- promocja
Przedświt - ebook
Przedświt - ebook
A może by stąd po prostu pójść? Wyjść, na nic już nie czekać. Poddać się.
Nie próbować już na siłę, pogodzić się z niekompletnością, niewystarczaniem.
Ile się można starać, stawać ciągle na wysokości zadania? Tyle tego planowania, zasad, ograniczeń, a jaki finał? Nerwy, zmęczenie potworne, ciężkie noce.
A po co to komu? Nikt i tak nie zauważa.
„Przedświt” to powieść podszyta niepewnością i lękiem, w której jawa miesza się ze snem, a prawda z fikcją. To głęboko poruszająca historia, która stawia pytania o stracone szanse i miejsce człowieka we współczesnym świecie. To portret naszych czasów przesycony emocjami, których często sami nie potrafimy nazwać.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-507-0 |
Rozmiar pliku: | 755 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Taki sterylny gabinet raczej nie zachęca do zwierzeń. Na szklanym stoliku leży pudełko chusteczek, więc może ktoś tu się jednak czasem otwiera.
– Nie wiem.
Białe ściany, biały plafon na suficie, białe zasłony, wszystko białe. Jak w psychiatryku. Zegar na ścianie cyka ledwo słyszalnie.
– Możemy oczywiście posiedzieć w ciszy, to pana czas. Ale to będzie dość drogie milczenie, jak mi się zdaje.
– Dwieście złotych za godzinę.
– Za pięćdziesiąt minut.
– Za pięćdziesiąt minut – powtarzam z przekąsem.
Znów dłuższa chwila ciszy. Podczas przesłuchań to ponoć najskuteczniejsza technika, lepsza niż straszenie. Pod groźbami człowiek się okopie. W ciszy nie wytrzyma.
– Pan trochę wygląda, jakby tu był za karę.
W sumie to nie lubię takich miejsc, nie wiem, co mnie podkusiło. Te sugerujące wszechwiedzę pytania, takie to wszystko zawsze przejrzyste. Wiadomo, jakich odpowiedzi ci ludzie oczekują. Po co ta cała szopka? Mogliby mówić wprost: jest tak i tak, a pan musi zrobić to i tamto. Przynajmniej byłby jakiś konkret. A tu zawsze się kończy tak samo – a co pan czuje? A jak pan myśli? Proszę pójść na spacer, złapać dystans, przypomnieć sobie afirmację, przytulić drzewo. Chciałbym mieć problemy, które można rozwiązać, przytulając drzewo.
– Wie pani co? Ma pani rację, przepraszam. Ja po prostu nie wiem, co robić.
– Zacznijmy od tego, że powie mi pan, co takiego się w pańskim życiu wydarzyło, że nie spojrzy mi pan nawet w oczy.
Dobra jest, cholera.
– Rozwiodłem się.
– Rozumiem. Z czyjejś winy? – Nie pozwoliła nawet wybrzmieć kropce.
– Wręcz przeciwnie, za obopólną zgodą. Trochę się kłóciliśmy, ale w sumie już było wiadomo, że nie ma o co. Podaliśmy sobie ręce i dwa tygodnie później mieliśmy podpisane papiery.
– Na co dzień nie polecam rozstań, ale jeśli już trzeba, to właśnie tak.
Zamilkła na chwilę.
– Jednak widać od razu, że to w panu siedzi. Długo byli państwo razem?
– Całe dorosłe życie.
Nawet nie skomentowała. Patrzy tylko w sposób, który pewnie ma wyrażać zrozumienie.
– Rozwód to jedno z najcięższych doświadczeń w życiu.
Przerywam jej podniesieniem dłoni.
– Czy moglibyśmy porozmawiać jak ludzie? Wyjść z roli? Odłoży pani na te pozostałe czterdzieści sześć minut ten suchy dystans? Czuję się, jakbym był na rozmowie kwalifikacyjnej.
Znowu cisza. Może przesadziłem. Nie wiem. Nie wiem, co tu jest dozwolone.
– Pan szuka pomocy czy przyjaciela?
– Powiedzmy, że ludzkiego traktowania. Nie jakiejś gry.
– To nie jest żadna gra.
– Ależ jest. Pani mnie obserwuje i wyciąga wnioski, a potem zadaje pytania, które mają mnie do tych wniosków doprowadzić. Czy to nie strata czasu? Przecież szybciej by było, gdyby się pani nimi po prostu podzieliła, moglibyśmy o nich chociaż podyskutować.
– Pan to chyba nie lubi trudnych pytań…
Teraz ja patrzę bez wyrazu, ale mam nadzieję, że znacząco. Wzięła głębszy oddech. W końcu odkłada notatnik na stolik obok szarego fotela.
– No dobrze, pobawmy się. Powiem panu, co widzę, i zobaczymy, co pan na to.
– Zamieniam się w słuch.
– Widzę mężczyznę, któremu się rozpadł świat i który nie ma kompletnie pomysłu, co z tym zrobić. Może pan się już narozmawiał z przyjaciółmi albo przeczytał dwa poradniki pozytywnego myślenia i widzi, że jednak nie tędy droga. W końcu uległ pan presji, że terapeuta panu pomoże, bo terapia jest dzisiaj lekiem na wszelkie bolączki. Pan się często czuje lepszy niż inni, prawda?
– Słucham?
– Chciał pan szczerości, proszę bardzo. Przecież to aż z pana bije. Nie wierzy pan w tę całą terapię. Pewnie w dzieciństwie rodzice prowadzali pana do psychologów, a pan ich zjadał jednego po drugim, bo byli zbyt czytelni w swoich intencjach i odnosili się do pana protekcjonalnie, podczas gdy pan chciał, żeby wreszcie ktoś tego dziesięcio- czy dwunastolatka potraktował poważnie. Ja nie muszę o nic pytać, żeby o panu dużo wiedzieć. Idę o zakład, że dużo pan osiągnął, jest świetny w jednych kwestiach, a niezły w innych. I jeśli trzeba, w krótkim czasie będzie pan niezły w czymkolwiek, bo się pan szybko nauczy. Owszem, czuje się pan lepszy niż inni, ale nigdy tego głośno nie powie, bo wie, jak to będzie odebrane. Jako zadufanie, a to przecież po prostu pewność siebie, której nabiera się z wiekiem, osiągnięciami i doświadczeniem. Mam kontynuować?
Nie wiem, co powiedzieć. Milczenie bierze chyba za zgodę. Może całe życie czekała na taką okazję, żeby wreszcie powiedzieć, co myśli, podczas gdy dzień w dzień musi z uprzejmym zrozumieniem wysłuchiwać wydumanych problemów.
– I teraz przyszedł pan tu do mnie po odpowiedzi. Ma nadzieję, że przez godzinę mi poopowiada, jak się sprawy mają i co pan czuje, a na końcu dostanie wskazania wypisane na recepcie. Że to jak u laryngologa. Jak boli, to antybiotyk i niedługo przestanie. Bo zawsze tak pan rozwiązywał problemy. Zawsze coś da się zrobić. Prawda?
Kiwam głową, patrząc w biały dywanik.
– Tymczasem teraz metoda, która się bezbłędnie sprawdzała, przestała działać. Bo okazało się, że nie wszystko zależy od pana. I mimo swoich osiągnięć i inteligencji pan nie wie, co z tym począć. Ile pan ma tego IQ? Na pewno pan mierzył.
– Sto pięćdziesiąt dwa.
– A w teście Gallupa próbował pan wcelować w konkretne talenty, a gdy nie wyszło, wywalił pan wyniki do śmieci, co?
Patrzę w okienną szybę bez słowa.
– To jak, przeszłam już kwalifikacje?
Spojrzałem jej prosto w oczy.
– Nie wiedziałem, że terapeuci mogą tak rozmawiać z pacjentami.
– Z klientami, nie z pacjentami. Pan tu jest klientem. I nie, nie mogą. Ale pan sobie zażyczył wyjścia z roli. Bardzo proszę. Taka rozmowa bardziej się panu podoba?
Z jednej strony tak, z drugiej zdecydowanie nie.
– Bardziej niż to standardowe mydło…
– To o czym porozmawiamy?
Zegar cyka z cicha. Zielone drzewo za oknem kołysze się na wietrze. Zza szyby dobiega nieustanny szum samochodów. Któryś zatrąbił.To jest chyba przedświt. Granat powoli przechodzi w szarość. Chłodne światło białych latarni przebija się nad zasłonami, zostawiając na suficie jasny pasek. W ciszy słychać, jak lampa najbliżej okna brzęczy. Przejechał samochód.
Próbuję znowu zasnąć, przewracam się pod tą obcą kołdrą. Słyszę, jak wzdycham, jakby to był ktoś obok.
No nie tak to miało być. Jak sobie człowiek przysięga aż po grób, to aż po grób, a nie, aż się zrobi trudniej. Może trzeba było jeszcze wytrzymać, sam już nie wiem. Dwóch żyć się nie da przeżyć, żeby porównać.
Wszyscy mówią, że jakoś to będzie. Może i będzie. A może nie. Co oni mogą wiedzieć. Jestem największym ekspertem od własnego życia, a sam nie mam pojęcia. Może to początek końca. Tak też przecież może być. Może stąd już tylko z górki. Przecież nie da się wiecznie być „młodym, z potencjałem”, gdzieś musi być to miejsce, za którym jest już tylko „no niestety”. Kto powiedział, że już go nie minąłem? Może powoli zacząłem się stawać zgorzkniałym starcem, tylko jeszcze tego nie widzę.
Jak ja tu w ogóle doszedłem, jaką ścieżką? Przecież wszystko szło w zasadzie bez zarzutu. Praca. Pan reporter z gazety. Jeździć, pisać, wścibiać nos w nie swoje sprawy, próbować zrozumieć, potem tłumaczyć innym, oddać do druku i znowu to samo od początku. Niby codziennie co innego, ale w zasadzie to samo. Mogło być gorzej. Satysfakcjonująca robota, chociaż żmudna. Długie godziny w dusznej redakcji za biurkiem, ale jeszcze więcej w samolotach, bo stale w delegacji. Z kolejnymi latami coraz dalej ‒ różne kraje, różne sprawy, różne kontynenty. Raz mróz, raz tropiki, raz ośnieżone szczyty, raz szmaragdowe morze. Jedno jest pewne ‒ nie ma ładniejszego biura. Z góry wszystko pięknie wygląda.
Tyle to już lat, tyle tego wszystkiego… Kilometrów tyle, wrażeń. W domu fura zdjęć i bibelotów na pamiątkę po tych podróżach. Nawet przygody różne czasem, jest co wspominać. Niby to głównie służbowe hotele, walizki, marynarki, ale jednak na końcu świata, gdzie wszystko inaczej działa, trzeba sobie radzić. Co przeżyłem, to moje, nikt mi już tego nie zabierze. Nawet odłożyć się coś dało. Praca w tym rachunku chyba po stronie plusów. Przecież to musiało być coś warte.
Żona. I tak długośmy wytrzymali. Od osiemnastki razem, całe dorosłe życie. Idiotyzm kompletny. To powinno być zakazane. Co człowiek w tym wieku wie o sobie samym, żeby takie ważne decyzje podejmować. Za parę lat zmieni się w kogoś innego, a tu już miłość na całe życie zaklepana. Myśli, że Pana Boga za nogi złapał. Nie powie przecież: „Kiedyś się jeszcze inna miłość przydarzy, nie ma co się tak spieszyć. Pochodzę po tym świecie najpierw sam, dopiero potem będę szczęścia szukał we dwoje”. Jest miłość, to biorę, nie ma co odwlekać. W końcu niektórzy całe życie czekają na taką szansę, a wielu się i tak nie doczeka.
Lata razem, z miłości, a może już tylko z rozpędu. Górki, dołki, smutki, ale radości z czasem coraz mniej. Pod koniec chyba głównie zmęczenie. „Czy ty byś mnie dziś wybrał?”. Nie, wiedziałem od razu. „No i ja ciebie też nie. Lepiej nam będzie obok, nie razem. Pozostańmy przyjaciółmi”. Wszystko, co wspólne, na pół, bez wdawania się w szczegóły. Jak nożem, majątek i życie. Niby tylko połówki brakuje, a dziura w kształcie całości.
Chyba dobrze się stało, może nawet trzeba było wcześniej. No ale nie tak to miało jednak wyglądać. Miał być romans, a wyszedł gorzki dramat. Zamiast nadziei na spokojną starość jest lęk. Wszystko trzeba zaczynać od początku. Małżeństwo jednak na minus.
Rodzina. Ciężko powiedzieć. Siostra niby jest, ale na co dzień nieobecna. W innym mieście, zajrzy na święta, czasem zdawkowe telefony, gdy chce pożyczyć pieniądze. Nie mam, kłamię wtedy. Mam, ale nie chcę mieć w siostrze dłużnika. Pieniądze i rodzina źle chodzą w parze.
Są jacyś kuzyni, już nawet nie pamiętam, jak wyglądają. Mają swoje życie, niech im się wiedzie. Rodzice są, bo zawsze byli, a oszukuję się, że zawsze też będą. Sadzą aronię, liczą grosze, jeżdżą na targ, leczą serce. Niewesołe jest życie staruszka.
Więc rodzina jest, ale w zasadzie jej nie ma. Nigdy jakoś nie biesiadowaliśmy w cieniu winorośli. A może oni biesiadowali, w sumie to nie wiem. Może to tylko mnie nie było? Zawsze zajęty, inne sprawy miałem, najczęściej gdzieś daleko. Może rodzina nawet jest, tylko mnie nie ma. Rodzina w tym rozrachunku więc chyba na zero.
Nie chce mi się wstać do łazienki. Może bym i wstał, ale wtedy zobaczę się w lustrze nad umywalką. Już długo się sobie nie przyglądałem. Unikam oceniającego wzroku tego z lustra. Patrzy jakby trochę z pogardą. Zdaje się mówić: „Młody byłeś. Kiedy się stałeś własnym ojcem? Zmarszczki wokół oczu, siwiejące włosy. Ojciec blondyn, a ty siwiejesz – nawet w ten sposób się do niego upodabniasz”.
Pasje. No tu raczej na minus. Nie było czasu. Kiedyś sobie tłumaczyłem, że praca jest moją pasją, w końcu mogę jeździć po świecie, pisać, nawet się czasem trafiała nagroda tygodnia w redakcji, ale jednak nie. Jak człowiek z pasji zrobi pracę, to może i trochę zarobi, ale pasję straci. Trzeba było mieć coś po godzinach, na wieczór. Nie miałem. Nawet jak była wolna sobota, to nie było sił. Tyle lat zmarnowałem. Żal trochę.
Znowu za oknem przejechał samochód. Dokąd ludzie jeżdżą o tej porze? Wracają zmęczeni? Już zaczynają dzień? Smuga białego światła latarni na suficie nieruchoma, nie zdradzi upływu czasu. W końcu po prostu zgaśnie.
Poduszka za miękka. Walę w nią głową, jakbym ją chciał ubić, ale tak naprawdę to ze złości. Powinienem spać. Nie mogę. Ta kołdra za ciężka, za gorąca. Pocę się pod nią.
Przyjaciele. Na minus. Z własnej i nieprzymuszonej woli wyparowałem z ich życia. Albo człowiek jest, albo go nie ma. Tego się nie da pogodzić. Oni też nie czekali. Jeden na obczyźnie, inny setki kilometrów stąd, z nowym życiem, dziećmi, kredytem na dom i ogród. Kiedyś byliśmy nierozłączni, potem coraz dalej, aż w końcu przestaliśmy udawać. Dziś się nawet nie odezwie, gdy przyjeżdża do miasta.
Pomysły, plany, zamierzenia – na plus. No, to jedno się chyba udało. Nikt mi nie zarzuci, że się zasiedziałem. Wrażeń miałem tyle, że pewnie ze cztery życia bym obdzielił. Wszystkie kolory, od rozpaczy po euforię. Czuć było, że człowiek żyje. Czuję? Czułem? Kiedy ostatnio?
Chęć do życia. Na zero. Z zewnątrz, jak tak ludzie patrzą, bajka, a od środka szarówka. Wszystko się człowiekowi w końcu opatrzy, nawet dalekie kraje. Walizka zawsze spakowana, bo tyle tych wyjazdów, a już nie cieszą. Po długim locie mniej ekscytacji, a więcej łupania w krzyżu. Wszędzie niby inaczej, ale po dwudziestu latach to już wszędzie inaczej tak samo. Miejsca przepływają przed oczami, kalejdoskop twarzy. Mało co już zostaje na dłużej. Fatamorgana udanego życia gdzieś dalej, gdzie słońce zawsze świeci, gdy problemy zostają w domu. Właśnie – zostają.Sunę ciężko w dół po kręconych schodach. Na górze wciąż ciemny świetlik. W południe rozjaśniałby całą klatkę, teraz muszą sobie poradzić jarzeniówki. Rzędy drzwi na każdym piętrze, zza nich cisza środka nocy.
Na parterze przy skrzynkach stoi jakiś facet. Dzwoni kluczami, sapie.
– No pan sam spojrzy, znowu. Ktoś mnie stale dopisuje do list wysyłkowych i potem dostaję tak zaadresowane, pan popatrzy: „Roman Kutasina”. A tu jeszcze gorzej: „Roman, Mendo”. I to już latami tak się ciągnie. Skaranie boskie. Żartowniś jaki, albo mściwy. Ale żebym ja chociaż wiedział, co zrobiłem… Całe życie przyjdzie pokutować za jakiś dawny błąd? No nic, zmykam. Do zobaczenia.
Przed klatką wiatr. Z bramy po przeciwnej stronie dobiega nierówny rytm stukotu obcasów. Ktoś próbuje wrócić do domu. Stawiam kołnierz płaszcza.
Z balkonu pofrunął na chodnik niedopałek papierosa. Patrzę w górę. Zza przymkniętych drzwi balkonowych dobiegają stłumione rozmowy. Kilka nut na pianinie, początek nic nieznaczącej melodii. Chór podniesionych głosów, w tle muzyka z głośników. Trochę chciałbym tam być, trochę nie. Jednak zawsze najlepiej się bawią tam, gdzie nas nie ma.
Już nie dziś, jeszcze nie jutro. Na lato za zimno, ale zimą również nie pachnie. Zrobię parę kroków, rozprostuję kości.
– Pan też spać nie może?
Starszy pan. Znoszona watowana jesionka, zgniłozielona czapka. W suchych dłoniach dębowa laska. Wypastowane buty sprzed lat. Przysiadam na ławce.
– Ja bym nawet i pospał, ale żołądek nie pozwala. Wie pan, jak to jest. Starość nie radość, śmierć nie wesele. I tak się przechadzam tu co noc, bo co będę w domu siedział. Starego to nawet różne niecnoty nie ruszą, szkoda im. Można siedzieć spokojnie. Taka dziwna pora, da się oglądać świat, którego nikt inny nie ogląda. No, pan teraz ogląda. Ale zazwyczaj siedzę sam. Kiedyś to bym siedział z żoną. Albo bym spał. Wie pan, kiedy nie mogłem zasnąć, moja kochana mi opowiadała _Dumę_ _i_ _uprzedzenie_. Przez pięćdziesiąt sześć lat. Pięćdziesiąt sześć lat dumy i uprzedzenia, i ani razu nie doszliśmy do pana Darcy’ego. Zawsze wcześniej zasypiałem. No a teraz nie ma mi już kto opowiadać. Pan żonaty?
– Już nie.
– Młody, wszystko jeszcze przed panem. Ja to już jestem po kolacji, nic na mnie nie czeka. A pan to sobie jeszcze trzy razy życia nałoży. Z Bogiem, idę dalej.
Jakiś park. Za nim światła centrum miasta. Ciemne wieże biurowców ledwo się odznaczają na tle granatowego nieba. Pojedyncze dźwięki. Tak to tylko w nocy. Za dnia kanonada silników, ciężko myśli skupić. Przede mną kałuża. Przecież nie padało.
Skręcam w Marszałkowską, o tej porze żywego ducha. Sklepy z konfekcją wyciemnione, zasłonięte kratami. Na wystawach manekiny. Ich spojrzenia puste, ręce zmartwiałe. Arkady placu Konstytucji, żółte lampki ogródków, stoliki zsunięte, krzesła złożone w równe słupki.
– Kwiatuszki świeżutkie za pięć złotych… – Pomarszczona staruszka pod ścianą. Wzorzysta spódnica i chustka zawiązana pod brodą. Siwe kosmyki uciekają spod materiału koło uszu. Twarz zupełnie bez wyrazu. – Pan kupi może?
Kręcę nerwowo głową, odchodzę pospiesznie. Kawałek dalej pod filarami stoi jakiś facet, patrzy wyczekująco, gdy się do niego zbliżam.
– A może pan by wstąpił? Pan przecież lubi muzykę.
– Lubię.
– Lepszego występu pan o tej porze nie znajdzie.
Pod arkadami jakby stara brama. Ażurowa, żeliwna, między okuciami mleczna szyba. Ze środka przebłyskują kolorowe światła.
– Ale co to za miejsce?
– Pan nie wie. No tak, nie może pan wiedzieć. Pan tu przecież pierwszy raz.
– Znam tę okolicę, tu niczego takiego nie ma.
– No jak nie ma, gdy jest. Proszę, o.
Naciska klamkę, uchyla lekko drzwi. W środku w smugach światła rzadki siny dym. Ale też cisza zamiast typowego gwaru.
– Coś cicho.
– Może czekają na pana?
Sam nie wiem. Za późno na koncerty. To wszystko nie na swoim miejscu.
– No i jak będzie? Strach pana obleciał? Przed czym? Nowym lokalem?
– Nie, to nie o to chodzi…
Sam nie wiem, czemu coś mnie odpycha. Jakby ciągnęło do tyłu. Przecież teraz już mogę nie wrócić na noc, mogę się nawet łajdaczyć, wyjechać bez pytania, wrócić choćby po trzech dniach. Jak to śmiesznie się życie toczy. W liceum myślałem, że będę dorosły, gdy będę mógł w środku nocy wyjść po zapiekankę. I dziś jestem w tym samym punkcie. Znów wolność oznacza, że mogę się szlajać do późna i nie muszę się tłumaczyć. Tylko nie wiem po co.
– Może wejdę, faktycznie.
– Dobra decyzja, nie będzie pan żałował. Sto złotych.
– Dużo.
– Dużo, mało, trudno powiedzieć. Ważne, ile warte.
W środku półmrok, tylko nieruchome kolorowe lampy go rozpraszają, jak w jakimś teatrze. Kręcone schody w dół. Czuć chemiczny dym, pewnie ze sceny.
Na dole ciasny klubik. Pośrodku niewielka scena, na niej fortepian. Wkoło malutkie stoliki, przy nich krzesła, jakby trochę mniejsze niż zwykle. Na każdym stoliku mała żółta lampka, raczej zaznacza swoją obecność, niż świeci. W środku kompletnie pusto.
– Przepraszam, jest tu kto?
Gdzieś z zaplecza dźwięk, ktoś coś przesuwa. Z tamtej strony stłumiony głos.
– Proszę siadać, za chwilę zaczynamy!
Zajmuję miejsce pod samą ścianą. Jakoś nie chcę być tak zupełnie na widoku, choć i tak będę, skoro oprócz mnie nikogo tu nie ma. Nie lubię tak. Może lepiej wyjść, zanim się zacznie.
Kotara za fortepianem się poruszyła, słychać szczęk włączanego mikrofonu. Ktoś chrząka, a potem przybiera konferansjerski ton.
– Jedyna taka okazja! Człowiek wielu talentów, artysta słowa, czarodziej sceny, po tryumfalnym _tournée_ po całej Europie, pierwszy raz w Warszawie, specjalnie dla państwa, słynny…
Z głośników huknęło. Zaświszczało, aż się odruchowo przygarbiłem. Mikrofon chyba upadł. Konferansjer kończy zapowiedź, ale już nic nie można zrozumieć.
Kotara rozchyla się zamaszyście. Widać, że rozsunął ją szybkim ruchem sam artysta, nie zdążył w porę opuścić rąk. Pół metra za nim już ściana. Robi krok, staje w świetle, kłania się. Nie wiem, czy go witać oklaskami. Samemu to jakoś tak dziwnie. Zresztą przegapiłem moment, teraz już za późno.
Artysta jakby zupełnie bez wyrazu, przeciętny jak każdy na ulicy. Wysoki, chudy, cera ziemista, lekki wąsik. Granatowy garnitur, ewidentnie w wieloletniej służbie, z krawatem, co też przetrwał niejedną modę.
Kłania się sztywno, siada za fortepianem, przysuwa sobie mikrofon.
– Witam państwa serdecznie. Zaczynajmy.
Słychać teraz, że zapowiadał się sam. Ten sam głos.
Niepewnie się tu czuję, dziwne to wszystko. Bezwiednie rozglądam się za drzwiami.
Patrzy wprost na mnie.
– To co zagramy? Walce? Mazurki? Boogie-woogie?
Jakie walce? Kto dzisiaj słucha walców?
– Może być też wiązanka przebojów sprzed lat. O, to pan z pewnością rozpozna.
Uderzył w klawisze, płynie jakaś melodia. Pierwsze słyszę, ale patrzy na mnie wyczekująco, jakbym miał ten wybór przyjąć z entuzjazmem. Uśmiecham się blado, trochę wbrew sobie, kiwam lekko głową. Tak się chyba okazuje uznanie. Pianista nie odrywa ode mnie wzroku, popisuje się, że umie grać bez patrzenia na klawiaturę. Nawet ładnie. Ale ta sytuacja mnie jakoś oblepia, źle mi tu. Pot na plecach, wyraźnie czuję ściekającą kroplę.
Zakończył mocnym akordem, od razu przechodzi do kolejnej kompozycji. Już tylko czasem na mnie spogląda, w skupieniu odpłynął trochę w muzykę. Tej melodii też nie rozpoznaję. Przyjemna. Mógłbym posłuchać, ale jakoś ciągnie mnie do wyjścia. Czuję, że coś muszę, a przecież niczego już teraz nie muszę.
Jak wstanę, będzie wstyd. Od razu przecież zauważy, głupio mi się zrobi. Przestanie może grać, spojrzy z wyrzutem, sam już nie wiem. Ale ja nie chcę tu dłużej być, to był błąd. Gdzie to wyjście? Tam, za tą kotarą. Cztery stoliki do ominięcia.
Skończył utwór. Tu powinny być brawa, ale przecież nikogo innego nie ma, a ja się znowu w porę nie zorientowałem. Cisza nieprzyjemna, poza konwencją. Pomyśli może, że mi się nie podobało. Boję się spojrzeć w stronę sceny, wpatruję się usilnie we własne buty.
Znowu słychać fortepian, zaczął kolejny utwór. Wstaję cichcem, ale metalowe krzesło zgrzyta upiornie. Idę tyłem do sceny, jakbym się przeciskał przez tłum. Odruchowo przepraszam, chociaż nie ma kogo. Pierwszy stolik, drugi, zawadzam o trzeci, łapię go w porę, żeby nie runął razem z lampką. Nawet nie słyszę, czy pianista jeszcze gra, mało widać w ciemności, byle do wyjścia. Kotara, schody, kolorowe lampy, klamka, mroźne powietrze na placu Konstytucji. Łapię z ulgą oddech. Kątem oka widzę tego faceta przy drzwiach, odwracam się od razu w przeciwną stronę, ruszam szybkim krokiem. Woła za mną.
– Mówiłem, że lepszego występu pan nie znajdzie o tej porze!Znów biały gabinet, zegar na ścianie, notatnik z czerwoną wstążką. Chyba inny dzień, ale pora dnia się nie zmieniła, światło tak samo blade, chłodne, jakby sztuczne. Ten sam szklany stolik, ta sama cisza.
Ponownie tu siedzę, a chyba nie powinienem tu w ogóle przychodzić. Bez sensu to wszystko. Z góry oszukańcza profesja, już w samych założeniach. Nikt tu nigdy nie usłyszał: „wszystko z panem w porządku, szkoda pańskiego czasu i pieniędzy, do widzenia, poradzi pan sobie”. Nigdy nie jest wystarczająco dobrze. Zawsze może być jeszcze lepiej. Proszę mi opowiedzieć o relacjach z matką. Dwieście złotych, płacimy w kasie.
Gdy przyjeżdżasz z samochodem do warsztatu, sprawa jest jasna. Dymiło, postukali, przestało. Zgrzytało, a nie zgrzyta. Kontrolki świecą, wymienili alternator, zgasły. Rachunek słony, ale człowiek widzi, za co płaci. A tu wszystko takie miękkie, obłe, „to zależy”. Wyniki też mętne. „A jak pan sam to ocenia?”.
Po co ja tu przychodzę?
– Pana tu wcale nie ma.
– Przecież tu siedzę, na tej kanapie.
– Ale nie naprawdę.
Przez chwilę milczymy.
– Co pan czuje do swojej żony?
– Mówiłem pani, jestem po rozwodzie.
– Mam na myśli byłą żonę i dobrze pan o tym wie. Co pan wobec niej odczuwa?
Trudno powiedzieć jednoznacznie. Wszystko odczuwam. Dwadzieścia lat odczuwam.
– Złość.
– Złość – powtarza, jakby protokołowała, choć nieotwarty nawet notatnik leży na stole. – A na co się pan tak bardzo złości?
Na zmarnowaną szansę, stracony czas. Na to, że nigdy nie będzie, jak mogłoby być. Na to, że gdy teraz boli, nikogo nie ma, na lęk po nocach, na lata, których nikt mi nie odda.
– Na dobrą sprawę nie wiem, mówiąc szczerze.
– To może pan się nie złości na żonę, tylko na siebie? Pan nie lubi, kiedy coś idzie niezgodnie z planem, co?
Nie muszę chyba odpowiadać.
– A jak ten plan wyglądał?
– Z pewnością inaczej.
– Inaczej jak? Poznali się, zakochali, zaręczyli, pobrali. Dwoje dzieci, pies. Na starość bujane fotele przy kominku i wnuczęta wokoło?
– I jeszcze, żeby ktoś nakręcił o tym film.
– Przecież to jest bujda. Nie spotkałam ani jednej pary takich zakochanych staruszków.
– Bo w takim fachu pani pracuje. Kardiolog też rzadko ogląda serce jak dzwon.
– W takim razie ile pan zna takich par?
– Ani jednej.
Cisza zamiast puenty.
– O czym pan tak myśli?
Trudno mi sprecyzować, różne myśli przez głowę przechodzą. Może nawet bardziej szum niż myśli, za dużo ich naraz.
– Chyba straciłem trochę poczucie sensu.
– No tak, bo przecież pan chce żyć dla kogoś, a nie dla siebie. Życie dla siebie to idiotyzm.
– Proszę nie ironizować. Nie jesteśmy w szkole.
– Pan stracił związek, a nie wszystko. Gdyby pan stracił rękę, też by się pan tak rozsypał?
– Nie wiem, nigdy nie straciłem ręki.
– Z gorszych sytuacji się ludzie podnoszą. Z chorób, straty dziecka, wojen, wypadków z własnej winy. Stają na nogi, zaczynają od nowa. Niektórzy wręcz osiągają więcej niż wcześniej, bo zrozumieli, co jest ważne, a co mniej.
– Porównywać się do tych, którzy mają gorzej. Mam się czuć lepiej, bo jakiejś matce dziecko umiera z głodu? Przecież to chore.
– Lepiej siedzieć w domu i się zamartwiać?
– Ja do pani przychodzę po odpowiedzi, a nie po pytania.
– Źle pan zatem trafił.
Zaraz się zaczniemy kłócić. Kompletnie bez sensu.
– Będzie odpowiedź, proszę bardzo. Widzi pan, nas wychowano na opowieści o wielkiej miłości po grób. Zapomniano tylko dodać, że szanse na taką miłość są śladowe. Zostaliśmy wysłani do walki o z góry przegraną sprawę.
– No bez przesady, są pary, które żyją razem do końca.
– Żyć mogą, pytanie, czy szczęśliwie. A teraz takie czasy, że wolimy się jednak rozejść niż trwać.
– I to dobrze, pani zdaniem?
– Nie mnie oceniać. Stwierdzam fakty. Czy dobrze, nikt nie wie, zobaczymy za pięćdziesiąt lat.
– Noworodek bez dotyku i czułości umiera. Człowiek w samotności odchodzi od zmysłów. Miłość jest nam potrzebna i czasy nie mają tu nic do rzeczy.
– Ale to pan chce miłości czy związku po grób? Bo to są dwie różne rzeczy.
Dlaczego ja się pocę? Nie ma przecież powodu. Ciepło na zewnątrz, ale nie gorąco. A tu nawet włosy z tyłu głowy mokre.
– Proszę pomyśleć. O ile byłoby wszystkim łatwiej, gdyby ta opowieść miała otwarte zakończenie. Może jedna miłość, może pięć, a może trzydzieści. A może żadnej. Byle żyć jakoś tam szczęśliwie, a jak, to już mniejsza o to.
– Brzmi jak przepis na rozpasany egocentryzm, z którym żaden związek nie ma szans.
– A miłość po grób to przepis na dojmujące poczucie porażki. I to właśnie z tym poczuciem pan do mnie przychodzi. Bo „nie tak miało być”, czyli ktoś, trochę pan, a trochę jednak inni, napisał scenariusz, którego pan w swoim odczuciu nie udźwignął. I pan nie jest w stanie teraz dostrzec, że to zaledwie kolejny etap, albo jeden z tysiąca wariantów możliwej drogi. W pana głowie ta droga się gwałtownie skończyła, a pan leci w przepaść.
Coś we mnie protestuje, ale nie wiem co. Nie podoba mi się ten obraz, taki odarty z uczuć. Jakby te wszystkie moje smutki były bez znaczenia.
– Pan się zamartwia, że wszystko poszło nie tak, choć nie miał pan nad tym kontroli. W związku ma pan jej najwyżej połowę. Mógł pan robić wszystko jak trzeba, być idealnym mężem, partnerem i kochankiem, a sprawa i tak mogła się wywalić na pysk. I byłby pan w tym samym miejscu. Bo to są, proszę pana, uczucia. Miłość może się wypalić, druga strona może się zwyczajnie zmienić, chcieć czegoś innego. To może nawet nie mieć żadnego związku z panem. Więc niechże się pan przestanie mazgaić.
Mazgaić? To tak wolno mówić pacjentowi?
Przygląda mi się. Może dlatego, że znów milczę. Daje mi chwilę oddechu.
– Ma pan za sobą parę nieprzespanych nocy. Widzę po oczach. Galopada myśli? Analizował pan dogłębnie dotychczasowe życie?
– Mogło się tak zdarzyć.
– „Gdzie popełniłem błąd? Gdzie źle skręciłem? Co poszło nie tak?”. W tym tonie?
– Z grubsza.
– I gdzie pan widzi te rozwidlenia, na których można było inaczej skręcić?
– Mogłem iść na inne studia. Rodzice chcieli mnie wysłać na finanse. Mogliśmy się rozstać z żoną dużo wcześniej, gdy zaczęło zgrzytać. Mogliśmy mieć dzieci. Mogłem się wcześniej połapać, że moja praca prowadzi do finału, którego nikomu nie życzę.
– Jaki to finał?
– Z kufrem pełnym zdjęć i pamiątek, których nie ma komu pokazywać.
– A ten kufer to jedyne, co wypełnia pańskie życie?
– Oczywiście, że nie.
Skłamałem.
– Chciałby pan dziś być kimś innym?
– Przeszło mi to przez myśl.
– A kim?
Nie wiem. Może po prostu „kimś”. Niby coś robię całe życie, ale niczego znaczącego nie osiągnąłem. Może trzeba było na coś postawić. Może na rodzinę. A może na karierę, pójść w coś tak na całego, nie oglądać się na nic. Być w jednym miejscu na mur beton, a nie wszędzie po trochu i tylko na chwilę. Zaangażować się w coś, coś zbudować, dojść do jakiegoś wyższego poziomu. Być właśnie kimś – określonym.
– Powiem panu coś z doświadczenia. Ja tu mam bardzo różnych ludzi. Są i lekarze, i prawnicy, i biznesmeni. Jedni się poświęcili pracy, inni rodzinie, jeszcze inni kompletnie wszystko rozchrzanili. I wszyscy mają te same wątpliwości co pan. A gdyby pan spotkał siebie samego z innej ścieżki, może nawet by go pan nie polubił. Akurat w moim fachu jest inaczej niż w pańskim. U mnie różne ścieżki prowadzą zazwyczaj w to samo miejsce.
_Dalsza część w wersji pełnej_