Przedsionek - ebook
Witaj u progu zaświatów. Tu zostaniesz osądzony.
Dwudziestoośmioletnia Ina, utalentowana graficzka, ma w życiu jasno wyznaczony cel – rozwój zawodowy. Jej codzienność jest przewidywalna, pozbawiona zwrotów akcji i silnych emocji.
Wszystko się zmienia, kiedy w trakcie spaceru trafia do miejsca, którego próżno szukać na jakiejkolwiek mapie – miasta zawieszonego między światami, zamieszkanego przez istoty rodem ze słowiańskich mitów i legend.
Zwodzona przez potężne siły i kuszona obietnicą niezwykłości, Ina coraz głębiej zanurza się w Przedsionek. Otrzymuje rolę, która miała być zaszczytem – reprezentantki ludzi w sądzie istot z zaświatów – lecz bycie ławniczką okazuje się tylko złudzeniem wpływu.
Nie przeczuwa jeszcze, jak wysoką cenę przyjdzie jej zapłacić za podejmowane decyzje. Gdy na szali znajdzie się jej bezpieczeństwo, może być już za późno na powrót do starej rzeczywistości…
Dwudziestoośmioletnia Ina, utalentowana graficzka, ma w życiu jasno wyznaczony cel – rozwój zawodowy. Jej codzienność jest przewidywalna, pozbawiona zwrotów akcji i silnych emocji.
Wszystko się zmienia, kiedy w trakcie spaceru trafia do miejsca, którego próżno szukać na jakiejkolwiek mapie – miasta zawieszonego między światami, zamieszkanego przez istoty rodem ze słowiańskich mitów i legend.
Zwodzona przez potężne siły i kuszona obietnicą niezwykłości, Ina coraz głębiej zanurza się w Przedsionek. Otrzymuje rolę, która miała być zaszczytem – reprezentantki ludzi w sądzie istot z zaświatów – lecz bycie ławniczką okazuje się tylko złudzeniem wpływu.
Nie przeczuwa jeszcze, jak wysoką cenę przyjdzie jej zapłacić za podejmowane decyzje. Gdy na szali znajdzie się jej bezpieczeństwo, może być już za późno na powrót do starej rzeczywistości…
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8373-809-3 |
| Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
*
Ostatnimi czasy nie miałam głowy do niczego, co nie było związane bezpośrednio lub pośrednio z pracą. Pomyślałam nawet przez krótką chwilę, że jestem nudna. Nie spotykałam się z ludźmi, nie chodziłam do kina, na randki, obiadki do przyszłej teściowej czy gdziekolwiek indziej, gdy nie byłam do tego zmuszona. Reprezentowałam świetny przykład starej panny w wieku dwudziestu ośmiu lat i z facetem u boku. Chociaż ta ostatnia kwestia była prawdziwa jedynie połowicznie. Zamieszkaliśmy z Filipem razem w domu, który udało nam się kupić za grosze, gdzieś na końcu świata, cywilizacji i czasu (czytaj: na wsi przez wielkie W), ale przynajmniej byliśmy blisko mojej przyszłej teściowej. Tak, chłopak definitywnie miał problem z odcięciem pępowiny, co przeszkadzało mi jedynie na początku naszego związku. Mogłam skupić się na pracy, nie gotować, kiedy nie miałam czasu lub gdy pochłaniało mnie zlecenie. Bywało więc, że nie widywaliśmy się niekiedy kilka dni i wcale nam to nie przeszkadzało. Odpowiadał nam styl życia starego małżeństwa, a siły skupialiśmy na karierze. Filip był prezesem drukarni, a ja grafikiem. I byłam w tym dobra. Żebym stała się jeszcze lepsza, zamieszkamy na totalnym zadupiu. Uległam namowom narzeczonego, zgadzając się, że wieś to synonim ciszy i spokoju. Sąsiedzi nie mieli nawet psa, a najbliższe miasto znajdowało się dwadzieścia kilometrów stąd. Łagodny klimat, sielskość i świeże powietrze dobrze wróżyły aurze skupienia. Przerywana mogła być jedynie pojawieniem się w domu Filipa.
– Cześć, kochanie!
Wpadł jak wiatr do pokoju i potknął się o karton, którego jeszcze nie rozpakowaliśmy. Przeprowadziliśmy się już dwa miesiące temu, ale wciąż brakowało na to czasu.
– Przydałoby się zrobić z tym porządek.
– Może poproszę mamę?
Spojrzałam na niego z politowaniem. Ugryzłam się w język, żeby nie powiedzieć, że od czasu do czasu mogłaby go też podetrzeć. Czasami, gdy czułam stres związany ze zbliżającym się terminem zlecenia, bywałam nieznośna. Na swoje usprawiedliwienie miałam to, że zdawałam sobie z tego sprawę.
– Jak chcesz – odparłam bez przekonania.
Skupiłam wzrok na ekranie, ale mój umysł błądził jeszcze wokół propozycji Filipa. Może tak byłoby lepiej? Nie musiałabym się dłużej przejmować tymi wszystkim gratami, gdybym oczywiście w ogóle się nimi przejmowała. Nie przeszkadzały mi wciąż nierozpakowane szklanki czy ubrania. Gdy potrzebowałam czegoś, co było jeszcze spakowane, wygrzebywałam dokładnie to, czego szukałam, i zamykałam karton. W ten sposób rzeczy układały się same. Co prawda bardzo powoli, ale nie było konieczności marnowania czasu na błahostki.
– Jak ci idzie?
Filip zajrzał mi przez ramię. Pokazałam mu moje nowe zlecenie.
– Świetne.
– Dzięki, też tak uważam – odparłam bez skrępowania.
Narzeczony cmoknął mnie w policzek.
– Dobra, mała, lecę do pracy, wpadłem tylko po papiery.
Chwilę później już go nie było. Mogłam znowu skupić się na robocie. Oderwałam się tylko na sekundę, żeby zrobić sobie dolewkę kawy. Była moim drugim i ostatnim uzależnieniem, pomijając pracę. Ta zawsze była na pierwszym miejscu. Bez reszty mogłabym się jakoś obyć. Potrzebowałam wielkiego sukcesu, dzięki któremu ustawię się na resztę życia.
Wracałam z kuchni do pokoju, który dostał miano biura. Zaraz po przekroczeniu progu potknęłam się o karton – dokładnie ten sam, który wcześniej zaatakował Filipa – zahaczyłam o kable, rozlałam kawę i zatrzymałam się na stojącym naprzeciwko regale. Zrzuciłam kilka książek i katalogów.
