Przedksiężycowi. Tom 1 - ebook
Przedksiężycowi. Tom 1 - ebook
Poznaj Lunapolis – ostatnią metropolię na samotnej planecie. Miasto artystów i morderców, którzy z zabijania uczynili sztukę, niezwykły tygiel mechanoidów, duszoinżynierów projektujących dzieci na zamówienie rodziców, eksperymentów z ciałem, które pozwalają osiągnąć perfekcję i dają szansę na przetrwanie.
Oto Lunapolis – miejsce oczekiwania na Skok, który szczęśliwców przybliży do Przebudzenia, a niegodnych strąci w otchłań przeszłości.
Czy Finnen, niespełniony malarz, zdoła wreszcie uczynić dzieło sztuki ze swojego życia? Jaki los zaprojektował ociec dla Kairy, dziewczyny tak zwyczajnej, że aż niebezpiecznej, w mieście w którym wszyscy starają się wyróżniać za wszelką cenę? Dokąd tak naprawdę doleciał wraz z międzygwiezdną załogą Daniel Pantalekis?
Oto świat Przedksiężycowych – poznaj ich tajemnice.
„Piękne i przerażające jednocześnie. Twórcy fantastyki niejednokrotnie, wyjąwszy ciekawy pomysł na przedstawienie świata, nie mają zbyt wiele do powiedzenia. Tylko najlepsi potrafią dodatkowo stworzyć wciągającą intrygę. Kańtoch bez wątpienia należy do tej drugiej grupy”.
Dziennik.pl
Anna Kańtoch – pisarka i orientalistka (specjalność: arabistyka), autorka m.in. „Diabła na wieży", „Miasta w zieleni i błękicie”, powieści niesamowitej „Czarne”. W 2007 laureatka nagrody Europejskiego Stowarzyszenia Science Fiction dla najbardziej obiecującego młodego twórcy. Trzykrotna zdobywczyni nagrody Zajdla, najważniejszego wyróżnienia dla polskich fantastów.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61187-75-2 |
Rozmiar pliku: | 1 011 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jacques Diot chciał zabić Daniela Pantalekisa. Było to uczucie czyste, proste i stosowne do okoliczności. Francuz wierzył, że w ten sposób przysłuży się całemu społeczeństwu.
— Ty gnoju — powiedział cicho, zaciskając olbrzymie dłonie w pięści. Na kostkach palców poruszyły się czerwono-czarne tatuaże Kościoła Nowych Ziemi. — Ty porąbany skurwysynu.
Mniejszy, jasnowłosy mężczyzna pisnął coś niewyraźnie, a jego uderzająco brzydka twarz skurczyła się w wyrazie przerażenia. Cofnąłby się, gdyby mógł, ale za plecami miał konsolę nawigacyjną. Ekran wyświetlał koordynaty „Optymisty”.
— Co się stało? — Katerina niezgrabnie włożyła kurtkę pomarańczowego kombinezonu. Po hibernacji zawsze budziła się zmarznięta i zesztywniała; była pewna, że gdyby teraz spojrzała w lustro, zobaczyłaby skórę bladą i miękką jak niewypieczone ciasto. Na szczęście wtłoczone w jej żyły substancje pobudzające działały. Zaczynała być głodna, a to dobry znak.
— Jacques? Daniel? — rzuciła niecierpliwie.
— Co jest? — włączył się Ivain.
— Zmienił nam trasę — warknął Jacques. — I w rezultacie jesteśmy teraz na jakimś zadupiu, w odległości pół roku od domu.
— Myślałem, że w ten sposób ominiemy punkt celny! — Pantalekis z każdą chwilą robił się coraz bardziej blady i wyglądał, jakby się kurczył. — Nie wiedziałem! Coś musiało się spieprzyć!
Jacques uderzył go w twarz. Daniel z jękiem zatoczył się do tyłu i wsparł o konsolę.
— Coś się spieprzyło? Ty wszystko spieprzyłeś.
— Tym razem przegiąłeś, Pantalekis. — Katerina włożyła ręce do kieszeni kurtki. Ładne, dziewczęce rysy zastygły w wyrazie obrzydzenia zmieszanego z pogardą. Nawet nie drgnęła, gdy Jacques uderzył drugi raz, ani później, kiedy Daniel upadł i wypluł na podłogę krew.
— Przestańcie — wtrącił Ivain. — To nic nie da.
Lecz nawet on się nie ruszył, by powstrzymać Jacques’a.
Od przeszło roku tolerowali Daniela Pantalekisa, pomimo iż chudy i brzydki jak deszczowa noc potomek Greków miał niesamowitą zdolność pakowania się w kłopoty. Jednak miał też jeszcze więcej szczęścia, które pozwalało mu wychodzić z nich obronną ręką, zdolności techniczne oraz talent do ciemnych interesów. Całe jego życie stanowiło pasmo spektakularnych wpadek i równie spektakularnych sukcesów. Właśnie Pantalekisowi zawdzięczali to, że poza legalnym ładunkiem „Optymista” wiózł również kilka starannie ukrytych skrzynek zakazanych antyagapików. Na Kerberosie będą je mogli sprzedać z kilkunastokrotnym przebiciem, jeżeli, oczywiście, do tego czasu rynek się nie zmieni.
Pół roku, pomyślała Katerina. Stracili pół roku, żeby dotrzeć na to zadupie, i stracą kolejne pół, żeby wrócić. Kurwa mać.
Daniel zaszlochał, wycierając rękawem smarki zmieszane z krwią.
Ivain podszedł do komputera.
— Jacques, przestań — powiedział i tym razem w jego głosie zabrzmiało coś, co sprawiło, że potężny Francuz posłuchał. — Patrzcie.
Na ekranie przesuwał się zarejestrowany przez zewnętrzne kamery obraz powierzchni planety. Krążyła wokół starego słońca i wyglądała na martwą.
— Tam nic nie ma... — Jacques niepewnie podrapał kark.
— Spójrz uważniej.
Włączył opcję powiększenia, po czym wskazał lewy dolny róg ekranu.
— Tu. — Jego palec przesunął się w bok. — I tu. Przyjrzyjcie się.
Katerina wciągnęła powietrze przez zęby.
To, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak rozrzucone po górskich zboczach gigantyczne głazy, w rzeczywistości okazało się pozostałościami budynków. Teraz, gdy zdała sobie z tego sprawę, zaczęła dostrzegać coraz więcej szczegółów. Podświetlone blaskiem czerwonego słońca ruiny wyglądały, jakby płonął w nich ogień.
— To wymarłe miasto — szepnęła, ważąc na języku każde słowo. Bała się, że samo wypowiedzenie na głos myśli sprawi, iż wszystko okaże się złudzeniem. — Może któraś z naszych zaginionych kolonii, a może... może to miasto Obcych...
— Bzdura — burknął Jacques, ale bez specjalnego przekonania. Jego oczy błyszczały podnieceniem. Stojąca obok zarumieniona Katerina jeszcze nie chciała pozwolić sobie na radość.
Daniel stanął za ich plecami. Z rozbitej wargi wciąż ciekła krew, ale zdawał się tego nie zauważać.
Ivain roześmiał się niespodziewanie.
— Pantalekis, nad tobą musi czuwać jakiś cholernie pracowity bóg. Wiesz, z rodzaju tych, którzy opiekują się idiotami i pijakami. Człowieku, ty masz więcej szczęścia niż rozumu. Nie, ty w ogóle nie masz rozumu, a za to masz kurewsko wielkie, kosmiczne szczęście.
— Zejdziemy tam, prawda? — zapytał z nadzieją Jacques.
— Skarby — szepnął Daniel niemal z nabożną czcią. — Niezależnie od tego, co to za miasto, tam mogą być skarby.
— Zawsze byłeś chciwy, Pantalekis — parsknęła Katerina.
— Mam na imię Daniel. — Brzydal poczerwieniał leciutko. — Ile razy prosiłem, żebyś nie zwracała się do mnie po nazwisku?
Mierzyli się wzrokiem i tak jak zawsze Daniel poczuł osobliwą mieszaninę nienawiści, zazdrości oraz pożądania, którą budziła w nim ta kobieta.
— Nie udawaj, że też o tym nie pomyślałaś — wymamrotał.
— Ja nie myślę o pieniądzach, tylko o przygodzie — wyszczerzyła zęby. — I o sławie odkrywców. To jak, bierzemy wahadłowiec i lądujemy?
— Nie mamy odpowiedniego sprzętu, tak naprawdę to jest zadanie dla archeologów — odezwał się trzeźwo Ivain. — Albo nawet ksenoarcheologów. Tam mogą być jakieś bezcenne artefakty, które zniszczymy, nie mówiąc już o tym, że komuś z nas może się coś stać.
— Daj spokój — Katerina parsknęła lekceważąco — przecież ja nie mówię o włażeniu w jakieś dziury. Po prostu wylądujemy i rozejrzymy się trochę, co w tym złego? Atmosfera — popukała we wskaźniki — nadaje się do oddychania, temperatura jest znośna. Brak śladów życia, więc nic nam nie grozi. Zresztą weźmiemy broń i pakiet medyczny. Chyba nie chcecie przepuścić takiej okazji?
— Nie, jasne, że nie. Ale ktoś musi zostać na statku.
— Zostawmy jego. — Jacques ruchem głowy wskazał Pantalekisa, po czym dodał złośliwie — zasłużył sobie.
Zanim Daniel zdążył zaprotestować, Ivain niespodziewanie przyszedł mu z pomocą.
— Jeśli zostawimy go samego, wysadzi w powietrze cały statek — burknął. — Nie, on idzie z nami, a zostać musi ktoś z naszej trójki.
Za plecami Ivaina Pantalekis pokazał Francuzowi wyprostowany palec.
Losowali zapałki, a raczej pełniące funkcje zapałek odcinki zapasowego kabla. Jacques wyciągnął najkrótszy. Skrzywił się, wyraźnie rozczarowany, ale nie zaprotestował.
Katerina odetchnęła z ulgą. Nie była pewna, czy na jego miejscu równie łatwo pogodziłaby się z wyrokiem losu.
***
— Dostałbym klaustrofobii, gdybym tu mieszkał — powiedział Ivain, zdejmując hełm i zadzierając głowę.
Katerina i Daniel zgodzili się milcząco. Zrujnowane miasto piętrzyło się wokół nich niczym monstrualne klocki, rozrzucone od niechcenia na górskich zboczach. Schody, biegnące dziwacznymi zakosami, to niknące, to znów pojawiające się w najbardziej niespodziewanych miejscach, tarasy, budynki, które zdawały się składać z dziesiątek mniejszych budowli, łączących się ze sobą i przechodzących jedne w drugie – wszystko to sprawiało wrażenie labiryntu. Słońce chlustało szkarłatem na czerń popękanych kamiennych ścian i szarość schodów pokrytych warstwą pyłu. Wszędzie ta szarość i czerń. Choć nie, nie wszędzie, zreflektował się Ivain. Część budynków przesłaniały konstrukcje z przerdzewiałego metalu. Rusztowania? Jakieś osobliwe zdobienia? Mężczyzna nie potrafił zgadnąć. Czymkolwiek to było, teraz przypominało rudobrązową, bardzo starą i bardzo zniszczoną koronkę, tak lekką, że wydawało się, jakby od ścian mógł ją oderwać silniejszy podmuch wiatru.
Mężczyzna potrząsnął głową. Miasto było... dziwne, ale chyba nie aż tak, by uznać je za zbudowane przez obcą cywilizację. Z drugiej strony, nie bardzo też potrafił wyobrazić sobie mieszkających tu ludzi.
— Co teraz? — Przeczesał palcami włosy. W słońcu jego skóra wyglądała na oparzoną, jakby ktoś oblał go wrzątkiem.
Katerina powoli obróciła się wokół własnej osi, chłonąc piękno martwego świata i zarazem pozwalając, by zimny wiatr rozwiał jej włosy. Podmuchy niosły ze sobą drobinki ostrego pyłu i ledwo uchwytny zapach spalenizny. Podeszła do jednej z popękanych ścian i przesunęła po niej dłonią. Na skórze zostały czarne ślady.
— Tu był pożar — szepnęła, odrobinę speszona ciszą. — Może całe to miasto płonęło.
Poszukała wzrokiem budynku, do którego mogliby wejść. Nie musiała się długo rozglądać – jeden z czarnych gmachów, niezbyt wysoki, lecz za to bardzo rozległy, był znacznie lepiej zachowany niż pozostałe. Katerina podeszła bliżej. Mury potężne jak w romańskiej świątyni okazały się osmalone, ale nie popękane, płaski dach też sprawiał wrażenie nienaruszonego.
— Pójdziemy tam — zadecydowała.
Ivain w pierwszej chwili chciał zaprotestować, uznał jednak, że budynek wygląda naprawdę solidnie, więc nic nikomu nie powinno się stać. Poza tym i tak nie zdołałby powstrzymać Kateriny.
Wkraczając w mrok, włączyli latarki. Smugi jaskrawego światła omiotły wnętrze, wyławiając z ciemności czarne kolumny. Każda z nich składała się z dziesiątek postaci naturalnej wielkości, nagie dziewczęta stały na ramionach nagich chłopców, inne pary obejmowały się jak w tańcu. Jedno na drugim, jedno obok drugiego. Ivain spojrzał wyżej – tam tancerze rozpełzali się, podtrzymując wachlarzowe sklepienie, ich sylwetki stopniowo wtapiały się w strop jak w miękkie masło. Jeszcze gdzieniegdzie widać było kawałek pleców, pośladek, stopę, potem i to znikało.
Porównał wysokość sali z wysokością widzianego od zewnątrz budynku. Doszedł do wniosku, że nad nimi musi znajdować się jeszcze kilka pięter. Może nawet kilkanaście.
Ivain skierował strumień blasku w bok i odnotował obecność spiralnych schodów. Jednych, potem drugich. I kolejnych, ginących w półmroku.
Daniel wszedł w coś w rodzaju alejki, która biegła środkiem sali; tworzyły ją przerdzewiałe, czterołape i zwierzopodobne figury. Czas zatarł ich kształty, lecz i tak niektóre bardzo przypominały ziemskie ssaki. Tu szakal, tam chyba hiena, jeszcze dalej któryś z wielkich kotów.
— Myślicie, że to są bóstwa Obcych? — zapytał Pantalekis.
— Wątpię. — Ivain wyłowił z mroku następne schody, które wijąc się, wiodły na wyższe piętra. Pod nimi znajdował się mechanizm, oczywiście też przeżarty przez rdzę. — A jeśli tak, to ci Obcy niewiele się od nas różnili. Ona na przykład wcale mi na Obcego nie wygląda. — Oświetlił jedną z tańczących dziewcząt. — A ta sala pewnie jest... no nie wiem, muzeum albo czymś w tym rodzaju.
— Muzeum, dobre — zachichotał Daniel. Przesuwając palcem po jednej z figur, wzniecił chmurę żelazistego pyłu. — Rany, jakie to musi być stare. — Skrzywił się z niesmakiem. — Gdybym ją kopnął, pewnie całkiem by się rozpadła.
— A to co? — Katerina oświetliła okrągłą wnękę w ścianie.
Takich wnęk było więcej. Rozmieszczone równomiernie co kilkanaście kroków, kojarzyły się Ivainowi z kapliczkami w kościele. Naturalną koleją rzeczy sądził, że będą w nich stały posągi, lecz gdy wszedł do najbliższej, okazała się pusta. Starł ze ściany warstwę kurzu, odsłaniając rząd skomplikowanych symboli. A może po prostu liter?
— Za cholerę nie mam pojęcia, co to może być — powiedział.
Daniel nadal oglądał figury zwierząt, pełen nadziei, że któraś okaże się zrobiona z czegoś trwalszego niż metal albo przynajmniej będzie mniej zardzewiała. Katerina podeszła do schodów i ciekawie przyjrzała się mechanizmowi. Był wyższy i szerszy od niej, pełen jakichś skomplikowanych elementów, z których rozpoznawała tylko koła zębate.
— Ruchome schody? — zapytała niepewnie. — Myślicie, że to coś wprawiało w ruch schody?
Zadarła głowę. Nad nią, na wysokości niecałych trzech metrów, wisiała krata, niegdyś zapewne bogato zdobiona. Do czego służyła? Wisiała pionowo, na łańcuchach, więc pewnie w zależności od potrzeby można ją było podnieść bądź opuścić. Katerina uznała, że opuszczona krata oddzielała ludzi od napędu schodów, by nikt niepowołany nie pchał tam rąk, a podnoszono ją, gdy na przykład trzeba było coś naprawić.
Przesiane przez kratę światło latarki rzucało na ścianę wydłużone, drgające cienie, kurz wiercił w nosie i osadzał się w gardle drapiącą warstwą. Za plecami słyszała odgłosy kroków zwielokrotnione głuchym echem, a potem połknięte przez ciszę.
Katerina skierowała strumień blasku z powrotem na skomplikowany mechanizm i podeszła jeszcze bliżej. Miała niemal pewność, że poszczególne elementy napędu pełnią funkcję nie tylko użytkową, że każdy z nich stworzono tak, by był też piękny. Dzieło sztuki i mechanizm w jednym. O, na przykład to pordzewiałe kółko wyglądało, zupełnie jakby ktoś uformował je w kształt śmiejącego się słońca...
Wyciągnęła rękę.
Ivain był jedynym, który widział dokładnie, co się potem stało. Widział, ale ponieważ pozostało mu niecałe osiem minut życia, nie zdążył o tym nikomu opowiedzieć.
Po pierwsze, najbliższa drzwi figura obróciła się z przeraźliwym zgrzytem, zachwiała i runęła, pyskiem trącając kolejne zwierzę. I znów: lekkie poruszenie metalowego ciała, utrata równowagi, zardzewiała łapa uderza w kolejny zardzewiały grzbiet. Rząd przewracał się jak kostki domina, sypiąc wokół płatami rdzy, a najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że zwierzęta wcale nie stały aż tak blisko siebie, że każde przed upadkiem zdążyło jeszcze wykonać ten jeden, ostatni ruch wystarczający, by trącić sąsiada.
Po drugie, gdzieś w połowie tego przedstawienia Daniel wyjął broń i obrócił się, tocząc wokół przerażonym spojrzeniem. Po trzecie, ostatniej w rzędzie figurze odpadła głowa; zwierzęcy łeb odłamał się jak sucha makówka i potoczył wprost pod nogi Pantalekisa. Mężczyzna wrzasnął, odskoczył, potknął się i przewrócił, a pistolet wypalił. W górę, ponad głowami ich wszystkich.
Krata zadygotała, jeden z podtrzymujących ją łańcuchów pękł. Katerina podniosła wzrok, a Ivain wrzasnął:
— Uciekaj!
W tej samej chwili drobinki rdzy wpadły jej do oczu i kobieta zasłoniła twarz, upuszczając jednocześnie latarkę.
— Uciekaj!
Krata zjeżdżała na jednym łańcuchu, przekrzywiona, w łomocie starego żelastwa. Łup, brzdęk, łup, brzdęk, w miarę jak pod wysokim sufitem rozwijały się kolejne zwoje.
Katerina ruszyła naprzód, oślepiona, z zaciśniętymi powiekami i wyciągniętymi dłońmi. I uciekłaby, miała na to wystarczająco dużo czasu, ale przecież była jeszcze latarka leżąca na posadzce. Kobieta potknęła się o nią i rozciągnęła jak długa. A krata opadła z hukiem, więżąc jej stopę. Jeden z metalowych bolców musiał ją zranić, bo wrzasnęła.
— Nie ruszaj się! — Ivain już do niej biegł. Nie miał czasu zastanowić się, jak przedziwnego zbiegu okoliczności właśnie był świadkiem. — Zaraz cię wyciągniemy. Daniel!
— Nic mi nie jest! — odkrzyknęła dziarsko. — Chociaż... cholera, trochę mnie boli.
— Spokojnie, pomożemy ci. Daniel, chodź tu z tą apteczką!
Pomogli Katerinie usiąść, a gdy posykując z bólu, przekręciła stopę, bez trudu uwolniła się z pułapki.
Ivain podwinął nogawkę jej kombinezonu i oświetlił łydkę. Rana nie krwawiła mocno, ale skóra wokół niej miała brzydkie, sinozielone zabarwienie.
Przełknął ślinę.
— Co to było? — jęknęła Katerina. — I o co się... — urwała, widząc minę Ivaina. — I jak? Paskudnie to skaleczenie wygląda? Cholera, boli coraz bardziej... Chyba zaraz zemdleję.
— Daniel, podaj jej antybiotyki. Mogło dojść do zakażenia.
Pantalekis posłusznie sięgnął do apteczki. Ręce mu drżały i szczerze pragnął być teraz jak najdalej stąd, najchętniej na statku, bezpieczny w swoim łóżku. Metaliczny łomot wciąż dzwonił mu w uszach; pod powiekami miał obraz zwierzęcego łba, który tak nagle potoczył się pod jego stopy, by spojrzeć zasnutymi rdzą ślepiami. Zbudził się w nim strach, nie o Katerinę, ale o siebie samego. Pantalekis wiedział, że to znowu będzie jego wina, ten przypadkowy strzał, krata, rana Kateriny... Zawsze jego wina.
— I coś na ból, proszę... — jej głos załamał się i zaszlochała. Ivain zesztywniał, czując, jak serce obciąża mu lęk. Nigdy wcześniej nie widział, żeby Katerina płakała.
Kilka sekund trwało, nim wziął się w garść.
— W porządku, środek przeciwbólowy też. Zabieramy cię na statek.
Podnieśli ją, biorąc pod ramiona. Zwisała między nimi ciężko, płonąca od gorączki i na wpół przytomna. Przez pierwszych kilkanaście metrów próbowała jeszcze kuśtykać, potem po prostu ją wlekli. Podwinięta nogawka odsłaniała skórę, na której plama martwicy rozlewała się aż do kolana.
Ponad głową Kateriny Daniel posłał Ivainowi pytające spojrzenie.
— Co jej jest? — szepnął.
— Nie wiem, ale wygląda paskudnie, jak coś w rodzaju kurewsko szybko postępującej gangreny. Nie wiem, czy nie będziemy musieli jej tej nogi obciąć.
— Żartujesz? Nie mamy odpowiednich warunków!
— Nie widzę innego... Cholera... — Ivain zaklął, otwierając drzwi, bo gwałtowny podmuch wiatru sypnął mu w oczy pyłem. Puścił Katerinę, zatoczył się w tył i upadł na jedną z przewróconych figur.
Musimy stąd spieprzać, pomyślał, rozcierając łokieć. Im szybciej, tym lepiej.
— Zraniłeś się? — głos Daniela był wysoki, na granicy histerii.
— Co?
— Zraniłeś się? Bo jeśli w tym zardzewiałym metalu coś jest...
— Nic się nie stało. — Ivain, mrugając, pozbył się spod powiek resztek pyłu. Razem wyciągnęli Katerinę na zewnątrz, po czym przystanęli w czerwonym blasku słońca.
Daniel był spocony i zdyszany, Ivain spocony, zdyszany i blady jak śmietankowy ser. Kładąc na ziemi Katerinę, skrzywił się, co nie uszło uwagi drugiego mężczyzny.
— Pokaż rękę — zażądał Daniel.
— Nie bądź idiotą.
— Pokaż.
Ivain z westchnieniem podwinął rękaw, demonstrując zdrową, nienaruszoną skórę.
— Zadowolony?
— Więc co ci jest? — nie ustępował Daniel. — Jesteś biały jak ściana.
— Mam kłopoty z sercem, w porządku? To nic wielkiego, zaraz jak wrócimy na statek, wezmę lekarstwo.
Katerina poruszyła się i jęknęła.
— Proszę, jeszcze jeden zastrzyk... Boli... O Boże, jak boli...
— Słyszysz? Zamiast martwić się o mnie, daj jej zastrzyk — warknął Ivain.
Daniel zacisnął zęby, ale posłusznie wyjął z apteczki środek przeciwbólowy, załadował ampułkę do iniektora i wbił igłę.
— Jeśli jej zaszkodzi, to będzie twoja wina — wymruczał.
Kobieta zamknęła oczy, jej ściągnięte cierpieniem rysy wygładziły się. Znieruchomiała.
— Już lepiej? — Ivain pochylił się nad nią z troską. — Katerina? Katerina?!
Zbliżył policzek do jej ust, położył rękę na szyi. Potem odwrócił się w stronę towarzysza. W oczach miał grozę.
— Nie żyje... Danielu, ja myślę, że ona umarła.
Pantalekis odsunął się kilka kroków, jakby to, co spotkało Katerinę, było zaraźliwe.
— Ja nic nie zrobiłem! — krzyknął załamującym się głosem.
Ivain zacisnął usta. Wciąż pochylał się nad Kateriną, wspierając się jedną ręką o ziemię.
— Wiem. Pomóż mi wstać, proszę...
— Źle się czujesz, prawda? — zapytał podejrzliwie Daniel. — Słabo ci?
— Pomóż... mi... wstać...
Pantalekis na wszelki wypadek odsunął się jeszcze kilka kroków.
— Nie — powiedział. — Ani mi się śni. To może być jakaś zaraźliwa choroba, którą oboje złapaliście.
— Potrzebuję... lekarstwa... na statku... Proszę...
Daniel w milczeniu pokręcił głową. Oczy miał wielkie, przerażone, a twarz zaciętą w wyrazie zdecydowania.
— Nie.
Ivain zachwiał się, podparł drugą ręką. Jego skóra, wcześniej po prostu blada, teraz wydawała się niemal przezroczysta. Grube krople potu spływały mu z czoła, usta poruszały się, jakby wciąż próbował coś mówić. Daniel przymknął oczy. Gdy je otworzył, Ivain leżał z głową na piersi Kateriny niczym Romeo przytulony po śmierci do swej ukochanej. Nie oddychał, a przynajmniej tak to wyglądało z odległości kilkunastu kroków. Pantalekis nie zamierzał sprawdzać.
Odwrócił się w stronę wahadłowca, rozważając, czy uda mu się dopilotować go do statku. Miał zawroty głowy, ale tłumaczył sobie, że to skutek strachu, z pewnością nie tej koszmarnej choroby.
Wtedy właśnie z nieba sfrunął anioł.
Błękitne światło otulało jego sylwetkę niczym kombinezon. I miał skrzydła, srebrzyste, mechaniczne skrzydła, z których strzelały w niebo iskry. Wylądował na schodach, po czym zaczął iść w dół.
Daniel zamarł w bezruchu. Anioł kroczył, odziany w blask, i wyglądało na to, że za chwilę przetnie mężczyźnie drogę do wahadłowca.
Tak więc człowiek, nad którym całkowitą władzę przejęła panika, odwrócił się i pobiegł w drugą stronę.
Wprost do sali, z której przed chwilą wyniósł umierającą Katerinę.Część I Czas się kończy
Finnen
Finnen... Oczywiście, możecie się w ten sposób do mnie zwracać. Tutaj wszyscy tak właśnie mnie nazywają. Moje prawdziwe imię brzmi nieco podobnie, ale jest znacznie trudniejsze do wymówienia.
I tak, opowiem raz jeszcze o Dniu Zero, choć robiłem to już tyle razy, że czasami mam dość.
Dzień Zero... To nie jest nasza nazwa, tylko wasza, my używaliśmy odmiennej. Podobnie Lunapolis, duszoinżynierowie, wieże Principium oraz Ekwilibrium, i wiele, wiele innych. Nazwy, a także imiona, potrafią sprawić kłopot, prawda? Dla ułatwienia będę więc używał waszej nomenklatury – myślę, że obu stronom ułatwi to rozmowę.
Tak więc ja, Finnen, a także kobieta, którą nazywacie Kairą, oraz jej brat Niraj, jesteśmy winni tego, co się zdarzyło w Dniu Zero. Tak przynajmniej uważa większość Nowych Ziemian. Ja nie jestem pewien. Możliwe, że historia potoczyłaby się dokładnie tak samo, gdybym nigdy nie spotkał Kairy ani jej brata. Lubię jednak myśleć, że los dwóch światów zależał od tego krótkiego momentu na Wodnym Placu, gdy w tłumie zauważyłem Kairę. Być może gdybym stanął kilkanaście kroków dalej, wszystko wyglądałoby dziś zupełnie inaczej. Może…
Aby zrozumieć, jak doszło do Dnia Zero, trzeba najpierw zrozumieć nas – to, jacy byliśmy, oraz miejsce, w którym dorastaliśmy.
Najprostszą, co nie znaczy, że najtrafniejszą odpowiedzią jest, iż byliśmy młodzi. Licząc według waszej rachuby, miałem dwadzieścia jeden lat, choć gdyby wówczas zadać mi takie pytanie, musiałbym się długo zastanawiać, a potem doliczyłbym sobie także lata przebyte podczas Skoków. Nasz system mierzenia czasu był skomplikowany, więc opowiem o nim przy innej okazji.
Na razie ważne jest to, że byliśmy młodzi, a młodzi ludzie wierzą, iż potrafią zmieniać świat.
Odpowiedź na pytanie, jakie było miasto, w którym dorastaliśmy, jest trudniejsza.
Przytłaczało mnie, kiedy byłem dzieckiem. Gdy zadzierałem głowę, widziałem wieże połączone mostami – tak wysoko w powietrzu, że na sam widok ściskało mnie w żołądku. Sieć tych podniebnych dróg rzucała na niższe partie Lunapolis skomplikowany wzór cieni, jakby ponad nami mieszkał gigantyczny pająk. Niżej, zamiast dróg były schody, niektóre ruchome, inne nie. Wzdłuż nich ciągnęły się budynki z czarnego kamienia, każdy z co najmniej kilkoma tarczami księżycowymi na dachu, każdy oplątany siecią rur i rurek. Zarówno w metalu, jak i w kamieniu odbijał się blask czerwonego słońca i czasem, zwłaszcza pod wieczór, wyglądało to tak, jakby całe miasto broczyło krwią.
Bałem się Lunapolis, będąc dzieckiem, i nie przestałem, gdy dorosłem, lecz nauczyłem się także je kochać.
Jedno z moich najwcześniejszych wspomnień wiąże się z Halami. Uwielbiałem przychodzić tam z bratem. Ary buszował pośród jedzenia, szukając dla nas smakołyków, a ja wpatrywałem się w buchające lodowatym zimnem wagoniki, które wjeżdżały do Hal, po czym otwierały się nad podłużnymi stołami. Pac, pac – wypadały z nich zamrożone owoce, warzywa, a także gołębie, całe, razem z piórami, delikatnymi pazurkami i oczkami jak czarne paciorki. Fascynowały mnie, bo w Lunapolis nie było prawdziwych ptaków, tylko mechaniczne.
Produkty te pochodziły z prowincji, z miejsc, gdzie nie mieszkał już żaden człowiek. W wielkich szklarniach pod sztucznymi słońcami automaty hodowały rośliny, owoce morza oraz gołębie, a potem Kolejką wysyłały je do naszego miasta. Wszystko to było darmowe, płacić trzeba było dopiero za posiłki sporządzone przez kucharzy-artystów. Przerzucenie podstawowych obowiązków na maszyny pozwoliło nam w pełni oddać się sztuce oraz nauce – i nie był to kaprys, lecz konieczność. Zdobywanie pożywienia czy inne niezbędne prace przez wiele lat hamowały nasz rozwój, a zgodnie z życzeniem Przedksiężycowych musieliśmy się doskonalić.
Za moich czasów w Lunapolis nie było już prostych robotników, bo nikt taki nie przetrwałby ani jednego Skoku. Istnieli co prawda rzemieślnicy, urzędnicy czy nawet domokrążni sprzedawcy, lecz każdy z nich był albo mistrzem w swoim fachu, albo też miał dodatkowe talenty. A większość skomplikowanych i zarazem poniżających prac wykonywali zamknięci w metalowych ciałach przestępcy.
Co jeszcze pamiętam z dzieciństwa? Przede wszystkim mechanizmy miasta, którym jak każde dziecko lubiłem się przyglądać. Wnętrza silników, ich trzewia, arterie i żyły – wszystko to, co w waszym świecie jest ukryte, u nas wystawiano na widok publiczny. Mechanizm Kolejki, mechanizmy tarcz księżycowych i podniebnych teatrów, zegarów i ruchomych schodów – każdy z nich miał w sobie coś oryginalnego, każdy był osobnym dziełem sztuki, oddzielonym od gapiów metalową kratą. Zrobione z błękitnego ulferrum części nie rdzewiały, odporne na deszcz, zimno i śnieg. W istocie ulferrum, żelazo ostateczne, było odporne na wszystko. Z wyjątkiem przeszłości.
Coś jeszcze wartego wspomnienia? Może tylko to, że jestem dzieckiem Ekwilibrium, a z moją matką dzieliłem około czterdziestu procent materiału genetycznego. To średnia, choć znałem i takich, którzy byli doskonałymi, stuprocentowymi kopiami swego rodzica, jak i takich, którzy pod względem genetycznym nic z matką czy ojcem nie mieli wspólnego.
Pozostałe sześćdzisiąt procent to geny starannie dobrane przez urzędników korporacji. Miałem kilka różnych talentów – malowałem na szkle i płótnie, pisałem wiersze, czasem śpiewałem i komponowałem piosenki, byłem też nie najgorszym aktorem. Oczywiście wszystko to potrafiłem robić co najwyżej bardzo dobrze, nigdy genialnie. Taka jest cena bycia stworzonym przez duszoinżynierów Ekwilibrium.
Byłem ciekawskim dzieckiem i wyrosłem na ciekawskiego młodzieńca. Z ochotą rzucałem się na łeb na szyję w każdą awanturę, a jednocześnie miałem ambicję, aby traktować życie z cynicznym dystansem. Cyniczny dystans to nie jest coś, co łatwo przychodzi dwudziestolatkom, ale bardzo się starałem. Miałem sporą wyobraźnię, za dużo myślałem, tak mówili niektórzy, i uwielbiałem dzielić włos na czworo. Jeszcze bardziej uwielbiałem rozmyślać nad tym, jaki jestem skomplikowany, wrażliwy i oryginalny. Myślę, że pod wieloma względami byłem naprawdę irytujący, ale wiele osób mnie lubiło. Zwłaszcza dziewczęta, które uważały, że jestem uroczy, dobry w łóżku i mam ładne oczy.
