Przedostatni ludzie - ebook
Przedostatni ludzie - ebook
Przedostatni ludzie prezentuje wizję Ziemi, która staje się niegościnnym pustkowiem. Dlatego niedobitki ludzi egzystują w oparciu o pozostałości zniszczonej cywilizacji. W związku z tym ocaleni starają się przetrwać i przystosować do niesprzyjających warunków. Nowa broń biologiczna doprowadziła rozmaite gatunki roślin i zwierząt do niezliczonych mutacji i wynaturzeń. Nieliczni, którzy przeżyli, zamknęli się w improwizowanych osadach. Dlatego nikt już nie pamięta nazw miast i państw. Bez wątpienia nie wiadomo, który jest rok.
Niewątpliwie realia powieści stworzono, by umieścić w nich intrygującą historię czwórki głównych bohaterów. Postapokaliptyczna codzienność została przedstawiona z groteską i humorem. Przede wszystkim nadrzędnym celem autora jest zapewnienie czytelnikowi relaksującej rozrywki i dostarczenie dawki emocji.
Być może sposobem na przetrwanie w tak nieprzyjaznym świecie jest założenie wędrownej trupy teatralnej? Istotnie można liczyć na przychylność mieszkańców ostatnich ludzkich osad? Czy szlaki, łączące ludzkie siedliska, są bezpieczne? Czy w przewróconej piramidzie pokarmowej jest miejsce na przyzwoitość? Odpowiedzi na te pytania znajdą Państwo w książce Tadeusza Strzeleckiego, Przedostatni ludzie
Tadeusz Strzelecki (ur. 1983 r.) od kilkunastu lat mieszkaniec Wałbrzycha. Magister filologii polskiej. Obecnie jest pracownikiem biurowym. Miłośnik fantastyki, science-fiction i gier fabularnych. Dlatego akcję debiutanckiej powieści Przedostatni ludzie umieścił w realiach postapokaliptycznych. Celem autora było przede wszystkim zapewnienie czytelnikowi dobrej rozrywki. Prywatnie szczęśliwy mąż i ojciec.
Spis treści
Wstęp
Rozdział 1. Zagajec.
Rozdział 2. W drodze.
Rozdział 3. Bagilec.
Rozdział 4. Przebłysk.
Rozdział 5. Dziurawcy?
Rozdział 6. Dziurawcy.
Rozdział 7. Wstańka.
Rozdział 8. Restart.
Rozdział 9. Rozdroża.
Rozdział 10. Żer.
Rozdział 11. Cmentarz.
Rozdział 12. Przekuwanie.
Rozdział 13. Odpowiedzialność.
Rozdział 14. Pamiętliwość.
Rozdział 15. Duet.
Rozdział 16. Stacja.
Rozdział 17. Wschód?
Rozdział 18. Wschód!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66149-81-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gęsto spadające krople deszczu intensywnie łaskotały liście. W powietrzu czuć było wilgoć. Gęsty las aż raził zielenią. Korony drzew zdawały się krzyczeć „nie przejdziecie!” do, szukających ziemi, promieni słońca. Uważne oko myśliwego uchwyciłoby coś jeszcze. Na niewielkiej polanie wypasał się dorodny jeleń. Poroże miał połamane, a jego sierść przecinały nierówne wąwozy blizn. Tak się składa, że niedźwiedziopies miał bardzo uważne oko. Siedział schowany za grubym pniem drzewa, które zwieńczył wrak starego, zardzewiałego helikoptera. Obserwował i słuchał. W końcu skoczył na polanę i pognał w stronę ofiary kłapiąc pełnym zębów pyskiem.
Starcie było krótkie i już po chwili niedźwiedziopies Brok taszczył w zębach nieprzyrządzoną jeszcze jelenią potrawkę. Zadowolony z siebie dotarł na skraj lasu, gdzie stali obozem jego towarzysze. Obozowisko składało się ze starego autobusu, jeszcze starszej przyczepy i dużego ogniska, wokół którego zasiadło kilkoro żyworodnych.
Nikt z obozowiczów nie przeszkodził Brokowi w przytarganiu jelenia pod samo ognisko. Zwierz lubił się przechwalać osiągnięciami i ekipa miała świadomość, że jest to dla niego rodzaj nagrody.
– Dzięki, kuleczko – młoda kobieta imieniem Kilka podniosła się z popękanego krzesełka – chodź, sprawdzimy, czy nic ci nie jest.
Kula futra, schabu i tłuszczu (w postaci Broka) uwaliła się u stóp Kilki i poddała inwentaryzacji kłaków w gęstym futrze. Jednocześnie rozdziawił się w wyrazie wielkiej radości jego, wypełniony tłoczącymi się zębami, pysk.
Jedną z postaci przy ognisku był Vlodo, mężczyzna w średnim wieku, z racji umiejętności zwany również wojakiem. Chwilowo siedział bez ulubionego hełmofonu na głowie, przez co jego przerośnięte lewe ucho konkurowało z księżycem w odbijaniu światła. Odwrócił głowę w kierunku kolejnej osoby. Ucho gibnęło w bok.
– Który z was zostaje dziś szefem kuchni? – zapytał karła, Maliego.
Mali siedział nieopodal na czymś, co kiedyś było dającą moment wytchnienia (i okazję do poczytania wiadomości) toaletą.
– Spieprzaj, Vlodo, oklapło ci coś – odparł karzeł.
Odezwały się przy tym obie głowy Maliego. Zazwyczaj wtórowały sobie albo wręcz robiły dokładnie to samo.
Vlodo, nie grymasząc, założył hełmofon, wyjął wojskowy nóż i zajął się jeleniem. Mali, zadowolony z jakości swojej riposty, rozsiadł się wygodniej na zgliszczach dawnej toalety i podśpiewywał coś na dwa głosy.
Ognisko rozpalone obok autobusu było jedynym źródłem ciepła i światła. Nad obozem rozsiadła się okrakiem ciemność, a pod jej spódnicą żerowały mniej lub bardziej mięsożerne kreaturki.
Jak to zwykle bywa w starych historiach, człowiek pokonał się sam. Tym razem konflikt zbrojny nie rozwiązał sprawy, a więc opracowano sposób na pozbycie się podstawowego narzędzia wojny – człowieka. Nowa broń biologiczna miała raptownie ograniczyć przyrost naturalny. Jak zwykle coś poszło nie tak i ucierpieli również pomysłodawcy. Nowi żołnierze nie musieli ginąć ani szybko, ani powoli. Po prostu przestali przychodzić na świat.
W następstwie rozprzestrzenienia się nowej broni bezpłodność i wszelakie mutacje stały się codziennością wśród ludzi. W następstwie niekontrolowanego wpływu nowej broni na środowisko, fauna i flora silnie ewoluowała. Łańcuch pokarmowy zmienił kolor, kształt i kolejność ogniw. Potem zsunął się z haczyka i wpadł w gówno. Matka natura zrzuciła suknię, złapała za kielnię i przez dziesiątki (a może setki) lat budowała nową piramidę pokarmową. Gdzieś bliżej szczytu były miejsca dla zmutowanych drapieżników (nie gardzących czasem zieleniną) i potężnych roślin (czasem jaroszożernych). Kolejne piętra zajmowały zmutowane gatunki i rozmaite hybrydy. W nowej piramidzie miejsce dla człowieka znalazło się bliżej parteru, gdzieś obok składzika na miotły.
Ludzkość podniosła się, ale jako zbiegowisko w większości bezpłodne, a po części zmutowane. Trudno było mówić o powrocie do dawnego życia. Normą stało się tworzenie grup żyjących w zabarykadowanych osadach albo przemierzających świat w poszukiwaniu tego, czym można się najeść bądź za jedzenie przehandlować. W takim oto świecie poznajemy naszych bohaterów.
ROZDZIAŁ 1. ZAGAJEC
Harcerz Grumow zawsze uważał, że praca to najgorszy ze sposobów na zdobycie środków do życia. Uważał, że trafiony w potrzeby i okoliczności pomysł to najwłaściwszy sposób na przekonanie jedzenia, by samo wpadało między wargi. Siedział więc i dumał, oparty o widły, którymi miał przerzucić solidną stertę świeżego siana do wysprzątanej stodoły. Mieszkające tam oswojone rogacze od czasu do czasu tęsknym ryknięciem przypominały o tym obowiązku. Kłopot w tym, że Grumow nigdy nie wpadł na najwłaściwszy pomysł. Właściwie nigdy nie wpadł na żaden dobry pomysł. Co jakiś czas obracał się przez plecy by sprawdzić, czy Lonov, miejscowy stróż porządku, nie nakryje go na dumaniu. Lonov dzień wcześniej jasno określił swoje oczekiwania. Albo Grumow w końcu weźmie się do roboty i dla przykładu przerzuci siano rogaczy albo skończy za palisadą osady z dzidą w dupie.
Grumow rozmarzył się kolejny raz i spojrzał w niebo. Wyobraził sobie siebie w roli sławnego konstruktora maszyny do przerzucania siana dla rogaczy. Powoli opuścił głowę i spojrzał w kierunku stajni. Kolejne zniecierpliwione zwierzę, będące krzyżówką krowy z wołem, przeciągle (choć niezbyt głośno) zaryczało domagając się śniadania. Grumow miał już dość tego dźwięku. Wspiął się po sznurowej drabince na pobliską drewnianą ścianę palisady, stanął wyprostowany na lekko wysuniętej platformie służącej do obserwacji otoczenia. Wzrok marzyciela skierował w siną dal.
Nagle poczuł uderzenie potężniejsze od kopnięcia konia. Zupełnie nieprzygotowany na taki atak, wykręcił się nienaturalnie i spadł ze szczytu palisady w krzaki po drugiej stronie. Leżał na plecach, a z klatki piersiowej wystawała mu drewniana, porządnie wyciosana włócznia.
Lonov odetchnął na wpół zadowolony. Tak jak chciał, włócznia trafiała w plecy i przeszła klatką. Trafił tam, gdzie celował, a upadek Grumowa nie uczynił szczególnego hałasu, zatem nie odciągnął dorosłych od ich obowiązków, a dzieci ich zabaw. Było mu jednak żal dobrej włóczni. Postanowił, że przy okazji wieczornego obchodu wyjdzie na zewnątrz, zabierze swoją cenną własność i zepchnie ciało ze zbocza wzniesienia, na którym zbudowano osadę. Wtedy padlinożercy nie podejdą za blisko.
Grumow odchylił głowę do tyłu czując nadejście napisów końcowych. Zanim ostatni raz zamknął oczy i udał się do krainy najlepszych pomysłów, zobaczył jeszcze stojący przed osadą znajomy znak z nazwą tego miejsca. Nazwą napisaną starannie i to ładną, kolorową czcionką. Wesołe literki układały się w słowo „Zagajec”.
Później Lonov zmienił zdanie. Ciało zostawił na miejscu, a nocą, wraz z grupą patrolową, ostrzelał z łuków zwabione nocne padlinożerne futrzaki. Te, po szybkiej śmierci, uzupełniły swoimi truchłami zawartość spiżarni.
Etna jak zwykle obudziła się druga. Pierwszy budził się Vlodo, który z racji wrażliwego słuchu i manifestującego go „sonaru” (jak nazywał swoją lewą małżowinę), był nadwrażliwy na dźwięki otoczenia. Sypiał w swoim wojskowym hełmofonie by łagodzić ten efekt. Czasem wpychał też w niego różnego rodzaju „wygłuszenia”. Oryginalne przeznaczenie owych „wygłuszeń” lepiej pominąć.
Kobieta wyjrzała przez okno autobusu i leniwie przeczołgała się wzrokiem na dach stojącej obok, mieszkalnej przyczepy. Zazwyczaj na postojach Vlodo stawiał przy niej albo przy autobusie drabinkę, wspinał się na dach i obserwował. Tak było i tym razem. Usłyszała jak towarzysz coś podśpiewuje. Używał takiego języka, jak wszyscy tutaj, słowiańskiego. Tyle, że śpiewał za cicho, by usłyszała coś poza motywem przewodnim refrenu. A były to cycki.
Etna wysiadła i rozejrzała się uważnie po okolicy. Wyglądało na to, że żaden z gustujących w ludziach mutantów nie zbliżył się w nocy do obozu. Ognisko właśnie wygasało. Utrzymało się przez noc dzięki absolutnie niezgodnej ze starymi normami środowiskowymi mieszance, której użyli do podtrzymania płomieni. Zanim do końca wygasło, zdążyła jeszcze nad nim usmażyć porządną jajecznicę z kilku piłkowatych jajek, które zdobyli dzień wcześniej dzięki węchowi Broka. Gdy zawartość patelni zdała się spełniać jej kulinarne kryteria, zawołała Vloda cyc–barda na śniadanie. Przysiadła obok niego na luksusowo wyglądającej kłodzie i podzieliła się ciepłym posiłkiem.