– Cholera – syknęłam.
Narobiłam bałaganu i mało nie zrzuciłam komputera. Posprzątałam naprędce i spojrzałam w ekran. Był czarny.
Poruszyłam myszką, ale nic się nie zmieniło. Widziałam swoje własne odbicie w ekranie i coraz większą trwogę i frustrację malującą się na mojej twarzy. Oby to był tylko tryb uśpienia – pocieszałam się w myślach, gdy zimny pot oblał mi ciało. Kliknęłam jeszcze kilka przypadkowych klawiszy na klawiaturze. Komputer nadal nie reagował. Padłam na kolana i przeczołgałam się pod biurkiem. Szybko znalazłam powód. Potykając się o karton, pociągnęłam kable i odcięłam dopływ prądu.
– Szlag!
Tkwił we mnie jeszcze cień nadziei, że zapisałam projekt, chociaż nie miałam w zwyczaju tego robić. Spięłam kable, wróciłam do biurka i włączyłam sprzęt. Oblała mnie kolejna fala zimnego potu.
Tyle pracy poszło na marne!
Wyszłam z pokoju. Narzuciłam na siebie bluzę Filipa, wzięłam klucze od domu i poszłam rozejść negatywną energię. Przeszłam polną ścieżką prowadzącą do naszego domu i ruszyłam w stronę, gdzie nikt nie mieszkał. Nie miałam ochoty na pogaduchy. Postanowiłam też rozpakować po powrocie kartony.
Na rozdrożu skręciłam lekko w prawo. Po lewej stronie stał opuszczony dom, który właśnie przechodził remont i pewnie niebawem ktoś go kupi. Jakiś kretyn. Taki jak my, na przykład.
Idąc przed siebie, znalazłam się na wąskiej ścieżce biegnącej lekko w dół poprzez niezbyt głęboki wąwóz. Droga porośnięta była chwastami: chabrami, przytulią i mikołajkiem polnym. Z czasem zwykłą ubitą ziemię zastępowały zwarcie poukładane kamienie. Widok był przyjemny dla oka. Wzdłuż ścieżki rosły drzewa z rozłożystymi koronami. Gdy poszłam trochę wyżej, a wąwóz zrobił się płytszy, zobaczyłam, że znajduję się pomiędzy polami zboża. Lubiłam fotografować takie miejsca, by później móc się nimi inspirować lub sprzedawać zdjęcia na Stocku.
Wspięłam się na górę i rozejrzałam się uważnie. Postanowiłam wrócić tu z aparatem, gdy już oddam obecny projekt. Widok falistego pola opadającego i wznoszącego się aż po horyzont, poprzecinanego jedynie cienkimi niteczkami – śladami po maszynach rolniczych – był hipnotyzujący. Tańczące na wietrze zboże zachowywało się tak, jakby ktoś przegarniał je ogromną dłonią. W oddali zauważyłam jeziorko otoczone ze wszystkich stron drzewami.
Wróciłam na kamienną drogę i przeszłam dalej, aż do rozstaju dróg. Jedna z nich biegła w stronę jeziora, druga wprost na ogromne drzewo – majestatyczny dąb. Pomyślałam wtedy, że nigdy nie zbraknie mi tutaj inspiracji. To dobry znak.
Odzyskałam spokój, co oznaczało, że mogę wrócić do domu, do pracy. Czułam stres. Zazwyczaj panowałam nad sobą, ale stawka była wysoka – pracowałam dla dużej firmy o zasięgu międzynarodowym, a mój szef uchodził za perfekcjonistę. Praca marzeń nie przyszła mi łatwo, ceniłam ją sobie ponad wszystko. Wciąż musiałam pokazywać się z najlepszej strony, a każdy projekt miał być lepszy od poprzedniego.
Chciałam pomaszerować prosto do domu, ale zarośnięta droga była tak kojąca, że mimowolnie wybrałam niespieszny spacer. Wkrótce zaczęło się robić ciemno. Wróciłam do biura. Kartony odstawiłam pod ścianę, nie zaprzątając sobie nimi głowy. Teraz musiałam skupić uwagę na dokończeniu zlecenia. Zaopatrzona w spokój i ciszę pracowałam do późna, a efekt był ponadprzeciętnie dobry. Nigdy nie oddawałam projektu, z którego nie byłam dumna.
*
Obudziłam się wraz ze słońcem i świergotem ptaków. Wcześniej nie doświadczałam natury tak jak teraz. Moi rodzice pracowali i mieszkali w mieście, i odkąd się urodziłam, tkwiłam w betonowej dżungli. Zanim się zdecydowaliśmy, byłam pełna obaw, nie wiedziałam, czego się spodziewać. „Gdy znudzi ci się biuro, możesz wyjść do ogrodu czy na taras. Na świeżym powietrzu myśli się najlepiej. I żaden sąsiad z wiertarką nie zakłóci ci spokoju” – mówił Filip, i tymi słowami mnie przekonał.
Budynek był niewielki, przykryty szarym, lekko spadzistym dachem. Elewacja miała barwę brudnobiałą i zachodziłam w głowę, czy to celowo wybrany kolor, wynik pomyłki, czy warunków atmosferycznych. Jako grafik musiałam żyć za pan brat z kolorami, a ten okropnie mnie irytował za każdym razem, gdy go widziałam. Na szczęście wnętrze było o niebo lepsze. Cieszyła mnie mała wiejska kuchnia, zupełnie nowa, do której sprowadziliśmy nowoczesne sprzęty. Nie gotowaliśmy z Filipem wiele, więc na okazjonalne fanaberie była idealna. Dalej salon, w którym zmieściły się duża kanapa, stół z krzesłami, komoda, regał i telewizor – wszystko, czego nam trzeba. Blisko okna znajdował się niewielki kominek, w którym rozpaliliśmy ogień pierwszej nocy po naszej przeprowadzce i razem stwierdziliśmy, że ilość sprzątania po takim wybryku jest nieadekwatna do przeżyć z nim związanych. Naprzeciw salonu było wejście do łazienki – nowej, schludnej, bez polotu, ale to najmniej istotne. Na końcu korytarza były jeszcze dwa pomieszczenia: sypialnia i moje biuro.
– I co o tym myślisz? – zapytał narzeczony, gdy przyjechaliśmy tu po raz pierwszy.
