Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przeklinam nas - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 grudnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Przeklinam nas - ebook

Bianca przeprowadza się wraz z rodziną do małej miejscowości w Saint Louis. Wkrótce ma zacząć naukę w nowej szkole. Zachowuje się jak córka idealna. I za taką chce Uchodzić. Do czasu, aż uda jej się odnaleźć człowieka, który skrzywdził jej najbliższych.

Alan jest synem lokalnego biznesmena i ulubieńcem nauczycieli. Crushują go wszystkie dziewczyny w szkole. Przypadkowe spotkanie Alana i Bianki wywołuje lawinę zdarzeń. Chłopak zafascynowany dziewczyną jest gotowy poświęcić dla niej wszystko. I wszystkich.

Zemsta, jak miłość, odbiera rozum. A gdy zaczną się ze sobą przeplatać, można spodziewać się jednego - niemożliwego.

 

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788383172576
Rozmiar pliku: 746 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

– Bian­co, skar­bie. Czy by­ła­byś tak do­bra i do­la­ła mi far­by? – spy­ta­ła Pho­ebe, bez­rad­nie roz­kła­da­jąc ręce uma­za­ne po łok­cie bia­łą ma­zią.

Lu­bi­łam Pho­ebe, słod­ką ni­ską blon­dyn­kę o szcze­rym, do­bro­dusz­nym uśmie­chu, któ­rym po­tra­fi­ła zjed­nać so­bie na­wet naj­wi­ęk­sze­go mru­ka. Lecz gdy wpa­try­wa­ła się we mnie z wy­ra­źną na­dzie­ją w błękit­nych oczach, czu­łam pre­sję, a wraz z nią ro­snącą po­ku­sę, by ją bru­tal­nie zga­sić.

– Ja­sne, cio­ciu – od­pa­rłam i wsta­łam z koca, na któ­rym sie­dzia­łam z bli­źnia­ka­mi.

Kie­dy szłam po sto­jącą na gan­ku pusz­kę z far­bą, kątem oka do­strze­głam za­wód ma­lu­jący się na jej twa­rzy. Zi­gno­ro­wa­łam go, bo nie mia­łam so­bie nic do za­rzu­ce­nia. Wie­dzia­łam, na co cze­ka­ła przed chwi­lą, i na co cier­pli­wie cze­ka­ła od lat, jed­nak ja… tej jed­nej rze­czy nie by­łam w sta­nie jej dać.

– Wła­śnie dla­te­go po­win­naś wkła­dać ręka­wicz­ki – za­uwa­ży­łam uba­wio­na, kręcąc gło­wą.

Pho­ebe roz­ch­mu­rzy­ła się w ułam­ku se­kun­dy. Wy­dęła usta i za­cmo­ka­ła nie­po­cie­szo­na.

– Ale trud­no wte­dy wy­czuć fak­tu­rę far­by. Poza tym i tak po­bru­dzi­łam się już na eta­pie otwie­ra­nia pusz­ki.

– Fak­tu­rę far­by? – po­wtó­rzy­łam. – Nie wie­dzia­łam, że nasz płot ma­lu­je sam Mo­net.

– Je­stem ko­bie­tą wie­lu ta­len­tów… choć w wi­ęk­szo­ści ukry­tych – od­rze­kła z au­to­iro­nią.

– Nie śmiem za­prze­czyć. – Wla­łam odro­bi­nę far­by do ko­ryt­ka, po czym zer­k­nęłam przez ra­mię na bli­źnia­ki. – Mia i Leo za­raz sko­ńczą szli­fo­wa­nie sto­li­ka. Ja idę do kuch­ni ro­bić obiad.

Pho­ebe po­wio­dła wzro­kiem w kie­run­ku dzie­cia­ków, a na jej twa­rzy za­go­ścił mat­czy­ny uśmiech. Gdy spoj­rza­ła na mnie, był jesz­cze cie­plej­szy, a po­nad­to pe­łny dumy, uzna­nia i bez­mier­nej mi­ło­ści.

– Je­steś wspa­nia­ła, Bian­co – wy­szep­ta­ła i wy­ci­ągnąw­szy rękę, od­gar­nęła ko­smyk wło­sów z mo­je­go czo­ła.

Czu­łam, że się spi­nam, i nie był to do­bry znak. Cho­ciaż po­cie­sza­jące było to, że przy­naj­mniej uda­ło mi się za­pa­no­wać nad od­ru­chem od­sko­cze­nia poza za­si­ęg ręki, któ­ra wy­strze­li­ła do mnie znie­nac­ka.

– Dro­biazg – od­pa­rłam, si­ląc się na uśmiech, i czym prędzej zmie­ni­łam te­mat: – Masz ocho­tę na coś kon­kret­nie, czy może być za­pie­kan­ka?

– Och, Bian­co! Two­je za­pie­kan­ki są fan­ta­stycz­ne. No i dzie­cia­ki za nimi prze­pa­da­ją.

– Więc za­pie­kan­ka – przy­tak­nęłam zde­cy­do­wa­nie. Chcia­łam się od­wró­cić, ale Pho­ebe wy­ko­rzy­sta­ła chwi­lę mo­jej nie­uwa­gi.

– Obie­cu­ję ci, ko­cha­nie – po­wie­dzia­ła, obej­mu­jąc mnie w ta­lii i przy­tu­la­jąc – że będzie­my tu szczęśli­wi. To będzie na­sze miej­sce na zie­mi. Nasz dom.

Ser­ce prak­tycz­nie wy­sko­czy­ło mi z pier­si. Albo uma­rło, opa­da­jąc na dno żo­łąd­ka.

Było cie­pło, wręcz upal­nie, sam śro­dek lata, a ja trzęsłam się pod wpły­wem trud­nych do opa­no­wa­nia emo­cji. W mgnie­niu oka moja ko­szul­ka przy­kle­iła się do po­kry­tej lo­do­wa­tym po­tem skó­ry. Pró­bo­wa­łam roz­lu­źnić ze­sztyw­nia­łe mi­ęśnie, ale bez skut­ku. Wszyst­ko na nic.

Ja­ki­mś cu­dem uda­ło mi się po­słać Pho­ebe cień uśmie­chu, ale chy­ba nie po­szło mi naj­le­piej, bo z miej­sca za­uwa­ży­łam w jej oczach ból.

– Oj, wy­bacz, ko­cha­nie! To był od­ruch! – za­wo­ła­ła prze­pra­sza­jącym to­nem, któ­ry po­dzia­łał na mnie jak płach­ta na byka.

Nie chcia­łam być ża­ło­sna bar­dziej, niż je­stem.

– Nic nie szko­dzi. Kie­dyś mu­szę się przy­zwy­cza­ić – od­pa­rłam, już mniej spi­ęta.

Pho­ebe przy­tak­nęła od­ru­cho­wo, ale kie­dy za­uwa­ży­łam, że szy­ku­je się do ko­lej­nych wy­lew­nych prze­pro­sin, czym prędzej czmych­nęłam do bli­źnia­ków. Mo­głam się za­ło­żyć, że chcia­ła za­pro­po­no­wać mi ko­lej­ny ma­ra­ton z psy­cho­lo­giem, te­ra­pię, któ­ra i tak nie przy­no­si­ła żad­nych efek­tów. Ak­cep­ta­cja emo­cji? Pró­ba prze­nie­sie­nia się w „bez­piecz­ne miej­sce”? A czym ono w ogó­le było? Czy ist­nia­ło? Skąd mo­głam to wie­dzieć, sko­ro ni­g­dy ta­kie­go nie mia­łam?

I nie chcia­łam mieć.

Po­de­szłam do Mii i Leo, by skon­tro­lo­wać ich po­stępy w pra­cy. Ca­łkiem nie­źle so­bie ra­dzi­li. Byli jota w jotę jak ich mama – nie­sa­mo­wi­cie uzdol­nie­ni i za­fa­scy­no­wa­ni mo­żli­wo­ścią od­re­stau­ro­wa­nia nie tyl­ko domu, ale i me­bli, któ­re Pho­ebe wy­naj­dy­wa­ła na in­ter­ne­to­wym tar­gu sta­ro­ci. Nim po­szłam do domu, po­tar­ga­łam ja­sne wło­sy dziew­czyn­ki i po­ła­sko­ta­łam chłop­ca.

Z kon­tak­tem fi­zycz­nym z nimi, z ich bli­sko­ścią, nie mia­łam naj­mniej­sze­go pro­ble­mu. W sie­ro­ci­ńcu było za dużo dzie­cia­ków, któ­re po­trze­bo­wa­ły mi­łe­go ge­stu lub chwi­li roz­mo­wy, by za­głu­szyć par­szy­we my­śli. Ale i tak nic nie wy­ma­że wspo­mnień. To był wła­śnie taki… „za­głu­szacz”. Coś, co spra­wi, że na mo­ment po­czu­jesz się le­piej, by w nocy pod­dać się roz­ry­wa­jące­mu du­szę smut­ko­wi i po­czu­ciu osa­mot­nie­nia.

