Przecież ich nie zostawię - ebook
Przecież ich nie zostawię - ebook
Autorki: Beata Chomątowska, Sylwia Chutnik, Patrycja Dołowy, Magdalena Kicińska, Karolina Przewrocka-Aderet, Karolina Sulej, Monika Sznajderman, Agnieszka Witkowska-Krych.
Z posłowiem Hanny Krall
„To był pomysł z gatunku tych oczywistych, tych, które pewnego dnia przychodzą do głowy i budzą zdziwienie: Dlaczego nie wcześniej? Dlaczego dopiero teraz pomyślałyśmy o tym, by przywołać pamięć o żydowskich kobietach, które w czasie wojny poświęciły się opiece nad osieroconymi lub chorymi dziećmi i tak często, nie próbując się ratować, były z nimi aż do końca?
Oddajemy w Państwa ręce książkę, w której osiem autorek napisało o kilkunastu z nich. Wśród bohaterek są kobiety lepiej i słabiej znane, są też takie, o których nie wiemy niemal niczego, znamy tylko imię, skrawek życia. Wybór, jakiego dokonały redaktorki, nie wyczerpuje oczywiście tematu. Chciałybyśmy, by nasza książka była tylko strażą przednią i by w ślad za nią powstały dalsze, poświęcone jeszcze innym spośród tych, o których nie wolno nam zapomnieć”.
Fragment wstępu
„To nieprawda, że zło jest banalne.
Zło jest kunsztowne i wyszukane. Pyszni się, kryguje. Dba o pointy.
Zło mówi: Wstań, kolego, dosyć się już nażyłeś. Teatralnym gestem trąca pejczem człowieka leżącego na ziemi. Wstań, kolego, mówi w jidysz.
Albo mówi: Nie mogę, i opuszcza karabin. Ich kann nicht, powtarza, a potem podnosi karabin i strzela do kobiety, którą kocha.
To dobro jest banalne.
Niepozorne, niepokaźne. Czasem nazwiska pozbawione, czasem imienia.”
Hanna Krall
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-698-9 |
Rozmiar pliku: | 6,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To był pomysł z gatunku tych oczywistych, tych, które pewnego dnia przychodzą do głowy i budzą zdziwienie: dlaczego nie wcześniej? Dlaczego dopiero teraz pomyślałyśmy o tym, by przywołać pamięć o żydowskich kobietach, które w czasie wojny poświęciły się opiece nad osieroconymi lub chorymi dziećmi i tak często, nie próbując się ratować, były z nimi aż do końca? Może dlatego, że my także ich pracę brałyśmy za oczywistość? Że my także przywykłyśmy do nazywania bohaterstwem czynów wielkich i przeoczyłyśmy ich codzienność?
Lekarki, pielęgniarki, nauczycielki, wychowawczynie, zwykłe panie od prania i przytulania. Pracowały w szpitalach i ochronkach, w sanatoriach, szkołach i przedszkolach, w punktach dożywiania najmłodszych. W Warszawie, Krakowie, Lublinie, Łodzi, Miedzeszynie. Były różne, jak to ludzie, i wcale nie święte. Na przykład kostyczne i zasadnicze, jak kapitanowie statków sterujące oddanymi pod ich opiekę placówkami i dziećmi. Do końca, mimo wojny, walczące o normalność, o regularne odprawy lekarskie i inne niezmienne reguły szpitalnego życia, o sztywne pielęgniarskie czepki i wykrochmalone fartuchy – jakby od tego zależało przeżycie. Bywały nielubiane, choć zazwyczaj darzono je szacunkiem. A inne znowuż ciepłe, matczyne, kochane. Niektóre na świeczniku, szefowe, a inne skryte w cieniu, pomocnice. Te pierwsze znamy z imienia i nazwiska, te drugie często tylko z imienia. Niektóre elegantki, inne noszące się surowo albo po męsku. Zawsze jednak, gdy trzeba, energiczne i skuteczne. Świetne organizatorki. I niemal wszystkie urodzone społecznice. Niezależnie, bundówki czy religijne. Bohaterki. Nie tylko tych tekstów, ale przede wszystkim tamtych czasów. Nie mniej potrzebne od działaczy podziemnych organizacji, żołnierzy, przywódców, dużo głębiej ukryte. Niektóre tak bardzo, że dziś trudno je wydobyć z warstw niepamięci.
