- W empik go
Przekręt z zaświatów - ebook
Przekręt z zaświatów - ebook
Seria pechowych zdarzeń, tajemniczy nieznajomy i śledztwo pełne zabawnych wpadek.
Dorota, młoda doktorantka, nagle traci pracę i dach nad głową. Mając środki na niecały miesiąc życia w Warszawie, próbuje znaleźć wyjście z beznadziejnej sytuacji. Okazuje się, że za jej nieszczęściami stoi tajemniczy prześladowca. Kim jest i dlaczego chce zniszczyć jej życie? Dorota musi odkryć prawdę. Jej naturalna spontaniczność i determinacja każą jej przybrać rolę detektywki. Nie odpuści dopóki nie dorwie drania odpowiedzialnego za jej niepowodzenia.
Ta komedia kryminalna z pewnością przypadnie do gustu fankom i fanom Alka Rogozińskiego.
Paweł Szlachetko – powieściopisarz i reportażysta. Jego kryminał „Zwerbowana miłość” doczekała się filmowej ekranizacji.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-272-0619-6 |
Rozmiar pliku: | 535 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dochodziło południe. Maksymilian Stryczkowski siedział nieco znudzony w sportowym fordzie sierra, kiedy wreszcie dostrzegł Dorotę. Dziewczyna szła chodnikiem od biurowca wydawnictwa w stronę przystanku tramwajowego. Pomyślał, że gdyby ją ubrać w modniejsze ciuchy, byłaby z niej szałowa laska.
Dwudziestoparolatka z wyraźnym trudem niosła duże pudło, z którego wystawały przybory biurowe. Uśmiechnął się i sięgnął po telefon komórkowy. Chwilę czekał na połączenie.
– To ja. – Westchnął, jakby wykonał kawał ciężkiej pracy.
– No i…?
– Rozwiązali z nią umowę o pracę, ze skutkiem natychmiastowym. Pieniędzy powinno jej starczyć tylko na najbliższy miesiąc.
– Co z mieszkaniem?
– Jutro właścicielka wymówi jej lokum – stwierdził Stryczek. Potem dodał: – To rozsądna kobieta.
– Jak bardzo?
– Jej cena to półroczny czynsz z góry, plus pięć tysięcy premii.
– Czyli masz dwanaście dni na załatwienie wszystkiego z notariuszem. Starczy ci czasu?
– Aż nadto.
– Pamiętaj, o jaką stawkę gramy.
– Moje dwadzieścia procent śni mi się już od pół roku – powiedział Stryczek z lekką ironią. Nie znosił, jak mu przypominano o rzeczach oczywistych. Jego szef naprawdę miał go za idiotę.
– To muszą być cholernie męczące sny.
– Dlaczego? – spytał nieufnie.
– Od liczenia takiej forsy można dostać zawrotów głowy. – W słuchawce rozległ się śmiech.
Palant. Wydawało mu się, że jest dowcipny.
– Jakoś daję sobie z tym radę.
DOROTA SZŁA ulicą i zaciskała zęby. Gdyby nie było obok ludzi, z pewnością popłynęłyby z jej oczu łzy. Przecież jeszcze tydzień temu stawiano ją za wzór pracowitości, punktualności i koleżeństwa. Co się zmieniło?
Skręciła w stronę ławki, gdyż ciężkie pudło zaczęło wysuwać się jej z rąk. Postanowiła chwilę odpocząć. Usiadła. Dostrzegła stojącego nieopodal mężczyznę, który karmił gołębie. Chwilę przyglądała się, jak prószy okruchy, zasłuchany w radosne gruchanie. Może dlatego nie zauważyła przysiadającej się obok Cyganki.
– Powróżyć?
Stara miała niemal męski głos, zachrypnięty od ciągłego nawoływania i oferowania swoich usług. A może była to wina fajki, która zwisała z kącika jej ust.
Dorota pokręciła przecząco głową.
– Spotkało cię nieszczęście. – Tamta zajrzała jej w oczy ze współczuciem. – Ale niedługo wszystko się odmieni.
Wyciągnęła ku niej pomarszczone palce.
– Daj, powróżę. Tobie za darmo, bo nie masz za wiele pieniędzy.
Bezwiednie wyciągnęła rękę. Cyganka delikatnie ujęła ją za nadgarstek i spojrzała na wnętrze dłoni. Przez dłuższą chwilę przyglądała się w skupieniu. Potem zamknęła palce dłoni Doroty i odsunęła od siebie.