Byłem także nieszczególnie mądry, trochę narwany, a także dość kapryśny. Wspominam o tym, jest to bowiem ważne, wyjaśnia, dlaczego potrzebowałem Kairy. Kaira zaś z zupełnie innych powodów potrzebowała mnie.
Lecz i tak cała historia zaczyna się od Skoku.1
Finnen malował w pośpiechu, starając się uchwycić wrażenie pomarańczowo-czerwonej nierealności nadciągającego Skoku.
W szkle zatopiona już była jedna warstwa malowidła i teraz pracował nad drugą, zewnętrzną. Gdy za szybą zapłonie odpowiednio ustawione źródło światła, obraz ożyje, rzucając na pokój barwne cienie, a obie warstwy nałożą się na siebie i dadzą właściwy rezultat.
Taką przynajmniej Finnen miał nadzieję. Jego dzieła bywały lepsze i gorsze, a to, przeczuwał, należeć będzie do lepszych. Odkąd Przedksiężycowi ogłosili termin kolejnego Skoku, świerzbiły go palce, by jak najszybciej zacząć malować.
— Nudzę się. — Za jego plecami w krwawym blasku słońca stanęła Alika. Poczuł woń korzennych perfum, rękaw sukni otarł mu się o ramię. — Czy nie powinniśmy już iść?
— Chwila — wymruczał.
— Spóźnimy się — marudziła — a ty jeszcze musisz się przebrać. Nie pójdę na Wodny Plac z kimś, kto ma na sobie fartuch poplamiony farbami.
— Zamknij się — warknął. — Pójdziemy, kiedy skończę.
— Mogę iść sama. — Odsunęła się, wydymając usta, choć tak naprawdę nie uraził jej. Finnen był artystą, a artyści mieli prawo zachowywać się szorstko. Dziewczęta – zwłaszcza takie jak Alika – wręcz tego oczekiwały, wierząc, że odrobina brutalności dodaje romansowi pikanterii.
Ponadto oboje wiedzieli, że żadna porządna dziewczyna w godzinie Skoku nie pójdzie samotnie na Wodny Plac i nie będzie szukała partnera na ostatnią chwilę. A Finnen starał się o jej względy od trzech tygodni – przysyłał kwiaty i czekoladki, pisał wiersze i wycinał z papieru sylwetki ptaków. Przyjmując to wszystko, Alika zawarła uświęconą tradycją umowę. Gdy po Skoku wrócą do jego zagraconego mieszkania, pozwoli zaciągnąć się do łóżka i podobnie jak tysiące innych mieszkańców Lunapolis świętować będzie fakt, że przetrwała.
— Skończyłem — powiedział, wycierając ręce w fartuch.
Odwrócił się i uśmiechnął do Aliki. Jej widok zawsze poprawiał mu humor i budził dumę zdobywcy.
Miała miękką skórę koloru kawy z mlekiem, wielkie oczy i bladozłote włosy, w które wplotła kwiaty ciemiernika. Jej szczupłą figurę podkreślała suknia barwy poziomek, najmodniejszy w tym sezonie fason z obcisłą dopasowaną górą i spódnicą rozkloszowaną na kształt odwróconego kwiatu tulipana. Alika była piękna jak dzieło sztuki, starannie wykonane w najdrobniejszym szczególe.
Finnen z niechęcią oderwał od niej wzrok. Przebrał się, w lewą dłoń wziął butelkę wina, a do kieszeni luźnej kurtki wcisnął paczkę konfetti. Drugą rękę podał dziewczynie.
— Boisz się? — zapytał.
— Oczywiście, że nie — odparła, zdumiona, że w ogóle mógł zadać takie pytanie.
— Ja też nie — skłamał.2
Wiał ostry, przenikliwy wiatr, a słońce wisiało nisko nad dachami potężnych budowli z kamienia i metalu. Purpurowy dysk przypominał węgielek dogasający pośród popiołu; resztki blasku odbijały się w tarczach księżycowych, które rozkwitały na dachach niczym mechaniczne kwiaty.
Finnen zapiął kurtkę i wydłużył krok, pociągając za sobą dziewczynę.
— Nie tak szybko! — zaprotestowała.
— Podobno nie chcesz się spóźnić — wymruczał, ale posłusznie zwolnił.
Zjeżdżali teraz ruchomymi schodami. Metr w dół, zmiana perspektywy – i plątanina rur na jednym z domów ułożyła się w obraz splecionych w miłosnym uścisku par. Metr w dół, kolejna zmiana perspektywy. Inny dom pokryty dziewczęcymi twarzami, każda wysokości połowy piętra. Warkocze ze stalowych prętów, oczy jaśniejące blaskiem gazowych latarni, miękkość policzka zaznaczona wygięciem metalu. Kolejny metr, po ścianie wspinały się miedziane łodygi, niosąc ciężar liści wielkich jak talerze i długich, ostrych cierni.
Rury doprowadzały do mieszkań ciepłą wodę oraz gaz i odprowadzały nieczystości. Zazwyczaj ich położenie dyktowane było pragmatyzmem, ale czasem celowo prowadzono je po specjalnie zapętlonych szlakach, nadkładając drogi lub dokonując karkołomnych skrótów, a wszystko po to, by stworzyć ten jeden jedyny, niepowtarzalny wzór. To było Lunapolis, miasto, gdzie rozsądek zawsze ustępował przed morderczą koniecznością sztuki.
Od czasu do czasu mijały ich mechanoidy, które zgrzytliwie stąpały na srebrzystych łapach, a im bliżej Wodnego Placu się znajdowali, tym częściej spotykali innych pieszych, idących parami albo w grupach. Wszyscy ubrani byli odświętnie, większość niosła butelki drogich alkoholi. Niektórzy do nadgarstków przywiązali sznurki od lampionów, które unosiły się na tle coraz ciemniejszego nieba.
— Zimno mi — poskarżyła się Alika.
— Chcesz kurtkę? — Finnen zbyt późno przypomniał sobie o zasadach rycerskości.
— Nie chcę. — Pociągnęła nosem. — Jeśli ją założę, nie będzie widać mojej sukni.
Chłopak rozsądnie trzymał język za zębami.
— Wszystko jest takie dziwne — mówiła dalej Alika. — Takie rozmyte i nierealne, jak we śnie...
— To z powodu Skoku — wyjaśnił. — Powinnaś pamiętać, przecież jeden masz za sobą.
— Byłam wtedy mała.
Finnen w dzieciństwie przeżył dwa, ale to go wcale nie uspokajało. Skok rzadko zabierał dzieci, tak naprawdę zagrożeni byli niemal wyłącznie dorośli. A dla nich obojga miał to być pierwszy Skok po osiągnięciu dojrzałości.
Na Wodny Plac dotarli jako jedni z ostatnich, w chwili gdy na niebie pojawiły się szkarłatne litery.
„DO PRZEBUDZENIA POZOSTAŁO 59 LAT” — oznajmili Przedksiężycowi z głębi Studni. „POPULACJA MIASTA WYNOSI W TEJ CHWILI 15 628 121 OSÓB”.
Finnen rozejrzał się. Wodny Plac był najważniejszym i zarazem najniżej położonym punktem Lunapolis. Otoczony wysokimi budynkami, wśród których królowały wieże Principium oraz Ekwilibrium, zawsze sprawiał wrażenie mniejszego, niż był naprawdę. A teraz, zatłoczony do granic możliwości, wyglądał na jeszcze bardziej ciasny.
Podczas gdy niebem płynęły kolejne cyfry, Finnen obserwował tłum. Część kobiet dla ochrony przed chłodem zarzuciła na ramiona miękkie szale, inne – tak jak Alika – wolały dygotać, demonstrując suknie we wszystkich barwach tęczy. Grupa wyrostków podawała sobie z rąk do rąk fiolkę z pastylkami synestetycznego narkotyku, obok trzy wysokie postaci skrywały twarze w obszernych kapturach. Gdy jedno z nakryć się zsunęło, Finnen ujrzał czubek zwierzęco włochatego ucha.
Okaleczonych rozpoznał od razu, podobnie jak i półnagich szaleńców skokowych, którzy przysiedli na szerokich gzymsach niższej z wież. W przeszklonych kabinach mechanoidów musieli siedzieć animatorzy, bo tylko oni potrafili sterować mechanicznymi zwierzętami. Odmieńcy także wyróżniali się z tłumu. A reszta? Która korporacja stworzyła czterech identycznych mężczyzn o poważnych twarzach? Albo brązowoskórą dziewczynę w ciężkiej, żałobnej sukni? Principium czy Ekwilibrium? A może któraś z mniej ważnych?
— Czterdzieści osiem procent obywateli to dzieci Principium, a tylko trzydzieści jeden Ekwilibrium — szepnęła mu do ucha Alika. — Tak twierdzą Przedksiężycowi — dodała, a potem zachichotała cicho. — Mamy nad wami coraz większą przewagę.
Finnen wziął ją za rękę, starając się nie okazywać złości ani strachu. Kilka ostatnich Skoków przetrwało więcej ludzi Principium niż Ekwilibrium, co natychmiast odbiło się na liczbie dzieci zamawianych w obu wieżach. To nic nie znaczy, myślał, kiedyś to nas było więcej i za jakiś czas pewnie znowu tak będzie. Równowaga pomiędzy dwiema najważniejszymi korporacjami zawsze podlegała niewielkim wahaniom. To nic nie znaczy.
Lecz oczywiście znaczyło, i to dużo. Na przykład to, że miał mniejsze szanse przetrwać Skok niż chłopak zamówiony za tę samą cenę w konkurencyjnym Principium. Chyba że odmieni się zła passa Ekwilibrium, ale na razie nic na to nie wskazywało.
Po niebie płynęły kolejne cyfry i litery. Przedksiężycowi wymieniali nazwy wynalazków, które spowodowały najdłuższe Skoki. „Uniwersalny Środek Fabbiniego dla Osób Obojga Płci – 27 lat. Rewelacyjny System Błyskawicznej Nauki Języków Wszelakich – 31”. Później oczywiście Kolejka. I tak dalej, przez wieki istnienia Lunapolis.
Alika wysunęła dłoń z uścisku Finnena, a potem objęła go za szyję. Jej oczy błyszczały, w twarzy nie było ani śladu lęku. Czego miałaby się bać? Nie tylko została stworzona przez Principium, lecz w dodatku matka zapłaciła za nią bardzo dużo, więcej, niż kosztował Finnen.
Była piękna, była... doskonała.
Przytulił ją, czując, jak wyparowuje z niego całe podniecenie. Jeszcze niedawno nie mógł się doczekać Skoku. Chciał zaprowadzić Alikę do swojej pracowni, zdjąć z niej poziomkową suknię, a potem kochać się aż do rana, podczas gdy na niebie rozkwitałyby barwne fajerwerki. Jeszcze bardziej chciał namalować nadciągający Skok i nawet sądził, że mu się to udało. Był przy tym taki pewny, że nie zostanie z tyłu. Teraz drżał z zimna i strachu, a jego szklany obraz nagle wydał mu się banalny. Nie miał w sobie nic z prawdziwej grozy Skoku.
Grozy, jaką w tej chwili odczuwał Finnen.
— To już? — szepnęła Alika. Zamknęła oczy jak mała dziewczynka, której ktoś chce pokazać niespodziankę.
— Nie, jeszcze nie.
Plac otaczał kordon strażników, nieruchomych jak posągi. Światła gazowych latarni odbijały się w hełmach, pałkach i naszytym na kaftany metalu. Byli tutaj, bo Skok oznaczał nie tylko radość, ale czasem też kłopoty. Niektórzy ludzie wariowali, gdy z tyłu zostawali ich krewni czy przyjaciele. Finnen doskonale pamiętał wściekłość, jaka go ogarnęła, gdy Skok zabrał mu brata.
Zebrani na placu zamarli w oczekiwaniu, nawet najmłodsi przestali się wiercić. Niedaleko wieży Principium zrobiło się zamieszanie, gdy animator kazał swemu mechanoidowi uklęknąć, po czym wysiadł, wpychając się w tłum. Ktoś poczęstował go przekleństwem, ktoś inny bez przekonania próbował przywołać strażnika.
Wszystko umilkło po chwili.
Oślepieni, z opaskami na oczach, czujnie nadstawiali uszu, głusi wytężali wzrok. Na gzymsach szaleńcy skokowi przysiedli jak ptaki, przykucnięci, z niespokojnymi twarzami uniesionymi w niebo. Pod ich nagą, cienką jak pergamin skórą poruszały się kości – Finnen widział to, nawet stojąc na ziemi piętro niżej. W dzieciństwie sądził, że wypukłości na plecach szaleńców to zawiązki skrzydeł, na których kiedyś wzlecą w słońce.
Zegar odmierzał czas do Skoku. Niewielu go widziało, tłok był zbyt duży, ale w ciszy wszyscy słyszeli wydzwaniane minuty.
Ponad ramieniem przytulonej Aliki Finnen spojrzał na ciemnoskórą dziewczynę w żałobnej sukni. Była wysoka, szczupła i sprawiała wrażenie silnej. Twarz miała okrągł i iłą jak u dziecka.
Stała, garbiąc się, jakby przytłoczona niewidzialnym ciężarem. W jej oczach dostrzegł rozpacz. Wiedziała, że nie przetrwa Skoku, i pogodziła się z losem. To dlatego włożyła żałobną suknię zamiast odświętnej.
Finnen, który rozpaczliwie pragnął skupić się na czymkolwiek poza własnym lękiem, zaczął rozmyślać, kim ona może być i skąd ma pewność, że zostanie z tyłu. Może chorowała na coś, a może duszoinżynierowie zepsuli jej geny, a ona zdawała sobie z tego sprawę?
Zastanawiało go też, czemu przyszła na Wodny Plac sama. Wszyscy wokół stali w parach albo w większych grupach. Kochankowie tulili się do siebie, matki i ojcowie trzymali dzieci za ręce, przyjaciele i przyjaciółki czułymi gestami dodawali sobie otuchy. Tylko dziewczyna w żałobnej sukni była samotna i, co więcej, sprawiała wrażenie, jakby w ostatnich chwilach wcale towarzystwa nie potrzebowała. Zamknięta w kokonie własnej tragedii, patrzyła na Finnena, ale go nie dostrzegała, jej spojrzenie przenikało przez chłopaka, jakby był czystą, niezamalowaną szybą.
Alika poruszyła się i Finnen odruchowo przytulił ją mocniej.
— Czas się kończy — powiedziała wyraźnie, wciąż z zamkniętymi oczami, a potem wysunęła się z jego ramion. Po prostu znikła, pozostawiając po sobie pustkę, w której wciąż unosił się zapach korzennych perfum.
Później Finnen wielokrotnie opowiadał o tej chwili. W zależności od humoru bądź potrzeby mówił nonszalancko lub z przejęciem, zawsze jednak padały takie słowa, jak przerażenie, groza, rozpacz. Żadne jednak nie opisywało tego wrażenia, gdy chłopak pojął, że świat, który znał, właśnie skoczył do przodu, a on został w przeszłości.
Tak samo jak słowa ulga, zdumienie czy radość nie oddawały jego uczuć, gdy zrozumiał, że się pomylił. Że tak naprawdę to Alika została z tyłu, a on przetrwał.
Ktoś krzyczał – to pamiętał – ktoś krzyczał wysokim, piskliwym głosem:
— Patrzcie, napisy na niebie! Udało mi się! Udało!
— Mnie też! Dzięki Przedksiężycowym, udało mi się!
Lunął krótki, zimny deszcz i Finnen skulił się odruchowo, oszołomiony, pusty i lekki niczym łupinka groszku. Po niebie pełzły ogromne, rozmyte przez ulewę litery, ktoś wrzeszczał, powtarzając wyliczenia Przedksiężycowych.
„DO PRZEBUDZENIA POZOSTAŁO 51 LAT. POPULACJA MIASTA WYNOSI W TEJ CHWILI 12 502 473 OSOBY”.
Gdy przestało padać, Finnen uniósł głowę. Tłum przerzedził się wyraźnie, chłopak bez problemu mógł już dostrzec zegar zatrzymany na godzinie zero, a nawet kamienną cembrowinę Studni, w której spoczywali Przedksiężycowi. Jedna piąta, pomyślał. Zniknęła jedna piąta obywateli Lunapolis, choć tych obecnych na placu chyba mniej. Nic w tym dziwnego, tutaj przychodzą przede wszystkim ci najdoskonalsi, pewni, że po Skoku będą mogli świętować.
Tacy jak Alika.Pomyślał o dziewczynie, o tym, jak bardzo musi być teraz przerażona, ale mimo to nie potrafił przestać się cieszyć. Płynęła przez niego potężna rzeka radości zbrukaej poczuciem winy i coś w nim wyśpiewywało, powtarzając usłyszane słowa: „Udało mi się, udało!”.
Wysoko na niebie przepływały szczegółowe wyliczenia Przedksiężycowych. Cyfry odbijały się w kałużach deszczowej wody jak w lustrze, by po chwili zniekształcić się i rozedrgać, gdy znów zaczął wiać wiatr. Podmuchy niosły ze sobą krople wody, która miała smak soli. Jakiś chłopak wołał swojego przyjaciela, ktoś płakał, ktoś inny próbował kogoś pocieszać. Nikt się nie awanturował. Przemoknięci ludzie nie mieli nawet ochoty puszczać fajerwerków, po prostu rozchodzili się, by w ciepły domch opłkiwać utraconych bliskich lub pić i bawić się aż do rana. Po chwili na Wodnym Placu pozostali już tylko ci, którzy kogoś stracili, w oszołomieniu wciąż rozglądając się dookoła, jakby sądzili, że ów ktoś po prostu gdzieś się zawieruszył.Nie rozglądał się tylko Finnen oraz dziewczyna w żałobnej sukni. Długo trwało, zanim na jej twarzy nieśmiała radość zastąpiła niedowierzanie.— To prawda? — zapytała. — Nie zostaliśmy w przeszłości?
— Gdyby tak było, nie widzielibyśmy tego. — Wskazał palcem ostatni napis sunący po niebie. „DOSKONALCIE SIĘ!”.
— Tak, wiem, ale wciąż trudno mi uwierzyć... Ja nie powinnam przetrwać.
— O tym decydują Przedksiężycowi, nie ty — powiedział zbyt ostro, niemal agresywnie. Jej poczucie winy było lustrzanym odbiciem jego własnych emocji. — Widać zasłużyłaś.
Tak samo jak ja, dodał w myślach. Najwyraźniej okazałem się doskonalszy od Aliki i trudno, żebym z tego powodu płakał. Czasem Przedksiężycowi dostrzegają w człowieku cechy, których on sam u siebie nie podejrzewa.
Dziewczyna pokręciła głową, nieprzekonana.
Wyciszone na czas Skoku reklamy wież Ekwilibrium oraz Principium zabrzmiały z pełną mocą:
— Znów jesteśmy górą! — piało radośnie Principium. — Podczas najnowszego skoku straciliśmy zaledwie dwadzieścia siedem procent ludzi! Pomyślcie, czy to nie wystarczający dowód, że dominacja jednej cechy pozwoli wam dotrwać aż do Przebudzenia? Doskonalcie siebie i swoje dzieci w jednym kierunku! Nie ma sensu rozdrabniać własnego potencjału. Pamiętajcie – Przebudzenie już za 51 lat! Czy chcecie zostać z tyłu jak inni nieszczęśnicy? Zaufajcie naszym duszoinżynierom!
— Równowaga jest kluczem — odpowiadało spokojnie Ekwilibrium, nie wspominając przezornie o cyfrach. — Dominacja jednej cechy was okaleczy i zamieni w automaty, które potrafią robić doskonale jedną rzecz – lecz tylko jedną, podczas gdy prawdziwe człowieczeństwo polega na harmonijnym rozwoju osobowości. Bądźcie utalentowani w wielu dziedzinach, cieszcie się wieloma aspektami życia! Przedksiężycowi docenią waszą skomplikowaną indywidualność!
— Słyszysz. — Finnen uśmiechnął się do dziewczyny. — Tak naprawdę nikt nie wie, jakie cechy pozwolą osiągnąć Przebudzenie. Szansę ma każdy, nawet ci, za których matka czy ojciec zapłacili marne tisos u szemranych duszoinżynierów.
Odpowiedziała niepewnym uśmiechem, a on poczuł w kieszeni ciążenie butelki wina. Nie było już Aliki, z którą miał ją wypić, więc równie dobrze mógł zaproponować poczęstunek nieznajomej. Skoro była na tyle niekonwencjonalna, by samotnie przyjść na Wodny Plac, to może teraz zgodzi się na jego towarzystwo.