We­szłam do kuch­ni, któ­ra po wie­lu dniach wal­ki w ko­ńcu prze­sta­ła cuch­nąć na ki­lo­metr stęchli­zną. Była pierw­szym po­miesz­cze­niem do­pro­wa­dzo­nym do sta­nu uży­wal­no­ści, jed­nak w jej przy­pad­ku nie obe­szło się bez we­zwa­nia fa­chow­ców. Stan in­sta­la­cji elek­trycz­nej i wod­no-ka­na­li­za­cyj­nej prze­kra­czał mo­żli­wo­ści Pho­ebe i Pe­te­ra.

Jed­nak gdy­by nie ja, nie mu­sie­li­by­śmy się prze­pro­wa­dzać aż z Se­at­tle. Ale zro­bi­li­by dla mnie wszyst­ko i pew­nie to mia­ła na my­śli Pho­ebe, gdy pró­bo­wa­ła mnie na swój spo­sób po­cie­szyć.

„Miej­sce na zie­mi”. „Nasz dom”. „Będzie­my szczęśli­wi”, co?

Nie wie­rzy­łam w żad­ną z tych rze­czy z pro­ste­go po­wo­du – to nie była moja ro­dzi­na i to nie był mój dom.

I nie by­łam to też ja, bo nie na­zy­wa­łam się Bian­ca At­two­od. W ka­żdym ra­zie… To nie było moje praw­dzi­we na­zwi­sko.

***

– Już je­stem! – za­wo­łał Pe­ter od pro­gu. Pod­sze­dłszy do sofy, na któ­rej sie­dzia­ła Pho­ebe, prze­rzu­cił ma­ry­nar­kę przez opar­cie i po­chy­lił się, by po­ca­ło­wać żonę w czo­ło. – Prze­pra­szam za spó­źnie­nie, w ostat­niej chwi­li wpa­dł mi klient, któ­re­go nie mo­głem od­pra­wić z kwit­kiem. Co tak nie­bia­ńsko pach­nie?

– Cóż mam po­wie­dzieć, wszyst­ko wska­zu­je na to, że na­sza cór­ka w przy­szło­ści zo­sta­nie fe­no­me­nal­ną sze­fo­wą kuch­ni – od­pa­rła ko­bie­ta i odło­żyw­szy na sto­lik ta­blet, za po­mo­cą któ­re­go przez ostat­nią go­dzi­nę wy­naj­dy­wa­ły­śmy co lep­sze eks­po­na­ty z in­ter­ne­to­we­go tar­gu sta­ro­ci, spoj­rza­ła na mnie po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Albo ma­lar­ką. – Pe­ter nie kry­jąc za­chwy­tu, obej­rzał z bli­ska sto­lik. – Pho­ebe mó­wi­ła, że od­ma­lo­wa­łaś te wzor­ki, ale… Wow, jak pre­cy­zyj­nie! Je­steś pew­na, że to twój pierw­szy raz
z pędz­lem?

– Sta­ra­łam się.

– I wy­szło ci to obłęd­nie, Bian­co. Już sam nie wiem, na jaki col­le­ge od­kła­dać.

– Na naj­lep­szy, ko­cha­nie, na naj­lep­szy!

Po­jęcia nie mia­łam, ja­kim cu­dem po­wstrzy­ma­łam się od wy­buch­ni­ęcia śmie­chem. Ja i col­le­ge? Stu­dia? Tyl­ko w wy­obra­źni Pho­ebe i Pe­te­ra.

– Pro­szę, nie, ja… – za­częłam nie­skład­nie. – Nie chcę iść do col­le­ge’u. Poza tym Mia i Leo bar­dziej na to za­słu­gu­ją…

Pe­ter sta­now­czo po­kręcił gło­wą.

– Bian­co, je­steś na­szą cór­ką – za­czął i usia­dł obok mnie na so­fie, nie za­po­mi­na­jąc o za­cho­wa­niu dy­stan­su. – Na­szym obo­wi­ąz­kiem jest dbać o two­ją edu­ka­cję. Je­śli po­sta­no­wisz da­lej się uczyć, pó­jść na stu­dia, będzie­my cię wspie­rać, cho­ćbyś mia­ła zgłębiać teo­rie fi­zy­ki kwan­to­wej przez ko­lej­ne sze­ść czy dzie­si­ęć lat. Jed­nak je­śli wy­bie­rzesz inną dro­gę i ze­chcesz zna­le­źć pra­cę lub otwo­rzyć wła­sny biz­nes, zro­bi­my wszyst­ko, co w na­szej mocy, by ci to uła­twić.

– I to nie z po­czu­cia obo­wi­ąz­ku – do­da­ła Pho­ebe, ły­pi­ąc zna­cząco na męża. – Po pro­stu chce­my to zro­bić dla cie­bie.

W ta­kich chwi­lach czu­łam, jak wzru­sze­nie ła­pie mnie za gar­dło. Oni na­praw­dę byli mili i mnie ko­cha­li. A nie po­win­ni.

– Sama nie wiem, co po­wie­dzieć.

– Po pro­stu je­steś zbyt skrom­na – rzu­cił niby żar­tem Pe­ter, by roz­ła­do­wać przy­tła­cza­jącą at­mos­fe­rę.

– I oczy­wi­ście nie mu­sisz te­raz o tym de­cy­do­wać ani mó­wić, co chcesz ro­bić, gdy do­ro­śniesz –
do­da­ła po­spiesz­nie Pho­ebe. – Masz jesz­cze dużo cza­su.

Przy­tak­nęłam i by uwol­nić się od ich cie­płych spoj­rzeń, wy­mknęłam się do kuch­ni pod pre­tek­stem pod­grza­nia ko­la­cji dla Pe­te­ra. Nie lu­bi­łam oka­zy­wa­nia uczuć. Przez nie wszyst­ko sta­wa­ło się trud­niej­sze. Wo­la­ła­bym, by mnie igno­ro­wa­li, ale tra­fi­łam do ro­dzi­ny, któ­ra ak­cep­to­wa­ła moje wady, da­wa­ła mi prze­strzeń i wspie­ra­ła na ka­żdym kro­ku. Ko­goś ta­kie­go jak ja wy­lew­na czu­ło­ść do­pro­wa­dza­ła do bia­łej go­rącz­ki.

Jed­no było pew­ne, nie za­słu­ży­li so­bie na taką cór­kę. Nie wie­dzie­li, że ta „grzecz­na dziew­czy­na”, to w rze­czy­wi­sto­ści pre­cy­zyj­nie wy­kre­owa­na po­stać, za­mie­rza­jąca za­skar­bić so­bie ich przy­chyl­no­ść. I ich wy­ko­rzy­stać. Jesz­cze rok czy dwa lata temu było mi znacz­nie ła­twiej nimi ma­ni­pu­lo­wać, a te­raz… Z dnia na dzień przy­cho­dzi­ło mi to z co­raz wi­ęk­szym tru­dem.

Nie, nie po­win­nam tak my­śleć – skar­ci­łam się w du­chu. Ta­kie roz­wa­ża­nia si­ęga­ją sta­now­czo za da­le­ko i sta­wia­ją pod zna­kiem za­py­ta­nia wszyst­ko, co do tej pory mną kie­ro­wa­ło. A nic nie po­win­no spra­wić, że stra­cę z oczu praw­dzi­wy cel.

Sprząt­nęłam ze sto­łu w ja­da­li pro­jek­ty wy­stro­ju wnętrz i po­da­łam ko­la­cję Pe­te­ro­wi. Gdy za­ja­dał z ape­ty­tem, zja­wi­ły się bli­źnia­ki, któ­re, prze­krzy­ku­jąc się, opo­wia­da­ły o swo­im pe­łnym wra­żeń dniu.

– Czy mogę wy­jść na spa­cer? – spy­ta­łam Pho­ebe, ale to Pe­ter za­re­ago­wał pierw­szy.

– Zno­wu do lasu?

– Oczy­wi­ście, że tak! – po­wie­dzia­ła na­tych­miast Pho­ebe i po­sła­ła mężo­wi kar­cące spoj­rze­nie. – W środ­ku mia­sta trud­no o bli­ski kon­takt z na­tu­rą. To nie­sa­mo­wi­te, że te­raz mamy ją do­słow­nie na wy­ci­ągni­ęcie ręki i mo­że­my z tego ko­rzy­stać.

Pe­ter, któ­ry nie był zwo­len­ni­kiem wa­łęsa­nia się bez celu, nie­wa­żne, czy po za­tło­czo­nym mie­ście, czy na od­lu­dziu (za­wsze ra­czył mnie wi­zją nie­bez­pie­cze­ństw, któ­re mo­głam na­po­tkać na swo­jej dro­dze), tyl­ko ci­ężko wes­tchnął. Jesz­cze się nie zda­rzy­ło, by wy­grał wal­kę z Pho­ebe.

– Tyl­ko nie od­cho­dź za da­le­ko – upo­mniał mnie nie­mra­wo. – I wróć przed zmro­kiem.

Skwa­pli­wie przy­tak­nęłam. W tej chwi­li zgo­dzi­ła­bym się na wszyst­ko, by­le­by jak naj­szyb­ciej uciec z ich po­lu­kro­wa­ne­go dom­ku. Jed­nak kie­dy Pho­ebe po­ra­dzi­ła mi wzi­ąć blu­zę… Obu­dzi­ła cer­be­ra.

– Bian­ca idzie na spa­cer? – za­wo­ła­ła Mia znad ry­sun­ku jej no­we­go po­ko­ju. Tym sa­mym od­ci­ągnęła uwa­gę bra­ta od ksi­ążki, któ­rą za­czął za­raz po obie­dzie i miał nie­ba­wem sko­ńczyć. Do­dam tyl­ko, że to była gru­ba, po­nad trzy­stu­stro­ni­co­wa po­wie­ść hi­sto­rycz­na. Ten dzie­si­ęcio­la­tek mnie prze­ra­żał.

– Mo­że­my iść z tobą? – spy­tał, ob­ra­ca­jąc się na krze­śle tak szyb­ko, że za­skrzy­pia­ło pod jego ci­ęża­rem.

– Dzie­cia­ki… – wes­tchnęła Pho­ebe i za­częła kręcić gło­wą, ale na­tych­miast ją po­wstrzy­ma­łam.

– Ja­sne, cze­mu nie. Może uda nam się spo­tkać ja­kieś zwie­rząt­ka w le­sie?

– By­ło­by su­per! Na przy­kład ło­sia!

Zer­k­nęłam na Pe­te­ra. Po­bla­dł w mgnie­niu oka.

– Wo­la­ła­bym nie – od­pa­rłam, po­ma­ga­jąc Mii wło­żyć blu­zę z na­szyw­ką z bro­ka­to­wą gwiazd­ką. – Poza tym ło­sie chy­ba nie wy­stępu­ją w tych re­jo­nach. Ale sa­ren­kę czy wie­wiór­kę na pew­no spo­tka­my.

– A pumy? Nie­dźwie­dzie?

Po­now­nie spoj­rza­łam na Pe­te­ra, któ­ry wy­glądał, jak­by miał za­raz zsu­nąć się z krze­sła i wy­zio­nąć du­cha.

– Nie od­da­laj­cie się, pro­szę – wy­mam­ro­tał le­d­wo sły­szal­nie.

Pho­ebe ro­ze­śmia­ła się dźwi­ęcz­nie i po­de­szła do męża, by go po­cie­szyć. Albo po­wstrzy­mać, żeby w ostat­niej chwi­li nie za­mknął nas w domu. Naj­le­piej do ko­ńca ży­cia.

Wy­szłam z Mią i Leo za dom, a po­tem skręci­li­śmy w stro­nę roz­le­głej łąki. W cie­płych pro­mie­niach za­cho­dzące­go sło­ńca zna­le­źli­śmy ście­żkę pro­wa­dzącą do nie­zbyt gęste­go lasu.

Lu­bi­łam dać Pho­ebe i Pe­te­ro­wi prze­strzeń do swo­bod­nych roz­mów i chwi­li sam na sam. Wie­dzia­łam, jak bar­dzo mi są za to wdzi­ęcz­ni, zwłasz­cza gdy za­bie­ra­łam ze sobą dzie­cia­ki. To był ro­dzaj mo­je­go pre­zen­tu dla nich i cze­goś na wzór po­ku­ty za rze­czy, któ­re zro­bię w przy­szło­ści. Mimo wszyst­ko nie chcia­łam ła­mać im serc, a by do­brze wspo­mi­na­li wspól­nie spędzo­ny czas. Za­słu­ży­li na to.

Dla Pe­te­ra, agen­ta nie­ru­cho­mo­ści, nie­trud­no było zna­le­źć pra­cę na­wet na ta­kim od­lu­dziu jak Co­lum­bia. Miał wszyst­ko, co jest wy­ma­ga­ne w tym za­wo­dzie – do­brą gad­kę i urok oso­bi­sty. I po­my­śleć, że z jego zna­jo­mo­ścia­mi mo­gli­by­śmy za­miesz­kać w ja­ki­mś su­per­no­wo­cze­snym domu. Jed­nak Pho­ebe przy­świe­ca­ła wi­zja uro­cze­go dom­ku z ogród­kiem i ten oto spo­sób wy­lądo­wa­li­śmy na obrze­żach Sa­int Lo­uis.

Cho­ciaż trud­no było _to_ na­zy­wać do­mem. W mo­ich oczach była to ru­de­ra, któ­ra le­d­wie trzy­ma­ła się pio­nu. At­two­odo­wie wy­da­li set­ki ty­si­ęcy do­la­rów, by do­pro­wa­dzić ją do sta­nu uży­wal­no­ści. Z pew­no­ścią o wie­le ta­niej by­ło­by zbu­rzyć i po­sta­wić nowy dom, ale… Pe­ter był na ka­żde ski­nie­nie Pho­ebe i bez­dy­sku­syj­nie spe­łniał ka­żdą jej za­chcian­kę. Przy­my­ka­łam na to oko z dwóch pro­stych po­wo­dów – po pierw­sze, bunt znisz­czy­ło­by mój wi­ze­ru­nek, a po dru­gie… Pho­ebe była da­le­ka od tego, by na­zwać szczwa­ną li­si­cą wy­ko­rzy­stu­jącą bo­ga­te­go męża. Po pro­stu sama była obrzy­dli­wie bo­ga­ta. Odzie­dzi­czy­ła spa­dek po dziad­kach ran­cze­rach i cho­ciaż wy­da­wa­ła się na­iw­na (i głu­piut­ka), z po­wo­dze­niem in­we­sto­wa­ła na gie­łdzie. Dla­te­go stać ich było na re­mont zde­ze­lo­wa­ne­go domu i za­kup ru­pie­ci, któ­re w mo­ich oczach mia­ły ran­gę obiek­tów mu­ze­al­nych.

Chy­ba ni­g­dy nie zro­zu­miem do­ro­słych. I może na­wet nie będę pró­bo­wać.

Słu­cha­jąc szcze­bio­ta­nia Mii, zer­ka­łam ukrad­kiem na Leo, idące­go da­le­ko przed nami, jed­nak na­dal w za­si­ęgu wzro­ku. Był praw­dzi­wym, za­mkni­ętym w swo­im świe­cie in­tro­wer­ty­kiem. Ka­żde z nich wda­ło się w jed­ne­go ze swo­ich ro­dzi­ców. Byli po­mniej­szo­ny­mi wer­sja­mi Pho­ebe i Pe­te­ra.

– I jak? Cie­szysz się na myśl o no­wej szko­le? – Za­pał Mii wy­ra­źnie przy­ga­sł i za­uwa­ży­łam, że po­spiesz­nie od­wra­ca gło­wę. – Co jest?

– Mama pro­si­ła… – za­częła ci­chut­ko. – Pro­si­ła, że­by­śmy o tym z tobą nie roz­ma­wia­li. Że­byś się nie bała – do­da­ła, wle­pia­jąc we mnie swo­je ogrom­ne nie­bie­skie oczęta.

Pho­ebe była za­po­bie­gli­wa w ka­żdym calu. Za­bez­pie­czy­ła się na ka­żdą ewen­tu­al­no­ść, włącza­jąc w to dzie­cia­ki i ich na­tu­ral­ną pro­sto­li­nij­no­ść. Mimo to nie­przy­jem­ny dreszcz prze­bie­gł mi po ple­cach.

– Nie boję się – skła­ma­łam gład­ko, a ca­ło­ść za­ma­sko­wa­łam po­krze­pia­jącym uśmie­chem. – Nie tym ra­zem.

– Na pew­no? Nie chcę, żeby było ci przy­kro.

Przy­klęk­nęłam przy dziew­czyn­ce i wzi­ęłam jej chłod­ne dło­nie w swo­je.

– To ja mia­łam pro­blem w po­przed­niej szko­le, nie ty. Zresz­tą i tak mi głu­pio, że prze­pro­wa­dzi­li­śmy się wła­śnie z mo­je­go po­wo­du.

– Nie­praw­da! – za­wo­ła­ła za­pal­czy­wie. – Mama za­wsze chcia­ła miesz­kać poza mia­stem. No i tata mó­wił, że tu­taj lu­dzie są inni. Jak pan Geo­r­ge ze skle­pu. Mili i uśmiech­ni­ęci – do­da­ła, jak­by to prze­sądza­ło do­słow­nie wszyst­ko.

– Ale i ty, i Leo mie­li­ście przy­ja­ciół, ko­le­gów z kla­sy, na­uczy­cie­li… Nie tęsk­nisz?

– Tro­chę tak, ale pi­sze­my do sie­bie, więc jest okej. No i za­wsze mogę po­znać no­wych przy­ja­ciół.

Mia za­ska­ki­wa­ła mnie na ka­żdym kro­ku. Chy­ba ni­g­dy nie spo­tka­łam tak opty­mi­stycz­nej i po­zy­tyw­ne na­sta­wio­nej oso­by, a ta dziew­czyn­ka mia­ła do­pie­ro dzie­si­ęć lat! Cho­ciaż może wła­śnie tak wy­gląda _nor­mal­no­ść_. Dziec­ko nie­ska­la­ne wi­do­kiem prze­mo­cy czy zbrod­ni roz­gry­wa­jących się na jego oczach. Kosz­ma­ra­mi, po­wra­ca­jący­mi ka­żdej nocy, za­bie­ra­jący­mi je w ciem­ną otchłań prze­szło­ści.

– Zo­ba­czysz, ty też znaj­dziesz przy­ja­ciół – po­wie­dzia­ła, jak­by czu­ła, że tonę w czar­nych my­ślach. – A je­śli nie… To za­wsze będziesz mia­ła mnie! I Leo. I mamę, i tatę.

Uśmiech­nęłam się bla­do, ale na­wet dla mnie to był sztucz­ny uśmiech, od któ­re­go roz­bo­la­ła mnie cała twarz. Z jed­nym mo­głam się zgo­dzić – mia­łam mi­ło­ść At­two­odów, ale kto wie, na jak dłu­go. Zda­wa­łam so­bie spra­wę, na ja­kich wa­run­kach mnie po­ko­cha­li. By­łam bez­pro­ble­mo­wą na­sto­lat­ką, przy­naj­mniej do mo­men­tu, w któ­rym mu­sie­li za­brać mnie z po­przed­niej szko­ły. Ale to była pla­ców­ka dla bo­ga­tych sno­bów, któ­rzy nie ak­cep­to­wa­li dzie­cia­ków z szem­ra­ną prze­szło­ścią – zwłasz­cza tych ad­op­to­wa­nych. Na­wet na­uczy­cie­le od­wra­ca­li gło­wę, uda­jąc, że ni­cze­go nie do­strze­ga­ją. Nikt nie chciał in­ge­ro­wać w czy­jeś pro­ble­my, tym bar­dziej je­śli ta oso­ba była „cho­dzącym pro­ble­mem”. Prze­pro­wa­dza­jąc się tu­taj, na od­lu­dzie, Pho­ebe za­pew­nia­ła mnie o no­wym po­cząt­ku, o tym, że w Co­lum­bii nikt nie będzie mnie osądzał ani wy­ty­kał pal­ca­mi. Wie­rzy­łam w to, przy­naj­mniej do pew­ne­go stop­nia, cho­ciaż… Ani Pho­ebe, ani Pe­ter nie zda­wa­li so­bie spra­wy, że to wła­śnie w Co­lum­bii chcia­łam się zna­le­źć.

Bo tu za­szył się mój cel. Czło­wiek, do któ­re­go mu­sia­łam się do­stać, za wszel­ką cenę.

Ktoś, kto zo­stał wy­ma­za­ny z mo­jej prze­szło­ści, a na­dal ist­niał.

– Bian­co!

Za­alar­mo­wa­na okrzy­kiem Leo, spoj­rza­łam w jego stro­nę. Stał na skra­ju stro­mej skar­py i wska­zy­wał na coś pal­cem. Ze­rwa­łam się na rów­ne nogi i obie z Mią pod­bie­gły­śmy do nie­go.

– Co się sta­ło? Oj…!

W głębo­kim dole do­strze­głam ruch. Bia­ła kul­ka oka­za­ła się kil­ku­mie­si­ęcz­nym szcze­nia­kiem, chy­ba la­bra­do­rem. Wpa­dł do rowu i nie mógł z nie­go wy­jść. Przy­ci­śni­ęty do ścia­ny trząsł się i skam­lał prze­ra­żo­ny.

– Zo­sta­ńcie tu, do­brze?

Bli­źnia­ki przy­tak­nęły, a ja ostro­żnie zsu­nęłam się na dół po skar­pie.

– Hej, mały, wszyst­ko w po­rząd­ku? – wy­szep­ta­łam i wy­ci­ągnęłam rękę, by ma­luch ją ob­wąchał. Gdy trącił mo­krym no­skiem moje pal­ce, po­gła­ska­łam go po ku­dła­tym, acz przy­bru­dzo­nym łep­ku. Mu­siał spędzić w dole do­brych kil­ka go­dzin i sądząc po ob­le­pio­nych zie­mią łap­kach, roz­pacz­li­wie sta­rał się wy­jść na po­wierzch­nię. – Bie­da­ku, cały się trzęsiesz. No cho­dź, wska­kuj pod blu­zę.

Szcze­niak za­ufał mi bez opo­rów i umo­ścił się pod moją blu­zą. Do­pie­ro te­raz zda­łam so­bie spra­wę, ja­kie głup­stwo po­pe­łni­łam. O wie­le ła­twiej jest ze­jść, niż wspi­ąć się na stro­mą skar­pę. Zwłasz­cza z tyl­ko jed­ną jed­ną wol­ną ręką, gdyż dru­gą trzy­ma­łam szcze­nia­ka, na wy­pa­dek gdy­by pró­bo­wał wy­sko­czyć. Po kil­ku pró­bach Mia była bli­ska pła­czu. Prze­cież nie mo­głam jej ode­słać do domu w ta­kim sta­nie. Pe­ter do­sta­łby za­wa­łu.

– Trzy­maj moc­no!

Przed ocza­mi za­dyn­dał mi rękaw blu­zy Leo. Spoj­rza­łam w górę i zo­ba­czy­łam, że bli­źnia­ki złączy­ły swo­je blu­zy, a rękaw jed­nej z nich przy­wi­ąza­ły do po­bli­skie­go drze­wa. Spry­cia­rze.

Na­resz­cie uda­ło mi się wy­jść na po­wierzch­nię.

– Dzi­ęki, Leo. – Po­tar­mo­si­łam wło­sy chłop­ca, wie­dząc, kto był au­to­rem tego ge­nial­ne­go po­my­słu.

Mia przy­tu­li­ła się do mo­je­go boku, a wte­dy psiak za­czął po­pi­ski­wać.

– Ojej, jaki ma­lu­szek!

– Nie jest mały – od­pa­rł Leo to­nem mądra­li. – Może to na­dal szcze­niak, ale ma już kil­ka mie­si­ęcy.

– A ty niby skąd to mo­żesz wie­dzieć?

– Tre­vor miał po­dob­ne­go.

Czy­li ko­le­ga z kó­łka na­uko­we­go, na któ­re Leo uczęsz­czał w po­przed­niej szko­le. Jed­nak Mia, jak przy­sta­ło na sio­strę, wy­wró­ci­ła ocza­mi, po czym sku­pi­ła całą uwa­gę na szcze­niacz­ku.

– Za­bie­rze­my go do domu?

– Tu nie mo­że­my go zo­sta­wić. W nocy przyj­dzie ja­kieś zwie­rzę i… – Leo dra­ma­tycz­nie za­wie­sił głos i za­ini­cjo­wał gest pod­rzy­na­nia gar­dła, czym jesz­cze bar­dziej na­stra­szył sio­strę.

– Leo – upo­mnia­łam go, jed­no­cze­śnie przy­tu­la­jąc do sie­bie Mię. – Ale masz ra­cję, tu nie może zo­stać. Tyl­ko oba­wiam się, że wasi ro­dzi­ce nie będą nim za­chwy­ce­ni.

– Po­cze­kaj­cie! Pa­trz­cie! Ma ob­ro­żę!

– Jest tu tyl­ko imię. Mi­la­no.