– Tobie nie potrzeba patrzeć w przyszłość. Ona już przy tobie jest. Otworzyła wszystkie drzwi. Musisz tylko zdecydować, przez które przejdziesz. Czy wybierzesz radość czy smutek? Łzy czy miłość? Ale pamiętaj, że najprostsza droga nie zawsze wiedzie do wybranego celu.
Cyganka wstała z ławki i ruszyła przed siebie. W pewnej chwili obejrzała się. Widać było, że waha się, czy nie wrócić i jeszcze czegoś nie dopowiedzieć. Cofnęła się.
– Los ci sprzyja. – Pyknęła z fajki. – Fortuna już dla ciebie otwiera sakwy. Więc się nie wahaj.
Kiedy została sama, pomyślała, że jeśli chodzi o fortunę, to stara kobieta musiała się pomylić. Właśnie zwolniono ją z pracy. Na szczęście miała swój kąt. Niewielki pokoik z kuchnią, który wynajmowała od pół roku na warszawskim Muranowie.
Miesiąc wcześniej
Minęła pierwsza w nocy. Ryk silników motocyklowych był ogłuszający. Oskar zatrzymał samochód na skraju parkingu. Pozostało jeszcze kilkanaście wolnych miejsc. W oczach przechodzącej obok dziewczyny zobaczył ironię zmieszaną z pogardą. Rzeczywiście, jego stare volvo nie prezentowało się najlepiej, ale miał w nosie opinie innych.
Sięgnął po komórkę. Wystukał numer.
– Jestem.
– Oki. Chyba masz dziurawy tłumik. Usłyszałem jak parkujesz.
Chciał wysiąść i rozejrzeć się w tłumie, ale ostatecznie został za kierownicą. Mimo późnej pory olbrzymi parking przed centrum handlowym w podwarszawskich Jankach był pełen samochodów. Na ich maskach i dachach siedziały dziewczyny. Między autami stały zaparkowane motory. Same superszybkie ścigacze. W tłumie kręcili się faceci ubrani w skóry, popijali piwo i wymieniali głośne pozdrowienia. Wśród nich biegali bukmacherzy z narzuconymi na marynarki karminowymi bluzami w odblaskowych barwach, żeby można ich było szybko zauważyć.
Drzwi otworzyły się i do samochodu Oskara wsiadł siwy czterdziestoletni mężczyzna. Oskar chodził za nim trzy miesiące i kusił coraz wyższą kasą, aż wreszcie tamten zgodził się pokazać mu nielegalne wyścigi motocyklowe. Reportaż z imprezy z pewnością będzie hitem, a Oskar potrzebował sukcesu. Ostatnim razem, jak dowiedział się od siwego, zakłady na finałowy bieg sięgnęły sumy pięćdziesięciu tysięcy złotych. Czy tym razem będzie podobnie?
– Lepiej – stwierdził przybyły. – Już na pierwszy bieg postawiono sześćdziesiąt. Założę się, że jubileuszowy finał przekroczy siedemdziesiąt.
– Tysięcy złotych?
– Dolarów.
Oskar poczuł mrowienie w palcach z ekscytacji.
– Od czego zaczynamy?
– Na razie spokojnie zajaramy. Pierwsze biegi ruszają za pół godziny.
Siwy wyciągnął papierosy i podsunął paczkę Oskarowi, ale ten odmówił.
– Późno. – Spojrzał na zegarek, na którym minęła pierwsza trzydzieści.
– Spieszysz się gdzieś? – Informator prychnął i przypalił sobie papierosa. – Na razie emocje rozgrzewają soliści. Nuda.
– Chcę ich zobaczyć.
Prawdę mówiąc, nie miał na to większej ochoty, ale nie chciał, by papieros zasmrodził mu auto. Wysiedli i ruszyli w stronę kręgu kilkudziesięciu dziewczyn i chłopaków. Kiedy do nich dochodzili, ludzie rozbiegli się na boki i spomiędzy nich wyjechał na motocyklu krępy chłopak ubrany w wojskowe battle dressy. Przeskoczył z rykiem silnika przez pasy dla pieszych i wkrótce słychać było tylko gwizd wchodzącego na coraz wyższe obroty BMW. Moment później z kręgu za pierwszym pogonił drugi, po nim trzeci i czwarty motocyklista.
– Po przejechaniu dziesięciu kilometrów robią szybki nawrót, pełen gaz i jadą z powrotem – wyjaśnił znudzonym tonem Siwy.
Ktoś z tłumu krzyknął, że minęła dziesiąta sekunda.
