- W empik go
Przekręt na Van Gogha - ebook
Przekręt na Van Gogha - ebook
Narodowa Galeria Sztuki w Waszyngtonie. Samotny dwunastoletni chłopak siedzi na ławce. Nikt nie zwraca na niego uwagi. Nie pamięta kim jest, ani jak się tam znalazł. A już na pewno nie ma pojęcia, dlaczego ściga go grupa przestępców… Wie dużo o sztuce i ta wiedza to jedyne, co łączy go z przeszłością – w niej tkwi klucz do rozwiązania zagadki.
Jedyna osoba, której może zaufać to poznana w nietypowych okolicznościach dziewczyna – Camille, która nazywa go Art (jak „sztuka”). Usiłując poskładać w całość skrawki wspomnień bohatera, odkrywają szajkę fałszerzy dzieł sztuki. Czy dwójce nastolatków uda się powstrzymać przekręt stulecia?
Kluczem do wspomnień Arta okazują się obrazy, o których wie niespodziewanie dużo, o dziwo, wie również jak odróżnić oryginał od kopii, nawet idealnej… W miarę, jak toczy się opowieść, a kolejne elementy układanki wskakują na swoje miejsca, czytelnik, skanując kody QR, może zobaczyć dzieła autorstwa Vincenta van Gogha, Claude’a Moneta, Edgara Degasa, Hansa, Holbeina Młodszego, Rembrandta van Rijn, Johannesa Vermeera, Paula Gaugina, Giovanniego Paniniego oraz Leonarda da Vinci, o których jest mowa w książce. Dla tych, którzy nie przepadają za wizytami w muzeach – propozycja idealna.
Pablo Picasso powiedział kiedyś: „Sztuka jest kłamstwem, które pozwala nam dostrzec prawdę”. Ale czy można zobaczyć prawdę, jeśli nie można jej zapamiętać?
Książka była nominowana do nagrody Sunshine State Young Readers.
Książkę polecają:
FANBOOK, BUKBUK Qlturka.pl
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-953430-6-3 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyłącz się do Arta i Camille! Oglądaj słynne obrazy – drzwi do pamięci i tożsamości Arta – dzięki interaktywnym kodom QR, które napotkasz na stronach tej książki.
Będzie ci do tego potrzebny smartfon albo tablet z dostępem do internetu. Jeśli nie masz aplikacji umożliwiającej odczyt kodów QR, poproś rodzica lub opiekuna o jej ściągnięcie i zainstalowanie – jest bezpłatna. A potem uruchom ją i najedź aparatem w telefonie na kod, który wygląda tak:
http://www.wydawnictwo-widnokrag.pl/aktualnosci/vincent-van-gogh/
Wtedy obraz pojawi się w twojej przeglądarce.
Jeżeli nie masz dostępu do smartfona ani tabletu, odwiedź stronę Narodowej Galerii Sztuki w Waszyngtonie: www.nga.gov. Znajdziesz tam wiele obrazów wspomnianych w tej książce.
Dobrej zabawy!PROLOG
Chłopak pojawił się znikąd.
Widział jego odbicie w szybie ochronnej osłaniającej niewielką rzeźbę. Dzieciak miał blond włosy w lekkim nieładzie, ale poza tym wyglądał zupełnie zwyczajnie. Był w niebieskiej bluzie, dżinsach i trampkach.
Starał się nie przyglądać chłopcu zbyt nachalnie – byłoby to dość nieuprzejme, biorąc pod uwagę okoliczności. Nikt nie lubi ściągać na siebie spojrzeń, szczególnie obcych ludzi. Dlatego obserwował go ukradkiem, kątem oka, podczas gdy chłopak rozglądał się po pomieszczeniu.
Może kogoś szukał? Na przykład rodziców?