Pałaszowali w ciszy. Brok zbudził się i brał kąpiel w rosie, tarzając się jak szczeniak w gęstej, zielonej trawie. Mali chrapał na dwa głosy w autobusie. Kilka, stojąc przed przyczepą, próbowała szczotką ułożyć włosy (by ukryć fakt, że rosły tylko po jednej stronie głowy). Przeglądała się w szybie i udawała, że nikogo wokół nie ma. Ten spektakl trwał codziennie tak długo, aż właścicielka fryzury nie uznała, że ta została ułożona dostatecznie dobrze. Zazwyczaj musiała się więc najeść wonią tego, co przyrządzała Etna.
Z kolei Etna nie przykładała aż takiej uwagi do wyglądu. Ubierała się... szybko. I praktycznie. Jej styl był pragmatyczny. Trzymała przy sobie rozmaite drobiazgi, a miejsce na kolejne organizowała przyszywaniem dodatkowych kieszeni. Daleka od przeciętności i gotowa poświęcić wszystko dla grupy. A właściwie trupy, bo nasi przyjaciele nie podróżowali bez celu.
Specjalizowali się w różnego rodzaju przedstawieniach wystawianych dla napotkanych ludzkich zbiorowisk. Występowali za pieniądze, jedzenie albo inne honoraria. Zdarzały się bowiem nietypowe podarki. Członkowie trupy byli zawsze dopasowani do okoliczności i elastyczni. Grali to, co zamówiono. Starali się to robić jak najlepiej.
Jeśli widz będzie niezadowolony, może nie zapłacić. Może też nie wpuścić trupy kolejny raz do swojej osady. Kiedy więc Vlodo musiał wystrzelić ze swojego okazałego karabinu kilka ostatnich nabojów na potrzeby widowiska, robił to. Kiedy Mali musiał srogo zakpić ze swoich przyjaciół, bo akurat grana była ostra komedia, robił to. Kiedy Kilka musiała pokazać skomplikowany proces twórczy towarzyszący czesaniu, robiła to. Kiedy Brok musiał tarzać się i rozdziawiać paszczę ku uciesze gawiedzi, robił to. Kiedy Etna musiała zagrać czarny charakter albo pozbyć się odzieży na potrzeby przedstawienia, przypominała sobie jak dobrze było zjeść śniadanie i jak dobrze byłoby również zjeść kolację.
Z basowym, przeciągłym mruknięciem uniosła się, śpiąca do tej pory pomiędzy drzewami, kula futra, przy której Brok był kieszonkową maskotką. Zabłysły w słońcu dwa rogi wieńczące sunący majestatycznie w kierunku obozowiczów kształt. Żubr – gigant, Tuov, obudził się i był gotów na wyzwania kolejnego dnia. Vlodo bez obaw zbliżył się do niego i przywitał jak co dzień (czyli głośno nazywając po imieniu, a potem z całej siły przyjacielsko klepiąc w mięsistą nogę). Touv mruknął w podzięce za pieszczotę i ustawił się przed autobusem. Skubał przy tym trawę całymi kępami. Etna pomogła zaprząc żubra. Autobus z przyczepą stanowił życiowy bagaż Tuova. Paliwem zwierzęcia była hurtowa ilość zieleni i takaż sama wdzięczności (za to, co kiedyś dla niego zrobiono, a co bardzo dobrze zapamiętał).
Tuov, ciągnąc swój standardowy zestaw, minął niewielki zagajnik i bez pośpiechu zaczął zataczać szeroki łuk. Kierował się w stronę odległego wzgórza. Zagajec majaczył na horyzoncie. Mijany zagajnik żegnał się z trupom piskiem istotek, których bezskutecznie Vlodo wypatrywał w gęstej zieleni.
– Pisspauza! – wydarł się z grzbietu Touva Mali. Tuov nie potrzebował dżokeja, ale Mali miał zwyczaj zasiadać na jego grzbiecie jak wisienka na kudłatym torcie. Żubr przystanął. Panie udały się na prawo, a panowie na lewo.
Naciąganie reform na całkiem kształtną pupę przerwał Etnie pisk z gardła należącego do jednej z najrzadszych istot na planecie – młodego chłopca.
Vlodo zareagował pierwszy. Zdjął z pleców swój okazały automat. Broń była wyposażona w granatnik oraz zaawansowany celownik. Wiedziony hałasem wojak pobiegł w krzaki. Mijając reformującą się Etnę, nawet nie mrugnął. Skupił się na szukaniu źródła krzyku. W biegu odbezpieczył broń. Nabojów miał miało, ale to się nie liczyło. Opuścił na oczy okular hełmofonu. Uruchomił obraz w termowizji. Dzięki temu mógł sprawnie przeczesać okolicę w poszukiwaniu celu, a zatem szybciej otworzyć ogień. Namierzył ślad termiczny czegoś, czego wolałby nigdy nie spotkać. Obok dużego, cieplnego śladu, pojawiły się w okularze wizjera trzy inne. Dwa ludzkie i trzeci nieco okazalszy, ale leżący na ziemi.
Podczepiony do karabinu granatnik wydał z siebie charakterystyczny dźwięk „pufff”, a jego pocisk pofrunął w kierunku agresora. Potężny huk przeszył okolicę. Ciało Vloda drgnęło w rytm katującego bębenki basowego dupnięcia. W termowizji widać było cel odrzucony do tyłu. To właśnie Vlodo chciał ugrać – zwiększenie dystansu między celem, a ludźmi. Czuł, że nawet taki początek akcji ratunkowej nie wystarczy. Będzie musiał wycisnąć z broni dużo więcej. Wybiegł spomiędzy krzaków na niewielką polanę, która kiedyś była turystycznym parkingiem. Podniósł okular hełmofonu. Włączył się instynkt. Zaczęła się uporządkowana doświadczeniem gonitwa myśli.
„Ocena pola walki. Plac. Wraki samochodów. Martwy koń. Dwóch kulących się chłopców w harcerskich mundurach. Jest cel! Kilkadziesiąt metrów na wprost”.
Podnosząc zranione cielsko ryczał z wściekłości półtonowy, pozbawiony futra, kotowaty mutant. Vlodo przełączył karabin na ogień ciągły i wdusił spust. Maszynka rozwrzeszczała się głośnym terkotem. Z lufy wyleciał rój pocisków. Kotowaty zatrząsł się, targany ukąszeniami stalowych żądeł. Kątem oka Vlodo dostrzegł nadciągające zza swoich pleców wsparcie. Przerwał ogień i przez kilka najbliższych sekund podziwiał pokaz brutalności w wykonaniu matki natury.
Jak kudłaty, rasowany traktor, z krzaków wypadł ryczący Brok. Przebiegł po dachach samochodowych wraków, wzbił się w powietrze, wyciągnął przednie łapy i wpadł z impetem w kotowatego. Niedźwiedziopies zbił się z kotowatym w kulę mięśni, zębów i pazurów. Zwierzęta potoczyły się na skraj polany, a chwilę potem dalej w las. Vlodo podbiegł do dwóch młodziutkich harcerzy, skrytych na truchłem zagryzionego konia. Podjął się szybkiej oceny stanu zdrowia uratowanych.