– To banda wariatów. – Czterdziestolatek zaciągnął się głęboko – Każdy rozpędza maszynę do dwustu kilometrów. I nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu ich ścigacze mogą pędzić dużo szybciej, gdyby nie to, że niemal całą trasę pokonują… – Tu zawiesił głos, jak wytrawny konferansjer chcący podgrzać nastroje publiczności, i dokończył: – Na tylnym kole.
A więc zabawa nie była tak nudna, jak mówił. Dwanaście sekund później cztery motory w odstępach pięciosekundowych dotarły do punktu startu i wszystkie jechały dęba.
Siwy pociągnął Oskara za rękaw skórzanej kurtki w stronę punktu startowego.
– Chodź, znajdziemy przyzwoite miejsca. Tylko niech nie przyjdzie ci do głowy robienie ukrytych fotek telefonem. – Wskazał na komórkę, którą trzymał w dłoniach. –Faceci, którzy robią na wyścigach szmal są bardzo nerwowi.
Oskar wiedział, że bez fotek w redakcji nikt mu nie uwierzy, że zdobył tak wystrzałowy materiał. Dlatego po drugiej stronie ulicy przy stacji benzynowej ustawił w samochodzie fotoreportera. Kazał mu ze sobą zabrać najlepszy obiektyw jaki mieli w redakcji.
– Dlaczego mówię o fotkach? – Siwy rzucił niedopałek, zdeptał nogą i spojrzał na Oskara. – Na stacji benzynowej skasowano jakiegoś podglądacza. Chłopak miał dużo szczęścia, że tylko rozbito mu baseballami sprzęt fotograficzny.
Zmusił się do lekceważącego wzruszenia ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Ktoś miał pecha, ale to nie moja sprawa”. Jednak skóra ścierpła mu na plecach i już nie był tak odważny jak wtedy, gdy wyruszał w stronę Janek. Prawdę mówiąc, już w czasie jazdy im bliżej był celu podróży, tym jego pewność siebie była coraz mniejsza. Teraz oscylowała w granicach zera. Ale wycofać się nie było jak.
Doszli do linii startu. Wokół zebrało się już sporo widzów. Ktoś krzyknął, że ostatni solista już zjechał z trasy. Czas na prawdziwe emocje!
– Ścigają się tylko pary. – Oskar słuchał tłumaczenia. – Wygrywa ten, kto szybciej dojedzie do dwudziestego kilometra Alei Krakowskiej, zawróci i pierwszy przekroczy linię mety. – Siwy wskazał na najbliższe pasy przejścia dla pieszych. – Obowiązuje system pucharowy, przegrany odpada, zwycięzca przechodzi dalej. No i za każdym razem zgarnia sześćdziesiąt procent puli pieniędzy, które postawiono na dany bieg.
– Co z resztą?
– Trafia do kieszeni organizatora, minus pięć procent na opłacenie zbierających zakłady boków.
Oskar spojrzał w stronę Alei Krakowskiej, na której można było zobaczyć wjeżdżające do Warszawy i wyjeżdżające z niej auta osobowe i ciężarówki. O tej porze nie było ich dużo, ale zawsze. Siwy dostrzegł spojrzenie Oskara.
– To tylko podkręca emocje i dodaje niepowtarzalnego ostrego smaku ryzyka. – Przytrzymał przebiegającego obok bukmachera. – Kto dziś startuje?
– Winyl, Rolex, Idol, Turbo, Perkun, Gento, Ramirez i Troll.
Siwy rozejrzał się w koło.
– Nie widzę Idola.
– On zawsze ma gwiazdorski wjazd.
Minutę później na parking, z rykiem silnika, wtoczyła się czerwona Yamaha. Maszyną kierował postawny dwudziestoczteroletni mężczyzna. Ostatnie kilkanaście metrów przejechał, stojąc na siedzeniu. Motor toczył się wolno, a on rozłożył ręce, jakby właśnie skończył spektakl i czekał na oklaski. Dostał je. Rozległy się też gwizdy, ale zagłuszył je radosny pisk dziewczyn.
MAKSYMILIAN STRYCZKOWSKI przywołał przechodzącego obok bukmachera. Zamierzał postawić na drugi bieg. Rywalizowała w nim para Turbo – Winyl. Od dłuższego czasu Maksymilian konsekwentnie obstawiał biegi, w których startował Turbo, właściciel czarnego Kawasaki Ninja. Zawsze typował go na zwycięzcę. Dlaczego właśnie jego? Wynikało to z prostych wyliczeń. W czasie wszystkich poprzednich wyścigów Turbo wygrywał, a Maksymilian zgarniał dużą kasę.
Słyszał o Idolu, ale wcześniej nie widział go w akcji. Dziś wreszcie go zobaczył. Rzeczywiście, miał szpanerski wjazd. Stryczek przyglądał się chłopakowi, gdy ten całował dziewczynę, którą przyciągnął do siebie z tłumu. Przystojny, pewny siebie i równie pewny wygranej.
– Co obstawiamy? – Bukmacher pokazał kupon. – Wszystkie biegi, wybrane, czy tylko finał?
– Trzecia gonitwa, Turbo. Piąta, Turbo. Finał Turbo.
– Należy się pięćset pięćdziesiąt. – Bok wyciągnął rękę po kasę.
– Dotąd trójka chodziła po pięćset – zdziwił się Maksymilian, podając sześć stów.
– Dochodzą zakłady specjalne na dwudziesty jubileuszowy finał. – Oświecił go bukmacher. – Tej nocy pula będzie największa, więc zjechali najlepsi.
– Słyszałem, że Idol jest niezły.
– Ostatnio mu się nie wiodło, ale dupencje i tak na niego lecą. Dziewczyny kochają takich drani.
Kilkanaście minut później w pierwszej parze wystartował Gento oraz Idol. Wygrał Idol z przewagą trzech sekund. W trzecim biegu triumfował Turbo z przewagą czterech sekund nad Winylem. W piątym Turbo wyeliminował Rolexa, a Idol Ramireza. Wreszcie nadeszła pora na finał.
Idol i Turbo. To miał być ich pierwszy bieg w nowym sezonie. Punktacja w rywalizacji między oboma w poprzednim wynosiła pięć do sześciu dla Turbo. Z okrzyków Idola wynikało, że w tym sezonie zamierza zdetronizować rywala. Turbo nie dawał się sprowokować. Trzymał nerwy na wodzy i udawał, że nie słyszy pokrzykiwań przeciwnika.
Wreszcie obaj stanęli na starcie. Między motocykle weszła naga dziewczyna, która moment wcześniej zrzuciła z siebie futro ze srebrnych lisów. W prawej dłoni trzymała czerwoną flagę. Uniosła ją do góry.
– Dziesięć! – zawołała starterka, a odpowiedzią był krzyk tłumu. – Dziewięć! – Otworzone przepustnice motocykli wtłoczyły do silników większą porcję benzyny. – Osiem! – Krzyczeli wszyscy. Idol wyjął butelkę wódki i spokojnie odkręcił nakrętkę. – Siedem! – Pociągnął spory łyk. – Sześć! – Odstawił flaszkę na beton. – Pięć! – Opadły szyby kasków. – Cztery! – Szczęknęły skrzynie biegów. – Trzy! – Palce zacisnęły się na manetkach gazu. – Dwa! –– Z tylnych kół poszedł dym. – Jeden! – Flaga opadła w dół.
Dwustukilogramowe potwory runęły z gwizdem przed siebie. Obok Stryczka ktoś wcisnął stoper.
– WIĘC JAK, WSIADASZ? Za chwilę miejsce będzie zajęte? – Idol uderzył dłonią w siedzenie za sobą.
– Jesteś pewien, że mamy się ku sobie?
– Zwycięzca bierze wszystko, więc i najładniejszą dziewczynę. – Jaromir widział, że blondynka tylko się z nim droczy, a on akurat miał na nią ochotę. – Nie wierzysz mi? – Dwudziestolatka pokręciła przecząco głową. – Spytajmy los. Orzeł, jedziesz ze mną. Reszka... – Zaśmiał się drwiąco. – Zabierasz się z przegranym Turbo.
Wyjął monetę. Podrzucił do góry i gdy spadała, złapał w locie. Podsunął zamkniętą dłoń pod nos dziewczyny i otworzył.
– Orzeł – powiedziała i uniosła brwi.
– Wygrałem.
– Zawsze wygrywasz?
– Jeśli mam ochotę iść do łóżka z najpiękniejszą dziewczyną nocy. – Przyciągnął ją do siebie i pocałował namiętnie. Nie wzbraniała się. Wręcz przeciwnie.
Pięciozłotówka wypadła z dłoni Idola i potoczyła się pod nogi Oskara. Podniósł ją. Obrócił w dłoni. Po obu stronach widniał wytłoczony orzeł. Fałszywka.
– Hej, moja kasa!