– Obej­rzy­my do­kład­nie w domu, może znaj­dzie­my tam nu­mer do wła­ści­cie­la – pod­po­wie­dzia­łam, bo wstyd przy­znać, ale kiep­sko so­bie ra­dzi­łam z czy­ta­niem w pó­łm­ro­ku. – A je­śli nie, to zro­bi­my mu zdjęcie i roz­wie­si­my pla­ka­ty w mia­stecz­ku. Jest mały, więc nie ucie­kł da­le­ko. Ktoś z pew­no­ścią go roz­po­zna.

– Do­bra! – bli­źnia­ki zgod­nie przy­tak­nęły.

Jak się spo­dzie­wa­łam, Pho­ebe i Pe­ter nie byli za­chwy­ce­ni. Dom w re­mon­cie to nie miej­sce dla kil­ku­mie­si­ęcz­ne­go szcze­nia­ka, ale uda­ło się nam (wła­ści­wie bli­źnia­kom) prze­ko­nać At­two­odów, że zna­le­zie­nie jego wła­ści­cie­la jest lep­sze od od­da­nia go do schro­ni­ska.

Tym sa­mym do­ro­bi­łam się no­we­go, na­wet je­śli tyl­ko tym­cza­so­we­go, lo­ka­to­ra. Co było ra­czej oczy­wi­ste, gdyż dom, choć duży, w po­ło­wie nie nada­wał się do użyt­ku. Przy­kła­do­wo po­kój Mii był skła­do­wi­skiem wszyst­kich gra­tów, po­cząw­szy od nie­skręco­nych me­bli, a sko­ńczyw­szy na sprzęcie spor­to­wym Pe­te­ra. W sy­pial­ni ro­dzi­ców po­sta­wie­nie swo­bod­nie sto­py gra­ni­czy­ło z cu­dem. W moim nie było le­piej, jed­nak ła­twiej było omi­nąć pi­ętrzące się kar­to­ny niż sto­sy ubrań, któ­re szcze­niak mó­głby ob­si­kać.

Leo prze­sze­dł sa­me­go sie­bie, im­pro­wi­zu­jąc po­sła­nie dla psia­ka z pła­skie­go wi­kli­no­we­go ko­sza i koca. Ale za­nim go tam wpu­ści­li­śmy, naj­pierw go wy­kąpa­li­śmy, co było jed­nym z głów­nych wa­run­ków po­zo­sta­wie­nia go w domu. Pe­ter wzdry­gał się na samą myśl o klesz­czu czy in­nym pa­so­ży­cie przy­nie­sio­nym z lasu. Bli­źnia­ki do­słow­nie osza­la­ły na punk­cie psa. Chcia­ły spędzić u mnie tę noc, lecz sła­bo wi­dzia­łam mo­żli­wo­ść dzie­le­nia po­je­dyn­cze­go łó­żka z dwo­ma dzie­si­ęcio­lat­ka­mi. Cho­ciaż i tak tę noc z góry spi­sa­łam na stra­ty, sko­ro mu­sia­łam do­glądać roz­dy­go­ta­ne­go psia­ka.

– Jak tak na cie­bie pa­trzę, to wi­dzę po­do­bie­ństwo do mnie– wy­mru­cza­łam, wy­chy­la­jąc się po­nad kra­wędź łó­żka, by po­gła­skać Mi­la­na po pu­szy­stej, lek­ko wil­got­nej gło­wie. – Do mnie.

Wzi­ęłam psia­ka na ręce, by przyj­rzeć mu się z bli­ska. Miał pi­ęk­ne szkli­ste oczy w ko­lo­rze kre­mu nu­ga­to­we­go. Ewi­dent­nie nie był przy­zwy­cza­jo­ny do sa­mot­no­ści, bo uspo­ko­ił się, gdy po­ło­ży­łam go obok sie­bie. Na­wet ura­czył mnie mo­krym ca­łu­sem w po­li­czek. Ob­ró­ci­łam się na ple­cy i po pro­stu po­zwo­li­łam, by Mi­la­no zwi­nął się w kłębek przy moim boku. Gła­ska­łam go i wspo­mi­na­łam.

– Pierw­sza noc w sie­ro­ci­ńcu była… czy­mś, cze­go nie da się opi­sać. Nie ist­nie­je sło­wo, któ­re ca­łko­wi­cie od­da­ło­by to, co czu­je po­zo­sta­wio­ne sa­me­mu so­bie dziec­ko. Zwłasz­cza ta­kie, któ­re wi­dzia­ło za dużo złych rze­czy. Tyle, że ty wró­cisz do domu, do ko­goś, kto cię ko­cha, a ja… Nie ma co, wspa­nia­ły z cie­bie kom­pan – za­chi­cho­ta­łam ci­cho, wi­dząc, że szcze­niak twar­do za­snął.

Chcąc nie chcąc, za­mknęłam oczy. Nie łu­dzi­łam się, że to­wa­rzy­stwo słod­ko śpi­ące­go psia­ka ze­śle na mnie spo­koj­ny sen.

Od­kąd sko­ńczy­łam osiem lat, cze­ka­ły na mnie je­dy­nie zim­ne ob­jęcia kosz­ma­rów.ROZDZIAŁ 2

Na­stęp­ne­go dnia, tuż po śnia­da­niu, przy­stąpi­li­śmy z bli­źnia­ka­mi do mi­sji szu­ka­nia wła­ści­cie­la Mi­la­na. Na lap­to­pie przy­go­to­wa­łam ogło­sze­nie z fo­to­gra­fią psia­ka i mo­imi da­ny­mi kon­tak­to­wy­mi. Przed zro­bie­niem zdjęcia ce­lo­wo ści­ągnęłam mu ob­ro­żę, a w ogło­sze­niu nie po­da­łam jego imie­nia. Nie chcia­łam, by Mi­la­no wpa­dł w nie­po­wo­ła­ne ręce. Na samą myśl, co mo­gło­by się z nim stać, do­sta­wa­łam gęsiej skór­ki.

Po­nie­waż Pho­ebe cze­ka­ła na przy­jazd za­przy­ja­źnio­nej pro­jek­tant­ki wnętrz, z któ­rą od cza­su do cza­su pra­co­wał Pe­ter, za­wio­złam dzie­cia­ki (i psa) do mia­stecz­ka. Za­par­ko­wa­łam swo­je vo­lvo nie­da­le­ko par­ku i uzbro­je­ni w plik ogło­szeń i rol­kę ta­śmy kle­jącej, ru­szy­li­śmy z na­szą mi­sją. Ob­kle­ili­śmy pół par­ku oraz słu­py na­prze­ciw­ko wa­żniej­szych bu­dyn­ków w mia­stecz­ku, a mi­ja­jąc sklep wie­lo­bra­nżo­wy pana Geo­r­ge'a, po­sta­no­wi­li­śmy we­jść do środ­ka. Może i spro­wa­dzi­li­śmy się tu pra­wie dwa ty­go­dnie temu, ale szyb­ko za­uwa­ży­łam, że ten nie­po­zor­ny skle­pik jest kul­to­wym miej­scem wszyst­kich lo­kal­nych plot­ka­rek. Nie wie­dzia­łam, jak za­re­agu­je pan Geo­r­ge na psa w skle­pie, będącym jego oczkiem w gło­wie, to­też po­le­ci­łam Mii wzi­ąć Mi­la­na na ręce.

– Dzień do­bry!

Pan Geo­r­ge, po­czci­wy sta­ru­szek, łyp­nął na nas po­dejrz­li­wie spod krza­cza­stych brwi. Jed­nak gdy po­pra­wił oku­la­ry, jego po­marsz­czo­na twarz roz­pro­mie­ni­ła się.

– O, At­two­odo­wie! Wi­taj­cie! Jak re­mont? Ter­mi­ty dają wam w kość?

– Nie jest tak źle. Eki­pa, któ­rą po­le­cił pan cio­ci, sta­nęła na wy­so­ko­ści za­da­nia – od­pa­rłam uprzej­mie, na co sta­ru­szek za­do­wo­lo­ny po­ki­wał gło­wą.

– Nie re­ko­men­do­wa­łbym byle kogo. Wła­ści­cie­lem jest syn szwa­gra mo­jej cio­tecz­nej sio­stry. Po­czci­wy czło­wiek.

– Tak – przy­tak­nęłam, ani my­śląc pro­sić o po­wtó­rze­nie za­wi­łych ko­li­ga­cji ro­dzin­nych pana Geo­r­ge'a. – Poza tym naj­gor­sza część już za nami.

– Ech, re­mont sta­re­go domu to nie­wdzi­ęcz­ne za­da­nie. To nie to samo, co w mie­ście, gdzie mie­li­ście za­rząd­cę, któ­ry nad wszyst­kim trzy­mał pie­czę. Po­sia­da­nie domu na wła­sno­ść ozna­cza, że za­wsze znaj­dzie się coś, co mo­żna od­no­wić, od­re­mon­to­wać. A dziś, co dla was? – spy­tał, prze­cho­dząc od ży­cio­wych mądro­ści do rze­czy przy­ziem­nych.