„Brak oznak ataku zębami. Widoczne zadrapania, ale bez dodatkowych otworów. Smród od obu młodzieńców. Od jednego potu, od drugiego moczu”.
Pięć minut później uratowani skauci byli opatrywani w autobusie przez Etnę. Vlodo zajął się swoją bronią, a Mali wziął na siebie niewdzięczną funkcję rzeźnika i oprawiał kotowatego. Szkoda byłoby zmarnować tak dużą ilość świeżego mięsa.
– Jak się nazywacie, dzielne zuchy?
Etna próbowała zagadać chłopaków, by ci nie kręcili się zbytnio podczas bandażowania. Sądziła, że ich imiona pożyją jej w pamięci góra dzień albo dwa.
– Antoś i Dyzio – odparł ten starszy.
– Byliście bardzo dzielni – skłamała – odwieziemy was do Zagajca. Opowiemy, jak wspaniale stawiliście czoła kotowatemu.
Mówiła łagodnym tonem, by dodać chłopcom otuchy.
Pomyślała też, że mogli zawrócić konia, nie strugać bohaterów i wrócić do osady. Ugrali swoją głupotą tylko martwą kobyłkę i mokre gacie. Na głos nie chciała tego mówić ani teraz, ani później. Trupa nosiła się z zamiarem wystawienia przedstawienia w Zagajcu, a dostarczenie tych dwóch siusiumajtków gwarantowało otwarcie bram, ramion mieszkańców i (na co miała największą nadzieję) ich portfeli.
Późnym popołudniem nasi bohaterowie dotarli do bramy Zagajca. Lonov dostrzegł ich już z daleka. Szybko posłał pieszego gońca (w osobie gotowego na każde wyzwanie, piegowatego nastolatka), by ten zawołał przywódcę. Najwyższy stopniem harcerz, Osadowy, Kiszko, pojawił się na palisadzie.
Zagajec położony był na niewielkim wzgórzu. Na osadę składało się osiedle chatek wykonanych głównie z drewna. Była też wieża obserwacyjna i oczywiście palisada. Większość zabudowań osada zawdzięczała obecności pobliskiego, nieczynnego tartaku. Zagajec stanowił schronienie dla mniej – więcej setki osób. Kiszko był jednym z założycieli tego miejsca. Wprowadził wśród mieszkańców hierarchię zapożyczoną z harcerstwa. Wszystkich traktował na równi i szanował tak długo, jak wykonywali swoje obowiązki. Polegały one głównie na umilaniu życia udomowionym rogaczom, uprawianiu pól, czy wychodzeniu na zwiad. Taka przynajmniej była oficjalna wersja.
Po przybyciu na miejsce Tuov zwyczajowo został wyprzęgnięty i udał się na poszukiwanie najzieleńszej z traw. Brok pobiegł za nim ściskając w zębach soczysty kawałek kotowatego, który wydzielił mu Mali.
– Kto jedzie?! Stać i tłumaczyć się w słowiańskim!
Głos Lonova, wzmocniony drewnianą tubą, rozbrzmiał z właściwą powagą z platformy obserwacyjnej nad bramą.
– Sami swoi! – krzyknęła z dachu autobusu Kilka.
Wcale nie szukała wzrokiem Lonova i jego platformy. Zamiast tego wpatrywała się w znikający z oczu, kudłaty zadek wiernego Broka.
– Jesteśmy grupą artystów! Mamy dwóch waszych! – dodała.
Kilka zawdzięczała swój przydomek właśnie takim sytuacjom. Wypowiadała się w kilku słowach. Wyjątki czyniła od święta. Zazwyczaj na scenie.
– Pokaż ich i mów w czym rzecz, dziewczyno! – Lonov zmienił ton na bardziej przyjazny, a strażnicy na platformach odłożyli łuki i oszczepy.
Antoś i Dyzio podeszli do bramy. Reszta wypadków potoczyła się zgodnie z przewidywaniem Etny. W bramie powitał ich Kiszko, a mieszkańcy zaprosili do środka. Dla przyjezdnych szybko znalazł się samogon i gorące bułeczki z miejscowej, prymitywnej piekarni. Matki obu skautów przywitały młodzików jak bohaterów. Grupa mężczyzn podpytała Vloda o miejsce spoczynku kobyłki (a potem udała się tam dyskretnie by odzyskać z niej mięso). Grupa wdzięcznie skorzystała z każdego zaproszenia do przegryzania i popijania.
Na tę wyjątkową okoliczność Mali skorzystał z cennej rezerwy ropy. Odpalił silnik autobusu i ustawił go na placu w centrum osady, aby utworzyć scenę. Trupa nieprzypadkowo trafiła tu wieczorem. Większość miejscowych miała już czas wolny i mogła pomóc w przygotowaniach do przedstawienia. Scenę składało się z desek. Ściany boczne i zadaszenie były materiałowe. Zapleczem i tylną ścianą była burta autobusu. Sceptyczna Etna wiedziała, że gdyby scena rozkładała się koło południa, nikt z postronnych nie kiwnąłby palcem. Zagajczanie i Zagajczanki mieli napięte kalendarze. Lonov dbał o to by każdy, kto nadaje się do roboty, był umazany albo w gównie rogacza albo w ziemi z pól.
Na przygotowaniach sceny i krótkiej drzemce zeszła naszym przyjaciołom noc.
Nad ranem Etna udała się do chatki harcerza Kiszko. Zapukała cicho w drzwiczki i poczekała aż ten zbierze się z wyra.
– Witaj, Kiszko – przywitała się grzecznie.
– Dzień dobry, Etno – ziewnął Kiszko i kontynuował.
– Zapewne przyszłaś ustalić co i za ile zagracie. Powiem ci to od razu.
Na chwilę przerwał. Dla dodania sobie powagi założył harcerski beret.
Ten nie komponował się ze szlafrokiem, ale Etna przyszła dobić targu, a nie szukać posady kochanki wodza.
– Będzie tak – kontynuował gospodarz – ty i twoja grupa zrobicie przedstawienie o pracy. Że najważniejsza i tyle. Może być śmiesznie, ale przekaz ma być jasny. Najlepiej, żeby jakaś postać w tej waszej sztuce oberwała za bumelkę. Tak dla przykładu. Płacę chlebem i samogonem. Naboje też mam. Temu waszemu wojakowi spasują. Albo robicie to tak albo wcale. Żadnych głupot na scenie. Cycki zakryte i nie przeklinać, bo młodzież i dzieci będą. Aha, jak postraszycie, że za bramą Zagajca jest smród, brud, ubóstwo i śmierć, to może coś dorzucę. Przyjmuje panna warunki?