Oskar odrzucił monetę Idolowi. Palant, pomyślał.
– CHCIAŁEM ZOSTAĆ księdzem.
Golec westchnął głośno, wspominając lata, gdy jako pięcioletni berbeć nakładał na ramiona kocyk ze swojego łóżeczka i zmuszał rodzinę, by asystowała mu w odprawianiu mszy. Siostra dzwoniła łyżeczką w pokrywkę cukiernicy, gdy klęczała wraz z matką i ojcem, a on błogosławił pochylone przed nim głowy.
– I co? – Mucha nie mógł oderwać wzroku od ostatniej parówki, która leżała na wyszczerbionym talerzyku przed rudzielcem.
– Zostałem dziennikarzem… Niby to samo. Ludzie chcą ci wierzyć, ale podświadomie czują, że robisz ich w trąbę. Nie mają jednak wyjścia i codziennie kupują gazety, gdzie drukują twoje artykuły.
Mucha spojrzał z roztargnieniem na leżącego w barłogu przyjaciela. Niewysokiego wzrostu i chudej postury, zdawał się tonąć w fałdach trzech kołder. Jego płomiennoruda czupryna była swoistą boją, która w pościelowych odmętach wskazywała miejsce, gdzie akurat się znajduje.
– Ja zawsze chciałem zostać politykiem – wyznał.
– Chciałeś być politykiem, a zostałeś złodziejem. Jak się przyjrzysz temu bliżej, to znowu prawie wychodzi na to samo.
– Prawie? Jak?
– Srak! Jedni i drudzy kradną.
– To niby co? – Mucha podrapał się w głowę – Wychodzi, że nie ma między nimi różnicy?
– Jest!
– O!
– Złodziej trafia do pudła za sprawą kodeksu karnego, który uchwalił polityk.
– Cholera, nie pomyślałem.
– A widzisz. Ludzie to nie baranki, ani motylki, tylko hieny, ości i wilki.
– Dlaczego ości?
– Ości to końcówka wielu pejoratywów: niegodziwość, podłość, nikczemność. W tym jednym skrócie dopełniam i przepełniam sens wypowiadanej prawdy. No i trzymam rytm wiersza.
– Aha.
Golec dostrzegł głodne spojrzenie grubaska. Podniósł się, sięgnął po widelec, w którym pozostały już tylko dwa zęby. Nadział ziemiście wyglądający flak i w całości włożył go sobie do ust. Mucha głośno przełknął ślinę. Golec na powrót położył się w pościeli i podłożył pod głowę jasiek podobnego koloru, co właśnie zjedzona parówka.
Przez brudne okno do kawalerki wpadł jasny promyk słońca. Zdezorientowany panującym tu brudem, próbował znaleźć choćby kawałek szkła, żeby odbić się refleksem i czym prędzej prysnąć przez okno. Niestety, puste butelki i słoiki, zwane przez domowników pucharkami, leżały na podłodze w cieniu olbrzymiego stołu, przykrytego kawałkiem zielonej ceraty. Obok stały trzy krzesła. Jedno nie miało prawej nogi, drugie lewej, a trzecie było zupełnie ich pozbawione, więc stało na niewysokim ceglanym słupku. Właśnie to najbardziej stabilne siedzisko zajmował Mucha.
Na pierwszy rzut oka grubasek był mężczyzną w nieokreślonym wieku. Nieokreślonym ze względu na niezbyt częste golenie brody, która okalała jego pucołowatą twarz. W przeciwieństwie do Golca, Mucha był wysoki, o słusznej tuszy i obliczu, w którym zwracały uwagę wielkie niebieskie oczy. Stale malowało się w nich zaskoczenie podobne temu, które można zobaczyć w spojrzeniach dzieci, zaciekawionych, a zarazem zadziwionych otaczającym ich światem. Na łysej czaszce, tuż nad czołem, rosła rzadka kępa blond włosów, które często przeczesywał trzymanym w dłoni wyszczerbionym grzebieniem.
„No cóż, jednym Pan Bóg daje rozum, drugim duży brzuch, a trzecim... na wino” – stwierdził kiedyś filozoficznie chudy Golec. I dodał, wzdychając ciężko, że z chęcią zrzekłby się rozumu za stały dopływ gotówki na wino, ale jego życzeń nikt „na górze” nie bierze pod uwagę.
Kilka lat wcześniej, kiedy jeszcze można było określić wiek Muchy, ten pewnego dnia zagapił się w okno sutereny, przez które widać było koła parkujących w pobliżu samochodów. Mucha był doskonałym programistą. Według niego świat w rzeczywistości był jednym wielkim oprogramowaniem, które należało sensownie zmodyfikować, żeby wszyscy mogli być szczęśliwi. Jednak choć poświęcił na udoskonalanie owych kodów sporo czasu i zapisał kilkaset stron różnorodnymi wzorami matematycznymi, nie bardzo wyszła mu nawet przeróbka własnego życiowego oprogramowania.
Kilka lat po studiach, w czasie dwudniowej, suto zakrapianej alkoholem prywatki zgodził się ożenić z dziewczyną, która wmówiła mu, że urodzona miesiąc wcześniej córeczka jest jego dzieckiem. Nie był pewien swojego ojcostwa, ale że od roku dużo pił, no i udzielał się towarzysko, zatem mogło mu się przydarzyć to wielkie szczęście. Mucha bardzo przejął się tym, że został ojcem i były dni, że nie kupował sobie nawet piwa. Niekiedy też wydawało mu się, że mała jest do niego podobna. Nowo poślubiona para zamieszkała w wynajętej kawalerce. Idylla trwała dosyć krótko. Kilka miesięcy później któryś ze znajomków wytłumaczył mu, czyj w rzeczywistości jest bachor i w jaki to koncertowy sposób jest przez ślubną dojony z pieniędzy.
Następnego dnia Mucha siedział w zadymionej papierosami pracowni, przed mrugającym do niego leniwie ekranem komputerowym. Ponieważ był programistą, to miał prawo do długich chwil bezmyślnej refleksyjności. W takich momentach pracujący obok byli przekonani, że rozmyśla nad „tylnymi drzwiami” do kolejnego oprogramowania, które po złamaniu kodów zabezpieczających ich szef sprzeda z zyskiem na czarnym rynku. Zatem Mucha tamtego popołudnia długo gapił się w okno. Rozmyślał o swoim ojcostwie, puszczalskiej żonie oraz talerzu pełnym gęstej zupy grochowej z wkładką mięsną w postaci żeberka z jasnymi kawałkami okalającego kość tłuszczu.
Mucha jadł niewiele, a mimo to miał bardzo słuszną posturę. Wszystko, jak mniemał, przez owe codzienne wyobrażenia sutych obiadów, w trakcie których nie żałował sobie niczego, zwłaszcza tłustego mięsa podsmażanego na pryskającym smalcu, i wypijanych między jednym kęsem a drugim kilku setek dobrze zmrożonej wódeczki. Prawdopodobnie miał rację, że tyje od imaginacyjnego obżarstwa, jako że gdy przeszedł na myślową dietę, po tygodniu spadało mu z wagi dwa kilo.
Właśnie o tym oraz innych ważnych sprawach Mucha myślał tamtego popołudnia. Wreszcie po godzinie patrzenia w widoczny w okienku wycinek nieba wstał z miejsca i głośno oznajmił wszystkim: „Ja to wszystko pierdolę”.
Jego oświadczenie wywarło piorunujące wrażenie na podobnych doń, pracujących na czarno programistach. Nie ze względu na bezpośredniość i stanowczość wyznania, ile na zdanie, w którym po raz pierwszy grubasek użył podmiotu, orzeczenia i dopełnienia. Dotąd bowiem porozumiewał się z otoczeniem monosylabami, które z czasem skarłowaciały do onomatopei, wyrażających dezaprobatę, gniew lub akceptację wręczanej mu co miesiąc pensji, którą jego żona uważała za głodową. Tak więc, po wyrażeniu głośnej opinii, Mucha trzasnął za sobą drzwiami zadymionej nory, która należała do firmy-krzak.
Co się potem z nim działo? Nikt, wraz z nim samym, nie mógł odtworzyć wydarzeń następnego roku, gdy odszedł z Eastern Media Global Corporation. Gdy dokładnie trzysta sześćdziesiąt pięć dni później odzyskał jasność umysłu, zorientował się, że leży na podłodze i kurczowo ściska w objęciach pustą butelkę po tanim winie. Na etykiecie można było podziwiać pięknie wyrysowaną dojrzałą truskaweczkę. Jakiś czas potem wstał i rozejrzał się zaciekawiony dokoła. Stał pośrodku zagraconego i zaniedbanego pokoju. Chociaż słowo „zaniedbany” odnosiło się jedynie do zakurzonego wazonu, który, biorąc pod uwagę kolor znajdującego się na jego dnie osadu i rozstawione wokół butelki taniego truskawkowego wina, z pewnością służył domownikom jako karafka.