Ich losy były różne, choć wszystkie w ramach wojennego schematu. Jedne wywieziono lub zabito wcześniej, inne później. Jedne postawiły na ratowanie dzieci za wszelką cenę, inne – na solidarność w śmierci. A na niektóre nałożono obowiązek najtrudniejszy – obowiązek wyboru tych, którzy żyć będą trochę dłużej. Miały rozdawać numerki życia. Miały być boginiami, decydować o życiu bądź śmierci (w istocie tylko o nieco dłuższym życiu, o nieco tylko bardziej oddalonej śmierci – ale skąd miały wtedy o tym wiedzieć). To był straszny „przywilej”. Więc jedna z tych kobiet o boskich prerogatywach dawała numerki uczennicom, które najlepiej odpowiedziały na pytanie o opiekę pielęgniarską po świeżym zawale serca, a druga, myśląc, że postępuje najrozsądniej, wybierała spośród współpracowników tych młodszych, wierząc, że mają największe szanse na przeżycie.
Niektóre wsiadły do bydlęcych wagonów, zginęły razem z dziećmi w Treblince, Sobiborze, Bełżcu. Inne przeżyły. Umierały po wojnie, zazwyczaj samotnie, często bezdzietnie, w biedzie i w zapomnieniu.
Nigdy się nie dowiemy, co nimi kierowało, gdy z pełnym poświęceniem walczyły o jedzenie dla głodnych dzieci i leki dla chorych, gdy w końcu, często mając swoje własne dzieci po aryjskiej stronie, szły z tymi oddanymi im pod opiekę na Umschlagplatz.
Zapytane, powiedziałyby pewnie tylko: „Przecież ich nie zostawię”.
Oddajemy w Państwa ręce książkę, w której osiem autorek napisało o kilkunastu z nich. Wśród bohaterek są kobiety lepiej i słabiej znane, są też takie, o których nie wiemy niemal niczego, znamy tylko imię, skrawek życia. Wybór, jakiego dokonały redaktorki, nie wyczerpuje oczywiście tematu. Chciałybyśmy, by nasza książka była tylko strażą przednią i by w ślad za nią powstały dalsze, poświęcone jeszcze innym spośród tych, o których nie wolno nam zapomnieć.Magdalena Kicińska
Niestemplowe
Anna Taubenfeld, Chana Kuperberg i pani Rechtman (nie zapisano, nikt nie zapamiętał jej imienia). Może zamiast niej Ewa Baum (pracowała w ochronce przed akcją wysiedleńczą i mogła być pośród nich). Zapadły się pod ziemię.
W grudniowe przedpołudnie ziemia jest tu miękka. Trawa się zieleni, pachnie wiosną. Buty grzęzną, zapadają się jak w mchu.
Niżej są korzenie, gruz, piasek. Jeszcze głębiej one.
Nie przenieśli ich stąd całych. Kilka lat minęło, zanim oznaczyli teren, ogrodzili go i przystąpili do ekshumacji. Wapno, piach, deszcz, one i setka, może dwie setki dzieci splątanych razem tak, że trudno było oddzielić jedno ciało od drugiego. Dopilnować, żeby każda kość, wszystkie zęby, włosy, resztki ubrań znalazły się w nowym miejscu.
Ekshumacje trwały od 9 (według innych źródeł – 15) do 21 lutego 1948 roku, niecałe sześć lat po tamtym. Tak przynajmniej wynika z ustaleń sporządzonych na podstawie nielicznych zachowanych dokumentów. Najpewniej tuż po odbył się pochówek szczątków. Wybrano dla nich miejsce na nowym cmentarzu żydowskim przy Unickiej w Lublinie.
Cmentarz założono jeszcze w 1828 roku za Wzgórzem Czwartkowym, na północny zachód od tego, na którym rozsiadło się dumnie Stare Miasto. Pochowano tu rabina Meira Szapirę, twórcę Jesziwy Mędrców Lublina, sławnej na cały świat talmudycznej uczelni zwanej „żydowskim Oksfordem”, oraz cadyka Jehudę Lejba, a obok nich rabinów, zamożnych kupców, ważnych działaczy, lekarzy. Lubelscy Żydzi kończyli tu swoje życie, pieczętowały to okazałe ohele i macewy.