– Jest w porządku. – Rozejrzałam się jeszcze raz po salonie.
Matka Filipa rozmawiała z agentką nieruchomości; dały nam chwilę.
– Tylko? Myślałem, że będziesz zachwycona.
– Jak daleko jest stąd do miasta? I do sklepu? – zastanawiałam się głośno.
– Nie przesadzaj, to nie koniec świata. Sklep jest po drodze, a do Radziejewa będziemy mieli jakieś dwadzieścia kilometrów. I tak będziemy wciąż tam jeździć.
Brakowało mi spokoju. W mieszkaniu w Radziejewie wcale nie mogłam się skupić. Hałasy sąsiadów doprowadzały mnie na skraj wytrzymałości i przyprawiały o ataki migreny. Ponadto było ciasno, pod blokiem wciąż coś się działo.
– Jeżeli się nie odnajdę, sprzedajemy ten dom – stwierdziłam, wyglądając na taras, skąd otwierał się widok na mały zagajnik i pola.
– Zgoda. – Filip był zachwycony. – I do mamy będzie niedaleko – dodał, na co westchnęłam ciężko.
– Może zamieszkaj z mamusią, będę miała jeszcze więcej spokoju.
– Oj, daj już spokój.
– Poczekaj, aż będziesz miała swoje dzieci – rzuciła bez urazy w głosie pani Kasia i poklepała Filipa po ramieniu. – Też zapragniesz zatrzymać je u siebie jak najdłużej.
Roześmiałam się. Mój facet pociągnął mnie w stronę tarasu. Otworzył drzwi i wyszliśmy na zewnątrz.
– Spójrz tylko. – Machnął ręką, wskazując rozciągający się przed nami sielski widok. – Powiedz mi, że nie chcesz tu pić porannej, leniwej kawy, że nie zainspirują cię pasące się w oddali krowy i beczące owce. No przyznaj, jest tu spokój i cisza, prawda? A tego chcieliśmy.
Rzeczywiście słychać było tylko odgłosy natury: ptaki, szum wiatru i bzyczenie budzących się po zimie owadów.
– Tylko czy ta cisza nie okaże się bardziej denerwująca od hałasu?
– Józia, jak ty coś wymyślisz…
I właśnie w ten sposób staliśmy się właścicielami domu na zadupiu.
*
– Dzień dobry! – zawołał kobiecy głos dochodzący z korytarza.
Spojrzałam w sufit i zapytałam tego, który tam siedzi, dlaczego przyszła akurat teraz. Wyszłam naprzeciw przyszłej teściowej.
– Dzień dobry, co słychać?
– Wszystko w porządku, przyniosłam wam zapiekankę. Akurat zrobiło mi się więcej i pomyślałam, że po drodze ją podrzucę.
– Po drodze? – zapytałam kpiąco. – Ten dom jest po drodze do niczego – smęciłam, ale przejęłam obłędnie pachnące danie.
Pani Kasia roześmiała się i podrapała po karku.
– Czepiasz się szczegółów.
Uwielbiałam w tej kobiecie to, że nie czułam się przy niej jak przy kimś, przed kim musiałabym pokazywać się z dobrej strony. Od początku zapałałyśmy do siebie sympatią i czasami znajomi żartowali, że jestem z Filipem tylko po to, żeby za teściową mieć właśnie ją.
– Kawy? – Ruszyłam w stronę kuchni, gdyż czułam, że się zgodzi.
– Nie chcę ci przeszkadzać – odparła, ale szła zaraz za mną. – Filip mówił o jakichś kartonach, które przydałoby się rozpakować.
Przewróciłam oczami, włączając ekspres.
– Poradzimy sobie z nimi. Może do końca roku. Maksymalnie do kwietnia.
Pani Kasia roześmiała się, czując moją ironię.
– A jak tam kotki? Znalazła już im pani dom?
– Gdzie tam. – Przyszła teściowa machnęła ręką i usiadła na wysokim stołku przy szafie. Wiedziałam, że szybko nie pójdzie. Przyniosła nam jedzenie, więc uznałam, że wypadałoby chociaż wypić z nią kawę. – Wokół mnóstwo niewysterylizowanych kotów i co sąsiad, to gromada zwierząt. – Popatrzyła za okno i widziałam, że coś wpadło jej nagle do głowy. – A może chcielibyście kota? Albo dwa? Tak tu spokojnie i cicho i nie macie dzieci ani psa nawet. To może chociaż kotek?
– I dokładnie o ten spokój mi chodziło. Pani Kasiu, przecież pani o tym dobrze wie. – Spojrzałam na nią z wyrzutem.
– Wy i ta wasza kariera. – Machnęła na mnie ręką, jakbym serwowała jej stek największych bzdur. – A kotki mogą biegać sobie po dworze, tylko dwa razy dziennie wrzuciłabyś im trochę jedzenia i nalała świeżej wody. Wiesz, co się dzieje z zaniedbanymi zwierzętami porzuconymi na pastwę losu albo oddanymi do schroniska?
– Nie zmiękczy mnie pani. – Popatrzyłam na nią najbardziej obojętnym wzrokiem, na jaki umiałam się zdobyć.
– Jesteś bez serca.
– Ale one mają dom.
– Nie zaopiekuję się dziewięcioma kotami. Może chociaż na jakiś czas przygarniesz dwa albo trzy?
– Albo dziewięć? – zapytałam, zanim siorbnęłam kawy.
– No, idealnie! – Pobudziła się i z szerokim uśmiechem spojrzała na moją poważną twarz. Zaraz także spoważniała. – Chociaż dwa, dopóki nie znajdę im domu. Proszę… – Popatrzyła błagalnie, stosując na mnie każdą z możliwych technik.
Położyłam czoło na blacie. Jeszcze kotów mi tu brakowało…
– Dziękuję, wiedziałam, że można na ciebie liczyć! A teraz pokaż mi te kartony.
Dokładnie sekundę później postanowiłam nie sprzeczać się z przyszłą teściową. W rezultacie ona całe popołudnie krzątała się po domu i układała wszystko po swojemu. „Tak będzie wam wygodniej, to powinno stać tutaj, a to tam”. I tak godzina po godzinie, aż do wieczora. Ignorowałam ją skutecznie, dzięki czemu udało mi się dokończyć projekt. Wysłałam go do szefa, a jego odpowiedź przyszła po dwudziestu minutach. Był zadowolony, co przełożyło się na moje zadowolenie. Uśmiechnęłam się triumfalnie.
– Co się tak szczerzysz?
– Mój projekt się spodobał.
– Jakby to była jakaś nowość – mruknęła pani Kasia i przestawiała papiery na regale. Patrząc na to, wiedziałam, że gdy tylko ona przekroczy próg, segregatory wrócą na swoje miejsce.
– Dobra, chodźmy napić się wina.
Nie musiałam powtarzać dwa razy. Usiadłyśmy na tarasie. Zrzuciłam buty i wyciągnęłam nogi przed siebie, kładąc stopy na drugim krześle. Przeciągnęłam się i odprężyłam.
– Tu jest tak przyjemnie.
– Cicho.
– Ciekawe, czy koty będą hałasować.
Spojrzałam na panią Kasię groźnie.
– Będą może chodzić za głośno albo nie daj Boże – miauczeć…
– Wtedy je pani z powrotem przywiozę.
– Och, przestań. Może jakiś instynkt macierzyński wreszcie się wam włączy.
– Albo i nie.
– Ale pomyśl, Józia, nie pasowałby tu taki mały, hasający bąbel? Taka słodka dziewczynka? Albo mały urwis? Krzyczałby do ciebie „mamo”… Opatrywałabyś mu otarcia po tym, jak spadł z drzewa, koty miałyby się z kim bawić…
– Ale śmieszne! – Musiałam ją zatrzymać, żeby nie rozpędziła się za bardzo. – Nie mam instynktu macierzyńskiego.
– Każdy ma. – Machnęła na mnie ręką.
– Pani jest za młoda, żeby być babcią.
Łyknęłam wina i zsunęłam się na krześle jeszcze niżej, co w skali wygody dawało mocną dziewiątkę. Przymknęłam powieki i korzystałam z ciepłego popołudnia. Wiaterek przyjemnie omiatał mi twarz i bujał kosmykami włosów, które wysunęły się z warkocza. Ściągnęłam gumkę i palcami rozczesałam jasne pasma.
– Wiesz, jak już poczujesz, że marzysz o dziecku, to nie będziesz w stanie zignorować tego uczucia – nie dawała za wygraną matka Filipa. Kiedy ja myślałam, jak mi błogo, ona wciąż mordowała się z tym tematem.
– A tymczasem zajmę się pracą.
– Tylko ta praca i praca – mruknęła wyraźnie niezadowolona.
– Pracujemy na naszą przyszłość.
– Józka, co ty gadasz? Macie po dwadzieścia kilka lat, powinniście się bawić albo dzieci robić, a nie pracować od rana do nocy.
Mój gość pobudził się nieco bardziej niż powinien i usiadł prosto. Kobieta patrzyła na mnie ciężko, ale nie dałam się złamać. Nie powiem tego, co chciała usłyszeć.
– Przyznaj szczerze, lubisz tak żyć?
– Uwielbiam. Robię to, czego od zawsze chciałam.
– Dlaczego ci nie wierzę?
– Może dlatego, że nie skaczę ze szczęścia, krzycząc, jak to uwielbiam?
Zamknęłam usta przyszłej teściowej na dłuższą chwilę. Mogłam teraz odpocząć od jej ataków. Takie jak ten zdarzały się już wcześniej. Pani Kasia zdawała sobie sprawę, że moje i jej postrzeganie świata, przyszłości i znaczenia szczęścia znacząco się od siebie różniło. Wiedziałam, że z Filipem próbowała przeprowadzać podobne rozmowy, ale osiągała ten sam rezultat. Obojgu nam odpowiadał taki układ – byliśmy idealną parą świetnie się dogadujących, młodych, ambitnych ludzi. Nie trzeba nam było niczego więcej.
– Za mało w was ekspresji – mruknęła.
Nie mogłam się nie roześmiać. Pani Kasia popatrzyła na mnie z politowaniem.
– Tacy już jesteśmy.
– Pamiętam was kilka lat temu! Byliście zwykłymi nastolatkami, a teraz jesteście jak staruszki. Żadnej pasji, żadnych uczuć!
– Pani Kasiu…
– Czy ty wiesz, że ja kocham Jacka ponad życie i nadal potrafimy zachowywać się jak zakochane młodziki? To odświeża związek.
– Nadal mnie pani nie przekonała. To, że nie zachowujemy się jak inni, nie musi oznaczać, że coś z nami nie tak. Miłość ma różne oblicza.
Kobiecie zabrakło argumentów. Zajęłyśmy się spokojnym sączeniem wina i patrzeniem na rolnika w oddali, który chodził od krowy do krowy i palował je kawałek dalej. Lubiłam ten charakterystyczny dźwięk uderzania młota o pal. Słyszałam go tylko tutaj i chyba dlatego, że było mi tu dobrze, stał się on jednym z moich ulubionych odgłosów: wysoki, krótki i głośny, z małym echem. Powtórzony kilkakrotnie, żeby pal mocno wbił się w ziemię.
– Będę się zbierać, zanim Jacek sprowadzi sobie jakąś małolatę do domu. – Pani Kasia roześmiała się i wstała.
– Pan Jacek nie widzi świata poza panią.
– I tobie też życzę, dziecko, takiej miłości.
Jej poważne spojrzenie sugerowało, że uważała nasz obecny związek za popsuty. Nie byliśmy pozbawieni uczuć, byliśmy dojrzali i skupieni na celu. Odprowadziłam moją przyszłą teściową do drzwi; zaraz wsiadła na rower i odjechała. Dzieliło nas kilkanaście kilometrów, ale lekarz zalecił jej dużo ruchu. O alkoholu nie wspominał. Patrząc za odjeżdżającą kobietą, poczułam ukłucie wstydu – nie wiedziałam nawet, co jej dolegało. Czasami myślałam, że jestem po prostu złym człowiekiem i źle lokuję moją energię. Na szczęście takie rozterki szybko mijały i mogłam się skupiać na istotnych sprawach.
Posiedziałam jeszcze chwilę na tarasie, bezczelnie ciesząc zmysły chylącym się ku zachodowi słońcem, posłuchałam grających coraz głośniej owadów i stwierdziłam, że wcale nie jest tu tak cicho. W nocy czasami słyszałam kumkanie żab, zmierzch należał do świerszczy, świt do ptaków, a w ciągu dnia coraz częściej jeździli wokół rolnicy. Świetna sprawa. Pierwszy raz w życiu żałowałam, że straciłam tyle czasu, żyjąc w mieście, i nie było mi dane poznać tego typu doświadczenia wcześniej.
Filip wrócił z pracy tuż po zachodzie słońca. Odgrzałam mu zapiekankę i zjedliśmy na tarasie. Mój chłopak oganiał się co chwila od latających ciem. Bardzo mnie to bawiło, bo wyglądało na to, że ciągną tylko do niego.
– Może to dlatego, że je odganiasz? Siedzisz też bliżej światła.
Filip, najwyraźniej zmęczony już wymachiwaniem rękoma, zajął miejsce obok mnie. Jedna wyjątkowo duża ćma usiadła pod lampą i rozgościła się na ścianie. Podeszłam do niej bliżej, poczułam, że mnie fascynuje. Miała duże, brunatno-szaro-biało-czarne skrzydła złożone do tyłu, prążkowany odwłok i dwa puszyste grzebienie na głowie.
– Odejdź, Ina, ona jest obrzydliwa – powiedział Filip z odrazą.
Ale nie zgadzałam się z nim. Upajałam się nowym życiem.
*
Ostatnimi czasy nie miałam głowy do niczego, co nie było związane bezpośrednio lub pośrednio z pracą. Pomyślałam nawet przez krótką chwilę, że jestem nudna. Nie spotykałam się z ludźmi, nie chodziłam do kina, na randki, obiadki do przyszłej teściowej czy gdziekolwiek indziej, gdy nie byłam do tego zmuszona. Reprezentowałam świetny przykład starej panny w wieku dwudziestu ośmiu lat i z facetem u boku. Chociaż ta ostatnia kwestia była prawdziwa jedynie połowicznie. Zamieszkaliśmy z Filipem razem w domu, który udało nam się kupić za grosze, gdzieś na końcu świata, cywilizacji i czasu (czytaj: na wsi przez wielkie W), ale przynajmniej byliśmy blisko mojej przyszłej teściowej. Tak, chłopak definitywnie miał problem z odcięciem pępowiny, co przeszkadzało mi jedynie na początku naszego związku. Mogłam skupić się na pracy, nie gotować, kiedy nie miałam czasu lub gdy pochłaniało mnie zlecenie. Bywało więc, że nie widywaliśmy się niekiedy kilka dni i wcale nam to nie przeszkadzało. Odpowiadał nam styl życia starego małżeństwa, a siły skupialiśmy na karierze. Filip był prezesem drukarni, a ja grafikiem. I byłam w tym dobra. Żebym stała się jeszcze lepsza, zamieszkamy na totalnym zadupiu. Uległam namowom narzeczonego, zgadzając się, że wieś to synonim ciszy i spokoju. Sąsiedzi nie mieli nawet psa, a najbliższe miasto znajdowało się dwadzieścia kilometrów stąd. Łagodny klimat, sielskość i świeże powietrze dobrze wróżyły aurze skupienia. Przerywana mogła być jedynie pojawieniem się w domu Filipa.
– Cześć, kochanie!
Wpadł jak wiatr do pokoju i potknął się o karton, którego jeszcze nie rozpakowaliśmy. Przeprowadziliśmy się już dwa miesiące temu, ale wciąż brakowało na to czasu.
– Przydałoby się zrobić z tym porządek.
– Może poproszę mamę?
Spojrzałam na niego z politowaniem. Ugryzłam się w język, żeby nie powiedzieć, że od czasu do czasu mogłaby go też podetrzeć. Czasami, gdy czułam stres związany ze zbliżającym się terminem zlecenia, bywałam nieznośna. Na swoje usprawiedliwienie miałam to, że zdawałam sobie z tego sprawę.
– Jak chcesz – odparłam bez przekonania.
Skupiłam wzrok na ekranie, ale mój umysł błądził jeszcze wokół propozycji Filipa. Może tak byłoby lepiej? Nie musiałabym się dłużej przejmować tymi wszystkim gratami, gdybym oczywiście w ogóle się nimi przejmowała. Nie przeszkadzały mi wciąż nierozpakowane szklanki czy ubrania. Gdy potrzebowałam czegoś, co było jeszcze spakowane, wygrzebywałam dokładnie to, czego szukałam, i zamykałam karton. W ten sposób rzeczy układały się same. Co prawda bardzo powoli, ale nie było konieczności marnowania czasu na błahostki.
– Jak ci idzie?
Filip zajrzał mi przez ramię. Pokazałam mu moje nowe zlecenie.
– Świetne.
– Dzięki, też tak uważam – odparłam bez skrępowania.
Narzeczony cmoknął mnie w policzek.
– Dobra, mała, lecę do pracy, wpadłem tylko po papiery.
Chwilę później już go nie było. Mogłam znowu skupić się na robocie. Oderwałam się tylko na sekundę, żeby zrobić sobie dolewkę kawy. Była moim drugim i ostatnim uzależnieniem, pomijając pracę. Ta zawsze była na pierwszym miejscu. Bez reszty mogłabym się jakoś obyć. Potrzebowałam wielkiego sukcesu, dzięki któremu ustawię się na resztę życia.
Wracałam z kuchni do pokoju, który dostał miano biura. Zaraz po przekroczeniu progu potknęłam się o karton – dokładnie ten sam, który wcześniej zaatakował Filipa – zahaczyłam o kable, rozlałam kawę i zatrzymałam się na stojącym naprzeciwko regale. Zrzuciłam kilka książek i katalogów.
– Cholera – syknęłam.
Narobiłam bałaganu i mało nie zrzuciłam komputera. Posprzątałam naprędce i spojrzałam w ekran. Był czarny.
Poruszyłam myszką, ale nic się nie zmieniło. Widziałam swoje własne odbicie w ekranie i coraz większą trwogę i frustrację malującą się na mojej twarzy. Oby to był tylko tryb uśpienia – pocieszałam się w myślach, gdy zimny pot oblał mi ciało. Kliknęłam jeszcze kilka przypadkowych klawiszy na klawiaturze. Komputer nadal nie reagował. Padłam na kolana i przeczołgałam się pod biurkiem. Szybko znalazłam powód. Potykając się o karton, pociągnęłam kable i odcięłam dopływ prądu.
– Szlag!
Tkwił we mnie jeszcze cień nadziei, że zapisałam projekt, chociaż nie miałam w zwyczaju tego robić. Spięłam kable, wróciłam do biurka i włączyłam sprzęt. Oblała mnie kolejna fala zimnego potu.
Tyle pracy poszło na marne!
Wyszłam z pokoju. Narzuciłam na siebie bluzę Filipa, wzięłam klucze od domu i poszłam rozejść negatywną energię. Przeszłam polną ścieżką prowadzącą do naszego domu i ruszyłam w stronę, gdzie nikt nie mieszkał. Nie miałam ochoty na pogaduchy. Postanowiłam też rozpakować po powrocie kartony.
Na rozdrożu skręciłam lekko w prawo. Po lewej stronie stał opuszczony dom, który właśnie przechodził remont i pewnie niebawem ktoś go kupi. Jakiś kretyn. Taki jak my, na przykład.
Idąc przed siebie, znalazłam się na wąskiej ścieżce biegnącej lekko w dół poprzez niezbyt głęboki wąwóz. Droga porośnięta była chwastami: chabrami, przytulią i mikołajkiem polnym. Z czasem zwykłą ubitą ziemię zastępowały zwarcie poukładane kamienie. Widok był przyjemny dla oka. Wzdłuż ścieżki rosły drzewa z rozłożystymi koronami. Gdy poszłam trochę wyżej, a wąwóz zrobił się płytszy, zobaczyłam, że znajduję się pomiędzy polami zboża. Lubiłam fotografować takie miejsca, by później móc się nimi inspirować lub sprzedawać zdjęcia na Stocku.
Wspięłam się na górę i rozejrzałam się uważnie. Postanowiłam wrócić tu z aparatem, gdy już oddam obecny projekt. Widok falistego pola opadającego i wznoszącego się aż po horyzont, poprzecinanego jedynie cienkimi niteczkami – śladami po maszynach rolniczych – był hipnotyzujący. Tańczące na wietrze zboże zachowywało się tak, jakby ktoś przegarniał je ogromną dłonią. W oddali zauważyłam jeziorko otoczone ze wszystkich stron drzewami.
Wróciłam na kamienną drogę i przeszłam dalej, aż do rozstaju dróg. Jedna z nich biegła w stronę jeziora, druga wprost na ogromne drzewo – majestatyczny dąb. Pomyślałam wtedy, że nigdy nie zbraknie mi tutaj inspiracji. To dobry znak.
Odzyskałam spokój, co oznaczało, że mogę wrócić do domu, do pracy. Czułam stres. Zazwyczaj panowałam nad sobą, ale stawka była wysoka – pracowałam dla dużej firmy o zasięgu międzynarodowym, a mój szef uchodził za perfekcjonistę. Praca marzeń nie przyszła mi łatwo, ceniłam ją sobie ponad wszystko. Wciąż musiałam pokazywać się z najlepszej strony, a każdy projekt miał być lepszy od poprzedniego.
Chciałam pomaszerować prosto do domu, ale zarośnięta droga była tak kojąca, że mimowolnie wybrałam niespieszny spacer. Wkrótce zaczęło się robić ciemno. Wróciłam do biura. Kartony odstawiłam pod ścianę, nie zaprzątając sobie nimi głowy. Teraz musiałam skupić uwagę na dokończeniu zlecenia. Zaopatrzona w spokój i ciszę pracowałam do późna, a efekt był ponadprzeciętnie dobry. Nigdy nie oddawałam projektu, z którego nie byłam dumna.
*
Obudziłam się wraz ze słońcem i świergotem ptaków. Wcześniej nie doświadczałam natury tak jak teraz. Moi rodzice pracowali i mieszkali w mieście, i odkąd się urodziłam, tkwiłam w betonowej dżungli. Zanim się zdecydowaliśmy, byłam pełna obaw, nie wiedziałam, czego się spodziewać. „Gdy znudzi ci się biuro, możesz wyjść do ogrodu czy na taras. Na świeżym powietrzu myśli się najlepiej. I żaden sąsiad z wiertarką nie zakłóci ci spokoju” – mówił Filip, i tymi słowami mnie przekonał.
Budynek był niewielki, przykryty szarym, lekko spadzistym dachem. Elewacja miała barwę brudnobiałą i zachodziłam w głowę, czy to celowo wybrany kolor, wynik pomyłki, czy warunków atmosferycznych. Jako grafik musiałam żyć za pan brat z kolorami, a ten okropnie mnie irytował za każdym razem, gdy go widziałam. Na szczęście wnętrze było o niebo lepsze. Cieszyła mnie mała wiejska kuchnia, zupełnie nowa, do której sprowadziliśmy nowoczesne sprzęty. Nie gotowaliśmy z Filipem wiele, więc na okazjonalne fanaberie była idealna. Dalej salon, w którym zmieściły się duża kanapa, stół z krzesłami, komoda, regał i telewizor – wszystko, czego nam trzeba. Blisko okna znajdował się niewielki kominek, w którym rozpaliliśmy ogień pierwszej nocy po naszej przeprowadzce i razem stwierdziliśmy, że ilość sprzątania po takim wybryku jest nieadekwatna do przeżyć z nim związanych. Naprzeciw salonu było wejście do łazienki – nowej, schludnej, bez polotu, ale to najmniej istotne. Na końcu korytarza były jeszcze dwa pomieszczenia: sypialnia i moje biuro.
– I co o tym myślisz? – zapytał narzeczony, gdy przyjechaliśmy tu po raz pierwszy.
– Jest w porządku. – Rozejrzałam się jeszcze raz po salonie.
Matka Filipa rozmawiała z agentką nieruchomości; dały nam chwilę.
– Tylko? Myślałem, że będziesz zachwycona.
– Jak daleko jest stąd do miasta? I do sklepu? – zastanawiałam się głośno.
– Nie przesadzaj, to nie koniec świata. Sklep jest po drodze, a do Radziejewa będziemy mieli jakieś dwadzieścia kilometrów. I tak będziemy wciąż tam jeździć.
Brakowało mi spokoju. W mieszkaniu w Radziejewie wcale nie mogłam się skupić. Hałasy sąsiadów doprowadzały mnie na skraj wytrzymałości i przyprawiały o ataki migreny. Ponadto było ciasno, pod blokiem wciąż coś się działo.
– Jeżeli się nie odnajdę, sprzedajemy ten dom – stwierdziłam, wyglądając na taras, skąd otwierał się widok na mały zagajnik i pola.
– Zgoda. – Filip był zachwycony. – I do mamy będzie niedaleko – dodał, na co westchnęłam ciężko.
– Może zamieszkaj z mamusią, będę miała jeszcze więcej spokoju.
– Oj, daj już spokój.
– Poczekaj, aż będziesz miała swoje dzieci – rzuciła bez urazy w głosie pani Kasia i poklepała Filipa po ramieniu. – Też zapragniesz zatrzymać je u siebie jak najdłużej.
Roześmiałam się. Mój facet pociągnął mnie w stronę tarasu. Otworzył drzwi i wyszliśmy na zewnątrz.
– Spójrz tylko. – Machnął ręką, wskazując rozciągający się przed nami sielski widok. – Powiedz mi, że nie chcesz tu pić porannej, leniwej kawy, że nie zainspirują cię pasące się w oddali krowy i beczące owce. No przyznaj, jest tu spokój i cisza, prawda? A tego chcieliśmy.
Rzeczywiście słychać było tylko odgłosy natury: ptaki, szum wiatru i bzyczenie budzących się po zimie owadów.
– Tylko czy ta cisza nie okaże się bardziej denerwująca od hałasu?
– Józia, jak ty coś wymyślisz…
I właśnie w ten sposób staliśmy się właścicielami domu na zadupiu.
*
– Dzień dobry! – zawołał kobiecy głos dochodzący z korytarza.
Spojrzałam w sufit i zapytałam tego, który tam siedzi, dlaczego przyszła akurat teraz. Wyszłam naprzeciw przyszłej teściowej.
– Dzień dobry, co słychać?
– Wszystko w porządku, przyniosłam wam zapiekankę. Akurat zrobiło mi się więcej i pomyślałam, że po drodze ją podrzucę.
– Po drodze? – zapytałam kpiąco. – Ten dom jest po drodze do niczego – smęciłam, ale przejęłam obłędnie pachnące danie.
Pani Kasia roześmiała się i podrapała po karku.
– Czepiasz się szczegółów.
Uwielbiałam w tej kobiecie to, że nie czułam się przy niej jak przy kimś, przed kim musiałabym pokazywać się z dobrej strony. Od początku zapałałyśmy do siebie sympatią i czasami znajomi żartowali, że jestem z Filipem tylko po to, żeby za teściową mieć właśnie ją.
– Kawy? – Ruszyłam w stronę kuchni, gdyż czułam, że się zgodzi.
– Nie chcę ci przeszkadzać – odparła, ale szła zaraz za mną. – Filip mówił o jakichś kartonach, które przydałoby się rozpakować.
Przewróciłam oczami, włączając ekspres.
– Poradzimy sobie z nimi. Może do końca roku. Maksymalnie do kwietnia.
Pani Kasia roześmiała się, czując moją ironię.
– A jak tam kotki? Znalazła już im pani dom?
– Gdzie tam. – Przyszła teściowa machnęła ręką i usiadła na wysokim stołku przy szafie. Wiedziałam, że szybko nie pójdzie. Przyniosła nam jedzenie, więc uznałam, że wypadałoby chociaż wypić z nią kawę. – Wokół mnóstwo niewysterylizowanych kotów i co sąsiad, to gromada zwierząt. – Popatrzyła za okno i widziałam, że coś wpadło jej nagle do głowy. – A może chcielibyście kota? Albo dwa? Tak tu spokojnie i cicho i nie macie dzieci ani psa nawet. To może chociaż kotek?
– I dokładnie o ten spokój mi chodziło. Pani Kasiu, przecież pani o tym dobrze wie. – Spojrzałam na nią z wyrzutem.
– Wy i ta wasza kariera. – Machnęła na mnie ręką, jakbym serwowała jej stek największych bzdur. – A kotki mogą biegać sobie po dworze, tylko dwa razy dziennie wrzuciłabyś im trochę jedzenia i nalała świeżej wody. Wiesz, co się dzieje z zaniedbanymi zwierzętami porzuconymi na pastwę losu albo oddanymi do schroniska?
– Nie zmiękczy mnie pani. – Popatrzyłam na nią najbardziej obojętnym wzrokiem, na jaki umiałam się zdobyć.
– Jesteś bez serca.
– Ale one mają dom.
– Nie zaopiekuję się dziewięcioma kotami. Może chociaż na jakiś czas przygarniesz dwa albo trzy?
– Albo dziewięć? – zapytałam, zanim siorbnęłam kawy.
– No, idealnie! – Pobudziła się i z szerokim uśmiechem spojrzała na moją poważną twarz. Zaraz także spoważniała. – Chociaż dwa, dopóki nie znajdę im domu. Proszę… – Popatrzyła błagalnie, stosując na mnie każdą z możliwych technik.
Położyłam czoło na blacie. Jeszcze kotów mi tu brakowało…
– Dziękuję, wiedziałam, że można na ciebie liczyć! A teraz pokaż mi te kartony.
Dokładnie sekundę później postanowiłam nie sprzeczać się z przyszłą teściową. W rezultacie ona całe popołudnie krzątała się po domu i układała wszystko po swojemu. „Tak będzie wam wygodniej, to powinno stać tutaj, a to tam”. I tak godzina po godzinie, aż do wieczora. Ignorowałam ją skutecznie, dzięki czemu udało mi się dokończyć projekt. Wysłałam go do szefa, a jego odpowiedź przyszła po dwudziestu minutach. Był zadowolony, co przełożyło się na moje zadowolenie. Uśmiechnęłam się triumfalnie.
– Co się tak szczerzysz?
– Mój projekt się spodobał.
– Jakby to była jakaś nowość – mruknęła pani Kasia i przestawiała papiery na regale. Patrząc na to, wiedziałam, że gdy tylko ona przekroczy próg, segregatory wrócą na swoje miejsce.
– Dobra, chodźmy napić się wina.
Nie musiałam powtarzać dwa razy. Usiadłyśmy na tarasie. Zrzuciłam buty i wyciągnęłam nogi przed siebie, kładąc stopy na drugim krześle. Przeciągnęłam się i odprężyłam.
– Tu jest tak przyjemnie.
– Cicho.
– Ciekawe, czy koty będą hałasować.
Spojrzałam na panią Kasię groźnie.
– Będą może chodzić za głośno albo nie daj Boże – miauczeć…
– Wtedy je pani z powrotem przywiozę.
– Och, przestań. Może jakiś instynkt macierzyński wreszcie się wam włączy.
– Albo i nie.
– Ale pomyśl, Józia, nie pasowałby tu taki mały, hasający bąbel? Taka słodka dziewczynka? Albo mały urwis? Krzyczałby do ciebie „mamo”… Opatrywałabyś mu otarcia po tym, jak spadł z drzewa, koty miałyby się z kim bawić…
– Ale śmieszne! – Musiałam ją zatrzymać, żeby nie rozpędziła się za bardzo. – Nie mam instynktu macierzyńskiego.
– Każdy ma. – Machnęła na mnie ręką.
– Pani jest za młoda, żeby być babcią.
Łyknęłam wina i zsunęłam się na krześle jeszcze niżej, co w skali wygody dawało mocną dziewiątkę. Przymknęłam powieki i korzystałam z ciepłego popołudnia. Wiaterek przyjemnie omiatał mi twarz i bujał kosmykami włosów, które wysunęły się z warkocza. Ściągnęłam gumkę i palcami rozczesałam jasne pasma.
– Wiesz, jak już poczujesz, że marzysz o dziecku, to nie będziesz w stanie zignorować tego uczucia – nie dawała za wygraną matka Filipa. Kiedy ja myślałam, jak mi błogo, ona wciąż mordowała się z tym tematem.
– A tymczasem zajmę się pracą.
– Tylko ta praca i praca – mruknęła wyraźnie niezadowolona.
– Pracujemy na naszą przyszłość.
– Józka, co ty gadasz? Macie po dwadzieścia kilka lat, powinniście się bawić albo dzieci robić, a nie pracować od rana do nocy.
Mój gość pobudził się nieco bardziej niż powinien i usiadł prosto. Kobieta patrzyła na mnie ciężko, ale nie dałam się złamać. Nie powiem tego, co chciała usłyszeć.
– Przyznaj szczerze, lubisz tak żyć?
– Uwielbiam. Robię to, czego od zawsze chciałam.
– Dlaczego ci nie wierzę?
– Może dlatego, że nie skaczę ze szczęścia, krzycząc, jak to uwielbiam?
Zamknęłam usta przyszłej teściowej na dłuższą chwilę. Mogłam teraz odpocząć od jej ataków. Takie jak ten zdarzały się już wcześniej. Pani Kasia zdawała sobie sprawę, że moje i jej postrzeganie świata, przyszłości i znaczenia szczęścia znacząco się od siebie różniło. Wiedziałam, że z Filipem próbowała przeprowadzać podobne rozmowy, ale osiągała ten sam rezultat. Obojgu nam odpowiadał taki układ – byliśmy idealną parą świetnie się dogadujących, młodych, ambitnych ludzi. Nie trzeba nam było niczego więcej.
– Za mało w was ekspresji – mruknęła.
Nie mogłam się nie roześmiać. Pani Kasia popatrzyła na mnie z politowaniem.
– Tacy już jesteśmy.
– Pamiętam was kilka lat temu! Byliście zwykłymi nastolatkami, a teraz jesteście jak staruszki. Żadnej pasji, żadnych uczuć!
– Pani Kasiu…
– Czy ty wiesz, że ja kocham Jacka ponad życie i nadal potrafimy zachowywać się jak zakochane młodziki? To odświeża związek.
– Nadal mnie pani nie przekonała. To, że nie zachowujemy się jak inni, nie musi oznaczać, że coś z nami nie tak. Miłość ma różne oblicza.
Kobiecie zabrakło argumentów. Zajęłyśmy się spokojnym sączeniem wina i patrzeniem na rolnika w oddali, który chodził od krowy do krowy i palował je kawałek dalej. Lubiłam ten charakterystyczny dźwięk uderzania młota o pal. Słyszałam go tylko tutaj i chyba dlatego, że było mi tu dobrze, stał się on jednym z moich ulubionych odgłosów: wysoki, krótki i głośny, z małym echem. Powtórzony kilkakrotnie, żeby pal mocno wbił się w ziemię.
– Będę się zbierać, zanim Jacek sprowadzi sobie jakąś małolatę do domu. – Pani Kasia roześmiała się i wstała.
– Pan Jacek nie widzi świata poza panią.
– I tobie też życzę, dziecko, takiej miłości.
Jej poważne spojrzenie sugerowało, że uważała nasz obecny związek za popsuty. Nie byliśmy pozbawieni uczuć, byliśmy dojrzali i skupieni na celu. Odprowadziłam moją przyszłą teściową do drzwi; zaraz wsiadła na rower i odjechała. Dzieliło nas kilkanaście kilometrów, ale lekarz zalecił jej dużo ruchu. O alkoholu nie wspominał. Patrząc za odjeżdżającą kobietą, poczułam ukłucie wstydu – nie wiedziałam nawet, co jej dolegało. Czasami myślałam, że jestem po prostu złym człowiekiem i źle lokuję moją energię. Na szczęście takie rozterki szybko mijały i mogłam się skupiać na istotnych sprawach.
Posiedziałam jeszcze chwilę na tarasie, bezczelnie ciesząc zmysły chylącym się ku zachodowi słońcem, posłuchałam grających coraz głośniej owadów i stwierdziłam, że wcale nie jest tu tak cicho. W nocy czasami słyszałam kumkanie żab, zmierzch należał do świerszczy, świt do ptaków, a w ciągu dnia coraz częściej jeździli wokół rolnicy. Świetna sprawa. Pierwszy raz w życiu żałowałam, że straciłam tyle czasu, żyjąc w mieście, i nie było mi dane poznać tego typu doświadczenia wcześniej.
Filip wrócił z pracy tuż po zachodzie słońca. Odgrzałam mu zapiekankę i zjedliśmy na tarasie. Mój chłopak oganiał się co chwila od latających ciem. Bardzo mnie to bawiło, bo wyglądało na to, że ciągną tylko do niego.
– Może to dlatego, że je odganiasz? Siedzisz też bliżej światła.
Filip, najwyraźniej zmęczony już wymachiwaniem rękoma, zajął miejsce obok mnie. Jedna wyjątkowo duża ćma usiadła pod lampą i rozgościła się na ścianie. Podeszłam do niej bliżej, poczułam, że mnie fascynuje. Miała duże, brunatno-szaro-biało-czarne skrzydła złożone do tyłu, prążkowany odwłok i dwa puszyste grzebienie na głowie.
– Odejdź, Ina, ona jest obrzydliwa – powiedział Filip z odrazą.
Ale nie zgadzałam się z nim. Upajałam się nowym życiem.
więcej..