- W empik go
Przebudzenie zmarłego czasu. Tom 2. Druga gemma - ebook
Przebudzenie zmarłego czasu. Tom 2. Druga gemma - ebook
Powrót, o którym mowa w pierwszej części cyklu, pociąga za sobą coraz więcej zaskakujących i niepokojących zdarzeń. Jakub Domaradzki z każdym dniem odkrywa kolejne tajemnice nieżyjącego wuja, a te zagrażają już nie tylko głównemu bohaterowi Przebudzenia zmarłego czasu. Okazuje się jednak, że niekiedy ryzykowna droga może prowadzić do zaskakujących rozwiązań – nawet takich, których nie sposób wytłumaczyć przy pomocy wiedzy naukowej oraz zdrowego rozsądku...
Czy Kuba zdecyduje się połączyć dobro i zło, by przekonać się, co czeka go w miejscu, gdzie panuje zmarły czas? Czy chęć pomocy choremu chłopcu i jego mamie będzie wystarczająco silna, by zaryzykować wywołanie nieprzewidywalnej w skutkach lawiny losu?
Druga część cyklu o przemyskiej gemmie – bezcennym tysiącletnim artefakcie – wciąga w literacki świat, z którego trudno się wyrwać. Stefan Darda błyskotliwie łączy realizm z fantastyką, a grozę i kryminał z wątkami historycznymi, nie pozwalając czytelnikowi nawet na chwilę oddechu.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8293-009-2 |
Rozmiar pliku: | 728 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stoję na chodniku przy Wałowej, lustrując gmach Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej. Śnieg pada teraz nieco mocniej, ale nie na tyle gęsto, by przeszkodzić w obserwacji detali stojącego przede mną budynku, który od początku budził tak wiele kontrowersji. Nie zwracam jednak uwagi na to, czy faktycznie nie pasuje do stojących obok kamienic. Przede wszystkim chcę wiedzieć, czy jest dokładnie taki sam, jak go zapamiętałem. Kilka minut obserwacji nie pozwala mi dostrzec nawet najmniejszej różnicy.
– Dobrze, że tutaj wszystko bez zmian – mruczę sam do siebie, a mijająca mnie nastolatka rzuca mi zdziwione spojrzenie. Ona, w przeciwieństwie do spotkanej na ulicy Mickiewicza Ukrainki, nie wydaje się przestraszona na mój widok. W sumie nic dziwnego, skoro w jej oczach nie sposób zobaczyć niczego nadzwyczajnego.
Kusi mnie, żeby przejść przez ulicę i sprawdzić, co się znajduje na tablicach przy wejściu do muzeum. Gdyby to było coś o gemmie, to już rozwiałoby nieco moje wątpliwości. Ostatecznie jednak idę chodnikiem w kierunku Rybiego Placu, który przyciąga mnie niczym magnes. W tej chwili najważniejsza jest myśl o tym, co widziałem przez szybę pociągu. A dokładniej to, czego brakowało.
Wystarcza mi kilka kroków, bym powoli zaczął się orientować w sytuacji, a parę minut później stoję na dość rozległym placu, nie bardzo chcąc uwierzyć własnym oczom.
Od przeprowadzki do Przemyśla latem dwa tysiące piętnastego roku do chwili, gdy byłem dokładnie w tym miejscu poprzednim razem, minęły – według tutejszego czasu – trzy lata. Wystarczająco dużo, bym mógł poznać wiele faktów na temat miasta, w którym zamieszkałem trochę z własnego wyboru, ale głównie przez to, że wuj Olgierd pewnego razu postanowił skoczyć na główkę z okna swojej kamienicy.
Stojąc na służącym obecnie za spory parking Rybim Placu, pamiętam dokładnie, jak wyglądał wtedy, gdy byłem tu – według tutejszego czasu – jakieś cztery miesiące wcześniej. Tyle że teraz obserwuję otoczenie z perspektywy, której w lipcu dwa tysiące osiemnastego roku po prostu nie było.