Sala wypełniona była słynnymi obrazami i rzeźbami, lecz chłopak zdawał się ich nie dostrzegać. Tłum zwiedzających krążył po sali, a on po prostu siedział na ławce, z rękami na kolanach i obojętnym wyrazem twarzy.
Nie umiałby powiedzieć, jak długo obserwował chłopca. Nie miał zegarka, a na ścianie też nie było zegara. Dziwne uczucie: czas jakby stanął w miejscu. Ile czasu tu spędził, godzinę? Dwie? Więcej?
Nikt nie zwracał na chłopaka uwagi – w każdym razie nikt poza nim. Pozostali przechodzili po prostu przez salę, jak gdyby dzieciak nie istniał albo był niewidzialny.
Martwił się o niego. Chłopiec wydawał się zagubiony.
Kim był?
Co tutaj robił?
Wpatrywał się w chłopaka, zapominając o dobrych manierach. Zerknął w dół na własną niebieską bluzę, na własne trampki. Pomyślał, że to dziwne. Były takie same jak chłopaka w odbiciu.
Znów na niego spojrzał. Chciał mu coś powiedzieć. Miał ochotę zapewnić go, że wszystko będzie dobrze. Ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Tymczasem chłopiec patrzył mu prosto w oczy.
Poczuł bezsilność. Nie był w stanie mu pomóc.
I dlatego czekał. Czekał z nadzieją, że pojawi się ktoś, kto pomoże zagubionemu dziecku siedzącemu na ławce.ROZDZIAŁ 1
20:53
kilka lat wcześniej
Locronan, Francja
Przez niemal trzysta lat proste budynki z kamienia na obrzeżu miasteczka Locronan dawały dach nad głową rodzinie rolników. Największa stodoła, zbudowana z grubych bloków wydobywanego nieopodal granitu, stanowiła kiedyś schronienie dla niewielkiego stada zwierząt gospodarczych. Victor Baudin jednak bynajmniej nie był rolnikiem, dlatego przebudował stodołę, żeby jej wnętrze pasowało do jego nietypowej profesji. Stare, pościerane kamienne podłogi, otynkowane ściany, grube drewniane belki i delikatny zapach obornika i siana – to wszystko pozostało. A jednak jarzeniowe oświetlenie, nowoczesne okna, system ogrzewania i klimatyzacja z plątaniną srebrnych rur wentylacyjnych na suficie dobitnie świadczyły o tym, że nie jest to już dom dla kur, krów i kóz.
Jedna ze ścian zastawiona była regałami. Na tym najwyższym, górującym nad pomieszczeniem, stały rzędem ciemne butelki z pokostem, octem, wybielaczem, kwasem garbnikowym, sepią, kwasem chlorowodorowym, rtęcią elementarną i deszczówką. Kolejna półka zapełniona była puszkami. Zawartość każdej z nich opisano na białych etykietkach: hydroksowęglan ołowiu, tlenek cynku, cynober, sproszkowane muszle ślimacze, tlenek żelaza, nasiona lnu, realgar, smocza krew, proch mumii, lapis-lazuli.
Na samym końcu pomieszczenia, pomiędzy dwoma szerokimi drewnianymi suszarkami, stał olbrzymi piec przemysłowy, a przez środek dawnej stodoły ciągnął się długi metalowy stół. Surowy, industrialny wygląd pieca i stołu kontrastował z kamiennym wnętrzem. Palniki, mikroskopy, zlewki we wszystkich kształtach i rozmiarach, kondensator, moździerz i tłuczek, imadła i skomplikowany system rurek – wszystko to stłoczono na jednym końcu stołu. Pod stołem stały rzędy wysokich drewnianych skrzyń opatrzonych odręcznymi napisami: „orzech laskowy”, „koza”, „borsuk”, „mangusta”, „koci język”. Druga połowa stołu była praktycznie pusta, jeśli nie liczyć największego dzieła Baudina.
Victor Baudin często sobie żartował, że gdyby żył w dawnych czasach, to pomieszczenie nadawałoby się idealnie na komnatę alchemika albo czarnoksiężnika. Mimo że jego działania opierały się w głównej mierze na nauce, a nie na czarach, w pracowni Baudina z pewnością nie brakowało magii.
Podszedł do stołu, żeby jeszcze raz przyjrzeć się swojemu dziełu. Jak zwykle po ukończeniu projektu odczuwał dziwną mieszankę dumy, ulgi i smutku. Jego klient – człowiek, którego nigdy nie poznał, którego nazwisko nigdy nie zostało mu podane i o które on sam nie pytał – był wyjątkowo cierpliwy. Trzy lata – tłumaczył mu Baudin. Nawet przy dostępnej obecnie technologii były pewne procedury – staromodne procedury – których nie dało się przyspieszyć ani odtworzyć w inny sposób. Klient przystał na warunki Baudina, w terminie opłacał gotówką kolejne rachunki i czekał na wiadomość, że praca została ukończona. I teraz właśnie nadszedł ten moment – efekt był bliski doskonałości. Baudin wiedział, że zleceniodawca będzie zadowolony.
Pukanie do drzwi wyrwało starego człowieka z zamyślenia. Pospiesznie przykrył dzieło lekką bawełnianą płachtą.
Sposób prezentacji miał znaczenie.
– Un moment! – zawołał, przemierzając pomieszczenie.
Odsunął skrzypiącą żelazną zasuwę i otworzył na oścież ciężkie dębowe drzwi. Na zewnątrz stał niski, łysiejący mężczyzna z bujnym wąsem. Przez otwarte drzwi wpadło do środka lodowate zimowe powietrze.
– Proszę wejść, proszę wejść – powiedział. – Il fait froid. Robi się zimno.
Mężczyzna wszedł do środka. Baudin z powrotem zamknął drzwi na zasuwę i odwrócił się, żeby przywitać gościa.
– Gotowe? – chciał wiedzieć łysiejący mężczyzna. Choć starał się to ukryć, Baudin bez problemu wyczuł ekscytację w jego głosie.
– Tak – odpowiedział starzec. – Twój klient będzie zadowolony. – Wskazał na drugi koniec stodoły. – Suivez-moi – polecił. – Proszę za mną.
Obaj mężczyźni przeszli na sam kraniec metalowego stołu.
– Le voilà! – powiedział Baudin, chwytając za róg materiału, który przykrywał jego pracę. – Uznałem, że moje dzieło zasługuje na odpowiednie wprowadzenie.
Łysiejący mężczyzna uśmiechnął się i przytaknął:
– Ależ oczywiście.
Starzec z namaszczeniem ściągnął płótno i odsunął się od stołu. Łysiejący mężczyzna wydał zduszony okrzyk, ale szybko odzyskał rezon. Wyciągnął z kieszeni płaszcza okulary i pochylił się nad dziełem Baudina. Spędził kilka minut na oglądaniu go z przodu, po czym je odwrócił. Przejechał po nim palcem, a następnie uniósł palec wskazujący.
– Kurz – zauważył z uznaniem.
Baudin kiwnął głową.
– Les détails sont importants – odparł. – Szczegóły są ważne.
Łysiejący mężczyzna odłożył przedmiot na stół i ponownie się nad nim nachylił. Przez kilka minut nie mówił ani słowa. Wreszcie znów zwrócił się do starca:
– Paznokieć? – spytał.
– Tak – potwierdził Baudin.
Łysiejący mężczyzna przesunął krawędzią paznokcia po samym rogu przedmiotu. Pochylił się i dokładnie przyjrzał. Nie zobaczył najmniejszego śladu.
Wstał, wsunął okulary z powrotem do kieszeni i zapytał:
– Materiały się zgadzają? – spytał. – Żadnych substytutów? Wszystko oryginalne?
– Tak jak życzył sobie pański klient – odparł Baudin.
– A dokumenty?
Baudin podniósł ze stolika sporą teczkę i wręczył ją łysiejącemu mężczyźnie, który zaczął szybko przeglądać kartki.
– Wygląda na to, że wszystko jest w porządku – powiedział.
Gospodarz otworzył piec. Buchnął żar. Łysiejący mężczyzna wrzucił teczkę między płomienie i zamknął drzwiczki. Obaj obserwowali w milczeniu, jak w kilka sekund papiery zajmują się ogniem. Dwie minuty później został po nich tylko popiół.
– A pozostałe? – chciał wiedzieć gość Baudina.
Ten wskazał drewniane suszarki, na których leżakowały kolejne dzieła.
– Zgodnie z planem – oznajmił.
Łysiejący mężczyzna pokiwał głową i ponownie spojrzał w stronę stołu.
– To arcydzieło – oświadczył z szacunkiem.
Baudin się uśmiechnął. Tak, to było arcydzieło. Alchemik rzeczywiście przemienił ołów w złoto.ROZDZIAŁ 2
22:37
czwartek, 14 grudnia
parking podziemny, Waszyngton
Zrobił wszystko, co było w jego mocy.
Wysoki mężczyzna w średnim wieku po raz ostatni zerknął na swój telefon. Na parkingu podziemnym praktycznie nie było zasięgu, chciał to jednak sprawdzić ponownie. Rzut oka na ekran potwierdził to, o czym już wiedział. „Brak sieci” – informowały małe literki w lewym górnym rogu. Telefon i wszelkie zapisane w nim wiadomości były teraz już tylko zagrożeniem. Przejrzał ustawienia w poszukiwaniu funkcji czyszczenia pamięci. Kliknął. W kilka sekund wszystko, co kiedykolwiek umieścił w telefonie – kontakty, e-maile, zdjęcia – zniknęło bez śladu. Wsunął aparat z powrotem do kieszeni płaszcza.
Na ogromnym betonowym parkingu znajdowały się tylko dwa wozy: jego mały wynajęty samochód i wielki czarny SUV stojący na jedynym wyjeździe. Czy maleńkie autko miało choć cień szansy na zepchnięcie z drogi tego monstrum? Pobożne życzenia. Całe szczęście, że jego plan nie przewidywał ucieczki samochodem.
Spojrzał na daleki koniec parkingu, na drzwi prowadzące do wind. Blokował je teraz wielki mężczyzna w czarnym zimowym płaszczu.
Był tylko jeden sposób opuszczenia parkingu – przez wejście służbowe prowadzące z powrotem do budynku.
Tylko jak się do niego dostać? Parking miał kształt litery L. Trzeba by dopaść betonowego filaru około piętnastu metrów dalej, skręcić w prawo, a stamtąd do drzwi było jeszcze kolejne kilkadziesiąt metrów. W młodości może miałby na to szanse. Ale nie teraz. W żadnym razie nie uda mu się dobiec do drzwi i nie zostać złapanym. Ale tutaj nie chodziło o to, żeby dobiec do drzwi. Chodziło o to, żeby zyskać trochę czasu. Poprawił na ramieniu pasek torby.
Tylne drzwi SUV-a otworzyły się i wysiadł z niego mężczyzna.
– Proszę mi to dać – zawołał – i będzie pan wolny! – Jego głos niósł się echem po pustej betonowej przestrzeni.
Niemal wybuchnął śmiechem. Wiedział, że go nie wypuszczą. Będzie miał szczęście, jeśli dożyje świtu. Ale nie odczuwał strachu. Gra toczyła się o zbyt wysoką stawkę. Oparł się o tył wynajętego auta i wziął głęboki wdech. Nadszedł ten moment.
Lekko zastukał dwa razy w bagażnik samochodu. Po chwili wziął torbę i ruszył tak szybko, jak tylko był w stanie, w stronę betonowego słupa. Jedyne, co musiał zrobić, to zdążyć dojść do niego i skręcić za róg przed upływem dwudziestu sekund.
„Jeden, dwa, trzy, cztery” – liczył powoli w myślach.
– Proszę nam tego nie utrudniać! – zawołał mężczyzna stojący przy SUV-ie.
Zignorował go zupełnie i szedł dalej. Był niemal w połowie drogi do słupa.
„Pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć...”.
Mężczyzna w czarnym płaszczu, który pełnił wartę przy windach, zaczął iść w jego kierunku.
„Dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście...”.
Jeszcze kilka metrów.
Usłyszał w oddali warkot silnika SUV-a. Zerknął przez ramię. Pojazd mknął teraz w jego stronę, żeby przeciąć mu drogę. Zaczął biec.
„Czternaście, piętnaście, szesnaście, siedemnaście...”.
Jeszcze trzy sekundy. Żeby tylko zdążyć skręcić za róg w ciągu kolejnych trzech sekund, w przeciwnym razie wszystko na nic. Usłyszał za sobą kroki. Mężczyzna w czarnym płaszczu zbliżał się do niego szybciej, niż zakładał. Musiał przyspieszyć.
„Osiemnaście...”.
„Dziewiętnaście...”.
Kroki były coraz bliżej.
„...dwadzieścia!”.
Dobiegł do betonowego słupa, gwałtownie obrócił się w prawo i zaczął pędzić w kierunku wejścia służbowego. Czas działał teraz na jego korzyść, ale liczyła się każda sekunda.
Słyszał kroki mężczyzny niemal tuż za sobą. Zamachnął się i cisnął swoją ciężką skórzaną torbę pod nogi prześladowcy. Chciał tylko zyskać trochę czasu i kilka metrów, ale torba uderzyła mężczyznę w piszczel, zwalając go z nóg. Rozległy się przekleństwa.
A może jednak uda się dobiec do drzwi? Mógłby wtedy zadzwonić na policję. Może wszystko się uda.
BANG.
Otrzeźwiał, słysząc wystrzał z pistoletu i następujący po nim chrzęst betonu. Kula minęła go o centymetry, ale odłamki betonu przecięły mu skórę nad kołnierzykiem. Czuł ciepłą krew spływającą po plecach. Zatrzymał się i spojrzał w lewo. Mężczyzna z SUV-a stał teraz nie dalej niż dziesięć metrów dalej i celował prosto w niego. Wyglądał zaskakująco młodo.
– Zabawa skończona – powiedział.
Zrozumiał, że nie ma już sensu uciekać. Opuścił ręce wzdłuż tułowia i oparł się plecami o ścianę.
– Gdzie to jest? – zapytał tamten.
Odetchnął głęboko.
– Ale co takiego?
Młody mężczyzna uśmiechnął się.
– Wiem, po co pan tu dzisiaj przyjechał.
– Nie mam pojęcia, o czym mowa.
– Sam pan tego chciał – westchnął człowiek z SUV-a. – Koniec uprzejmości.
Przywołał gestem mężczyznę w czarnym płaszczu – tego samego, którego przed chwilą zwaliła z nóg skórzana torba i który właśnie podnosił się z ziemi.
– Zajmij się nim – rozkazał młody.
– Z przyjemnością – odpowiedział mężczyzna w czarnym płaszczu.ROZDZIAŁ 3
16:53
piątek, 15 grudnia
budynek zachodni, Narodowa Galeria Sztuki, Waszyngton
Wysoki, siwy mężczyzna w granatowej marynarce usiadł obok chłopca.
– Zamykamy, kolego – powiedział. – Musimy znaleźć twoich rodziców.
Miał miły głos.
Chłopiec podniósł wzrok.
– Wiem – odpowiedział cichutko.
– Nazywam się Ken Johnson – dodał mężczyzna. Wyciągnął do chłopca rękę, którą ten uścisnął. – Jestem przewodnikiem w tym muzeum – wyjaśnił. – Strażnik powiedział mi, że siedzisz tu już dość długo. Twoi rodzice pewnie się zamartwiają.
http://www.wydawnictwo-widnokrag.pl/aktualnosci/edgar-degas/
Chłopiec odwrócił głowę i spojrzał na słynną rzeźbę dłuta Edgara Degasa – młodą tancerkę z wosku. Zamknięte oczy, uniesiony podbródek, ręce splecione za plecami. Nie odpowiedział. Nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Wiesz, gdzie są twoi rodzice? – spytał Johnson. Jego głos był łagodny i uspokajający.
– Nie – odparł chłopiec, nie odrywając wzroku od rzeźby.
– Słuchaj, zróbmy tak – zaproponował Johnson. – Powiedz mi, jak się nazywasz, a ja ich dla ciebie znajdę, zgoda?
– Jak się nazywam?
– Tak – potwierdził przewodnik. – Jak się nazywasz?
Chłopiec spojrzał na niego.
– Nie wiem, jak się nazywam.
19:07
piątek, 15 grudnia
komisariat policji, Waszyngton
Siedział na krześle i wpatrywał się w ekran telewizora ustawionego na zdezelowanej niskiej szafce. Pokój był mały i duszny. Chłopiec słyszał świst powietrza przeciskającego się przez otwór wentylacyjny w suficie. Jeden z detektywów przyprowadził go tutaj jakieś dziesięć minut wcześniej i kazał mu czekać. Nie miał nic do roboty poza gapieniem się w telewizor. SpongeBob Kanciastoporty skakał po ekranie w kompletnej ciszy. Chłopiec wyciszył dźwięk. Nie był w nastroju, by słuchać irytującego śmiechu SpongeBoba.
Pracownik opieki społecznej odebrał go z muzeum i zawiózł do szpitala. Lekarz z ostrego dyżuru był miły – mówił z ledwo wyczuwalnym jamajskim akcentem i miał grube dredy. Zadawał mnóstwo pytań, ale chłopiec na niewiele potrafił odpowiedzieć. Choć było mu z tego powodu głupio, naprawdę nic nie pamiętał. Nie miał pojęcia, kiedy dokładnie pojawił się w muzeum, dlaczego akurat tam, gdzie mieszka, kim jest, kim są jego rodzice. Doktor obejrzał go, szukając urazu głowy, który wyjaśniłby utratę pamięci. Bez skutku. Inny lekarz – chudy, łysy mężczyzna, który sprawiał wrażenie, że gdzieś się spieszy – odbył z nim krótką rozmowę. Nie był nawet w połowie tak miły jak lekarz z jamajskim akcentem i dredami. Ten nowy doktor, neurolog (czyli lekarz od mózgu, jak wyjaśnił chłopcu miły doktor), zdiagnozował amnezję wywołaną traumatycznym przeżyciem. Miły lekarz wyjaśnił, że niewiele mogą zrobić – pamięć wróci, kiedy on sam będzie na to gotowy. Poklepał go po ramieniu, życzył powodzenia i wyszedł.
Na ekranie do SpongeBoba dołączył właśnie Patryk Rozgwiazda. Pląsali w ciszy na dnie oceanu.
Mimo że w pomieszczeniu panował ukrop, chłopiec nie zdjął bluzy. Ten niebieski polar, w którym go znaleziono, był wszystkim, co miał. Na metce wewnątrz widniał napis: „Arthur”. W szpitalu pytali, czy tak ma na imię, ale to nie brzmiało ani trochę znajomo. Bluza mogła być po kimś albo pożyczona. Albo znaleziona gdzieś po drodze.
Rozległo się pukanie do drzwi, a po chwili kobieta o ciemnych, krótko obciętych włosach zajrzała do środka. Na jej szyi dyndały okulary zawieszone na specjalnym łańcuszku.
– Jestem detektyw Evans. Mogę wejść?
Chłopiec tylko pokiwał głową. Nie mógł przecież odmówić.
Detektyw przysunęła sobie krzesło z drugiego końca małego pokoju i usiadła dokładnie naprzeciwko. Otworzyła trzymaną na kolanach teczkę. Zobaczył w środku swoje zdjęcie przytwierdzone zszywaczem i dokumentację ze szpitala. I mimo że patrzył na teczkę do góry nogami, bez trudu odczytał słowo „uciekinier” ze znakiem zapytania, zanotowane ciemnym tuszem na wewnętrznej stronie okładki. Detektyw przyłapała go na przyglądaniu się i szybko zamknęła teczkę.
– Poproszono mnie, żebym trochę z tobą porozmawiała – powiedziała. Wydawała się całkiem sympatyczna, ale czuł, że bacznie go obserwuje. – Przypomniałeś sobie, jak się nazywasz?
Pokręcił głową.
– Nie.
– Mój syn ma blond włosy i zielone oczy, tak samo jak ty – oznajmiła. – Gdyby zniknął, strasznie bym za nim tęskniła. Wiesz, gdzie są twoi rodzice?
– Nie – odpowiedział chłopiec.
Kobieta nie spuszczała wzroku z jego twarzy.
– Wiesz, jak się nazywają? – spytała.
– Nie.
– Wiesz, gdzie mieszkasz?
– Nie.
– Jesteś z Waszyngtonu?
– Nie wiem.
– Ile masz lat?
Chłopiec zamilkł. Dobre pytanie.
– Dwanaście... tak mi się wydaje – odpowiedział. – Ale nie jestem pewien.
– Wiesz, w jaki sposób znalazłeś się w muzeum?
Zastanawiał się przez dłuższą chwilę.
– Nie – odparł wreszcie. – Po prostu tam byłem.
Detektyw wskazała na telewizor.
– Co oglądasz?
– SpongeBoba Kanciastoportego.
– Mój syn uwielbia tę kreskówkę. Ja uważam, że jest dość głupia – przyznała. – A tobie się podoba?
– Jest w porządku.
– Wiesz, że SpongeBob to SpongeBob, ale nie wiesz, jak się nazywasz?
Pokręcił głową.
– Nie wiem – powiedział przepraszającym tonem.
Kobieta założyła okulary, otworzyła teczkę i coś zanotowała.
– Mogę zadać pani pytanie?
– Oczywiście. – Detektyw podniosła wzrok znad papierów.
– Wierzy mi pani?
Zamknęła teczkę i pochyliła się ku niemu.
– Będę z tobą szczera – zaczęła. – Komendant poprosił mnie, żebym cię przesłuchała, bo... cóż... jestem bardzo dobra w docieraniu do prawdy. Umiem odczytywać ludzi. Wyłapuję drobne sygnały świadczące o tym, że ktoś kłamie – brak kontaktu wzrokowego, częste mruganie, ruchy rąk, wiercenie się na krześle – wszystkie te rzeczy, które ludzie robią zupełnie bezwiednie.
– Mnie też pani odczytała? – spytał chłopiec.
– Zgadza się – odpowiedziała detektyw. Milczała przez dłuższą chwilę, by wreszcie dodać: – Sądzę, że mówisz prawdę. I zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby pomóc ci się dowiedzieć, kim jesteś.
Chłopiec tylko pokiwał głową. Polubił detektyw Evans.
*
Mary Sullivan zgłosiła swoją obecność u oficera dyżurnego, po czym usiadła w poczekalni. Już dawno się nauczyła, że cierpliwość jest niezbędną cechą każdego rodzica zastępczego. Praca Mary, redaktorki w jednym z nowojorskich wydawnictw, pozwalała na sporą elastyczność. Kobieta zawsze miała mnóstwo roboty, ale mogła pracować z domu i samodzielnie ustalać terminy – nawet jeśli miałoby to oznaczać ślęczenie nad maszynopisem do drugiej nad ranem.
Zdążyła się już przyzwyczaić do telefonów późno wieczorem i nagłych sytuacji wymagających zapewnienia komuś tymczasowego domu. Po pobycie u niej dzieci zazwyczaj wracały do swoich krewnych albo trafiały do rodzin adopcyjnych. Mary wyrobiła sobie opinię osoby, do której można się zwracać z tak zwanymi trudnymi przypadkami: dziećmi z głębokim upośledzeniem fizycznym, dziećmi, które doświadczyły przemocy ze strony rodziców, dziećmi, które porzucono na pastwę losu. Jednak dzisiejsza sytuacja była zupełnie inna od tych, z którymi miała dotąd do czynienia.
Jechała właśnie po córkę, kiedy zadzwonili do niej z opieki społecznej. Kolejna rzecz, której nauczyła się już dawno temu: telefon dzwoni, kiedy najmniej się tego spodziewasz. Zapytali, czy mogłaby odebrać dziecko, które potrzebuje tymczasowej opieki. W pierwszym odruchu odmówiła – w domu na biurku czekał na nią stos maszynopisów domagających się zrecenzowania, a do Bożego Narodzenia zostały mniej niż dwa tygodnie. Ale pracownik opieki społecznej opisał jej całą sytuację i błagał o pomoc. W końcu zgodziła się niechętnie.
Drzwi prowadzące do pomieszczeń biurowych otworzyły się i stanęła w nich detektyw Brooke Evans. Towarzyszył jej chłopiec – jedenasto-, może dwunastoletni. Miał potargane blond włosy i zielone oczy.
– Dziękuję, że przyjechałaś – powiedziała detektyw Evans. – Dobrze znów cię widzieć.
Mary popatrzyła prosto w oczy chłopca. Był dokładnie jej wzrostu.
– Cieszę się, że mogę pomóc – odpowiedziała. Wyciągając rękę do chłopca, przedstawiła się: – Jestem Mary Sullivan.
Chłopiec ujął jej rękę i potrząsnął nią na przywitanie.
– Zabiera mnie pani do swojego domu, pani Sullivan? – spytał.
Mary się uśmiechnęła. Chłopiec wyglądał na dobrze wychowanego. Dobry znak.
– Tak – odparła – i proszę, mów mi: „Mary”.
Kiwnął głową.
– Nie mam żadnych ubrań – powiedział. – Ani szczoteczki do zębów. Koniecznie muszę niedługo umyć zęby. Robi się późno.
– Nie martw się – odparła Mary. – Myślę, że uda mi się załatwić szczoteczkę i czyste ubrania. – To powiedziawszy, zwróciła się do detektyw Evans: – Coś już wiadomo?
Detektyw pokręciła głową.
– Jeszcze nic. Na filmie z monitoringu muzeum widać, że siedział w tej sali przez większość dnia. Zadzwonię do ciebie, jak tylko się czegoś dowiem. Jest okres przedświąteczny, więc podejrzewam, że niebawem zjawią się u nas jego rodzice.
Detektyw Evans odwróciła się do chłopca i położyła rękę na jego ramieniu.
– Bądź miły dla Mary – poprosiła.
– Będę – obiecał chłopiec.
Detektyw Evans patrzyła, jak wychodzą z komisariatu.
Cała ta sytuacja była bardzo dziwna.
Istniało oczywiście niewielkie prawdopodobieństwo, że dzieciak udaje. Nie mogła tego wykluczyć. Zdarzało jej się mylić – każdy detektyw popełnia czasem błędy. Ale wszystko wskazywało na to, że chłopiec mówi prawdę.
Wyglądało to tak, jakby w Narodowej Galerii Sztuki pojawił się znikąd.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------