A później przyszli Niemcy i macewy wyrwano z ziemi. Utwardziły drogi wewnętrzne w obozie na Majdanku. Kiedy wojna się skończyła, teren uporządkowano i ogrodzono. Zbudowano mauzoleum (za pieniądze Sary z domu Bass, która w czasie wojny ukrywała się między zniszczonymi grobowcami, i jej męża Manfreda Frenkela, niemieckiego Żyda, który przeżył Auschwitz). W latach sześćdziesiątych, gdy miasto rosło i potrzebowało każdego kawałka wolnej przestrzeni – a ta przecież taka była: duży pusty plac – wytyczono przez jego środek drogę.
Ale zanim Niemcy, zniszczone macewy i arteria na pustkowiu w mieście na siedmiu wzgórzach, dzieci jak wszędzie rodziły się, a starcy umierali, młodzi ślubowali pod chupą i marzyli o pomyślnej przyszłości, chłopcy uczyli się w chederach, a dziewczynki podpatrywały, jak matki plotą w warkocze ciasto przed szabasem.
W trzeciej dekadzie XX wieku Żydów w Lublinie było prawie trzydzieści dziewięć tysięcy, stanowili jedną trzecią obywateli. Najwięcej mieszkało w okolicy zamku, ich liche drewniane, z rzadka tylko murowane domy okalały go łukiem. Wisiała nad nimi staromiejska skarpa.
O, z tego wzgórza można było pół świata zobaczyć! Tak przynajmniej wydawało się dzieciom z domów przy Kowalskiej, Cyruliczej, Szerokiej, z Podwala. Wdrapywały się na dachy, przemykały między tym, co pozostało z fundamentów kościoła farnego, i patrzyły przed siebie, hen daleko, za zamek, za rzekę, za łąki, aż po horyzont, gdzie kończyło się miasto, a zaczynały wioski, w których wydobywano piasek.
Na to samo mogły patrzeć dzieci z ochronki przylepionej do placu po farze. Carski zaborca, który przejął okazały budynek przy Grodzkiej 11, przekazał go gminie żydowskiej. Ta w 1862 roku urządziła tu przytułek dla sierot, kalek i starców.
Niewielu – dysponowano bowiem jedynie kilkunastoma miejscami. Przybyło ich dopiero w latach trzydziestych XX wieku, po przeprowadzeniu remontu (podłączono prąd, budynek skanalizowano). W trzech salach ogrzewanych piecami urządzono sypialnie. Trzy razy dziennie wydawano posiłki przygotowywane w kuchni, na miejscu. Na dzienną rację żywnościową dla podopiecznego składało się: 50 dekagramów chleba, 3 dekagramy tłuszczu, 3 dekagramy cukru, 8 dekagramów mięsa, 2 dekagramy jarzyn i niepełna szklanka mleka.
Placówką, wciąż podlegającą gminie, zarządzało kuratorium. Przewodniczyli mu: Wolf Halpern, Zanwel Szpiro i Szmul Wolman. Kierownikiem domu był Leon Szper, nauczyciel. Anna Taubenfeld miała go podobno zastąpić tuż przed wybuchem wojny.
Zachowały się sprawozdania z lat 1934–1937. Wynika z nich, że instytucja borykała się z problemami finansowymi. Warunki lokalowe i finansowe nie pozwalały na oddzielenie ochronki dla dzieci od przytułku dla starszych, co rekomendowały władze. W jednym z raportów po kontroli napisano: „Utrzymany brudno”.
Wraz z wybuchem wojny do miasta przybywało coraz więcej Żydów z pobliskich wsi i miasteczek, później również uchodźców z innych części okupowanego już kraju. W 1940 roku Żydów w Lublinie było już czterdzieści pięć tysięcy, ale rok później, w wyniku kolejnych przesiedleń do różnych miejscowości dystryktu lubelskiego, liczba szybko spadła – zostało około trzydziestu siedmiu, trzydziestu ośmiu tysięcy.