Obracam się wokół własnej osi na kostkach brukowych, tu, gdzie mieściła się ocalała ze zniszczeń drugiej wojny światowej Synagoga Tempel, ale teraz nie ma po niej nawet śladu. Podobnie jak po budynku Sądu Grodzkiego, który mieścił się nieopodal. Przed wojną budowli tutaj było więcej, lecz zostały zniszczone podczas walk związanych z wybuchem wojny niemiecko-rosyjskiej w czerwcu 1941 roku. Tak się stało także z Bazarami Jagiellońskimi oraz okazałą kamienicą Nussbauma; mieściły się po przeciwległej stronie ulicy Jagiellońskiej. Teraz widzę w tamtej okolicy tylko przystanek komunikacji miejskiej, a za nim wyglądający na dość zaniedbany skwer.
Domyślam się, że trudno będzie mi się bez wzbudzania podejrzeń dowiedzieć czegoś o przyczynach tych zmian.
„Kto, jeśli nie ja? – myślę. – Zwłaszcza po tym wszystkim, co ostatnio przeszedłem…”.
Teraz mógłbym już ruszyć w stronę rynku, do kamienicy oznaczonej numerem dwudziestym trzecim. Zastanawiam się, co by było, gdyby ona też nie istniała, ale zaraz potem odganiam tę myśl niczym natrętną muchę. Przecież gdy patrzyłem z pociągu, w tamtym rejonie nie widać było żadnych zmian. Postanawiam jednak odwlec ten moment.
Przecinam Jagiellońską i Wybrzeże Wilsona, po czym chodnikiem idę wzdłuż Sanu w kierunku mostu Orląt Przemyskich. Przepływająca korytem rzeka mija mnie bezszelestnie. Przed wybudowaniem zapory w Solinie wyglądała zupełnie inaczej. Powinienem to wiedzieć co najwyżej ze starych zdjęć, ale co własne oczy, to własne.
Na moście opieram się o barierkę i patrzę w czarną, odbijającą tylko światła latarń i budynków toń. Ta sama rzeka, co dawno temu, inne budynki, inni ludzie i tylko ja ten sam…
Nagle perspektywa stanięcia na płycie przemyskiego rynku przeraża mnie tak, jak nigdy dotąd. A co, jeśli w tej kamienicy zastanę wuja Olgierda?
Po raz kolejny tego wieczoru wsuwam dłonie do kieszeni kurtki i wyczuwał chłodny dotyk dwóch kamieni. Nagły impuls każe mi je połączyć w jedność i rzucić się w migocącą poniżej leniwie płynącą wodę. Co by się wtedy stało? Nie wiem i nie chcę wiedzieć.
Aby znaleźć się na rynku, muszę wrócić kilkadziesiąt metrów, a potem przeciąć Wybrzeże Piłsudskiego, niedaleko miejsca, w którym niegdyś, siedząc u boku pana Ludwika, spotkałem po raz pierwszy „Niuńka”. Czy spotkam ich znowu? Jeśli tak, to co teraz robią? Czy Ludwik Zięba w TYM Przemyślu też jest fryzjerem, a „Niuniek” znowu zechce mi zrobić krzywdę?
Do przejścia pozostaje mi w sumie jeszcze jakieś sto pięćdziesiąt, może niecałe dwieście metrów, a pytania, które sam sobie zadaję, trochę mi się nie mieszczą pod czaszką.
Najbardziej jednak jestem ciekaw tego, co stanie się, jeśli w kamienicy pod adresem Rynek 23 w Przemyślu zastanę…, jak by powiedział pan Ludwik, „samegu siebi”.
„Samegu siebi” w nieco innym wieku.
Według tutejszego czasu.1.
W niedzielę, dziewiątego sierpnia dwa tysiące piętnastego roku, obudził mnie szmer padającego jednostajnie deszczu. Chwilę po tym, gdy otworzyłem oczy, przez uchylone okno dobiegł odgłos dzwonu zlokalizowanego na wieży katedralnej. Sięgnąłem ręką w stronę krzesła, wziąłem telefon i sprawdziłem godzinę. Była dziewiąta trzydzieści.
Wydawało mi się, że przed położeniem się do łóżka zdążyłem już całkiem wytrzeźwieć, ale na wszelki wypadek sprawdziłem wiadomości i historię połączeń. Niestety, wciąż żadnego sygnału od Justyny.
Pełen czarnych myśli poczłapałem do łazienki i wziąłem szybki prysznic. Mokre po nocnej eskapadzie ubrania włożyłem do pralki, po czym nastawiłem odpowiedni program i ruszyłem w stronę kuchni. Przed przekroczeniem jej progu, założyłem kapcie. Wprawdzie zanim poszedłem spać, zamiotłem podłogę, ale niewielkie odłamki szkła mogłem przecież przeoczyć.
Na kuchennym stole leżał kawałek kostki brukowej, a obok niego pognieciona kartka z lekko rozmazanymi od wilgoci kulfonami. Firanka w oknie poruszała się pod wpływem podmuchów chłodnego powietrza.
Opanowało mnie uczucie bezsilności, a samotność zapiekła z tak wielką mocą, że aż zakręciło mi się w głowie. Wycofałem się do przedpokoju, sięgnąłem po kabel i podłączyłem telefon stacjonarny do gniazda. Nie dalej jak kilka godzin wcześniej celowo i z przekory wyciągnąłem wtyczkę, żeby January nie zawracał mi gitary, a teraz wiele bym dał, żeby znowu próbował się do mnie dodzwonić.
Przez jakiś czas postałem, wpatrując się w aparat, jednak ten uparcie milczał.
– Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało – powiedziałem, a potem wróciłem do kuchni i nalałem sobie pół kubka ciepłej wódki, która została w butelce po nagle przerwanej biesiadzie z panem Ludwikiem. Weszła z oporami i mocno wykrzywiła gębę, ale chyba tego mi było potrzeba.
***
Wieczorem musiałem mieć już nieźle w czubie, skoro widziałem coś dziwnego w spojrzeniu poczciwego Ludwika Zięby. Wrażenie, że stary fryzjer wpatruje się we mnie mieniącymi się na żółto i czarno oczyma, teraz zdawało się niewiarygodne, wręcz absurdalne. Przywołałem w pamięci jego zamyśloną, odwracającą się w moją stronę bladą twarz, a potem nagły hałas, który zbiegł się z odgłosem przetaczającego się nad miastem grzmotu. Podskoczyliśmy obaj na swoich krzesłach. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że dostałem czymś ciężkim w ramię.
Byłem wtedy tak zaskoczony, że nie potrafiłem nawet drgnąć. W uszach wciąż jeszcze brzmiał mi brzęk tłuczonego szkła, gdy patrzyłem na Ziębę, który zerwał się z miejsca i rzucił w stronę okna.
– Bodaj ci chulera wziena! – krzyknął, a potem otworzył skrzydło, w którym tkwiła nietknięta szyba. Pod jego butami chrzęściło szkło. – Stoooj, łachundro jedyn! – wrzasnął w ulewną noc.
Wtedy dotarło do mnie, co się stało. Poderwałem się i jednym susem doskoczyłem do pana Ludwika, by w ostatniej chwili zobaczyć jakąś sylwetkę, która, kuląc się w strugach ulewy, uciekała w stronę Kazimierzowskiej.
– Kubuś, ta goń frajira! Bedzi ci tu po szybach kaminiami kidał?!
Niewiele myśląc, wybiegłem z mieszkania i rzuciłem się w dół po schodach, a potem ruszyłem śladem wandala. Popędziłem ulicą Kazimierza Wielkiego, ale poza parą młodych ludzi kulących się pod parasolką nie dostrzegłem nikogo.
– Nie widzieliście takiego faceta w niebieskim ortalionie? – zapytałem, zatrzymując się naprzeciw nieznajomych.
Chłopak zaczął się zastanawiać nad odpowiedzią, ale dziewczyna była szybsza.
– Ktoś nas mijał, ale nie wiemy, jak był ubrany. Poza tym nie widzieliśmy, gdzie pobiegł, prawda, Patryk?
Patryk przytaknął.
– Wybił mi kamieniem szybę – powiedziałem. – Proszę, pomóżcie mi…
– Niech pan zadzwoni po policję – przerwała mi stanowczo dziewczyna i pociągnęła swojego towarzysza za ramię. – My nic nie wiemy.
Zrozumiałem, że nic z nich nie wyciągnę. Pokręciłem się trochę w okolicy Fiore, obiegłem budynek muzeum, zahaczyłem o plac Niepodległości, a następnie wróciłem do rynku Franciszkańską. Niebieskiego ortalionu ani śladu. Facet miał tyle możliwości ucieczki, że tylko traciłem czas.
– I jak? – zapytał pan Ludwik, którego zastałem siedzącego przy stole.
– Nic z tego. – Rozłożyłem bezradnie ręce. – Jak kamień w wodę.
Dopiero wtedy zauważyłem, że przed nim, obok zsuniętych na bok naczyń, leży jakieś zawiniątko.
– Czy to jest to, czym on zbił szybę?
Zięba skinął głową i bez słowa przesunął przedmiot w moją stronę.
W foliowym woreczku znalazłem kawałek kostki brukowej, owinięty kartką, na której ktoś napisał mazakiem:
Wypierdalaj pedofilu stond
Jusz nie żyjesz
Pan Ludwik również to przeczytał, a potem spojrzał na mnie i rzekł:
– Właśni ja miał ci dzisiaj gadać, ży fama za tobo przylizła. Teraz to już i bez tegu sam wisz, o co si rozchodzi.
– Faktycznie, wygląda na to, że fama za mną przyszła. Tak jak pan zresztą przewidywał. Wie pan może coś więcej? Na przykład kto rozpowiada o mnie te rzeczy?
Fryzjer wzruszył ramionami.
– Jedyn cuś chlapnął, reszta puwtarza, i tyli. Dużo ludzi już bałaka w tem tymacie.
– A ten, co zbił szybę? Poznał go pan może?
– Ta dzie! Oczyska już nie te same, a na polu ciemno. Moży tu tyn cały Niunik Stadnik? Dwa razy ci już zaczepiał, a wcześni do Olgirda startował…
– Mógł być on, ale ja też dobrze nie widziałem. Może trzeba było mu się lepiej przyjrzeć, zamiast próbować od razu za nim gonić…
Poszedłem do przedpokoju po miotłę i pobieżnie uprzątnąłem zbitą szybę. Domyślałem się, że czekają mnie ciężkie czasy, a zachowanie Adama Juszyńskiego z zakładu fotograficznego na parterze i świeżo poznanej sąsiadki z góry były tylko drobną przygrywką.
– Chyba powinienem zadzwonić na policję… – powiedziałem, zajmując swoje miejsce przy stole i biorąc do ręki komórkę.
Zięba skinął głową, ale się nie odezwał. Patrzył tylko na mnie bystrym i zupełnie trzeźwym wzrokiem.
– A może nie powinienem? – Odłożyłem telefon na blat. – Bo i co to da? Powiem im, że gość, którego goniłem, miał niebieski ortalion. A jak zapytają, czy to na pewno on zbił okno, to powiem, że nie wiem…? Na mokrej folii pewnie nie zostały odciski, a nawet gdyby, to czy ktoś będzie uruchamiał cały aparat śledczy dla głupiego kawałka szkła? Wyjdę tylko na jełopa. A pan, panie Ludwiku? Co by pan zrobił na moim miejscu?
– Ja by nie chciał być na twojem miejscu, Kubuś. Ali pewnu bym jeszcze dał sy spokój na razi. Wstawisz szybkie i zubaczysz. Jak si to znów zdarzy, to wtedy już nie trza byłoby odpuścić. Moży si upił, do durnego łba cuś szczeliło i chciał ci pustraszyć trochu. Jak kiedyś Niniuk na szybi nabazgrał, to twój wujku tyż ni zgłosił, a potym spokój już był.
Stroskana twarz pana Ludwika wyrażała więcej niż słowa. Domyślałem się, że nie chodzi tylko o to, co mówi, ale też miał gdzieś z tyłu głowy, że rozważam zatrzymanie się w Przemyślu na dłużej. Rozdmuchiwanie sprawy zbitej szyby w połączeniu z rozsiewanymi plotkami na mój temat nie byłoby raczej dobrze odebrane. Buntowałem się w duchu, że jak to, przecież jestem niewinny, ale jednak podświadomie czułem, że niezaognianie sprawy będzie bardziej rozsądne.
