym Samir dorastał. W chacie było czyste, świeże powietrze, jakby sama pustynia oddychała razem z nim. A słowa o „Synu burzy”, choć rzucone kiedyś dla żartu, powracały teraz częściej – niczym echo, którego nie sposób było uciszyć.
Słońce dopiero podnosiło się nad wydmami, gdy Samir wybiegł na podwórze. W oddali widać było karawanę wozów jadących w stronę placu targowego. Koła skrzypiały, wielbłądy powoli stąpały po piachu, a nad nimi powiewały kolorowe płachty.
– Mamo! Tato! – krzyczał chłopiec, wpadając do chaty jak burza. – Jedzie karawana! Widziałem wozy! Na pewno będą kuglarze i magicy! Mogę iść? Mogę, proszę!
Kira spojrzała na męża z wahaniem. – Samir… to tłum, hałas. Jeszcze się zgubisz.
– Nie zgubię się! Będę grzeczny! Obiecuję! – skakał wokół niej, jakby już był na targu.
Omar zaśmiał się, patrząc na syna. – Chyba nie powstrzymamy go, Kiro. Niech idzie. Ale wróć przed zachodem, Samir.
– Tak jest, wrócę! – krzyknął chłopiec i wybiegł, zanim matka zdążyła zmienić zdanie.
Plac targowy tętnił życiem. Wozy rozstawiono w półokręgu, a wokół zbierał się tłum. Pachniało pieczonym mięsem, przyprawami i dymem kadzideł. Z jednej strony ktoś sprzedawał ozdobne naczynia, z drugiej grajkowie przygrywali na lutniach.
Samir nie patrzył jednak na kupców – biegł prosto tam, gdzie stał magik.
– Patrzcie! – zawołał czarodziej w kolorowym płaszczu, wyciągając zza ucha małego chłopca błyszczący kamyk. Tłum wybuchnął śmiechem.
– A teraz… kto ma odwagę? – zapytał, rozkładając dłonie. Samir piszczał z zachwytu, gdy mężczyzna podrzucał trzy płonące pochodnie, a potem jednym ruchem dłoni sprawił, że z płaszcza wyleciał biały gołąb.
– To cud! – krzyczały dzieci.
Samir wpatrywał się szeroko otwartymi oczami, chłonąc każdy gest.
– Mamo, tato, zobaczylibyście to… – szeptał sam do siebie, bo wiedział, że rodziców nie ma przy nim.
Wracał późnym popołudniem, podskakując na każdej ścieżce. Ręce rozkładał szeroko, udając magika. – Abrakadabra! – krzyczał, wymachując ramionami. – Patrzcie, piasek tańczy!
I wtedy stało się coś dziwnego. Niby dla zabawy obrócił się wkoło – a powietrze wokół niego zakręciło się wraz z nim. Piasek poderwał się z ziemi, wirując jak mała trąba. Chłopiec zatrzymał się, a wir trwał jeszcze chwilę, nim opadł.
Samir stał zdziwiony, ale zaraz uśmiechnął się szeroko. – Udało się! To moja sztuczka!
Kiedy zbliżał się do domu, niebo poszarzało. Wiatr podrywał ziarenka piasku, zwiastując burzę. Kira i Omar stali w drzwiach, zaniepokojeni.
– Nareszcie! – krzyknęła matka, chwytając go w ramiona. – Zdążyłeś przed burzą, już się martwiłam!
Omar objął ich oboje i poprowadził do środka.
Samir spojrzał na nich poważnie i odparł z dziecięcą dumą: – Jaka burza? To moja burza!
Na chwilę zapadła cisza. Rodzice spojrzeli po sobie niespokojnie, ale Omar parsknął śmiechem. – Słyszysz, Kiro? Nasz syn myśli, że to on sprowadza piaski pustyni!
– No to lepiej niech następnym razem przywoła deszcz, przyda się w ogrodzie. – odpowiedziała Kira, śmiejąc się przez nerwy.
Samir roześmiał się razem z nimi, wierząc, że to tylko zabawa. Lecz echo jego słów – „to moja burza” – zostało w pamięci rodziców jak znak, którego nie dało się już zignorować.
Nad Fiordami czas mijał spokojnie, lecz gorące lato dawało się we znaki. W chacie Erika i Astrid panował zaduch, powietrze stało nieruchomo, a dzban z wodą stał pusty przy palenisku.
– Erik… wody brakło. Przynieś wiadro ze studni. – poprosiła cicho Astrid, ocierając pot z czoła.
Erik wstał powoli, sięgając po wiadro. Ale zanim zdążył zrobić krok, Ivar z błyskiem w oku wyrwał je z jego rąk. – Ja pójdę! – krzyknął i wybiegł za drzwi.
– Ivar, wracaj! – zawołała matka, ruszając, ale Erik zatrzymał ją gestem.
– Niech przyniesie. Może wreszcie poczuje ciężar pracy.
Chłopiec biegł w stronę studni, a słońce paliło niemiłosiernie. Każdy krok był cięższy, pot spływał po twarzy, ramiona bolały od żaru. Zatrzymał się, zasłonił twarz dłonią i spojrzał w górę.
– Zostaw mnie już, ty diabelskie słońce! – krzyknął.
Nabrał wody, zarzucił wiadro na ramię i wrócił do chaty. Wbiegł do środka dumny, uśmiechnięty.
– Widzicie? Nic mi nie jest! Powiedziałem mu, żeby mnie zostawiło, i zostawiło!
Astrid zakryła usta dłonią. Erik zmrużył oczy, wstał i bez słowa złapał syna za ramię.
– Chodź. Pokażesz mi to jeszcze raz.
– Ale tato… – jęknął chłopiec.
– Już! – głos Erika był twardy jak stal.
Wyciągnął Ivara przed chatę, pod samo słońce. – Powiedz to znowu. Powiedz, żeby słońce cię zostawiło.
Chłopiec spojrzał niepewnie w górę, zacisnął pięści. – Zostaw mnie! – zawołał, ale żar palił go coraz mocniej. Na ramionach i karku pojawiły się czerwone plamy.
– Jeszcze raz! Głośniej! – naciskał ojciec.
– Tato, to boli… – Ivar miał łzy w oczach.