1. Dzieci w żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej w Lublinie, 1940
Ich życie wyglądało inaczej niż życie Żydów w Warszawie. Dopiero na przełomie 1941 i 1942 roku Niemcy rozpoczęli przygotowania do grodzenia getta, ale praca ta najpewniej nigdy w całości nie została dokończona. Drut kolczasty roztoczono najprawdopodobniej tylko wokół części „B”, a więc getta dla uprzywilejowanych, które powstało w granicach Starego Miasta na początku lutego 1942 roku. Jednak tak jak w pozostałych częściach Generalnego Gubernatorstwa Żydzi w Lublinie również podlegali zarządzeniom dotyczącym przymusu pracy, konfiskaty majątku, osiedlania na wyznaczonym terenie. Ich sytuacja pogarszała się z każdym miesiącem.
Coraz więcej było tych, którym trzeba pomóc. Obok przydziałów kartkowych, które w lutym 1942 roku zapewniały jedynie dwieście dwadzieścia pięć kilokalorii dziennie, najbiedniejszym przysługiwały darmowe obiady. Dzieciom za dodatkowe pięć groszy jeszcze kawa z mlekiem i bułka z masłem lub marmoladą w pijalni kawy urządzonej w dawnej synagodze Saula Wahla.
W ramach działalności Centosu, powstałego jeszcze przed wojną żydowskiego towarzystwa pomocy dzieciom, w 1940 roku otworzono cztery punkty dożywiania najmłodszych, głównie tych z przesiedlanych do Lublina rodzin (zatrudniono też opiekunki). Później otwarto jeszcze trzy dodatkowe kuchnie, które wydawały posiłki na trzy zmiany. Najmłodsze dzieci mogły w nich przebywać od śniadania do obiadu.
W grudniu 1940 roku Żydowski Komitet Pomocy, który pozyskiwał środki przede wszystkim z centralnej Żydowskiej Samopomocy Społecznej, przekształcono w Żydowski Komitet – Pomoc Biednym Miejscowym w Lublinie. Do 31 marca 1941 roku 23 475 osobom wydano: 7419 kilogramów chleba, 898 kilogramów cukru, 257 kilogramów mąki, 1263 kilogramów kaszy, 5745 kilogramów kartofli, 1089 kilogramów soli, 541 kilogramów marmolady (z darów amerykańskich), 935 śledzi, 101 cytryn i 10 055 litrów mleka.
We wrześniu 1940 roku pod opieką ochronki było siedemdziesięcioro dwoje dzieci, przede wszystkim przesiedleńców. Mimo wsparcia Judenratu, a później komitetu pomocy dyrekcja tak jak przed wybuchem wojny zapewniała podopiecznym jedynie nieznacznie lepsze warunki niż ulica czy przepełnione dokwaterowaniem, zimne izby domów (na przełomie 1941 i 1942 roku w getcie nie było czym palić).
2. Żydowska dzielnica mieszkaniowa w Lublinie, 1940. Niemiecki oficer tłumaczy coś dzieciom
W ochronce pracowali wtedy: Anna Taubenfeld jako kierowniczka, Szloma Felman – magazynier, Chana Kuperberg – wychowawczyni, Szymon Ezra Tuchman – buchalter, Basia Eiger – gospodyni domu, Chaja Ruchla Stolik – kucharka, Abram Zylbersztajn – inkasent i Lejb Ajzensztok – goniec. Ponieważ coraz więcej dzieci chorowało, a w getcie regularnie wybuchały epidemie tyfusu, z czasem dołączyli jeszcze lekarz zakładowy Chaim Zajfsztajn, felczer Mordko Kornelsztajn i druga wychowawczyni Ewa Baum.
W kwietniu 1941 roku w sierocińcu mieszkało siedemdziesięcioro pięcioro dzieci w różnym wieku, a dom był przygotowany, by przyjąć jeszcze maksymalnie czterdzieścioro pięcioro. Nie wiadomo, jak spędzały czas, w jaki sposób wychowawczynie zapełniały im dni ani czy zostawały z dziećmi na noc, czy też wracały do swoich domów. Czy były w ochronce jakieś książki (biblioteki nie założono), zabawki? Czy dzieci wychodziły na plac farny patrzeć ze wzgórza?