– Wie pan co, panie Ludwiku? Ma pan rację – powiedziałem. – Najwyżej, jak zmienię zdanie, to potwierdzi pan moją wersję, dobrze?
Zięba się zgodził, a zaraz potem już go nie było.
Dopiero parę minut po jego wyjściu przypomniałem sobie, że przecież obiecałem mu pożyczyć mój parasol.
***
Wspominając wydarzenia z poprzedniego wieczoru, raz jeszcze nalałem sobie wódki do kubka, dokańczając zawartość butelki, a następnie sprzątnąłem ze stołu, zmyłem naczynia i sprawdziłem, czy na podłodze nie zostały drobinki szkła. Wszystko dla zabicia czasu i zduszenia rosnącego niepokoju o moją znajomą.
Oczekiwanie na telefon lub chociażby SMS od Justyny doprowadzało mnie do szału. Miała się przecież odezwać wczoraj. Pamiętałem, że zakazała mi dzwonić, ale mimo to wybrałem jej numer, by dowiedzieć się o czasowej niedostępności abonenta. Z każdą minutą bardziej się bałem, że ten narwany Hejzner dowiedział się o naszym tomaszowskim spotkaniu i zrobił swojej żonie jakąś krzywdę.
Nie mając nic lepszego do roboty, znalazłem w internecie numery telefonu do kilku szklarzy i zacząłem wybierać pierwszy z nich, gdy nagle stwierdziłem, że dłużej tego nie wytrzymam. Poderwałem się z miejsca, złapałem torbę i wrzuciłem do niej kilka najbardziej niezbędnych rzeczy. Alkohol szumiał mi dość mocno w głowie, ale byłem jeszcze na tyle świadomy, by przetłumaczyć samemu sobie, że nie powinienem wyjechać, zostawiając całkowicie niezabezpieczone okno.
W tej sytuacji przydało się niedawne przeszukanie piwnicy. Wtedy nie znalazłem w niej przedmiotu, o który mi chodziło, ale za to natknąłem się na spory arkusz dykty, młotek i gwoździe. Zszedłem więc na dół i parę minut później zmierzyłem otwór okienny, przyciąłem kuchennym nożem dyktę, a następnie zabrałem się do jej przybijania.
Deszcz już prawie nie padał. Niedzielne przedpołudnie skłoniło sporo osób do wyjścia na przemyski rynek i pooddychania rześkim po burzy powietrzem. Było jasne, że nie wypada w takiej sytuacji walić młotkiem, ale mało mnie to obchodziło. Najważniejsza była Justyna.
Echo uderzeń poniosło się po placu i odbiło od położonego naprzeciwko ratusza. Niemal wszyscy spacerowicze jak na komendę skierowali głowy w moją stronę. Jakiś ogolony na łyso kibol w szaliku Polonii pokazał mi środkowy palec i byłem pewien, że bynajmniej nie jest oburzony pracą w niedzielę.
„Czy w tym mieście wszyscy już znają moją przeszłość?” – pomyślałem.
Gdy udało mi się uporać z prowizoryczną naprawą, poszukałem w necie pierwszego lepszego numeru taxi, po czym zamówiłem kurs, mając nadzieję, że chociaż kierowca nie będzie znał mojej tożsamości.
Do garażu, w którym stało odziedziczone po wuju Olgierdzie volvo, szedłbym przynajmniej kilkanaście minut, a przecież nie było czasu do stracenia.
Nogi mi się trochę plątały, gdy wychodziłem z mieszkania, wiedziałem, że nie powinienem w tym stanie prowadzić, ale chciałem jak najszybciej dotrzeć do Tomaszowa.
Zdawałem sobie sprawę, że dużo ryzykuję, ale było mi to zupełnie obojętne. To ryzyko nawet nie mogło się równać z tym, które niedawno podjęła dla mnie Justyna wraz ze swoim sparaliżowanym nastoletnim synem.