– Przyjmuje – Etna znała Kiszko na tyle dobrze, by wiedzieć, że na dwóch bochenkach nie poprzestanie. Bimber też by się bądź co bądź przydał. Cycków ani ona ani Kilka pokazywać nie lubiły. Z uszanowaniem zakazu przeklinania będzie gorzej, ale spróbują.
– Dobrze, to dogadane – podsumował gospodarz – dzisiaj dzień pracy, ale na porannym apelu przekażę informację, że pracujemy do południa. Potem dajcie ludziom godzinkę na mycie i możecie wystawiać.
– Dziękuję, Kiszko. Nie zawiedziemy.
Rozmowa była skończona. Etna musiała w drodze do autobusu wymyślić jakieś nowe komplementy dla Maliego. Musiała go zmotywować do napisania sztuki. Takiej bez przekleństw i cycków. To musiały być bardzo dobre komplementy.
Mali, nakarmiony pochwałami z kobiecych ust, spisał się świetnie ze scenariuszem. Każdy z bohaterów poznał i przyswoił swoją rolę. Potem, znudzony czekaniem, karzeł obserwował ze sceny osadową łaźnię. Po pracy miejscowi kręcili się przy niej z ręcznikami. Gdy w końcu przestali chodzić w tę i we w tę, a na ich ciałach pojawiły się świeże ubrania, dał znać reszcie ekipy, że czas zaczynać.
Etna stanęła przed sceną. Miała harcerski strój, a czerwone wstążeczki zdobiły jej dwa, przegotowane na potrzeby występu, dziewczęce warkoczyki. Z tubą w ręku rozpoczęła zwoływanie publiki. W kilka chwil zebrali się mieszkańcy. Starzy, młodzi, kobiety, dzieci, wszyscy mniej lub bardziej dotknięci mutacjami. Odświeżeni i w dobrych humorach. Lonov dopilnował, by spektaklosceptycy usiedli na drewnianych ławach przed sceną, tak, jak cała reszta. Z racji krótszego dnia pracy humory dopisywały. Dziewczynki, w odświętnych sukienkach, roznosiły bułeczki. Chłopcy, w tych ubraniach, w których ich mamy naliczyły najmniej dziur, roznosili metalowe kubki z bimbrem. Całość pod czujnym okien Lonova, który rachował uważnie, ile kto wypił.
– Ludkowie drodzy! – krzyknął na początek Mali – Oto przed Wami akt sztuka, której zadaniem jest dzień wasz odświętnym uczynić, twarze rozjaśnić, a serca radością przepełnić. Przed wami Vlodo jako Ambroży, Etna jako Żaneta, Kilka jako Kacper i ja, Mali, jako skromny narrator. Gościnnie Brok w roli – niespodziance. Czas zaczynać!
Akt 1.
Pierwszy wszedł na scenę Vlodo. Trzymał dzidę, ubrany był w ciasny mundurek harcerza, a na twarzy miał namalowane piegi. Grał bez butów i w krótkich spodenkach, by się choć trochę odmłodzić.
– Jam jest Ambroży, harcerski zuch, w mej duszy żyje współpracy duch. Ja dla Osady wszystko uczynię, choćbym miał stopą stanąć na minę.
Kolejna weszła Kilka – Kacper. Również przebrana za harcerza. Włosy zgrabnie schowała pod beretem.
– Ja jestem Kacper. Wszystkich przyjaciel. Ile mam zalet nie wygadacie. Pracować nie chcę, leń ze mnie wielki. Siorbię po krzakach bimber z butelki.
Ostatnia przedstawiła się Etna – Żaneta. Do mundurka przyczepiła sobie kilka medali od Lonova i założyła czerwony beret.
– Żaneta jestem. Zastępowa. Na leni cięta. Nieugodowa. Robisz co mówię albo nic wcale. Gdy widzę lenia, po głowie walę.
Mali pozostał w tyle, ubrany w cień, dostarczał widzom wyłącznie swój dwugłos.
– Ta nasza trójka, mając zadanie, w las się udała. Na polowanie. By dzika ubić. Zrobić potrawkę. Mieć kolacyjkę. A potem czkawkę.
Akt 2.
Mali: – Poszła drużyna prosto do lasu, by móc powrócić przed obiadem czasu.
Żaneta: – Naprzód drużyno! Za mną! Z odwagą! Rozglądać mi się wkoło z uwagą. Dzik gdy przybieży, czasu da mało. Musimy dzidę wbić w jego ciało!
Ambroży: – Pójdę ja pierwszy, dzidę wnet wbiję. Walczyć ja umiem tym długim kijem!
Kacper: – A idź ty sobie nawet sam jeden. Pokonaj dzików choćby i siedem. Bo dzików siedem to dużo obiadów. Nie będzie trzeba robić wypadów.
Mali: – Tak poszli lasem, aż chrupią liście. Machają bronią swą zamaszyście. Z odwagą spełnią swoje zadanie. Nic na przeszkodzie zuchom nie stanie. Ale uwaga! Żart znika w mig! Z krzaków wybiega prawdziwy dzik!
Akt 3.
Kacper: – Ach, dzik tu przybiegł! Za pieńkiem kucam! Toż to jest bestia większa od kuca!
Ambroży: – To moja szansa. Biegnę z odwagą. Przebiję bydle drewnianą lagą!
Żaneta: – Stać wy matołki! Chłopki szalone! Każdy z was pobiegł w przeciwną stronę! Ten, tu, na oślep, a ten za kieckę. Taką drużyną dowodzić nie chcę. Ruszać tu do mnie. No raz! Do szyku! Złożę ja na was skarg dziś bez liku! To wielka bestia. Kły ma aż trzy. Nas też jest trójka, więc trzymać szyk!
Mali: – Dzik jak zobaczył, co się wyprawia, wybiegł zza krzaków drąc się jak pawian!
W tym samym momencie, zgodnie z planem, wzdłuż sceny przebiegł Brok przebrany w dzika. Za przebranie służyły mu trzy, wytrzaśnięte skądś, autentyczne kły, przyczepione do pyska. Niedźwiedziopies pomimo szczerych chęci, nie umiał utrzymać równowagi. Biegnąc w poprzek sceny potknął się i zarył jednym kłem o deski. Kieł odpadł a zawstydzony Brok uciekł. Naderwał jedną z materiałowych ścian. Vlodo niezgrabnie kopnął kieł za siebie i chyba trafił Maliego w stopę. Usłyszał za plecami stłumione przekleństwo. Treść tego, co pomyślała Etna, pominiemy.
Akt 4.
Mali pozbierał się i kontynuował: – Wprost w naszą trójkę dzik szybko biegnie. Kacprowi mina natychmiast rzednie. Za pień się chowa. Tyłek chce zachować. Oj, nie mógł gorzej się Kacperek schować. Nie uprzedzajmy tego faktu. Wszak to treść niniejszego aktu.
Kacper: – Za pieniek się chowam, bo pupa mi cenna. Oba moje pośladki łączy miłość wzajemna.
Mali: – Żaneta, gdy to tylko zobaczyła, wnet się na dzika dzielnie rzuciła. Ambroży na pomoc również wyskoczył. Lecz w kałużę wdepnął. Skarpetę zamoczył.
Żaneta: – Dogonić dzika szansy żadnej nie mam. Pobiegnie, gdzie zechce. Będzie, gdzie go nie ma.
Ambroży: – Ja również rady niestety nie dam. Biegnie ku Kacprowi! Oj będzie bieda!
Mali: – Dzik się wymyka. Skręt robi gładki. Za pieniek wbiega. Wprost w Kacpra pośladki!
Kacper: – Auuua! Co za ból! Zupełnie jakbym usiadł na ul! Wbiła mi bestia swoje wielkie kły. Dodatkowe dziury mam teraz trzy!
Akt 5.
Mali: – Tak oto widzicie lekcję odwagi. Kacper już sobie z pupą nie radzi. Dziurę miał jedną, teraz ma cztery. Niektóre mniej są dziurawe sery.
Ambroży: – Mogłeś pracować z nami w zespole. Dzisiaj nie będzie dzika w rosole.
Żaneta: – Mogłeś nas wspierać, Kacprze kaprawy. Już się nie przydasz. Jesteś dziurawy.
Kacper: – Mogłem pracować, wykonać zadanie. Nie pracowałem i dostałem w...
Kilka przerwała i rozejrzała się po publiczności. Przesadzili z żartami. Jeszcze nie za mocno, ale przesadzili. Urwała kwestię i szturchnęła Vloda. Etna też zrozumiała o chodzi. Elegancko pokłonili się publice. Mali też wysunął się z cienia i złożył ukłon. Aplauz dostali średni. Mieszkańcy klaskali bez wymuszenia, ale było im daleko do entuzjazmu. Etna od razu zaczęła rozmyślać, jaka to premia właśnie im przepadła.
Tak, czy siak, brawa były, obiad i kolacja też. Kiszko okazał się bardziej zadowolony niż przeczuwali. Znalazły się solidne bochny świeżego chleba, naboje do karabinu, kanistry wody i samogonu. Mali szybko wziął się za testowanie tego ostatniego, bo jak mówił „jeśli gardła nie pali to niech chociaż przeczyści”.
Lonov był szczęśliwy. Trzy kły w dupę lenia! Tak! To mu się podobało. Właśnie dlatego podarował Kilce całkiem ładną kuszę. Brok nic nie dostał. Odkąd zwiał ze ceny, trzymał się blisko Tuova. Zasmucony czekał na wymarsz grupy.
Porządek, panujący w osadzie, zachęcał, by jeszcze kilka dni zostać. Grupa jednak wiedziała, że miejscowi negatywnie spojrzą na nich już po kilku dniach choćby nawet aktywnego, ale jednak odpoczynku. Dlatego pora wymarszu przyszła szybciej niż sraczka po kapuście. Pierwszym sygnałem była propozycja Lonova, by grupa łopatami wyrównała plac w miejscu, gdzie stała scena.
Zebrali się zatem i udali do bramy. Autobus sunął ku bramie nie poganiany przez Etnę pedałem gazu. Mali siedział na dachu i rzucał dzieciom własnoręcznie narysowane obrazki reklamujące przedstawienia. Etna, nudząc się z kółkiem, kombinowała jak przekonać Kilkę do oddania kuszy. Kilka kombinowała jak naprawić rozregulowaną dumę Broka. Vlodo szedł za autobusem i z doskonale udawanym zainteresowaniem rozmawiał z Lonovem o bieżących problemach osady. Upewniał się w ten sposób, że ich kolejna wizyta będzie mile widziana. Zbliżając się do bramy przerwał na chwilę słuchanie o odstraszaniu szkodników z pól. Zaciekawiła go bowiem pewna postać.
Przy bramie na drewnianym pudle siedział stary, siwy człowiek Co dziwne, nie miał żadnej mutacji. Na kocyku, rozłożonym przed sobą, miał kilka narzędzi i małych elementów z drewna i metalu. Miejscowy biznesmen sprzedający rękodzieło.
Vlodo odczuł nagłą i silną potrzebę rozmowy z tym człowiekiem. Zupełnie ignorując Lonova, przycupnął przed starcem. Siwy odezwał się pierwszy.
– Wiedziałem, że nie odpuścisz. Przeniosłem się pod bramę, żebyś mógł mnie wypatrzeć. Pytaj, o co masz pytać.
Następnie stary zamilkł spuszczając głowę.
Trybiki w głowie Vloda zazgrzytały o siebie. Potrzebował chwili na zebranie myśli i odpowiedź.
– Skąd wiedziałeś, że będę Cię szukał? Skąd wiesz, o co chcę zapytać? – zapytał zaskoczony.
– Jestem stary, starszy niż myślisz. Wychowałem Kiszko, pomagałem mu zakładać tę osadę. Widziałem takie żubry, jak ten wasz Tuov, wyrastające od cielaka. Wydaje Ci się, że historia o tobie i Lenie to stary zamknięty rozdział. I tu masz rację. Wydaje Ci się.
– Skąd wiesz o Lenie? To było lata temu – oczy Vloda rozszerzyły się. Wojaka w jednej chwili nawiedziły demony z bardzo dawnej przeszłości.
– Wystawiliście o tym przedstawienie. Kiedyś. Dla karawany, która wiozła jadalne mrówki na handel wzdłuż zachodniego szlaku. Starzec bez trudu zachował obojętność w głosie. Zdawał się nie widzieć rozszerzających się źrenic wojaka
– To było lata temu – odparł Vlodo. Jego pewność siebie parowała jak obsikiwany śnieg.
– Byłem w tej karawanie, Vlodo. Nie pamiętasz mnie. Nie byłem siwy. Nie majsterkowałem. Ale zapamiętałem, co mówiliście. Zdarzało mi się wypytywać tu i tam o tę twoją Lenę.
– Graliśmy to tylko raz. Wiesz o tym?
Wojak powoli dochodził do siebie po mentalnym kopniaku w łeb.
– Domyślam się, bo grałeś tak emocjonalnie, że kobity z naszej karawany chciały się z tobą upić. A teraz posłuchaj. Przez lata tułaczki i później, w trakcie budowy Zagajca, usłyszałem o Lenie tylko raz. Jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć idź do Bagilca. Byłeś tam kiedyś?
– Nie.
– Idź tam i pytaj o Umiącą. Umiąca tam rządzi. Umiąca Ci powie. Jest już stara i siwa jak ja. Nie lekceważ jej. Przekaż wyrazy szacunku ode mnie. Jestem Ordon. Zaufaj mi. Ona pamięta.
Teraz to Ordon spuścił głowę a potem zakręcił korbą wystającą z bocznej ścianki pudła, na którym siedział. Pudło było swego rodzaju katarynką. Vlodo nie znał się na muzyce. Przysiągłby jednak, że gdyby napisać słowa do melodii, którą grała ta katarynka, to musiałyby być o utraconej miłości.
Lonov skończył palić kiepa. Raczył się nim zamiast słuchać sensacji Ordona. Potem bez słowa odprowadził grupę do bramy. Wyczekiwanie zakończenia rozmowy tych dwóch, wyczerpało jego zapasy empatii. Już za bramą Etna wyłączyła silnik, zaprzęgła Tuova i grupa ruszyła w swoją stronę. Z platformy obserwacyjnej obozu pomachał im Kiszko i kilku małych harcerzy. To był koniec wizyty w Zagajcu.
ROZDZIAŁ 2. W DRODZE
Brok wlókł się za autobusem, zżerany poczuciem winy za zepsucie przedstawienia. Nikt żalu do niego nie miał, bo potknięcie wywołało radość publiczności (przekonanej, że tak miało być). Granie komedii daje to samo co wizyta w obwoźnym burdelu – możliwość bezkarnej wpadki.
Póki co szli zachodnim szlakiem. Był na tyle bezpieczny, że wiódł starą asfaltową drogą. Po swojej lewej mijali co prawda gęsty las, ale po prawej mieli widok na szerokie koryto rwącej (i zapewne przepełnionej zmutowanym życiem) rzeki. Wypatrywali zagrożeń od strony lasu, a rzece zabierali wodę i ryby. Wędkowanie było opanowane. Brok łapał rybę i przynosił w zębach do Maliego, który pałką zmieniał ją w denatkę i przyrządzał. Czasem ryby bywały na tyle duże i zajadłe, że potrzebny był (zamiast pałki) bełt z kuszy Kilki albo kulka z automatu Vloda. Grupa naradziła się już co do nowego kierunku wędrówki. Z jednej strony obawiali się nieco zagrożeń, czających się w okolicach Bagilca. Z drugiej jednak, rozmowa z Ordonem była na tyle intrygująca, że Vlodo nie miał problemów z przekonaniem reszty ekipy do tego kierunku. Etna zgodziła się z innego powodu – w Bagilcu dawno nikt nie gościł. W graniu dla miejscowych była szansa na dobry zarobek. Jeżeli miejscowych w osadzie nie będzie, to będzie co plądrować. Nie miała złudzeń, że ta druga możliwość była wysoce prawdopodobna. Kraina, ku której zmierzali, była bagnista i niebezpieczna. Karawaniarze często opowiadali o bujnej roślinności, zniszczonych drogach, czających się na poboczach oślizłych drapieżnikach i wszechobecnej mgle. Bagilec był azylem totalnym, wiele z tego, co o nim wiedziano, było zmyślane na bieżąco podczas bimbromaratonów w knajpach. Mało kto wiedział naprawdę, czy osada faktycznie jeszcze stoi i kto w niej mieszka.
– Zatrzymajmy się tutaj – zdecydowała Etna.
Niedaleko stała stara podniszczona stacja paliw.
– Wyprzęgamy i nocujemy? – zapytała Kilka.
Było popołudnie, więc mogli ruszyć dalej, ale najwyraźniej też chciała odpocząć. Kilka więcej by od siebie nie dodała, więc Etna zgodziła się od razu. Najwyraźniej chodziło o pewne cyklicznie występujące u kobiet zjawisko. Grupa zajechała na stację. Kilka poszła drzemać do przyczepy. W szczegóły tej decyzji nikt nie wnikał.
Brok nie chciał iść na ryby. Wolał pilnować przyczepy. Tym razem wędkarzem został Tuov. Patent polegał na tym, aby rozciągnąć siatkę między rogami żubra, namówić go do wejścia do rzeki i opuszczenia wielkiej jak czołgowa wieża głowy wprost do wody. Musiała przy tym być osoba z bronią, bo zdarzały się potem w siatce groźne osobniki, które Tuov ledwo mógł donieść na brzeg. Poszedł Mali z kuszą Kilki.
Etna i Vlodo wyszli rozejrzeć się po okolicy. W takich czasach dobrze jest rozeznać otoczenie przed przytuleniem Morfeusza.
– Jak myślisz, co będzie w Bagilcu? – zapytała szefowa grupy swojego wiernego przyjaciela.
– Myślę, że to osada jak każda inna. Może trochę bardziej odjechana. Wiesz, ludzie koloryzują to, czego nie znają. Mało kto tam był.
Mówiąc to Vlodo poprawił karabin na ramieniu i z ciekawością zaglądał przez brudne szyby do budynku stacji.
– Mnie bardziej martwi to, dlaczego mało kto tam był. Mamy tylko dwóch strzelców. A to i tak dzięki kuszy od Lonova. Inaczej polegalibyśmy tylko na tobie i Broku. To trochę mało.
– Wiem. Jeśli zrobi się gorąco, nie brniemy dalej. Nie mam zapasowego życia. Nie będę ryzykować. Co z Kilką?
– Ma te dni. Niech śpi. Okolica wygląda na spokojną. Można nocować. Zobacz, Tuov zgodził się łowić.
Wielki łeb wynurzył się z wody, a w siatce rzucało się kilka dużych ryb. Dwie udało się żubrowi donieść na brzeg. Wypadły na asfalt trzepocząc ogonami. Najcięższa została w siatce.
– To Zębacz! Strzelaj Mali! – Vlodo rozpoznał kształt mięsożernego potwora w siatce.
Smaczna i mięsista ryba, niestety z dużym potencjałem do zniszczenia siatki albo (co gorsza) do zranienia Tuova.
Mali wycelował uważnie i posłał bełt w rybę. Na szczęście dla niego (i Tuova) trafił tam, gdzie chciał i rzucający się w siatce kształt zastygł w bezruchu. Tuova, otrząsając się z wody i krwi, z obrzydzeniem rzucił rybę na asfalt. Mali pospiesznie odpiął siatkę spomiędzy rogów. Żubr w gniewie trącił zębacza rogiem i pomrukując przeszedł się na parking by osuszyć futro w słońcu.
– Oczy z tyłu głowy gołąbeczki albo coś zje na obiad kucharza i naszą kolację! – krzyknął Mali i wziął się za oprawianie ryby.
Nie potrafił obrócić głów w różnych kierunkach, więc kiedy się nad czymś koncentrował, patrzył na to czterema oczami.
– Spokojne twoje rozczochrane – odparł Vlodo i na poparcie słów zdjął karabin z ramienia. – Etno, chcesz tu ze mną zostać czy pogadasz z Kilką?
– Z Kilką nie da się od tak pogadać. Dlatego jest Kilką a nie Kilkadziesiątą. Sama przyjdzie. Albo wyżali się Brokowi. To nic poważnego, Vlodo, wierz mi.
– Opowiesz kiedyś o niej? Wiem tylko, że zaczynałyście we dwie, że znalazłaś ją kiedyś jak jechała na oklep na wygłodzonym Broku. Mówiłaś coś o rannnej stopie. Chciałbym wiedzieć coś więcej o tej dziewczynie, ale nie wiem co.
Vlodo, jako stary wojak, nie obawiał się o utratę wizerunku obnażając empatię.
– Niewiele więcej wiem.
Etna przybrała minę mówiącą, że nie lubi tego tematu.
– Wiem, że uciekała skądś, ale nie wiem dokąd. O nikogo mnie nie pytała. Tak, gdy ją znalazłam, miała poranioną stopę. Poważnie. Na szczęście, gdy ją spotkałam, nie było jeszcze tak źle. Poszłyśmy do karawany Mobilnych. Mieli lekarza. Ledwo, ale wyleczył jej stopę. Praktycznie uratował ją od amputacji. Wziął za to sporo moich zapasów. Chciał też ode mnie „tego” i „to” dostał. Aż tak żal mi było tej dziewczyny.
– Ok, wystarczy, nie zmuszaj się. Może kiedyś wieczorem, przy tej przepalance od Zagajców, opowiesz więcej.
– Może. I dobrze, że dali nam jej tak dużo. Tyle będzie mi trzeba. Pamiętaj Vlodo, że jesteś tu najkrócej i musisz mało pytać, a dużo patrzeć żeby się zazębić. Widzę, że Mali jest bardzo po twojej stronie. Bierze celowo robotę na boku żebyśmy mogli pogadać. Ale ze mną będzie trudniej, a Kilka to już szczyt góry. Dobrze mnie zrozum. Śnieg, lód, a na szczycie cholerny yeti. Zapamiętasz?
– Zapamiętam. Zostanę na warcie na dachu stacji. Całą noc. I tak bym nie zasnął. Zawołacie na rybkę czy ktoś doniesie?
– Nikt nie będzie tam właził z twoją michą Vlodo. Zawołamy.
Dwie godziny później michę pełną soczystego mięsa przyniósł Mali. Jeszcze miał na sobie biały fartuch poplamiony krwią. Humor mu raczej dopisywał. Było jasne, że już jadł.
– Witaj, komandosie. Drapieżna ryba dla drapieżnego kolegi. Co wypatrzyłeś?
– Nic. Spokojnie tu. Jęczy coś w lesie. Nieduże. Jeden głos. Na moje wilkowaty. Jeśli sam jest to nie podejdzie. Ale będę czujny. Dzięki za kolację.
– Jak idzie z Etną?
Mali usiadł wygodnie na skraju dachu. Przez chwilę napawał się widokiem głębokiej zieleni. Potem wytarł spocone ręce w fartuch i zaczął skręcać papierosa. Widać było, że zdawkowa odpowiedź Vloda tak czy siak skończy się drążeniem tematu. Vlodo wyczuł intencję karła. Westchnął i kontynuował.
– Chujowo. Nie ufa mi. Ma mnie za goryla. Może i sympatycznego, ale goryla. Pewnie gdybym zgubił broń albo dał sobie odgryźć grabę, to wykopałaby mnie z grupy.
– Wcale nie. Wiesz, sporo już widziałem tymi czterema gałami. Ludzi, zwierząt i ludziozwierząt. Mutantów, hybryd. Roślinę zjadającą psa. Psa zjadającego gówno. Chociaż słyszałem, że to akurat widywało się już wcześniej. Chcę ci powiedzieć, że dobrego człowieka rozpoznam tak, jak ty strzelasz. Czaisz? Bez pudła. Kazała ci nas obserwować i wczuwać się?
– Tak.
– To się kurwa wczuwaj. Co masz do roboty? Czasami jeszcze wyjdź na scenę albo zastrzel jakieś paskudztwo zanim odgryzie mi dupę. Lubię swoją dupę. Jaja mam dwa, nerki dwie, głowy dwie, a dupę jedną. Więc jej broń. Brok wszystkiego nie załatwi.
– W sumie...
Vlodo podrapał się po głowie, a właściwie po hełmofonie.
Mali wyjął spod fartucha manierkę z przepalanką. Popatrzył na wojaka porozumiewawczo. Długą chwilę później byli już po kilku głębszych. Podziwiali czerwień zachodzącego słońca (mając twarze w tym samym kolorze).
– Przyszedłeś w fartuchu, żeby schować manierkę?
Vlodo wspinał się na szczyty domyślności.
– Tak, ale jest coś jeszcze. Moja robota.
Karzeł wyjął spod fartucha bełt kuszy. Bełt zakończony zębem.
– Pokaż.
Vlodo pooglądał wynalazek przyjaciela.
– Patentu nie zgłaszaj, bo widywałem już ostrza z zębów Zębaczy, ale wpadłeś na to sam, więc tak czy owak dobra robota.
– Nada się? Mutanta przebije?
– Przebije. Ale dla spokoju ducha jest druga kusza w drużynie... eee, w trupie, potrzebna. Kiedyś możemy wpaść w takie bagno, że i z Brokiem wszystkiego nie załatwię.
– Zrobi się. Jakieś ryby na drugą kuszę wymienimy. Jutro nałowię, oporządzę i zakonserwuję. Będą kuszy warte. Strzelać nauczysz?
– Przecież umiesz. Zębacza zabiłeś. Gładko w skrzela bełt poszedł.
Vlodo nie krył szacunku za elegancki strzał, który wysłał zębacza do rybiej Walhalli.
– Vlodo, ty wojak jesteś. Gdzie mi tam do ciebie. A rybie w łeb celowałem. Naucz.
– Nauczę.
Dalszy ciąg przygód w pełnej wersji książki.