Niewiele miały przed sobą czasu. Decyzja o zagładzie Żydów w dystrykcie lubelskim, rozszerzona później na całe Generalne Gubernatorstwo, zapadła jesienią 1941 roku. Operacją w dystrykcie lubelskim zarządzać się będzie z siedziby sztabu odległej o mniej niż dwa kilometry od Grodzkiej 11. Z okazałego budynku przy Spokojnej 1 dowodzący akcją „Reinhardt” SS-Brigadeführer Odilo Globocnik będzie wydawał rozkazy.
Protokół Nr 14/138 plenarnego zebrania Rady Żydowskiej w Lublinie z dnia 17.03.1942
Obecni: wszyscy 22 radni.
Przewodniczący: Prezes Rady Inż. H. Bekker
Protokół prowadzi: Członek Rady Sekr. Adw. Hochhemein
W-Przewodniczący Rady Dr Alten zakomunikował Radzie o następującym zarządzeniu Władz, które to zarządzenie zostało odczytane w nocy z 16 na 17 marca 1942 r. członkom Prezydium Rady:
Zarządzenie w kwestii wysiedlenia
W mieście Lublinie pozostaną tylko ci Żydzi, którzy posiadają stempel Sicherheitspolizei na swoich Arbeitsausweisach, i to ze swoimi żonami i dziećmi. Tych Żydów należy pouczyć, by swój obowiązek pracy wykonywali punktualnie.
Udający się do miejsc pracy mogą Ghetto codziennie rano opuszczać w godzinach od 6 do 9-ej, lecz tylko przez bramę na ul. Kowalskiej – dla Ghetta B, mieszczący się zaś dotychczas w Ghecie A opuszczają Ghetto przez ul. Cyruliczą, następnie róg Lubartowskiej i Cyruliczej. Powrót z pracy do Ghetta może nastąpić przez te same bramy w godz. 17–20.
Każdy, który używać będzie wyjścia z Ghetta dla szmuglu lub roznoszenia jakichś wiadomości – zostanie rozstrzelany.
Żydzi w toku opróżnienia będą poddani przeglądowi i następnie (stemplowi) zebrani w synagogach, skąd pracujący (stemplowi) pójdą do ghetta B. Niepracujący Żydzi bez stempla zamieszkali na terenie ghetta B winni przenieść się do ghetta A, lecz nie do części już opróżnionej. Znajdujący się w ghetcie A Żydzi, którzy posiadają stempel Sicherheitspolizei, winni przenieść się z ghetta A do ghetta B.
Żadnemu Żydowi nie wolno opuścić ghetto inaczej jak tylko bramą przy ul. Podwal lub ul. Cyruliczej.
Aryjczycy mają opuścić ghetto B do 19 bm.
Środki żywnościowe z ghetta A winny być przeniesione do ghetta B, o ile właściciele sami ze sobą tego nie zabiorą.
Przy wysiedlaniu można ze sobą zabrać na jedną osobę ręczny pakunek wagi 15 kg, wszystkie pieniądze oraz rzeczy wartościowe.
Dla ciężko chorych, niezdolnych do transportu – należy urządzić na pograniczu ghetta A i B szpital. Lekarzy i personel ustanowi Rada Żydowska.
Żydów, którzy podlegają wysiedleniu, należy przygotować do tego, że będą musieli chodzić pieszo około 3 km, dalej będą jechać.
Szpitale epidemiczne z chorymi i personelem pozostają.
Dziennie wysiedlonych będzie około 1400 osób.
Wysiedlenie rozpocznie się od góry tj. od ul. Unickiej.
Żydów, których zastanie się po opróżnieniu, w opróżnionych mieszkaniach zastrzeli się.
Żydzi stemplowi, którzy przejdą z ghetta A do ghetta B, mogą wszystko ze sobą zabrać.
Zmarłych należy natychmiast grzebać.
Ghetto B zostaje powiększone, a mianowicie w granicach: Cyruliczej, Lubartowskiej i Kowalskiej.
Tym samym pozostają ci Żydzi stemplowi, którzy mieszkają w trójkącie Cyrulicza–Lubartowska i Kowalska w swoich mieszkaniach.
Wyjściem dla ghetta B jest brama przy ul. Podwal.
17 bm. do godz. 12 winni wszyscy członkowie Judenratu wraz z rodzinami
Przesiedlić się do ghetta B.
Służba Porządkowa jest w pogotowiu do stałej dyspozycji Judenratu, o ile nie będzie potrzebną dla innej komendy.
Rada przyjęła do wiadomości i wykonania powyższe zarządzenia.
Dzieci sieroce nie były stemplowe.
Wysiedlenia rozpoczęły się nocą z 16 na 17 marca 1942 i prowadzono je według ulic. Przed północą mieszkańców domów leżących przy wyznaczonej tego dnia trasie wyprowadzano i gromadzono w kilku miejscach: na placu Targowym, Farnym, przy ulicy Szerokiej. Tam dokonywano selekcji. Zdolnych do pracy pozostawiano, pozostałych przetrzymywano w synagodze Maharszala przy Jatecznej, później popędzono do budynków miejskiej rzeźni przy ulicy Łęczyńskiej. Na rampie pakowano ich do podstawionych wagonów i wywożono do obozu zagłady w Bełżcu. Zagazowano tam około dwudziestu ośmiu tysięcy lubelskich Żydów.
24 marca o czwartej po południu Niemcy przyszli na Grodzką 11. Około stu dzieci (w zależności od źródeł liczba będzie się wahała od stu do trzystu) i opiekunki – dwie, może trzy, cztery – wygnano z budynku. Padał śnieg, było zimno. Najmłodsze, dwu-, trzylatki, były bose, ubrane już w koszule nocne. Kazano wszystkim wejść na ciężarówki – podjechały dwie i jeden samochód osobowy. Mniejszych wychowanków wrzucano pod plandeki za nogi, za ręce.
Nie zachował się rozkaz egzekucji, wojny nie przeżył nikt z zatrudnionych w sierocińcu. Wielu ludzi widziało jednak tę scenę.
Hersz Feldman: „Byłem naocznym świadkiem jak »załatwili« sierociniec w gminie żyd. przy ul. Grodzkiej. Było tam 300 dzieci. Komisarz referent żydowski Worthoff podjechał autem wraz z SS dr. Sturm i z dwoma pomocnikami Kalichem i Knitzkym. Naładowali dzieci, wrzucając je na auto wśród bicia i katowania i zawieźli na plac nieopodal Majdana Tatarskiego ”.
Rachmil Gartenkraut: „Pod dom zajechał samochód, na którym był umieszczony karabin maszynowy eskortowany przez SS. Zażądano wydania dzieci. Dzieci w płacz, czuły bowiem zbliżającą się śmierć. Komisarz Worthoff wydał każdemu dziecku chleb na drogę i kazał je załadować na wóz. Opiekunka dzieci Hanka Kuperberg, jak również cały personel, mimo to, że miał prawo pozostać, poszedł razem z dziećmi”.
Marian Sobczak: „Bawiłem się na posesji Karola Mulaka. pora obiadowa, do pobliskiej kopalni piasku – około 100 m od miejsca, w którym przebywałem – podjechał jeden zaplandekowany ciężarowy samochód. Po usłyszeniu strzałów, wspólnie z kolegami ukryłem się za pobliską stodołą i stamtąd obserwowaliśmy, co się dzieje. Ja widziałem wówczas samochód , który stał tyłem do wyrobiska po piachu. Z samochodu tego jakiś umundurowany mężczyzna wypychał dzieci w kierunku wyrobiska. Przy tym samochodzie stało kilku umundurowanych w szare mundury postaci. W mojej ocenie widziane przeze mnie dzieci nie miały więcej jak po 10 lat. z dziećmi były jakieś dwie kobiety, które na końcu też zostały wepchnięte do dołu i zastrzelone. Po tym jak ci mordercy odjechali, to wspólnie z kolegami pobiegłem na miejsce, gdzie zakopano zwłoki ofiar. Na tym miejscu było trochę krwi. Zwłoki nie były najdokładniej zasypane”.