Leo, nie­wzru­szo­ny gad­ką pana Geo­r­ge'a, unió­sł nie­wiel­ki plik kar­tek.

– Czy mo­że­my tu zo­sta­wić ten pla­kat?

– A co na nim jest?

– Zna­le­źli­śmy pie­ska – od­po­wie­dzia­ła Mia, pod­su­wa­jąc Mi­la­na pod nos pana Geo­r­ge'a. – Miał ob­ro­żę, ale nie było na niej da­nych wła­ści­cie­la.

– Ja­sne, nie ma pro­ble­mu. Zo­staw­cie, ile chce­cie. Lu­dzie po­win­ni so­bie po­ma­gać, a tym bar­dziej po­rzu­co­nym czy za­gu­bio­nym zwie­rza­kom… Po­cze­kaj­cie chwi­lę! – za­wo­łał rap­tow­nie, gdy Leo już szu­kał ka­wa­łka miej­sca na la­dzie za­sta­wio­nej sło­ja­mi z ba­to­ni­ka­mi i ko­lo­ro­wy­mi gu­ma­mi do żu­cia. – Mogę zo­ba­czyć go z bli­ska? To chy­ba… Tak, na pew­no!

– Zna go pan?

– Dam so­bie rękę uci­ąć, że tak! Co praw­da wi­dzia­łem go tyl­ko raz. Po­cze­kaj­cie chwi­lę, za­pi­szę wam ad­res.

W cza­sie, gdy pan Geo­r­ge za­wo­łał pra­cow­ni­ka, mło­de­go chło­pa­ka, na oko w moim wie­ku, by ten po­mó­gł mu zna­le­źć no­tes, wy­mie­ni­łam z Leo ukrad­ko­we spoj­rze­nie. Wła­ści­ciel skle­pu miał już swo­je lata i bez oku­la­rów był śle­py jak kret. Mimo to z wdzi­ęcz­no­ścią przy­jęli­śmy ad­res i wska­zów­kę – mie­li­śmy szu­kać domu na ko­ńcu uli­cy, więc nie po­win­ni­śmy się zgu­bić.

– I co o tym my­ślisz? – spy­tał Leo, gdy tyl­ko wy­szli­śmy ze skle­pu.

– War­to spraw­dzić.

– Na pew­no! Czu­ję, że to wła­śnie tam miesz­ka wła­ści­ciel Mi­la­na – po­wie­dzia­ła Mia pew­nym gło­sem i przy­tu­li­ła się do pyszcz­ka psia­ka. – Cho­ciaż nie chcę się z nim roz­sta­wać tak szyb­ko, to do­brze, że od­naj­dzie swój dom. Po­zbie­ra­my pla­ka­ty, za­nim tam po­je­dzie­my?

– Naj­pierw zo­ba­czy­my, czy to do­bry ad­res.

– Wła­śnie – po­pa­rł mnie Leo, ły­pi­ąc prze­śmiew­czo na sio­strę. – Po co ro­bić dwa razy to samo bez spraw­dze­nia, czy in­for­ma­cje od pana Geo­r­ge'a się nam przy­da­dzą.

Mia wes­tchnęła gło­śno i zbo­la­ła wy­wró­ci­ła ocza­mi.

– Sko­ńcz już czy­tać te ksi­ążki, bo prze­sta­ję cię ro­zu­mieć.

– Gdy­byś czy­ta­ła odro­bi­nę wi­ęcej, in­ter­pre­ta­cja mo­ich słów nie sta­no­wi­ła­by dla cie­bie żad­ne­go pro­ble­mu – wy­tknął prze­mądrza­le.

Na­bur­mu­szo­na Mia wy­da­ła z sie­bie prych­ni­ęcie i osten­ta­cyj­nie za­da­rła bro­dę.

– No co? Praw­dę mó­wię! – za­wo­łał, szu­ka­jąc we mnie po­par­cia.

W tym star­ciu nie za­mie­rza­łam brać ni­czy­jej stro­ny. Już daw­no za­uwa­ży­łam, że to dro­ga do­ni­kąd, a pod­czas kłót­ni bli­źnia­ków (z bie­giem lat co­raz częst­szych), czu­łam się mi­ędzy mło­tem a ko­wa­dłem. Naj­roz­sąd­niej było po pro­stu się wy­co­fać lub zmie­nić te­mat. Tym ra­zem było to za­go­nie­nie dzie­cia­ków do auta.

Pan Geo­r­ge się nie my­lił. Dom, o któ­rym mó­wił, znaj­do­wał się nie tyle na ko­ńcu dro­gi, co był ta­kże je­dy­nym w ca­łej oko­li­cy. Je­śli At­two­odo­wie ku­pi­li po­sia­dło­ść na od­lu­dziu, to czym była re­zy­den­cja od­da­lo­na od mia­stecz­ka o do­brych kil­ka mil? W do­dat­ku oto­czo­na wy­so­kim na kil­ka stóp mu­rem i kutą, że­la­zną bra­mą? Nie mó­wi­ąc już o licz­nych ka­me­rach i do­mo­fo­nie usta­wio­nym tuż przed wjaz­dem na te­ren po­se­sji.

Gdy wzi­ęło się to wszyst­ko pod uwa­gę, na­su­wał się je­den lo­gicz­ny wnio­sek – oso­ba, któ­ra tu miesz­ka­ła, była obrzy­dli­wie bo­ga­ta. Na tyle, że nie mia­ła co ro­bić z pie­ni­ędz­mi, i wy­da­wa­ła je na głu­po­ty, jak mur od­gra­dza­jący ją od
świa­ta.

Na­ci­snęłam przy­cisk do­mo­fo­nu i po kil­ku se­kun­dach usły­sza­łam ci­che klik­ni­ęcie, ale żad­ne­go przy­wi­ta­nia czy sy­gna­łu, że kto­kol­wiek jest po dru­giej stro­nie.

– Dzień do­bry! – po­wie­dzia­łam, ma­jąc na­dzie­ję, że moje sło­wa nie tra­fia­ją w pró­żnię, a ja nie wy­cho­dzę na wa­riat­kę, któ­ra roz­ma­wia z do­mo­fo­nem. – Zna­le­źli­śmy pie­ska. Po­noć tu miesz­ka jego wła­ści­ciel.

Leo wy­chy­lił się po­nad moim sie­dze­niem i unió­sł Mi­la­na do oka ka­me­ry. Mimo to da­lej pa­no­wa­ła ci­sza. Za­częłam po­dej­rze­wać, że może omsknął mi się pa­lec i wca­le nie na­ci­snęłam czer­wo­ne­go przy­ci­sku. Wtem ode­zwał się wy­pra­ny z emo­cji głos:

– Tyl­ko jed­na oso­ba.

Ob­le­ciał mnie strach. Jed­nak prze­łk­nęłam śli­nę i od­pi­na­jąc pas, wzi­ęłam od Leo psa.

– Po­cze­kaj­cie tu na mnie, do­brze?

– Nie po­win­naś iść sama – za­opo­no­wał na­tych­miast Leo.

Czy­żby dzie­si­ęcio­la­tek chciał mnie chro­nić wła­sną pier­sią?

– Po­ra­dzę so­bie – od­pa­rłam, trąca­jąc go łok­ciem. – Zo­sta­wię Mi­la­na i za­raz do was wró­cę.

Mia i Leo wy­mie­ni­li spoj­rze­nia, ale nie pró­bo­wa­li ze mną dys­ku­to­wać, taki mia­łam u nich po­słuch. Po­tra­fi­li ca­ły­mi go­dzi­na­mi spie­rać się z Pho­ebe czy Pe­te­rem, ale moje sło­wa za­wsze za­my­ka­ły im bu­zie na kłód­ki. Po­gła­ska­li szcze­niacz­ka po łeb­ku, a ka­żde z nich szep­nęło mu coś do ucha. Po­jęcia nie mia­łam, co to mo­gło być, ale jed­ne­go by­łam pew­na – je­śli prze­czu­cie mnie nie my­li­ło, wie­czo­rem At­two­odo­wie otrzy­ma­ją całą li­stę po­wo­dów, dla któ­rych Mia i Leo po­win­ni mieć psa.