Na prawo od wejścia stała olbrzymia trzydrzwiowa szafa. Mebel był pozbawiony zamknięcia, które zastępował zawieszony na rozpiętych sznurkach materiał ściągniętej niegdyś ze słupa flagi państwowej, teraz nieokreślonego koloru. Obok szafy dostrzegł tremo z wybitym lustrem, zardzewiałą dwupalnikową kuchenkę gazową oraz brązowy zlew. Dalej tapczan, stół i trzy krzesła, z których pierwsze nie miało prawej nogi, drugie lewej, a trzecie opierało się na ceglanym słupku.
Od dnia, kiedy po raz pierwszy rozejrzał się wokół, nic nie zmieniło się w wystroju wnętrza kawalerki. Podobnie jak rudzielec, nazywany Golcem, który leżał na wąskim tapczanie w skotłowanej pościeli. Właśnie wówczas się poznali.
– Ciekawe, w jaki sposób się tu znalazłem? – spytał Mucha i przeczesał grzebykiem rzadkie włosy.
Golec tylko machnął lekceważąco ręką.
Potem się okazało, że właściciel mieszkania był znajomkiem rudego. Mucha nigdy nie miał okazji go poznać. Według słów nowo poznanego przyjaciela, na piętnaście minut przed jego przebudzeniem tamten poszedł na melinę kupić trzy truskaweczki. Dlaczego nie wrócił? Nigdy nie zadali sobie tego pytania. Po prostu przejęli władanie mieszkaniem, o którym, dziwnym trafem, zapomniała również administracja. Elektrownia i gazownia wykreśliły jego istnienie z kartoteki już wiele lat wcześniej i odcięły dopływy energii. Lokum wpadło w czarną dziurę urzędniczego niebytu.
I dobrze.ROZDZIAŁ 2
Mucha ocknął się ze snu. Był wieczór. Leżał na sienniku ułożonym na kilkunastu cegłach. Golec kimał rozwalony w pościeli na tapczanie w przeciwległym rogu malutkiego pokoju. Dopiero po pewnym czasie Mucha zorientował się, że trzyma w objęciach pustą flaszkę po winie. Na przylepionej do szkła nalepce widniała dojrzała truskaweczka.
Przez chwilę czuł się jak przed rokiem, kiedy pierwszy raz obudził się w tym mieszkaniu. Wtedy jednak leżał na podłodze. Gdy wystarczająco otrzeźwiał, usiadł i odstawił butelkę na pobliski stół. Teraz też zrobił podobnie, potem przeciągnął się z głośnym ziewnięciem.
Po raz kolejny przyszło mu do głowy, że znajduje się w miejscu, które musiały nawiedzić wszystkie żywioły i kataklizmy ostatniego stulecia. Niemniej, podobnie jak przed rokiem, fakt ten nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia. Mucha był z natury fatalistą, a że zawsze ciągnęło go do alkoholu, przypuszczał, że pewnego dnia wyląduje w takim jak to miejscu. Jego przewidywania się spełniły, zatem czemu tu się dziwić?
Podniósł się na nogi, zrobił kilka chwiejnych kroków. Obudził się Golec. Mucha rozejrzał się dokoła. Podobnie jak pierwszego dnia znajomości spytał:
– Ciekawe, jak się tu znalazłem?
Tym razem, zamiast machnąć lekceważąco ręką, Golec po dłuższym zastanowieniu stwierdził z powagą:
– Z pewnością jest w tym palec Opatrzności. Najwyraźniej los ma wobec nas dalekosiężne plany i dlatego się spotkaliśmy. Jakie i kiedy się spełnią? – Wzruszył ramionami. – No cóż, pozostaje tylko cierpliwie czekać, żeby się o tym przekonać.
– Ale jak długo? – zainteresował się Mucha. – Bo ja bym chciał już… teraz!
– Teraz?
– Aha.
– Wiesz chociaż, o czym mówisz?
Mucha zrobił zdziwioną minę.
– Wiem. Teraz… kurna… to znaczy… teraz. – Zaczął nerwowo zaczesywać grzebykiem rzadkie włosy na czubku głowy.
Golec westchnął głośno. Usiadł na tapczanie i spuścił nogi na podłogę.
– Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz?
– Bo co?
– Musisz wiedzieć, że „teraz” składa się z nieistniejącego już „wczoraj”. – Mucha spojrzał na przyjaciela zdezorientowanym wzrokiem, ale Golec się tym nie przejął. – Prawdę mówiąc, sam byłem kiedyś bardzo przejęty tym odkryciem. Było ono dla mnie równie zaskakujące, jak to, gdy jako pięciolatek dowiedziałem się od przedszkolanki, że nie wszystkie maluchy z mojej grupy mogą korzystać z tej samej łazienki.
– Możesz jaśniej?
– A propos tej łazienki?
– Nie, tego „teraz” i „wczoraj”.
– Proszę cię uprzejmie. Na „teraz” składa się dotyk zimnej powierzchni szkła, gdybyś wziął do ręki flaszkę. Poruszona wiatrem zasłonka. Dolatujący z ulicy klakson samochodu i świecące za oknem na niebie gwiazdy.
– Na razie wszystko jasne. – Mucha położył się na sienniku, słuchając z uwagą.
– Wszystko to, co opisałem, nazwalibyśmy „chwilą”. Tylko że takie podejście jest do bani, czyli całkowicie fałszywe.
– Zalewasz. – Zacuknął się Mucha.
– Ależ tak. Wszystko, co zarejestrowały nasze zmysły, już się stało w przeszłości. Obraz pokoju, który zanotowały moje oczy, istniał około dziesięciomiliardowej części sekundy temu; dobiegający z ulicy klakson miał miejsce czteromiliardową część sekundy; firankę poruszył wiatr jedną dziesięciotysięczną część sekundy wcześniej. Jednak zimno szkła poczułeś jedną tysięczną część sekundy temu; gwiazdy, które widzimy na niebie, wysłały do nas światło od kilku do milionów lat temu. Jak zatem widzisz, wszystkie te wydarzenia miały już swoje miejsce w różnych odcinkach przeszłości. Tylko my, nie wiedzieć czemu, mówimy, że wydarzyły się w tej lub tamtej chwili. Innymi słowy, świat wokół nas jest zagmatwany, a wszystko, co rejestrują nasze zmysły, jest względne i nieprawdziwe. Jak zatem mogę ci odpowiedzieć na pytanie, kiedy wydarzy się to „teraz”. Może nawet ono już się dawno skończyło, tylko my nic o tym nie wiemy?
Mucha ponownie usiadł, a z jego miny można było wywnioskować, że nic nie zrozumiał.
– Pamiętasz listy z administracji, które wyjęliśmy dziś rano ze skrzynki? – Golec wpadł na pomysł przystępniejszego wyjaśnienia przyjacielowi poruszonego zagadnienia. – Jeden nam dziękował za terminowe wpłacanie czynszu. Następny informował, że w przypadku nie uregulowania zaległości odwiedzi nas komornik. Wreszcie w trzecim, a może pierwszym, przepraszano nas. – Sięgnął do kieszeni po zmięty wydruk. – „…za wszystkie pomyłki i niedociągnięcia wynikające z katastrofalnego niedofinansowania budżetu administracji, który pomyślnie zamknięto dziesięcioprocentowymi oszczędnościami.” Powiedz sam, które z tych pism napisano jako pierwsze, a które jako ostatnie, czyli najbardziej dla nas wiążące?
Po dłuższej chwili zastanowienia Mucha spojrzał na przyjaciela, ale ten już spokojnie pochrapywał, odsypiając trudy poprzedniego dnia. Podrapał się w łysą głowę. Czyżby sen był najlepszym sposobem na rozwiązanie zagadki błędnego identyfikowania pojęć oraz rzeczy, które otaczały ich w czasie i przestrzeni?
– DZIEŃ DOBRY pani Doroto. – Właścicielka osiedlowego spożywczaka pozdrowiła wchodzącą do sklepu dziewczynę. – Co się stało? Ma pani dziś niespecjalną minę.
– Chwilowe kłopoty.
– Na pewno chwilowe? Moja propozycja jest nadal aktualna. Rzutka, młoda i ładna osoba na kasie to zawsze dobra inwestycja.
– Z tą urodą to chyba pani przesadza. – Dorota uniosła brew z ironią, ale komplement sprawił jej przyjemność.
– Żadna przesada. Już ja wiem, co mówię. Mamy ładne fartuszki. Jestem przekonana, że nie opędziłabym się od klientów.
Dorota wzięła koszyk i ruszyła między regały. Zatrzymała się koło stoiska z serami. Właśnie jedna ze sprzedawczyń wystawiała paczki lekkiego serowego fingerfooda. Jej ulubionego.
– Zaszalejesz innym razem – mruknęła do siebie pod nosem.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.