O likwidacji sierocińca (podając błędną, kwietniową datę) mówił też Karol Mulak, świadek numer 232 zeznający przed Miejską Komisją Badania Zbrodni Niemieckich w Lublinie: „Pewnej kwietniowej soboty na polach gospodarza Morawskiego przy wsi Majdan Tatarski, niedaleko szosy, przywiezieni więźniowie wykopali przez sobotę i niedzielę głębokie rowy. Po ukończeniu tej pracy około godziny 14 ruch na szosie został wstrzymany. Szosę obstawiono gestapowcami strzelającymi na postrach, a naprzeciw robotników pracujących w Hucie ustawiono karabin maszynowy. Podjeżdża ciężarowe auto osłonięte czarnym pokrowcem i zatrzymuje się przy jednym z rowów. Z auta wyciągają małe dzieci, z których duża ilość była jeszcze w pieluszkach. Ukraińcy dzieci te układali na nasypie rowu, a gestapowiec strzela z karabinu maszynowego. Jeden z przywiezionych starszych Żydów rzuca do rowu małe zwłoki, a drugi stoi w rowie i układa. Słychać płacz i jęk dzieci. Ręce Żydów pracujących przy zwłokach unurzane są we krwi. Po godzinie podjeżdża nowy transport. Są to już starsze dzieci, które od auta do nasypu idą czwórkami, trzymając się za ręce. Tak stają nad rowem, a Niemcy strzelają z rewolwerów. Ciała padają do rowu. Po pewnym czasie nadjeżdża trzecie auto, przywożąc przeważnie kobiecy personel sierocińca. Jedna z kobiet z przerażeniem zawraca od nasypu rowu, chowając się do auta, inne idą z rezygnacją. Wśród ciszy rozlegają się strzały i trupy padają do rowu. Przeznaczeni do porządkowania trupów Żydzi ponaglani są przez Niemców biciem. Ostatni transport, wobec zepsucia się auta, przybył pieszo. Były to osoby starsze, dostatnio ubrane, w ilości około 60. I ich spotkał ten sam los. Wreszcie Niemcy zamordowali i tych dwóch Żydów, którzy układali ciała. Jeden z nich w dorożkarskiej czapce próbował uciec i skryć się w pobliskim wąwozie, lecz dosięgła go kula Ukraińca. Rowy tylko z lekka przysypano ziemią, tak że widać było sterczące nogi i ręce lub całe zwłoki. Po tygodniu w tymże miejscu rozstrzelano jeszcze jedną partię Żydów; wtedy rowy zostały zasypane grubą warstwą ziemi i wyrównane”.
Jeszcze inaczej (nie zgadza się tylko miesiąc) zapamiętała tamto wydarzenie Eugenia Włodarczyk, w czasie okupacji mieszkała w Lublinie. „Tam była kopalnia piachu. Było ciepło. Czerwiec, maj? W maju. Wtenczas z wózeczkiem jechałam. Patrzę – dwa samochody, Niemcy. Kowal zaczął mnie wołać. Skręciłam do niego. Ony tam podjechały i już prosto miały jechać cofnęli do tej kopalni. Tamoj wybiły, zasypali, drugie zasypały, wsiadły i pojechały. Dwa. Dwa samochody ciężarowe. I to z dziećmi. A Niemców? Ośmiu ich było. same, bez rodziców, bez niczego. strzelania? Widziałam. I skąd bym mogła powiedzieć? Karabin maszynowy. Żywe, nieżywe… Koło trzydzieścioro mogło być, do czterdziestu. Jedno drugie na rękach niosło. Szło i goniły, goniły te dzieci, żywe, nieżywe… Tam wpadło, może mógł ktoś uratować. Poszłam zobaczyć. A co widziałam, jak się dzieci jeszcze ruszały… krwi pełno… W tym miejscu jest dom postawiony, blok stoi. Nie wiem, czy jak kopali pod blok to może ciało wyciągnęły i wywiozły. Zdaje się, że wywiozły na Kalinę, na cmentarz”.
Stemplowi matki i ojcowie – ci, którzy oddali dzieci na Grodzką 11, bo nie mieli co z nimi robić, kiedy wychodzili do przymusowej pracy – przyszli do ochronki jak zwykle przed wieczorem.
Na dwa następne dni selekcje w getcie ustały.
Anna Taubenfeld: milczą o niej archiwa Yad Vashem, Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie, Żydowskiego Instytutu Historycznego i Ośrodka Brama Grodzka – Teatr NN. O tym, że istniała i była z dziećmi, wspominają jedynie nieliczne relacje ocalałych. Archiwa Rady Żydowskiej w Lublinie potwierdzają: była przez jakiś czas kierowniczką ochronki. Nie wiadomo, w którym roku się urodziła, jak wyglądała ani jak trafiła na Grodzką 11.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2018
Wydanie I