Wy­szłam z sa­mo­cho­du i z du­szą na ra­mie­niu po­de­szłam do bra­my. Mimo że roz­gląda­łam się czuj­nie, nie za­uwa­ży­łam żad­nej klam­ki czy przy­ci­sku umo­żli­wia­jące­go we­jście. Nie­spo­dzie­wa­nie bra­ma uchy­li­ła się z ci­chym zgrzy­tem, ale tyl­ko na tyle, bym mo­gła wśli­zgnąć się do środ­ka. Obej­rza­łam się przez ra­mię. Mia dziel­nie po­wstrzy­my­wa­ła łzy – nie wie­dzia­łam tyl­ko, czy była tak wy­stra­szo­na, czy też już tęsk­ni­ła za psia­kiem – a Leo z wy­ra­źnym nie­po­ko­jem śle­dził uwa­żnie ka­żdy mój ruch.

To dało mi do my­śle­nia. I wca­le nie dla­te­go, że wpa­ko­wa­łam się w nie­złą ka­ba­łę (co, zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści, było wiel­ce praw­do­po­dob­ne). Mu­sia­łam ostrzec bli­źnia­ki, by pod żad­nym po­zo­rem nie mó­wi­ły nic na te­mat tej twier­dzy Pe­te­ro­wi, a tym bar­dziej, by prze­mil­cza­ły fakt, iż na ochot­ni­ka sama, z nie­przy­mu­szo­nej woli we­szłam do środ­ka.

Szłam pod­jaz­dem w stro­nę ogrom­nej re­zy­den­cji, wo­kół nie wi­dząc ży­wej du­szy. Mi­ja­łam po­ła­cie ide­al­nie zie­lo­nej, rów­no przy­strzy­żo­nej tra­wy oraz drze­wa usa­dzo­ne w rząd­ku wzdłuż ście­żki wy­ło­żo­nej kost­ką bru­ko­wą. Na wi­dok ide­al­nie sy­me­trycz­ne­go domu moja wy­obra­źnia wy­kre­owa­ła po­stać wła­ści­cie­la, któ­ry nie miał zbyt rów­no pod su­fi­tem. Na pew­no był prze­wra­żli­wio­ny za­rów­no na pun­cie bez­pie­cze­ństwa, jak za­gro­że­nia, cho­ćby ze stro­ny sa­mot­ne­go chwa­stu, mo­gące­go zbu­rzyć jego ide­al­ną wi­zję świa­ta.

Albo coś w tym ro­dza­ju.

Po­cie­sza­jące było to, że Mi­la­no roz­glądał się i mer­dał ogo­nem, jak­by do­sko­na­le znał te te­re­ny.

– W co żeś mnie wpa­ko­wał? – mruk­nęłam po­sęp­nie, na co szcze­niak zwró­cił w moją stro­nę ura­do­wa­ny pysk.

Po wy­da­jącym się trwać wiecz­no­ść mar­szu w ko­ńcu do­ta­rłam do drzwi. Już uno­si­łam rękę, by za­stu­kać (a ja­kże by ina­czej) zło­tą ko­łat­ką, kie­dy na­gle sta­nęły otwo­rem. Wy­sze­dł wy­so­ki, śnia­dy mężczy­zna o ka­mien­nej twa­rzy. Miał na so­bie czar­ny, wy­gląda­jący na dro­gi gar­ni­tur i bia­łą słu­chaw­kę w uchu.

– Prze­szu­ka­nie – za­ko­mu­ni­ko­wał krót­ko i ski­nie­niem gło­wy na­ka­zał mi pod­nie­ść ręce.

Po­pa­trzy­łam na nie­go zdębia­ła, bo… Niby jak to mia­łam zro­bić? Poza tym nie ży­czy­łam so­bie, by kto­kol­wiek mnie do­ty­kał.

– Two­ja wola. Nie wej­dziesz, je­śli cię nie spraw­dzę – rzu­cił, wi­dząc, że co­fam się o krok.

– Daj jej spo­kój, Levi – roz­brzmiał ak­sa­mit­ny ni­ski głos z wnętrza domu. – Milo! Chło­pie, wszędzie cię szu­ka­łem! Wi­ęcej nie od­wa­laj po­dob­nych nu­me­rów.

W jed­nej chwi­li trzy­ma­łam Mi­la­na, by w na­stęp­nej se­kun­dzie stać jak ko­łek z pu­sty­mi ręka­mi. Po­wie­dzieć, że by­łam skon­fun­do­wa­na, to jak nic nie po­wie­dzieć.

Jed­nak dla mężczy­zny imie­niem Levi po­ja­wie­nie się mło­de­go chło­pa­ka nie sta­no­wi­ło żad­ne­go za­sko­cze­nia i bez­sze­lest­nie usu­nął się w cień.

– Ro­zu­miem, że to twój pies – ode­zwa­łam się chłod­no i wbi­łam po­sęp­ne spoj­rze­nie w tył kędzie­rza­wej gło­wy. Chło­pak, ca­łko­wi­cie mnie igno­ru­jąc, za­czął się ba­wić z Mi­lem.

– Prze­pra­szam, je­stem Alan, i tak, Milo to mój pies – od­pa­rł na­tych­miast, pod­no­sząc się z ko­lan. – A ra­czej mo­jej mamy. Wczo­raj wzi­ęła go do ogro­du i na mo­ment stra­ci­ła z oczu. Pół nocy prze­szu­ki­wa­łem po­bli­skie lasy. Już my­śla­łem, że prze­pa­dł na do­bre.

Ukrad­kiem prze­łk­nęłam śli­nę, a pó­źniej mru­gnęłam raz. I ko­lej­ny. I chy­ba jesz­cze z tu­zin. Wie­dzia­łam, że to nie­grzecz­ne, ale… nie mo­głam prze­stać się na nie­go ga­pić. Alan był wy­so­ki, na tyle, że mu­sia­łam za­drzeć gło­wę, by spoj­rzeć mu w oczy. Nie­sa­mo­wi­cie czar­ne hip­no­ty­zu­jące oczy, oto­czo­ne dłu­gi­mi ciem­ny­mi rzęsa­mi. I uśmie­chał się tak, że mi­ękły mi ko­la­na.

– To praw­da – wy­bąka­łam. – Jest bar­dzo ru­chli­wy.

– Żywe sre­bro – ro­ze­śmiał się, tar­mo­sząc roz­ra­do­wa­ne­go psia­ka, po czym zer­k­nął na mnie za­cie­ka­wio­ny. – Dzi­ęki, że go przy­pro­wa­dzi­łaś, ale… chy­ba nie je­steś stąd?

– Prze­pro­wa­dzi­łam się z ro­dzi­ną kil­ka dni temu. Miesz­ka­my na West East.

– To wy ku­pi­li­ście tę roz­la­tu­jącą się ru­de­rę? – za­py­tał pro­tek­cjo­nal­nym to­nem. – Za­sta­na­wia­li­śmy się, co za sza­le­niec zde­cy­do­wał się ją od­bu­do­wać.

Po­jęcia nie mia­łam, kim była ta dru­ga oso­ba, i ani tro­chę mnie to nie ob­cho­dzi­ło. Nie, sko­ro przy­ja­zny pó­łu­śmiech Ala­na zmie­nił się na drwi­ący uśmie­szek. Z miej­sca tra­fił na moją czar­ną li­stę.

– Tymi sza­le­ńca­mi są moi ro­dzi­ce – od­pa­rłam, mru­żąc ostrze­gaw­czo oczy. Nikt nie miał pra­wa na­bi­jać się z At­two­odów. – To na ra­zie.

– Po­cze­kaj! – za­wo­łał Alan, bie­gnąc za mną. Było wi­dać, że się spe­szył swo­im nie­grzecz­nym za­cho­wa­niem, ale dla mnie nie mia­ło to już naj­mniej­sze­go zna­cze­nia. – Prze­pra­szam, głu­pio to za­brzmia­ło. Za­nio­sę Mila ma­mie i od­wio­zę cię do domu, do­brze? To ka­wał dro­gi… To two­je ro­dze­ństwo? – Alan wska­zał w kie­run­ku bra­my. – W ta­kim ra­zie le­piej się zgó­dź. Od­pad­ną im nogi, nim do­trą do pierw­sze­go
skrzy­żo­wa­nia.

Spoj­rza­łam we wska­za­nym kie­run­ku, po czym z tru­dem zdu­si­łam ci­ężkie wes­tchnie­nie. Po­wie­dzia­łam, że mają na mnie po­cze­kać, ale za­po­mnia­łam do­dać, by nie wy­cho­dzi­li z vo­lva.

– Dzi­ęki, mam sa­mo­chód – od­pa­rłam, uśmie­cha­jąc się fa­łszy­wie do Ala­na. – Nie je­stem aż taką wa­riat­ką, żeby prze­jść kil­ka mil z psem na rękach. I dla two­jej in­for­ma­cji – ci sza­le­ńcy, o któ­rych mó­wi­łeś, przy­gar­nęli two­je­go psa, wy­kąpa­li go, dali mu jeść i cie­pły kąt do spa­nia. Nie tak po­win­na wy­glądać wdzi­ęcz­no­ść.

To wszyst­ko, co mia­łam do po­wie­dze­nia bo­ga­te­mu gnoj­ko­wi, któ­ry uwa­żał się za pępek świa­ta. I tak pew­nie już ni­g­dy wi­ęcej się nie spo­tka­my, więc mo­głam da­ro­wać so­bie kul­tu­ral­ne „że­gnam”. Po ob­ra­że­niu At­two­odów nie za­słu­żył na­wet na to. Tyl­ko wspó­łczu­łam Mi­la­no­wi, że ma ta­kie­go wła­ści­cie­la.

Pu­ści­łam się bie­giem, gdyż nie mia­łam za­mia­ru zo­stać w po­sia­dło­ści ani chwi­li dłu­żej. Za­zwy­czaj mia­łam nosa do lu­dzi i in­stynk­tow­nie czu­łam, że to złe miej­sce. Ta­kie, od któ­re­go le­piej trzy­mać się z da­le­ka.

Gdy tyl­ko zbli­ży­łam się do że­la­znej bra­my, bli­źnia­ki za­sy­pa­ły mnie gra­dem py­tań.

– I jak Milo?

– Roz­po­znał swo­je­go pana?

– Ucie­szył się?

– Będzie tu bez­piecz­ny?

Stłu­mi­łam po­sęp­ne prych­ni­ęcie. Co niby mia­łam im od­po­wie­dzieć? Że ten cały Alan oka­zał się dup­kiem do kwa­dra­tu?

– Tak, Mi­la­no wró­cił do domu – od­pa­rłam krót­ko i ge­stem na­ka­za­łam dzie­cia­kom wsi­ąść do sa­mo­cho­du.

– A jego wła­ści­ciel? Jest miły?

– Bar­dzo miły – mruk­nęłam, nie po­tra­fi­ąc za­pa­no­wać nad nad wy­wró­ce­niem ocza­mi.

– Szu­kał Mi­la­na?

– Tak.

– To do­brze. – Mia ode­tchnęła z ulgą i opa­dła na fo­tel.

– Wra­ca­my – za­rządzi­łam, ostro­żnie co­fa­jąc vo­lvo. – Mi­sja wy­ko­na­na, te­raz cze­ka nas sprząta­nie ogło­szeń, któ­re roz­wie­si­li­śmy w oko­li­cy – do­da­łam, by od­ci­ągnąć my­śli bli­źnia­ków od Mi­la­na i wy­py­ty­wa­nia o jego wła­ści­cie­la.

– Na­stęp­nym ra­zem le­piej od razu uderz­my do pana Geo­r­ge'a – rze­kł Leo i z po­wa­żną miną za­pi­ął pas. – On na­praw­dę wie wszyst­ko.

Nie spo­sób było się z nim nie zgo­dzić. Jed­nak mia­łam żal do pana Geo­r­ge'a, że nie ostrze­gł mnie przed Ala­nem. Gdy­bym wcze­śniej wie­dzia­ła, z kim będę mieć do czy­nie­nia, ro­ze­gra­ła­bym to ina­czej. I przede wszyst­kim – mia­ła­bym chwi­lę, by uod­por­nić się na jego pi­ęk­ne oczy.

Z At­two­oda­mi mia­łam oka­zję po­roz­ma­wiać do­pie­ro przed ko­la­cją. Zna­jo­ma Pe­te­ra prze­sie­dzia­ła u nas aż do pó­źne­go po­po­łud­nia, a on sam za­wi­tał do domu nie­dłu­go po jej wy­jściu. Tym le­piej, bo nie mu­sia­łam dwu­krot­nie po­wta­rzać tej sa­mej hi­sto­rii. Obo­je ucie­szy­li się, że Mi­la­no wró­cił do domu, a Pho­ebe nie­opatrz­nie pal­nęła, że szcze­niak „był roz­kosz­ny”. Bli­źnia­ki na­tych­miast wzi­ęły to za do­brą mo­ne­tę i przy­stąpi­ły do ata­ku. Ro­dze­ństwo nie bra­ło je­ńców i z miej­sca wy­to­czy­ło tu­zin ar­gu­men­tów na po­par­cie pro­śby o ad­op­cję psa. Leo bra­ko­wa­ło tyl­ko zdjęć psów ze schro­ni­ska.

Chwi­lę po tym, jak usie­dli­śmy do sto­łu, roz­le­gł się dzwo­nek do drzwi.

– Spo­dzie­wasz się ko­goś? – spy­tał zdu­mio­ny Pe­ter, a Pho­ebe, rów­nie za­sko­czo­na, prze­cząco po­kręci­ła gło­wą.

Mnie nie mie­li o co po­dej­rze­wać. Je­śli tyl­ko mo­głam, uni­ka­łam kon­tak­tów z ró­wie­śni­ka­mi, a z oko­licz­nych miesz­ka­ńców zna­łam je­dy­nie pana Geo­r­ge'a, jed­nak wąt­pi­łam, by to on zja­wił się nie­za­po­wie­dzia­ny w po­rze ko­la­cji.

Pe­ter po­sze­dł do drzwi i gdy je otwo­rzył… Ser­ce sko­czy­ło mi do gar­dła.

– Do­bry wie­czór. Na­zy­wam się Alan…

Dal­sza część zo­sta­ła za­głu­szo­na przez obłęd­ny wrzask „MI­LA­NO!”, jaki wy­do­był się z gar­deł dzie­cia­ków. W se­kun­dę pó­źniej pod­eks­cy­to­wa­ny szcze­niak i rów­nie wnie­bo­wzi­ęte bli­źnia­ki ba­wi­li się w przed­sion­ku. Chcąc chy­łkiem wy­co­fać się do kuch­ni, pod­nio­słam się z krze­sła i… W tym mo­men­cie na­sze oczy się spo­tka­ły. Alan uśmiech­nął się wy­ra­źnie za­do­wo­lo­ny, a mnie dreszcz prze­bie­gł po ple­cach. To tyle w kwe­stii „ni­g­dy wi­ęcej się nie spo­tka­my”.

Szlag by to ja­sny tra­fił.ROZDZIAŁ 3

– Miło nam cię po­znać – Pho­ebe, wi­ta­jąc Ala­na, ob­da­rzy­ła go wy­lew­nym uśmie­chem. – I na­praw­dę, nie­po­trzeb­nie się fa­ty­go­wa­łeś.

– Uzna­łem, że mu­szę od­po­wied­nio po­dzi­ęko­wać ca­łej ro­dzi­nie. Z tego, co mó­wi­ła pa­ństwa cór­ka, za­opie­ko­wa­li­ście się Mi­lem jak wła­snym psem – po­wie­dział, pa­trząc na mnie. Drań. – Ja i moja mama je­ste­śmy pa­ństwu bar­dzo wdzi­ęcz­ni. To mały upo­mi­nek od niej. Nie­ste­ty, nie mo­gła po­dzi­ęko­wać wam oso­bi­ście, gdyż… chwi­lo­wo jest nie­dy­spo­no­wa­na – do­dał, skła­da­jąc na ręce At­two­odów pur­pu­ro­wą ko­per­tę.

Pe­ter, nie­co zmie­sza­ny, ale też za­sko­czo­ny na­głym ob­ro­tem spra­wy, zer­k­nął do środ­ka. I… au­ten­tycz­nie go za­tka­ło.

– To… Zde­cy­do­wa­nie za dużo – wy­bąkał, prze­ka­zu­jąc czek Pho­ebe, któ­ra rów­nież wy­ba­łu­szy­ła oczy. Nie chcia­łam wy­jść na wścib­ską, ale aż zże­ra­ła mnie cie­ka­wo­ść, ile bo­ga­ty dzie­ciak prze­zna­czył na na­gro­dę za zna­le­zie­nie psa.

– Pro­szę to przy­jąć.

At­two­odo­wie spoj­rze­li po so­bie, po czym Pho­ebe przy­tak­nęła nie­pew­nie.

– Dzi­ęku­je­my. Wspo­mnia­łeś, że two­ja mama nie czu­je się naj­le­piej. Przy­kro nam to sły­szeć. To coś po­wa­żne­go?

– Za kil­ka dni po­win­no jej się po­pra­wić – od­pa­rł z uprzej­mym uśmie­chem, ale… na­tych­miast go przej­rza­łam.

Po­zna­łam ten wy­raz twa­rzy. Wy­uczo­ny, do­pa­so­wa­ny do…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: