Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Przeklęte błogosławieństwo - ebook

Data wydania:
30 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przeklęte błogosławieństwo - ebook

Widzisz, wszyscy uważają, że jesteśmy wybrani przez Atana. Gdyby bóg naprawdę dbał o nasz kraj, zastalibyśmy dziś rano to miasto zrównane z ziemią.

Emeria. Tu każde drżenie ziemi zwiastuje dar. Lub zgubę. Czasami katastrofalne trzęsienia ziemi otwierają szczeliny, z których można zaczerpnąć moc znaną jako Błogosławieństwa Atana. Nie da się przewidzieć miejsca wystąpienia kataklizmu, nigdy też nie wiadomo jaki dar przyniesie ze sobą moc ani jak długo będzie można z niego korzystać.

Od tysięcy lat dary Atana oddzielają Błogosławionych, czyli tych, którzy zostali nimi obdarzeni, od reszty społeczeństwa. Stały się fundamentem sprawowania władzy w Madronie. I jego największym przekleństwem. Pożądanie mocy zaślepia ludzi - jej pozyskanie zatruwa dusze i serca.

Jeśli to my mamy być lekiem na całe zło, to świat jest zgubiony.

Oto opowieść, w której sen o potędze okazał się koszmarem, a wybawienie zgubą. Coś co jeszcze wczoraj wydawałoby się bluźnierstwem, dzisiaj jest już narzędziem umacniania potęgi. Rządy Najwyższej Wybranej muszą upaść, nawet za cenę zniszczenia źródeł boskiej mocy.  W udręczonym Madronie rodzi się bunt, który może odmienić dzieje wszystkich krain Emerii.

Wybawienie czy przekleństwo - tak właśnie wygląda Błogosławieństwo Atana?

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68102-55-0
Rozmiar pliku: 3,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Kelia zagarnęła delikatnym ruchem ciemne włosy za ucho. Uśmiechnęła się, czekając, aż Aben dokończy historię.

– Od początku mówiłem mu, że to nie ta ścieżka. Ale stary się uparł. Zaczął na mnie krzyczeć, że zna te góry jak własną kieszeń.

– Przecież on już z dziesięć lat nie wychodził z wios­ki! – wtrąciła się Leda, podnosząc wysoko kubek wypełniony kolorówką, lżejszą odmianą alkoholu. – Wszystkie te jego ścieżki już dawno zarosły.

Kelia parsknęła śmiechem. Aben i Leda już od kilku minut wchodzili sobie w słowo. Choć historia nie zmierzała przez to do końca, wszyscy zgromadzeni w domu Abena świetnie się bawili. Po tygodniu wypełnionym ciężką pracą jak zwykle spotkali się tutaj, by odpocząć we własnym gronie. Czuli się swobodnie, nie musząc słuchać narzekań starszych albo kapłanów. Kelia często marzyła o momencie, w którym to młodzi przejmą władzę w Tarinne. Nie czuli się gorsi od nikogo i udowadniali to każdego dnia. Czemu więc ciągle musieli słuchać tych, którzy coraz mniej nadążali za rzeczywistością?

– Dokładnie to samo mu odpowiedziałem! – roześmiał się Aben. – A wtedy on zaczął swoje…

Jego wypowiedź przerwał głośny dźwięk, podobny do pomruku. Zdawał się delikatnie wstrząsać ścianami domu. Kelia instynktownie chwyciła mocniej poręcz krzesła i rozejrzała się czujnie dookoła. Podobnie jej przyjaciele.

– Czy to burza? – spytał Gery, spoglądając w kierunku okna.

– Nie. – Kelia pokręciła głową. – Na niebie nie ma ani jednej chmury i…

Dźwięk się powtórzył. Tym razem był znacznie donośniejszy. Po chwili z zewnątrz dobiegł do nich trzask. Stół w domu zaczął się niebezpiecznie trząść, najpierw delikatnie, potem coraz mocniej.

Kelia poczuła, że jej krzesło podskakuje. Stanęła, zaskoczona. Z każdą sekundą narastał w niej strach. Pozostali również wstali z miejsc. Z blatu spadły butelki i szklanki, które rozbiły się o podłogę. Aben wyszczerzył zęby w dzikim uśmiechu.

– Chodźcie! – zawołał i wybiegł za próg domu. – To Błogosławieństwo!

Kelia otrząsnęła się z szoku i razem z resztą podbieg­ła do drzwi. Gdy wyszła z domu, wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Dookoła panowało zamieszanie. Ludzie biegali i krzyczeli, starając się znaleźć drogę ucieczki. Dało się słyszeć coraz głośniejsze dudnienie, jakby dochodzące z głębi ziemi. Na oczach Kelii jeden z domów zachwiał się, a zaraz potem jego ściany zwaliły się jedna na drugą, grzebiąc przebywającą w środku rodzinę.

Krzyknęła przerażona. Nie mogła uwierzyć w to, co widziała. Czy tak właśnie wygląda Błogosławieństwo Atana?

– Zobaczmy, gdzie jest szczelina! – Aben próbował przekrzyczeć tłum. Pozostali przyjaciele stali w progu domu, oglądając sytuację w mieście z rosnącym przerażeniem. Gery cały drżał i trzymał się futryny, jakby miała ocalić mu życie. – Podejdziemy do niej i zdobędziemy moc! Nie ma teraz nic ważniejszego!

Jakby w odpowiedzi rozległ się donośny głos ubranego w białe szaty kapłana, który stał na środku rozległego placu i wykrzykiwał, machając rękami:

– Ludzie! Ratujcie się! Uciekajcie jak najdalej! Zapomnijcie o darze, przeżycie jest najważniejsze!

Większość mieszkańców próbowała wybiec z miasta, które z każdą chwilą coraz bardziej obracało się w rui­nę. Kelia postanowiła, że również postara się znaleźć bezpieczne miejsce z dala od budynków.

– Uciekajmy stąd! – krzyknęła do przyjaciół i rzuciła się biegiem przed siebie.

I to uratowało jej życie.

Potężny wstrząs sprawił, że upadła na plecy. Sapnęła. Odwróciła się w stronę domu, z którego przed chwilą wyszła. Dostrzegła jedynie zmieszane cegły, belki i dachówki. Krzyknęła przeraźliwie. Zobaczyła głowę Ledy z otwartymi oczami, w których nie było już życia. Ruszyła w tamtym kierunku, ale kolejny wstrząs sprawił, że znów straciła równowagę. Na czworakach odsunęła się od przelatującego koło niej ogromnego kamienia. Serce ścisnęło jej się ze strachu. Chciała krzyczeć, chciała, żeby to nie działo się naprawdę.

– Uciekaj! – Przebiegający nieznajomy złapał ją za rękę i podniósł. – Im już nie pomożesz!

Mimowolnie podążyła za nim, raz za razem oglądając się na zmiażdżony dom. Z oczu płynęły jej łzy.

Na drewnianą belkę tuż przed nią spadła lampa i natychmiast buchnął ogień. Kelia odskoczyła w bok. Ciało chłopaka, który ją prowadził, momentalnie objęły płomienie. Kilka osób próbowało mu pomóc, ale zaraz odstraszyły je spadające dookoła cegły.

Kelia nie mogła na to dłużej patrzeć. Potrząsnęła głową i zacisnęła z determinacją pięści. Musi uciec z miasta w kierunku gór, by tam przeczekać najgorsze. Ile to trzęsienie ziemi może jeszcze trwać?

Już miała ruszyć biegiem, gdy pośród zniszczeń dostrzegła małą, płaczącą dziewczynkę. Poczuła, że w gardle rośnie jej wielka gula. Otarła łzy, zacisnęła zęby i ruszyła do niej biegiem.

– Już dobrze.

Podniosła ją i przytuliła. Zaraz potem odbiegły od najbliższych budynków. Cały czas rozglądała się dookoła. Z wielu mieszkań zostały jedynie zgliszcza. Starała się podążać za tłumem, odskakując to na prawo, to na lewo.

– Szukasz swojej mamy? – spytała. Dziecko pokiwało głową i raz jeszcze się rozpłakało. – Poszukamy jej, może gdzieś tam jest – zaproponowała. Nie było jej stać na więcej słów. Zbyt wiele koszmarnych wizji stanęło jej przed oczami.

Przeskakiwała przez kolejne gruzy, zmierzając do alejki prowadzącej poza miasto, gdy ziemię nawiedził kolejny wstrząs. Straciła równowagę i wypuściła z rąk dziewczynkę, która przeturlała się i pobiegła w kierunku drzew. Kelia nie miała tyle szczęścia – uderzyła głową i barkiem o kamień. Jęknęła z bólu, po czym wyciągnęła rękę w kierunku małej, ale ta znalazła się poza zasięgiem jej wzroku.

Złapała się za skroń. Miała włosy we krwi. Głowa pulsowała jej bólem. Mimo to ruszyła z determinacją przed siebie. „Skup się!”, napomniała samą siebie. Każda sekunda zawahania mogła kosztować ją życie.

Kiedy chwiejąc się, pokonywała kolejne metry, dostrzegała coraz mniej żywych osób. Pod gruzami co chwila widziała znajome twarze. Rowara, u której zawsze kupowała świeży chleb, przygnieciona kawałkami ściany. Wadyn, kolega, z którym grała w yole, gdy byli jeszcze dziećmi, leżał i krwawił z paskudnie wyglądającej rany na głowie. Serril, miejscowy myśliwy, nie zdołał uciec dalej niż kilka metrów od swojego domu.

Nie miała czasu, żeby ich opłakiwać. Jej musi się udać przeżyć.

Mocniejszy wstrząs powalił ją na ziemię. Zaraz potem przetoczyła się i z impetem uderzyła w to, co zostało z pobliskiego budynku. Krzyknęła z bólu, jednocześ­nie chwytając się kamieni. Zacisnęła zęby.

Mimo że czuła, jakby jej plecy były strzaskane na drobne kawałki, starała się stanąć na nogi. Nic z tego. Z samego środka ziemi wydobył się dźwięk przypominający przeciągły ryk. Chwyciła się kurczowo cegieł, obok których leżała, jakby miały zapewnić jej ocalenie.

I wtedy ziemia pękła.

Kelia potoczyła się do tyłu, niesiona siłą, której nie mogła się przeciwstawić. Niedaleko od niej pojawiła się szczelina. Patrzyła z przerażeniem, jak z każdą sekundą rozwija się coraz dalej i dalej.

Aż w końcu, po chwili, która zdawała się wiecznością, nastała cisza.

Kelia rozejrzała się ostrożnie dookoła. Kilka osób niepewnie podnosiło się ze swoich kryjówek, jakby nie dowierzały, że morderczy taniec ziemi już się skończył. Obejrzała uważnie swoje ciało. Kciuk i palec wskazujący u prawej ręki wyglądały na złamane. Każdy oddech przynosił ze sobą uczucie, jakby żebra i płuca popękały. Lewy bark bolał niemiłosiernie. Na brzuchu i na obu rękach miała dość głębokie rany, ale żadna nie wyglądała na zagrażającą życiu. Wiedziała, że ciało za jakiś czas wystawi rachunek, a teraz jako taką sprawność utrzymuje jedynie dzięki adrenalinie.

Ale żyła.

I zostanie Błogosławioną.

Dopiero teraz dotarła do niej ta myśl. Choć trzęsienie ziemi zniszczyło ich miejscowość, choć zabrało tyle bliskich jej osób, to przecież było darem Atana, czyż nie? Ale jak bóg mógł jednocześnie zsyłać im swój cud i przy tym pozbawić życia tak wiele osób?

„Później się nad tym zastanowię”, pomyślała. Poczuła, jak w powietrzu unosi się specyficzna aura o metalicznym posmaku. Coś wzywało ją, by podeszła do szczeliny. Przeżyła. Przyjmie na siebie Błogosławieństwo. Teraz mogła wypełnić swoje życie nową treścią. Nową mocą. Stać się kimś potężnym.

Z najwyższym trudem stanęła na nogach. Świat zawirował, ale tym razem nie z powodu wstrząsów. Kelia była straszliwie osłabiona. Utykała i co chwilę musiała robić przerwę, by nabrać sił i motywacji do zrobienia kolejnego kroku. Kątem oka dostrzegła, że za nią podążają inni ocaleni. Nie było ich wielu.

Skupiła wzrok na szczelinie. Źródle Błogosławieństwa, jak je nazywali kapłani. Za chwilę posiądzie jedną z dziewięciu mocy. Z każdym krokiem coraz lepiej odsuwała od siebie ból. Z każdym krokiem rosła jej ekscytacja. Dzięki tak wielkiej mocy odbudują to miasto. Stworzą coś nowego i lepszego. Staną się kimś ważnym, uczestnikami cudu Atana. Przyspieszyła kroku, a na jej wargach pojawił się uśmiech. W końcu dotarła na miejsce. Stanęła nad rozpadliną i spojrzała w głąb, gotowa przyjąć nowe życie.ROZDZIAŁ 1

Nie jesteśmy tymi, za których nas uważają.

Z „Księgi Przeklętych”

Nad najwspanialszym miastem świata wstał kolejny dzień.

Aidan prychnął i odwrócił się od okna. Pokręcił głową, zniesmaczony.

– Widzisz, wszyscy uważają, że jesteśmy wybrani przez Atana. Że on właśnie nam, Madrończykom, szczególnie błogosławi – powiedział, zataczając ręką łuk nad krajobrazem miasta i dodał: – Gdyby bóg naprawdę dbał o nasz kraj, zastalibyśmy dziś rano to miasto zrównane z ziemią.

Melton podniósł głowę znad miski z jedzeniem i, marszcząc brwi, spojrzał na przyjaciela.

– Ale to by oznaczało, że nie przetrwałbyś tej nocy. – Po chwili wskazał oskarżycielsko na Aidana łyżką. – I, co gorsza, również ja.

– Wiesz dobrze, że nie jestem szczególnie gorliwym wyznawcą Atana. Więc mnie to nie dotyczy.

– Ale czy w takim razie uważasz, że powinniśmy przedkładać literę boskiego prawa, chwytając się różnych kruczków, ponad samą niezgłębioną mądrość stwórcy? – zapytał Melton, rozpierając się wygodnie na krześle.

Aidan zmierzył go długim spojrzeniem. Westchnął przeciągle, przysiadł się do stołu i skwitował:

– Cholera, Melt, nie przed śniadaniem.

– Założę optymistycznie, że to jednak nie będzie ostatni dzień naszego życia. W związku z tym praktycznie zawsze będziemy mniej lub bardziej przed jakimś śniadaniem…

Aidan rzucił mu spojrzenie, które mogłoby skruszyć dość gruby mur. I stojący za nim dom. I jeszcze pokaźnych rozmiarów ozdobne drzewko.

Melton podniósł ręce w geście kapitulacji.

– Dobrze, dobrze, panie nieokrzesany. Naprawdę uważam, że lepiej rozmawiać na takie tematy, niż myśleć zbyt dużo o tym, co tu jemy, ale jak tam sobie chcesz. A w twoim przypadku uważałbym też, żeby jak najmniej z tej uczty zostało w brodzie.

Mimo że Aidan był już przyzwyczajony do swojej ciemnej brody, sięgającej do piersi i elegancko przystrzyżonej, instynktownie spojrzał, czy nic na nią nie skapnęło.

Dwaj mężczyźni siedzący przy stole nie mogli się bardziej różnić. Melton był uśmiechnięty i rozluźniony, z dość pokaźnym brzuchem, a jego głowa już dawno pożegnała ostatnie włosy. Aidan siedział nachmurzony. Ze swoją brodą i krótkimi, ciemnymi włosami mógł sprawiać wrażenie mnicha. Tyle że mało który pustelnik mógłby się pochwalić tak umięśnionym ciałem. Za to obaj ubrani byli w jednakowe, zielone koszule i proste, brązowe spodnie.

W milczeniu dokończyli śniadanie, po czym raz jeszcze wyjrzeli przez okno. Z pewnością był to lepszy widok niż skromna kuchnia, jedno z trzech pomieszczeń w niewielkim domku. Za oknem zaś łatwo było dostrzec wysokie wieże, należące do Błogosławionych, oraz górujące nad całym miastem Kangavar Gerin, główną siedzibę Najwyższej Wybranej.

Melton westchnął i wstał od stołu.

– Chodźmy, bo jeśli nasi półbogowie zobaczą nowe chwasty w swoim świętym ogródku, to nasza część miasta rzeczywiście zostanie zrównana z ziemią.

Aidan pokiwał głową. Razem z przyjacielem zabrali cały sprzęt, jakiego potrzebowali do pracy, i opuścili dom. Przez chwilę szli w milczeniu drogą. Już po kilku minutach pod ich stopami pojawił się bruk – znak, że znaleźli się w lepszej części miasta. Tu domy były już bardziej okazałe i zamiast z drewna zbudowane w dużej mierze z cegieł. Niektórzy nawet malowali zewnętrzne ściany na różne kolory, oczywiście poza białym, zarezerwowanym dla Błogosławionych.

Nie zajęło im wiele czasu dotarcie do najbardziej okazałej części miasta – ogromnego dziedzińca, dumy Hellerast. W jego cieniu bladły nawet wysokie na kilka pięter domy, rozmaite stragany i rzeźby. Na środku znajdowała się wielka fontanna, prawdziwy cud najlepszych inżynierów Madronu. Złożona z kilkunastu kręgów, zwężała się ku górze. Na każdym poziomie woda tryskała w wymyślnych kształtach, na każdym też miała inny kolor. Z tego, co Aidan wiedział, fontanna została postawiona kilkaset lat temu, a budowano ją za życia czterech różnych Najwyższych Wybranych. Mało kto wiedział, że do pomocy przy tym przedsięwzięciu wykorzystywano również inżynierów z pogańskiego Valone. Mimo to wielu ludzi wciąż żyło w przekonaniu, że to dar od boga. Aidan parsknął śmiechem na tę myśl.

Przystanął i rozejrzał się dookoła. Wprost roiło się tu od ludzi. Mimo wczesnej wiosny pogoda dopisywała. Madrończycy byli bardzo muzykalnymi ludźmi, stąd w okolicy zebrało się wiele osób wykonujących rozmai­te utwory na przeróżnych instrumentach. Część z nich liczyła na drobny zarobek, inni byli zatrudnieni przez okoliczne lokale, dbające o atmosferę. Kolejni szlifo­wali swoje umiejętności, łącząc się spontanicznie w grupy. Wykonywali popularne i lubiane piosenki, takie jak „Żółte i zielone liście” czy „Pożar u kowala”.

– Niestety muszę przyznać, że to jest najwspanialsze miasto świata, a widziałem ich w życiu kilka – wes­tch­nął Aidan, zwracając się do Meltona. Po czym dodał, znacznie ciszej: – Aż mi trochę szkoda, że muszę je zniszczyć.

Melton przyjacielsko poklepał go po plecach.

– Nie miasto, tylko władzę. System polityczny i społeczny. Dystrybucję dóbr i magii. Budynki będą nadal stać, ludzie będą nadal żyć. No, większość z nich – sprostował z uśmiechem. Po chwili potoczył wzrokiem po okolicy i zmrużył oczy. – Tutaj mamy się z nią spotkać?

– Przecież to dobre miejsce.

– No tak, największe zbiorowisko ludzi, największy cud cywilizacji w Madronie, a może i na całym świecie. Na pewno szybko się znajdziemy.

– Daj spokój, wolałbyś się włóczyć po jakichś przypadkowych uliczkach, byleby tylko nikt nas razem nie zobaczył? Tutaj nikt nie zwróci na nas uwagi – przekonywał Aidan.

– Rzeczywiście, genialne – skwitował Melton.

– To, że wy jesteście ślepi, nie oznacza, że ja nie potrafię was znaleźć. – Usłyszeli za sobą głos.

– Na Oddech Atana, Ineke! – Aidan odwrócił się w jej stronę i rzucił jej uśmiech. Nic się nie zmieniła. Ciemna skóra, krótkie włosy, hipnotyzujące zielone oczy, wysoka prawie jak on sam.

– Jak zwykle punktualna, do usług – odparła z błyskiem w oku. – To u kogo dziś sadzicie badyle?

– Moja droga, ogrodnictwo to wielka sztuka. Pomyśl, jak wiele wysiłku potrzeba, żeby… – zaczął Melton, ale Aidan szybko mu przerwał.

– Znalazłaś go? – spytał szeptem, patrząc jej w oczy.

– Jak zwykle konkretny. – Ineke pokręciła głową. – Nie tu, nie teraz. Spotkajmy się wieczorem w tej waszej ruderze. Do tego czasu może jeszcze uda się coś zrobić. Ale muszę wiedzieć, u kogo dziś działacie.

– Wyn Vavred. Kojarzysz?

– Ciężko nie kojarzyć tego dupka – westchnęła.

– Ineke, ty mówisz tak o dokładnie każdym Błogosławionym.

– No widzisz, dzięki temu nigdy nie się pomylę. Widzimy się wieczorem! – rzuciła i chwilę później zniknęła w tłumie.

Aidan westchnął, po czym zwrócił się do Meltona:

– Chodźmy jeszcze napić się kolorówki.

– Chętnie. Może odzyskasz od tego słodycz charakteru.

Odnalezienie straganu z kolorówką, najpopularniejszym trunkiem w okolicy, nie stanowiło problemu. Ten alkohol wyróżniał się nie tyle smakiem, co wyglądem: podzielono go na kolorowe warstwy, których nie dało się zmieszać. Każda zawierała inny aromat. Popijając napój z kufla, Aidan zatopił się w myślach. Jak zwykle przy takich okazjach wyjął z kieszeni sznur i mimowolnie zaczął splatać skomplikowany węzeł. Spędził w tym mieście kilka miesięcy i miał wrażenie, że bije głową w mur. Albo był kiepskim szpiegiem, albo Błogosławieni naprawdę byli dobrzy w ukrywaniu swoich sekretów. Aidan zawsze odnosił wrażenie, że nie ma takiej grupy, która w stu procentach podporządkowała się zakazom mówienia o tajnych sprawach. Może po prostu jeszcze nie trafił na słabe ogniwo.

Albo zbliżał się czas, żeby użyć nacisków innego rodzaju.

Po chwili Melton nachylił się w jego stronę i zapytał:

– To co, ja dziś szukam u dzieciaków, a ty u starych?

– Wiesz co? Chyba dziś spróbujemy odwrotnie. Bylebym się tylko nie naciął na jeden z wykładów kapłana, bo wtedy nie ręczę za siebie.

– Wątpię, żebyś miał na myśli zarzucenie go potokiem argumentów teologicznych nie do odparcia – stwierdził Melton, po czym spojrzał na ręce przyjaciela i zmarszczył brwi. – Czy ty właśnie zaplotłeś z tego stryczek?

– Zupełnie przypadkowo. – Aidan wepchnął sznurek do kieszeni, dopił jednym łykiem pozostałą kolorówkę i wstał z krzesła. – Albo i nie. Czas już iść do naszych ulubieńców.

Zabrali resztę rzeczy potrzebnych im do pracy i ruszyli w stronę dalszej części dziedzińca. Tuż za nią wiod­ły drogi prowadzące już do części Hellerast, w której mieszkali niemal wyłącznie Błogosławieni i inni prominentni obywatele. Niemal na samym końcu miasta znajdował się Kangavar Gerin, z siedzibą Najwyższej Wybranej. W stosunku do innych miast na kontynencie wygląd tej zamożnej dzielnicy był… nietypowy.

Po pierwsze, w kontraście do reszty Hellerast, tu dozwolony, a wręcz zalecany, był kolor biały. Wszystkie zewnętrzne ściany były białe, również ogrodzenia, posągi, nawet bruk – zapewne codziennie czyszczony przez posługujących. Aidan od zawsze uważał, że to cokolwiek niepraktyczne, w dodatku przez to zmuszano do zupełnie niepotrzebnej pracy ogromne grono ludzi. Byle tylko dzielnica lśniła boskim blaskiem. Kolejny kamyczek do ogródka Błogosławionych.

Po drugie, posiadłości były tu naprawdę rozległe, a domy miały po kilka pięter. W innych częściach miasta choćby najmniejszy kawałek podwórka uważany był za luksus, a dodatkowe kondygnacje w zasadzie się nie zdarzały. Nie od dziś obowiązywała niepisana zasada, że im większa pobożność, tym większa posiadłość. Kap­łani przekonywali, że każdy przecież chciałby – w razie pojawienia się kolejnego Błogosławieństwa – żeby przeszło ono akurat przez jego teren. Mniejsza z tym, że zniszczyłoby na nim wszystko, łącznie z wyszukanymi domami. Aidan czasami zastanawiał się, na ile wyższe sfery zgadzają się z takim podejściem. Niestety, tego również jeszcze nie odkrył.

Dzięki posiadaniu większej przestrzeni Błogosławieni jako jedyni obywatele mogli sobie pozwolić na luksus posiadania zwierząt oraz rozległych ogrodów. Tylko tu można było natrafić na takie stworzenia jak troan mający sześć nóg zwierz, przypominający wyrośniętego żółwia. Nieoceniony w długich podróżach, potrafił przewieźć cztery razy więcej towarów niż zwykły koń. Aidan niekiedy widywał również sumubi – niewielkie stworzenie, pozornie niewiele różniące się od lisa. Jednak wyczulony węch sprawiał, że bardzo przydawało się ono podczas kontroli pracowników… oraz gości.

Dom i posiadłość Wyna Vavreda znajdowały się stosunkowo blisko Kangavar Gerin. Wyn był jednym z wyżej postawionych Błogosławionych, dlatego Aidan i Melton dopilnowali, by stawić się do pracy na czas. Po przekroczeniu bramy posiadłości zarządca zmierzył ich wzrokiem.

– Ogrodnicy, tak? Dobrze, że o czasie, bo czeka was sporo roboty.

– Wiemy: pielenie, podlewanie, przycinanie. Coś jeszcze dziś będzie? – spytał Aidan. Starał się mówić pokornie i przymilnie, ale sądząc po minie Meltona, a tym bardziej zarządcy, znowu niespecjalnie mu wyszło.

– Zdaje się, że Błogosławiony Vavred sprowadził ostatnio jakieś egzotyczne drzewko. Nie znam nazwy, ale na pewno rozpoznasz je na pierwszy rzut oka. I oczywiście przypomnisz sobie, jak je się sadzi i pielęg­nuje.

– Oczywiście, zarządco. – Melton uznał, że lepiej, żeby Aidan nie dochodził już teraz do głosu.

Weszli na teren posiadłości. Do domu stojącego w głębi sporego ogrodu prowadziła elegancka alejka, którą po bokach okalały rozmaite krzewy. Niedaleko jaśniała sporych rozmiarów fontanna w kształcie kuli, otoczona licznymi drzewami.

Innymi słowy, nie brakowało roboty dla ogrodników.

Zaletą pracy u Błogosławionych, którzy czerpali moc z Najstarszego Źródła, było to, że z powodu swoich zdolności nie potrzebowali dodatkowej ochrony. Owszem, nie mogli być wszędzie, więc każdy utrzymywał na służbie przynajmniej kilku strażników. Nikt jednak nie wymagał od nich cudów. Gospodarz, jako posiadacz nadludzkiej siły, nie powinien mieć problemu z żadnym napastnikiem, a nawet całą ich zgrają. Zresztą Aidan prawie nigdy nie słyszał o tym, by ktokolwiek próbował włamać się do Błogosławionych. Dlatego jako ogrodnicy, mogli przemieszczać się swobodnie po całym terenie. Mała szansa, że ktokolwiek się nimi zainteresuje.

Zgodnie z umową Melton zajął się pracą przy roślinach znajdujących się bliżej dorosłych krzątających się po posiadłości. Aidan zaś zapuścił się w rejony, gdzie czas na nauce i zabawie spędzały dzieci. Gdyby udało im się usłyszeć choćby szczątkowe informacje o Najstarszym Źródle, mogliby pod byle pretekstem poszukać czegoś więcej, na przykład w domu. Mieli już kilka takich poszlak, ale jak dotąd nie trafili na żadne przełomowe odkrycie.

Oczywiście, najłatwiej było wyciągnąć coś z młodszych członków rodziny Błogosławionych. Dzieci, jak to dzieci, często w zabawie opowiadały szczegóły, które niekoniecznie powinny wyjawiać. A kto by zwrócił uwagę na ogrodnika? Sęk w tym, że Aidan nie lubił dzieci. Melton czasami, ze względu na swoją osobowość, był w stanie pociągnąć je za język. Jego przyjaciel… Cóż, miał inne zalety.

Zajął więc strategiczne miejsce za jednym z krzewów, wyjął nożyce i rozpoczął pracę. Nie spieszył się, ale stwierdził, że jeśli w ciągu kilkunastu minut nikt się nie pojawi, zajmie się podlewaniem – woda znajdowała się blisko budynku. W razie czego może tam coś usłyszy.

Nie musiał jednak długo czekać, bo na trawę nieopodal wybiegła gromadka dzieci. Zatrzymały się całkiem blisko drzewa, któremu akurat obcinał gałęzie. Wiedział, że nie musi się nawet specjalnie chować – nawet najmłodsi traktowali go niczym element wyposażenia. Gdyby się odezwał, pewnie byłyby równie zdziwione, co słysząc gadającą motykę.

Jeszcze raz rzucił okiem na dzieci, po czym jęknął. W ich stronę już zmierzał kapłan, który aż kipiał chęcią zaatakowania ich niesamowicie nudnym wykładem. Aidan nie był zbyt religijny, ale mimo to zaniósł w duchu modlitwę, by duchowny użył dziś krótszej wersji.

– Rozejrzyjcie się dookoła. Wszystkie te drzewa, trawę, wodę oraz całe miasto Hellerast i wspaniałe Kangavar Gerin stworzył Atan. Jego moc przenika wszystko. Ale ta moc najbardziej manifestuje się w pewien bardzo konkretny sposób. Kto wie jaki? – zapytał kapłan, z uśmiechem na ustach odwracając się do najmłodszych.

Aidan pomyślał, że za każde użycie sformułowania „manifestuje się” wobec dzieci powinno się tracić jeden palec u nogi.

– Oddech Atana! – odpowiedziały chórem dzieci. One również słyszały ten wykład przynajmniej kilka razy i miały nadzieję, że gorliwa współpraca choć trochę go skróci. O ile najmłodsze były jeszcze jako tako zainteresowane, to te starsze ewidentnie zostały przymuszone do obecności przez rodziców. Aidan podejrzewał, że w ramach jakiejś kary. Gdyby nie stał tu kapłan, który miał jeszcze sporą dozę szacunku społeczeństwa, starsze dzieci na pewno poszukałyby innego zajęcia.

– Oczywiście. Gdy przychodzi Oddech Atana, zawsze przynosi swoje dary. Mamy ich w sumie dziewięć: nadludzką siłę, przylepność, doskonałe naśladowanie cudzego głosu, zmianę koloru wody, telekinezę, przenikanie przez wszystko oprócz metalu, doskonałą pamięć, możliwość oglądania miejsc, w których już się było, oraz bycie niewidzialnym dla poprzedniej mocy. Ale wy to chyba już wiecie. – Kapłan chytrym wzrokiem spojrzał na wyraźnie znudzone dzieci. – A kto mi powie, co trzeba zrobić, żeby ten dar otrzymać?

– Ja słyszałam, że trzeba podejść do szczeliny i skoczyć w dół! – wykrzyknęła dziewczynka.

– Nieprawda, głupia! Mój tata mówił, że trzeba zgolić wszystkie włosy i do szczeliny podejść nago, tylko wtedy zadziała! – upierał się inny chłopiec.

– Wcale nie! Trzeba leżeć twarzą do ziemi i nic nie jeść przez dwa dni, a wtedy otrzymuje się dar – zaprzeczył jeszcze inny.

Dzieci zaczęły się przekrzykiwać. Aidan uniósł brew i zupełnie zapomniał o przycinaniu drzewka. Kapłan wyraźnie wyczuł, że atmosfera wśród dzieci robi się coraz bardziej napięta. Roześmiał się głośno, czym zwrócił uwagę publiki.

– Ach, dzieci, macie naprawdę wspaniałe pomysły. Ale prawda jest inna: nasz bóg jest bardzo łaskawy. Jedyne, co trzeba zrobić, to podejść do szczeliny i zajrzeć do środka. Wtedy otrzymuje się dar Atana.

Kilkoro dzieci było wyraźnie zawiedzionych.

– Tylko tyle? – jęknęło któreś.

– Tak. I zapamiętajcie to sobie: każdy z was może zostać nim pobłogosławiony.

– Nie każdy – zaprzeczył jeden z chłopców, najwyższy i najstarszy z całej grupy. – Przecież nie można ot tak sobie zostać Błogosławionym!

Kapłan obrócił się powoli w stronę chłopaka. Wyraz jego twarzy zupełnie się zmienił. Teraz patrzył na dziecko z wyraźną niechęcią.

– Kto ci naopowiadał takich bzdur?

– Mój tata. A bzdury to ty opowiadasz.

Kapłan błyskawicznie uderzył ręką chłopaka w policzek, tak że ten upadł.

– Odzywasz się tak do przedstawiciela Atana? – syknął, schylając się nad dzieckiem.

Coś we wnętrzu Aidana drgnęło. Zanim zdał sobie z tego sprawę, już trzymał w jednym ręku motykę, a w drugim ostre nożyce i ruszał pewnym krokiem w stronę kapłana, który właśnie przymierzał się, by wymierzyć kopniaka leżącemu dziecku.

Nie zdążył tego zrobić.

Aidan zamarł w pół kroku i patrzył, jak chłopak – dwa razy mniejszy od kapłana – łapie duchownego za nogę i rzuca nim o ziemię. Potem, pozornie niedbałym ruchem, dziecko uderzyło tak mocno, że dorosły poleciał kilka metrów w tył i z impetem uderzył o konar drzewa. Krzyknął z bólu, a z jego ust leciała stróżka krwi.

Chłopak zaś podszedł do niego leniwym krokiem, z uśmieszkiem na ustach.

Aidan stał i obserwował scenę w osłupieniu. Młody był Błogosławionym. Miał moc z Najstarszego Źródła. Aidan nie sądził, że jest to możliwe w tak młodym wieku.

Tymczasem chłopiec nachylił się nad cierpiącym kapłanem i odezwał się tak, by usłyszeli to wszyscy w okolicy:

– Ja byłem przy Oddechu Atana. Zaczerpnąłem mocy i dostałem dar. Ty nie. Jak jeszcze raz będziesz mi opowiadał bajki o tym, że jesteśmy tacy sami, rzucę mocniej. Dużo mocniej – dodał dobitnie i odwrócił się w stronę domu.

Aidan, podobnie jak pozostali, przez chwilę jeszcze stał w bezruchu. Z tego, co przed chwilą zauważył, Błogosławieni nie tylko coraz szybciej dopuszczali swoje dzieci do przyjęcia daru. Wyraźnie wychowywali je w poczuciu wyjątkowości. Na swoje kopie albo i gorsze wersje. Z drugiej strony, dowiedział się czegoś nowego. Ten chłopak, przy odpowiednim zbiegu okoliczności, może się okazać bardzo przydatny.

Po chwili milczenia Aidan wrócił do pracy. Może i przyszedł tu głównie w innym celu, ale ogrodnictwo od dawna było jego pasją i dobrze się na nim znał. Wziął nożyce w ręce i podszedł do drzewa. Dobry fachowiec wie, że czasem trzeba wyciąć chorą gałąź, żeby ratować całe drzewo.ROZDZIAŁ 2

Jeśli to my mamy być lekiem na całe zło, to świat jest zgubiony.

Z „Księgi Przeklętych”

Eldia czuła się jak bóg.

Patrzyła na świat dookoła i wiedziała, że może rozwiązać każdą tajemnicę, odkryć każdą prawdę.

Potrzebowała tylko danych. I chwili na obliczenia. I czasami też swojego notatnika.

Nie rozstawała się z nim praktycznie nigdy, jedynie w momentach, kiedy zdejmowała ubranie… a i wtedy czasem brała go do ręki, gdy coś wpadło jej do głowy i domagało się zapisania.

Nie rozumiała, jak większość ludzi może być tak… ograniczona. Przecież odpowiedzi na wszystkie ważne pytania leżą na wyciągnięcie ręki. Wystarczy tylko po nie sięgnąć. Potem uporządkować dane. Wykorzystać bądź przekształcić wzory. A czasem stworzyć nowe. Wymaga to jedynie odrobiny cierpliwości, czasem też dociekliwości.

Eldia nie miała problemów z dociekliwością. Nawet teraz, podczas trwającej już sześć dni podróży wozem do stolicy, dokonała kilku nowych odkryć na temat średniej prędkości i przyspieszenia konia przy zróżnicowanym obciążeniu. Zaczynała jednak mieć problem z cierpliwością.

Podniosła głowę znad notatnika i spojrzała przed siebie. Nie mogła przecież spytać: „Czy daleko jeszcze do Ardes?”. Już policzyła, zostało około czterech kilometrów i trzystu metrów. To, co ją ciekawiło, to dlaczego spada tempo ich przemieszczania się.

– Panie Hinter, wyraźnie widać, że przez ostatnie szesnaście kilometrów zwolniliśmy. Czy coś się stało? – zapytała grzecznie.

Woźnica odwrócił się w jej stronę i spojrzał przenik­liwym wzrokiem.

– Drogi w tej okolicy nie są najlepsze, mimo że zbliżamy się do Ardes. Poza tym do wozu doszło osiem nowych osób, a konie mają już w nogach długą podróż. Dodajmy do tego wschodni wiatr i ma pani odpowiedź – stwierdził po dłuższej chwili. I dodał już do siebie: – Nie znoszę zjazdu tych radykalistów.

Eldia pokiwała głową. Nie należała do osób, które będą kwestionować sensowne wytłumaczenia. Zazwyczaj.

Jej zachowanie nie przyciągnęło zbyt wielu spojrzeń. Ubrana była jak typowy mieszkaniec Valone: ciemny płaszcz z licznymi kieszeniami, z większości których wystawały notatniki, ołówki, fiolki lub miarki. Miała jasne włosy związane w praktyczny kok i bystre spojrzenie ukryte za okularami. Być naukowcem w jej kraju to nic niezwykłego. Ale być tak dobrym naukowcem jak ona to inna sprawa.

– Mistrzyni Eldio, czy mogę o coś spytać? – odezwał się Kayd, jej towarzysz i uczeń.

– Śmiało.

– Czy obecny zjazd Rady jest planowy, czy bardziej… polityczny? – Zmrużył wymownie oczy, co przy jego aparycji niezbyt wyrośniętego nastolatka wyglądało dość komicznie.

– A pamiętasz, skąd wyjechaliśmy do stolicy? Z Derval. Przecież my nawet nie mamy porządnego Centrum Myśli. Niestety, nie mam pojęcia, co dzieje się w stolicy za kulisami.

– Ale przecież należysz do Rady! – Poruszony Kayd zamachał rękami.

– Nie jestem członkiem, a jedynie zastępcą członka Rady – wyjaśniła spokojnie Eldia, poprawiając kok na głowie. – To spora różnica. Mam udzielać wsparcia merytorycznego, a uczestniczę w zebraniu czysto symbolicznie. Zresztą, nawet gdybym mieszkała w Ardes, to pamiętaj, że zajmuje mnie nauka. A konkretnie trzęsienia ziemi. Nie polityka.

– Polityka to przecież też nauka, Mistrzyni.

– I przy odrobinie samozaparcia da się ją przewidywalnie wyliczyć. Tak. Kiedyś będę musiała do tego przysiąść i ogarnąć ten bałagan. Ale na razie nie wygląda na to, żeby zjazd zorganizowano z innego powodu niż po to, by nowy Przewodniczący mógł przeprowadzić pierwsze obrady. Został wybrany po standardowych dziesięciu latach od poprzedniego głosowania. Wszystko jest w normie, jak sądzę.

– Ale przecież plotki o wojsku Madronu przy naszej granicy…

Eldia machnęła ręką.

– Zakładam, że wszystkiego dowiemy się jutro.

– O ile po drodze nie wydarzy się nic nieprzewidzianego…

– Przestań snuć teorie spiskowe. Widzę, że trasa zaczyna ci się dawać we znaki. Pamiętaj, co ci zawsze powtarzam. Nie ma nic nieprzewidzianego. Są tylko…

– …źle zinterpretowane dane. Albo za mało danych. Tak, Mistrzyni, pamiętam – westchnął Kayd.

– Zostało nam jeszcze trochę czasu. Proponuję zająć się czymś ciekawym. Na przykład możemy, używając wzoru Holtmana, sprawdzić, czy drzewa tu są wyższe niż w naszym rejonie.

– Dobrze, Mistrzyni.

Eldia przyjrzała się Kaydowi ze zdziwieniem. Długa droga była przecież idealnym pretekstem do nowych odkryć i zebrania większej liczby danych, które mog­ły okazać się kiedyś kluczowe. Westchnęła w duchu. Kayd był jeszcze młody, kiedyś na pewno naprawdę pokocha naukę. Na razie, rozmawiając z nim, czuła się, jakby wcale nie zostawiła za sobą domu i dzieci, tylko wzięła je w podróż.

W głębi duszy musiała przyznać, że rodzina jest jedynym, co skutecznie odwraca jej myśli od nauki i wyliczeń. Z Runo poznali się w Centrum Myśli i podzielali swoje pasje. Więcej: mąż nieustannie ją inspirował i Eldia wiedziała, że bez niego nie byłaby w stanie tyle odkryć. A dzieci… Cóż, były najbardziej nieprzewidywalnym elementem w jej życiu. Z uśmiechem przypomniała sobie, jak przez pierwsze dwa lata życia Sere próbowała odszukać w zachowaniu córki jakiś wzór, ale któregoś dnia dała sobie z tym spokój. Bez wątpienia razem z Kanah mocno wyćwiczyły w niej cierpliwość i samoorganizację. Przede wszystkim jednak, razem z mężem, wnosiły w jej życie uśmiech.

Zerknęła z ukosa na Kayda, który z zapałem godnym większej sprawy przypatrywał się mijanym drzewom, po czym zapisywał dane w notatniku, mrucząc niezrozumiale pod nosem. Uśmiechnęła się, stwierdziwszy, że do końca podróży może pozwolić sobie na zatopienie się w myślach.

Im bardziej zbliżali się do stolicy, tym mniej było to możliwe. Przez wiele dni jechali pustym traktem, mijając jedynie wioski i kilka mniejszych miast. Eldia zupełnie odzwyczaiła się od zgiełku, który towarzyszy Ardes. Podróżowali jedną z pięciu większych dróg prowadzących do miasta. Ale blisko jego granic przedsiębiorczy mieszkańcy zadbali o to, by zmęczeni wędrowcy mieli co zjeść, wypić i kupić.

Ardes było sztandarowym przykładem myśli architektonicznej Valone. Z powodu nawiedzających ziemię trzęsień zdecydowano, że w całym kraju budynki powinny być możliwie małe. Wszystko po to, by po ich zniszczeniu łatwo było wszystko odbudować.

Z kolei, aby w razie trzęsienia ziemi nie stwarzać dodatkowego zagrożenia dla ludzi mieszkających w środku, miasta nie otaczały mury. W dodatku historycy oraz wojskowi po dłuższej analizie doszli do wniosku, że przy obecnym sposobie prowadzenia wojny mur byłby większym obciążeniem niż korzyścią. Obdarzeni mocą siły zniszczyliby go w kilka chwil. A ci z mocą przenikania przez ściany… Cóż, nie trzeba było dużej wyobraźni. Zresztą Ardes wciąż się rozwijało, zajmując coraz większą przestrzeń. A nikt z rządzących nie zamierzał dopuścić do powstania słabo chronionych slumsów pod samą stolicą.

Inne państwa, skoncentrowane raczej na wierze niż nauce – jak sąsiednie Madron, a tym bardziej Anor – uważały trzęsienia ziemi za boże błogosławieństwo, coś więcej niż oczekiwanego. Eldia cieszyła się, że jej krajanie mają zgoła inne podejście – starają się maksymalnie od nich uniezależnić. Wiedzieli, że trzęsienia ziemi będą występować i czasami przyniosą nieoczekiwaną korzyść. Czasami zaś zniszczenia, nawet kluczowej infrastruktury.

Dlatego Przewodniczący nie miał pałacu. A sposób na zgromadzenie Rady, grupy reprezentantów dziesięciu najważniejszych dziedzin w państwie, we w miarę bezpiecznym miejscu? To wciąż pozostawało przedmiotem nieustannych sporów.

– Dokąd właściwie się wybieramy? – spytał Kayd, jakby czytał jej w myślach. Chłopak pierwszy raz widział stolicę i sprawiał wrażenie oszołomionego.

– Wiem, że wszystkie domy i dzielnice wyglądają podobnie. W Ardes starają się być wzorem dla wytycznych, stworzonych przez Taminę Halię. Gdybyśmy jechali od strony północnego wzgórza, wtedy zobaczyłbyś, jak wszystko to wygląda z góry.

– Jak doskonały wzór?

– Doskonały może nie, ale przemyślany i konsekwentny. Wracając do twojego pytania: spotkanie Rady tradycyjnie odbywa się w zbudowanym z metalu kwadratowym budynku. Umieszczono go na pewnym podwyższeniu, tak żeby w razie trzęsienia ziemi nie zniszczył się ani nie wpadł w rozpadlinę.

Kayd wyglądał na nieco rozczarowanego.

– Słyszałem kiedyś o diamentowym domu.

– Mrzonki. Przynajmniej na razie. Owszem, od kilkuset lat zbieramy i skupujemy diament, ale nie wiem, czy wystarczyłoby go nam na zbudowanie wychodka. Poza tym wciąż nie jesteśmy pewni, czy aby na pewno wytrzymałby taki nacisk jak przy trzęsieniu ziemi. Brak danych.

– A metal wytrzyma?

– Też brak danych – westchnęła. – Ale z różnych doświadczeń wynika, że powinien.

Kayd kiwnął głową i dalej rozglądał się po mieście. Eldia zastanawiała się, ile nowinek odkryje przy okazji tej wizyty. Wiodła życie na prowincji i wiedziała, że w stolicy niemal co roku prezentuje się nowy wynalazek bądź przełomowe odkrycie. Po jakimś czasie uznała, że wpatrywanie się w stargany i witryny jest dość nieefektywne. Lepiej porozmawia o tym z Marą, członkinią Rady z sektora transportu. Miała z nią najlepszy kontakt, poza tym u niej najczęściej i najszybciej wykorzystywano nowe odkrycia.

Z każdą chwilą zbliżali się do centrum miasta, gdzie miał się odbyć zjazd Rady. W końcu Eldia dostrzegła to, co najbardziej podobało jej się w Ardes – wielki pomnik Taminy Halii. Jedyny w całej stolicy. Z tego, co jej wiadomo, jedyny w całym Valone. I takie wyróżnienie nie przypadło królowi, pisarzowi ani słynnemu żołnierzowi, a matematyczce.

Tamina Halia dokładnie czterysta pięćdziesiąt trzy lata temu, po długiej i żmudnej pracy, złożyła wizytę ówczesnemu królowi, Videnowi Trzeciemu. Miała szczęście. Viden był inny niż szaleńcy, wojskowi bądź niekompetentni arystokraci, którzy przez poprzednie wieki rządzili Valone. Miał otwarty umysł i postanowił wysłuchać, co matematyczka chce mu powiedzieć. Wiedząc, że ma tylko jedną szansę, Tamina zaprezentowała mu dzieło swojego życia: statystyki. Dokładny spis wszystkich znanych trzęsień ziemi, wraz z mocami, które się przy nich objawiały, oraz to, jak długo były dostępne. Przedstawiła mu też swoje wnioski:

– Czcigodny królu, dotąd, podobnie jak inne państwa, opieraliśmy się na przypadku. Czekaliśmy cały czas na trzęsienie ziemi, na moce, które zyskamy, by wtedy zaatakować, wznieść kolejną budowlę albo wywieść w pole przeciwników. Błądziliśmy we mgle. Mam niezbite dowody, jak nieprzewidywalne i rzadkie są trzęsienia ziemi. Jakie moce trafiają się najczęściej, jakie najrzadziej. Zamiast tego, co robiliśmy wcześniej, musimy się od nich uniezależnić. Stworzyć kraj, który nie będzie ich wyczekiwał. A gdy się pojawią, będziemy potrafili wykorzystać tę sposobność do maksimum.

Niektóre legendy głoszą, że poruszony król podszedł do Taminy, drżącymi rękami zdjął koronę i położył ją na głowie kobiety.

– Twój umysł nie ma sobie równych. Od dziś kończy się moja epoka, a zaczyna władanie nauki. – Miał wtedy oznajmić.

Ale to tylko legendy. W istocie Viden wziął sobie do serca rady Taminy i wykorzystując sprzyjające okoliczności, rozpoczął powolną transformację państwa. Zwiększył nacisk na edukację i, na ile było to możliwe, wprowadzał w życie idee ustalone razem z matematyczką. Na szczęście na przestrzeni kilku pokoleń korzyści stały się zauważalne: Valone przestało być małym państwem, pomiatanym przez sąsiednie kraje. Dzięki armii opartej nie na Obdarzonych, a na dobrze wyszkolonych rekrutach, znacznie zwiększyło swoje terytorium. Nowe wynalazki i płaska struktura społeczna, oparta coraz bardziej na naturalnych zdolnościach i ciężkiej pracy sprawiły, że migrowali tu niedoceniani specjaliści z innych krajów.

Eldia była dumna, że żyje właśnie w takim państwie. Nie mogła wyobrazić sobie lepszego miejsca na świecie.

Teraz ona sama kontynuowała dzieło Taminy: jej specjalnością były właśnie trzęsienia ziemi. Mimo że legendarna matematyczka wykonała niebywałą wprost pracę, danych ciągle przybywało. Musieli na bieżąco sprawdzać, czy Valone zmierza w dobrym kierunku.

Tradycyjnie spotkania Rady odbywały się właś­nie w okolicy pomnika. Miał on służyć za inspirację i przypomnienie, czym powinni się kierować: nauką, faktami, a nie siłą czy źle pojętym sentymentem. Eldia zauważyła, że faktycznie niedaleko pomnika stoi już przygotowany metalowy budynek do obrad. Oczywiście rozpoczną się one dopiero jutro. Dziś wszystkie delegacje miały się spotkać i ustalić ostatecznie, o czym będą chciały poinformować następnego dnia. I jaką strategię przyjąć.

Wysiadła razem z Kaydem, zabrała swoje rzeczy i po opłaceniu podróży podeszła do budynku, w którym nakazano im stawić się od razu po przyjeździe. Tam mieli otrzymać informacje, kiedy spotkają się ze swoją grupą oraz gdzie zamieszkają na najbliższych kilka tygodni. Zaczęła się rozglądać za znajomymi twarzami. Wiedziała, że w trójce odpowiedzialnych za trzęsienia ziemi zaszła jedna zmiana: Jalę, która zmarła kilka miesięcy temu, zastąpiła Quella. Za to liderem wciąż pozostawał Rian, Przewodniczący Centrum Myśli w Ardes.

Łatwo dało się odróżnić większość poszczególnych grupek, zwłaszcza wojskowych. Członkowie segmentu zdrowia też ubrani byli w tradycyjne zielone stroje, a kapłani wyróżniali się rozlicznymi kolczykami. Ruszyła w kierunku grupy i przywitała się ze wszystkimi, których kojarzyła chociaż pobieżnie, przedstawiając im też Kayda. Uśmiechnęła się szeroko, kiedy dotarła do Mary.

– Naprawdę musisz częściej przyjeżdżać do Ardes – upomniała ją z uśmiechem przyjaciółka. Była starsza od Eldii o kilka lat, ale zupełnie nie dało się tego po niej poznać. Mogła się pochwalić doskonałą sylwetką, jej mowa ciała zdradzała, że aż kipi energią. Hipnotyzujących, niebieskich oczu nie mogły ukryć nawet gęste, rude loki.

– Wiesz, rodzina, badania, wykłady… Mam swoje obowiązki.

– Po prostu się tutaj przeprowadź! Mówię ci to już od dziesięciu lat. Myślę, że nie minęłoby dużo czasu, a zostałabyś przewodniczącą dowolnego Centrum Myśli.

– Przestań mi schlebiać – żachnęła się Eldia. – Powiedz lepiej, co mnie tu znowu ominęło. Zbudowaliśmy maszynę do latania?

– Jeszcze nie, ale jak trochę przycisnę tych leni… – Mara z uśmiechem wydęła wargi. – Jutro przed Radą chętnie ci opowiem. Zresztą sama się przekonasz, że wraz z wyborem nowego Przewodniczącego wszystko dzieje się dość… dynamicznie.

– To znaczy?

– Myślę, że szybko się zorientujesz. Zresztą spytaj swoich – rzuciła i kiwnęła głową w stronę grupki stojącej w centrum pokoju. Eldia westchnęła, posłała przyjaciółce uśmiech i poszła we wskazane miejsce.

– Arcymistrzowie, witajcie – powiedziała uroczyście, przykładając w tradycyjnym powitaniu naukowców ściśniętą w pięść dłoń do czoła, a następnie do serca.

– Eldia! – wykrzyknął Rian i odwzajemnił powitanie. Lider ich grupy był zdecydowanie z nich wszystkich najstarszy. Miał krótko przystrzyżoną siwiejącą brodę, w jego oczach widać było jednak, że wciąż pozostaje bystry i w pełni sił umysłowych. Biła od niego pewność siebie, którą też szybko zarażał najbliższe towarzystwo.

– Dobrze cię znów widzieć! Poznaj Quellę – przedstawił jej dość niską i korpulentną kobietę, która podobnie jak Eldia nosiła okulary. Uśmiechnęły się do siebie i wymieniły pozdrowienia. – Jak widzisz, czekamy jeszcze na Baela.

– Zawsze miał tendencję do spóźniania się – przyznała Eldia. Znała go najlepiej, ponieważ już od kilku lat była jego zastępczynią w Radzie. To z nim rozmawiała najwięcej. Lubiła go. Lekkim, beztroskim podejściem przypominał jej najbliższych, za którymi zawsze tęskniła podczas wyjazdów.

Przez kilkanaście minut rozmawiali, wymieniając się doświadczeniami z ostatnich miesięcy. W końcu Rian postanowił, że każdy powinien jak najszybciej się zakwaterować.

– Spotkajmy się jeszcze godzinę przed zachodem słońca w karczmie „Rytm Gwiazd”. Omówimy, czego możemy się jutro spodziewać. Eldio, proszę zostań jeszcze na chwilkę, mam ci coś do przekazania.

Zdziwiona dziewczyna poczekała, aż wszyscy wyjdą. Spojrzała na Riana z uniesioną brwią.

– Dostałem od posłańca wiadomość, którą mam przekazać wyłącznie tobie. Jej nadawca jest nieznany – powiedział powoli.

– I jak ona brzmi?

– „Obraz”. Tylko tyle. Czy z czymś ci się to kojarzy?

– Nie mam pojęcia, o co może chodzić. – Eldia postukała palcem w policzek. W końcu wzruszyła ramionami. – W swoim czasie pewnie się dowiem. Może to jakiś głupi żart albo niespodzianka od rodziny lub znajomych? Dziękuję, Rian, pomyślę nad tym i zachowam zdrowy rozsądek.

– Zawsze zachowujesz. Dlatego wszyscy tak cię cenimy – odparł z uśmiechem i również opuścił salę.

Eldia, jako osoba, która nie lubiła czekać na rozwiązanie zagadek, miała nadzieję, że szybko dojdzie do tego, o co chodzi tajemniczemu nadawcy. Przez chwilę mimowolnie wpatrywała się we wszystkie obrazy, które udało jej się dostrzec, głównie w sklepowych witrynach. Z zadumy wyrwał ją jednak widok, jaki zastała przed wejściem do „Trzęsienia Umysłu”, ich miejsca pobytu.

Stał tam niepozorny mężczyzna, który wyciągnął rękę w kierunku ich bagaży. Zaraz potem torby zaczęły frunąć powoli w powietrzu i zatrzymały się przed nim, na wysokości głowy.

– Zapraszam za mną – powiedział z uśmiechem do zaskoczonych Kayda i Eldii.

– No proszę. Telekineza. Nie widziałam jej od dłuższego czasu. Od dawna jesteś obdarzonym? – spytała i natychmiast wyciągnęła notatnik.

– Mniej więcej dwa miesiące, Mistrzyni.

– Czyli już powyżej średniej. Ciekawe. Źródło jest daleko stąd?

– Cztery dni drogi, okolice Ciliren – odparł, kierując unoszące się w powietrzu bagaże do pokojów gości. Po chwili odstawił je na miejsce.

– Bardzo dziękuję. Za pomoc i informacje. Wiesz, ciekawość zawodowa.

– Cieszę się, że mogłem pomóc, Mistrzyni – odparł pokornie chłopak i zszedł z powrotem na dół.

– Widzimy się więc w „Rytmie Gwiazd” – Eldia zwróciła się do Kayda. – Mam nadzieję, że się nie spóźnisz. Zobacz na planie, gdzie to jest. Jak chcesz, możesz pozwiedzać miasto.

– Nie wiem, czy nie zostawię tego na później. Teraz chyba po prostu odpocznę i uporządkuję myśli – stwierdził chłopak. Wyraźnie chciał zrobić dobre wrażenie na członkach Rady, co Eldia doceniała.

Po chwili zamknęła się w pokoju. Usiadła przy stole i rozłożyła po kolei swoje rzeczy – notatki, książki, wykresy. Wstała, by odłożyć ubrania do szafy. Zatrzymała się w pół kroku. Nad jej łóżkiem wisiał obraz.

Podeszła do niego powoli, jakby dzieło sztuki miało nagle ożyć. Potrząsnęła głową. Przecież kawałek płótna nic jej nie zrobi. Nawet ciężko było powiedzieć, co przedstawiał: na białym tle bez ładu i składu przecinały się różnokolorowe wzory. Nie była fanką tego typu sztuki. Być może ktoś chciał ją do takiej formy przekonać? Zresztą, Eldia nie musiała zakładać, że chodzi właśnie o ten konkretny obraz. Możliwe, że w każdym pokoju wisiały identyczne.

Już miała wrócić do swoich zajęć, kiedy dostrzegła wśród bazgrołów coś znajomego. Niewielki wykres, w prawym dolnym rogu.

Znała go. To jej własne obliczenia, sprzed kilku lat. To dzięki nim zyskała większe poważanie w Centrum Myśli. A pod nim, małymi literami wypisano znak zapytania i cyfrę „1”.

W jej stronach, znak zapytania czasami oznaczał zakodowaną wiadomość. Cyfra oznaczała szyfr numeryczny. Znała ich kilka.

Eldia przyjrzała się jeszcze raz obrazowi, tym razem dużo uważniej. Kiedy spojrzała odpowiednio, wśród pozornie przypadkowych maźnięć pędzlem zobaczyła ukryte liczby. Wzięła do ręki kartkę i zaczęła je przepisywać. Zgodnie ze sztuką, po kolei od prawej do lewej strony. Gdy odnalazła wszystkie, doszła do wniosku, że to zapewne prosty szyfr: cyfra „1” oznaczała literę „A”, cyfra „2” literę „B” i tak dalej. Odkodowała wszystkie znaki po kolei i złożyła je w hasło.

Nie ufaj Rianowi.

I tyle. Eldia zmarszczyła brwi. Rian był jednym z ludzi, na których najbardziej polegała. Nie widziała powodu, żeby podejrzewać go o cokolwiek złego.

Westchnęła ciężko, kręcąc głową. Uznała, że to typowa zagrywka polityczna przed zjazdem Rady. Zajęła się sprawami, które naprawdę miały znaczenie – badaniami.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: