Przemiana. Dziedzictwo Smoczego Serca - ebook
Przemiana. Dziedzictwo Smoczego Serca - ebook
Dawno temu świat magii oddzielił się od ludzkiego. Niektórzy mogą jednak przemieszczać się między nimi – jak Breen Siobhan Kelly. Właśnie powróciła do Talamh ze swoim przyjacielem Marco, olśnionym, lecz i oszołomionym niezwykłym królestwem – miejscem pełnym smoków, wróżek i syren, lecz ku jego rozgoryczeniu pozbawionym internetu.
W Talamh Breen nie jest prostą nauczycielką, za jaką ją uważał. Tu szkoli się na wojowniczkę. Próbuje okiełznać moce prawdziwej tożsamości.
Jej lud i Keegan, przywódca Fey, serdecznie witają Marco. Lecz dziadek Breen, wyrzutek-bóg Odran, knuje, jak zniszczyć Talamh. Aby pokonać siły mroku, wszyscy muszą się zjednoczyć. Nie obędzie się bez ofiar, smutku, zdrad i przelewu krwi. Breen Siobhan Kelly uświadomi sobie, kim naprawdę jest, i zmierzy się z pisanym jej losem.
Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-765-4 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W wiekach prastarych świat bogów, ludzi oraz Fey istniały równolegle. W czasach pokoju i wojen, w latach tłustych i chudych te światy swobodnie się przenikały.
Wraz z obrotem koła czasu znaleźli się tacy, którym dążenie do zapanowania nad morzami i lądem na rzecz tego, co nazywali postępem, kazało odrzucić dawnych bogów i zastąpić ich bóstwami chciwości.
Strach i nienawiść rozkwitły na mierzwie zachłanności, żądzy i ambicji. Niektórzy bogowie, rozgniewani słabnącym poważaniem i brakiem hołdów, zmienili się w tyranów siejących spustoszenie. Jednak nie brakowało też mądrzejszych, bardziej powściągliwych bogów, którzy widząc nieuchronność obrotów koła czasu, przepędzili tych, co używali swojej potężnej władzy do mordowania i ciemiężenia.
Gdy świat ludzi zmienił bogów w mityczne postaci, ci, co okrzyknęli się świętymi, prześladowali tych, którzy postanowili trwać w dawnej wierze. Te represje, liczne jak polne kwiaty na łące, oznaczały morze tortur i męczeńskich śmierci.
Bardzo szybko strach i nienawiść wycelowały swoje sękate palce w lud Fey. Widzących, dawniej podziwianych za ich potęgę, przedstawiano jako wcielenie zła, Sidhe nie śmiały rozwijać skrzydeł ze strachu przed strzałą myśliwego, Hybrydów okrzyknięto potworami żywiącymi się ludzkim mięsem, a Syreny okrutnymi istotami wabiącymi żeglarzy w odmęty.
W światach szalały prześladowania wzniecane przez strach i nienawiść. W tamtych brutalnych, krwawych czasach kształtowanych przez tych, którzy twierdzili, że trzymają się zasad, ludzie walczyli przeciwko sobie, tępili Fey, a Fey toczyli walki między sobą.
I wtedy w Talamh, a także w innych światach nadszedł czas na dokonanie wyboru. Wódz Talamh przedstawił go wszystkim plemionom Fey. Zapytał, czy chcą porzucić stare obyczaje i przyjąć zasady oraz prawa ludzi, czy wolą odciąć się od innych światów i nadal żyć zgodnie ze swoim prawem i używać magii.
Fey wybrali magię.
W końcu po burzliwych, a zarazem rzetelnych naradach, jakich wymagały sporne kwestie, _taoiseach_ i Rada osiągnęli kompromis. Spisano nowe prawa. Zachęcano wszystkich do podróży w alternatywne światy, do poznawania i zgłębiania tamtejszych obyczajów. Ustalono, że ci, którzy zdecydują się osiąść poza Talamh, dostosują się do zasad panujących w danym świecie i jednocześnie nie będą łamać praw obowiązujących w Talamh.
Magii nie wolno wykorzystywać do czynienia zła. Może służyć wyłącznie ratowaniu życia, jednak nawet w takich wypadkach należy wcześniej wrócić do Talamh i postąpić zgodnie z osądem sytuacji.
I tak przez wiele pokoleń udawało się utrzymać pokój w granicach Talamh. Niektórzy Fey przenosili się do odległych światów; a inni sprowadzali współmałżonków do Talamh. Zieleniły się pola, Trolle fedrowali w głębokich jaskiniach, w gęstych lasach roiło się od zwierzyny, a nad wzgórzami i morzami świeciły dwa księżyce.
Takie spokojne, zielone i żyzne krainy budzą pożądanie w mrocznych sercach. Bóg, kiedyś skazany na banicję, przeniknął przez światy do Talamh w niecnych zamiarach. Skradł serce młodziutkiej _taoiseach_, bo dziewczyna widziała go takim, jakim chciał, by go postrzegała. Przystojnym, dobrym i kochającym.
Spłodzili dziecko; to ono było jego celem. Dziecko, w którego żyłach boska krew ojca mieszała się z krwią młodej _taoiseach_, Widzących i Elfów.
Co noc, gdy matka spała odurzona zaklęciem, mroczny bóg wysysał moc z niemowlęcia, aby zwiększyć swoją potęgę. Na szczęście którejś nocy matka się przebudziła i ujrzała prawdziwe oblicze swojego małżonka. Ocaliła syna i poprowadziła Talamh do walki z upadłym bogiem.
Kiedy przegoniono go z Talamh wraz z garstką jego sprzymierzeńców i uszczelniono czarami wszystkie portale, młoda _taoiseach_ oddała buławę i wrzuciła miecz z powrotem do Jeziora Prawdy, aby podjął go stamtąd nowy wódz.
Wychowywała syna, a kiedy nadeszła pora, on zgodnie z wolą koła czasu wydobył miecz z głębin jeziora i został kolejnym _taoiseachem_.
Ten mądry przywódca przez wiele lat utrzymywał pokój w Talamh. Podróżując po świecie ludzi, zakochał się w kobiecie. Sprowadził wybrankę do swojego świata, do swojego ludu i zamieszkał z nią na farmie, od pokoleń należącej do jego rodziny.
Para wiodła szczęśliwe życie, a dopełnieniem ich szczęścia stało się przyjście na świat córki. Przez trzy lata to dziecko, wzrastając pod czujnym okiem ojca, znało jedynie miłość, szczęście i spokój. Dziewczynka była prawdziwym cudem, bo z kolei w jej żyłach płynęła krew Widzących, Elfów, bogów i kobiety.
Mroczny bóg z pomocą przewrotnej wiedźmy przedostał się przez portal do Talamh, porwał małą i uwięził w szklanej klatce na dnie bladozielonej rzeki, żeby wyssać z dziecka całą magiczną moc, gdy ono nieco podrośnie.
Tymczasem dziewczynka miała więcej siły, niż on podejrzewał, niż sama się spodziewała. Jej krzyki przedarły się przez portal do Talamh. Ten gniew roztrzaskał zaczarowane szkło i przepędził boga, gdy Fey pod wodzą jej ojca i babki ruszyli do ataku.
Trzylatce już nic nie groziło, zamek boga został zburzony, ochrona portali wzmocniona, jednak jej matka nie mogła odnaleźć spokoju.
Zażądała, aby we troje wrócili do świata ludzi, a mąż porzucił magię, która według niej stanowiła źródło wszelkiego zła. Z pamięci dziecka miały zniknąć wszystkie wspomnienia ze świata, w którym się urodziło.
_Taoiseach_, rozdarty między miłością do rodziny a poczuciem obowiązku wobec swojego ludu, żył w obu światach. Starał się tworzyć ciepły dom dla córki i wracał do Talamh, żeby jako przywódca zapewnić bezpieczeństwo jego ludowi i jednocześnie swojemu dziecku. Małżeństwo _taoiseacha_ się rozpadło, a on sam zginął w kolejnej bitwie z ręki własnego ojca.
Dziewczynka dorastała w przekonaniu, że ojciec ją porzucił. Kształtowana przez dominującą matkę, która ze strachu o córkę umniejszała jej wiarę w siebie, przez co mała nie miała pojęcia o drzemiącej w niej mocy.
W tym czasie kolejny młody chłopak podjął miecz z jeziora.
*
I tak oboje dorastali w swoich światach. On zdecydowany bronić pokoju, ona zakompleksiona i nieszczęśliwa.
W Talamh wiedziano, że zły bóg nadal zagraża wszystkim światom. Uderzy ponownie w poszukiwaniu krwi ze swojej krwi i gdy koło czasu się obróci, mieszkańcy Talamh już nie zdołają go powstrzymać.
Ona, która jest mostem pomiędzy światami, musi wrócić, przebudzić się i zdecydować, czy jest gotowa wszystko poświęcić i zaryzykować, pomagając zniszczyć boga.
Przyjazd do Talamh był dla dziewczyny początkiem podróży w głąb siebie. Z czułością prowadzona przez babkę coraz więcej dowiadywała się o sobie. I przebudziła się.
Tak jak wcześniej jej ojca, miłość i zobowiązania łączyły młodą kobietę z oboma światami. Miłość i zobowiązania ciągnęły ją do świata, w którym dorastała. W końcu wyjechała z Talamh, ale obiecała, że wróci.
Z rozdartym sercem, zostawiając za sobą wszystko, co znała, świadoma ryzyka, jakie podejmuje, szykowała się do powrotu do świata, w którym się urodziła. Czekali tam na nią _taoiseach_ i cały Talamh. W chwili słabości opowiedziała o wszystkim najbliższemu przyjacielowi, swojej bratniej duszy.
Kiedy wchodziła do portalu, on, lojalny jak zawsze, wskoczył tam za nią. Zawieszona pomiędzy dwoma światami, dwiema miłościami i zobowiązaniami, zaczęła podróż ku swojej przemianie.Rozdział 1
Breen czuła, jak w wichurze szalejącej w portalu ręka Marco wymyka się z jej dłoni. Oślepiało ją jaskrawe światło, ogłuszał ryk wiatru. Wirowała niczym miotana huraganem. Keegan trzymał ją mocno za rękę, a ona rozpaczliwie zaciskała dłoń na palcach przyjaciela.
Nagle runęła w dół. Natychmiast owionęło ją chłodne, wilgotne powietrze, światło złagodniało, ucichł wiatr.
Przy zderzeniu z ziemią usłyszała chrupnięcie kości. Domyśliła się, że spadła na polną drogę wilgotną od padającej mżawki. Deszcz niósł zapach Talamh.
Zadyszana, przetoczyła się na bok i nachyliła nad Marco. Przerażony, leżał nieruchomo z szeroko otwartymi oczami.
– Nic ci się nie stało? Niech cię obejrzę. Marco, ty idioto! – Przesunęła dłońmi po jego ciele. – No, kości masz całe.
Pogładziła go po twarzy i obejrzała się na Keegana.
– Co to, do diabła, było? – naskoczyła na niego. – Nawet kiedy pierwszy raz przechodziłam, nic podobnego się nie działo.
Keegan przeczesał włosy palcami.
– Nie wziąłem pod uwagę dodatkowego pasażera. Ani twojego cholernego bagażu. Niemniej przeniosłem nas, zgadza się?
– Chyba sobie kpisz.
Marco się poruszył. Breen odwróciła się do niego.
– Na razie nie próbuj wstawać. Będziesz miał zawroty głowy i nogi jak z waty, ale to minie.
Wpatrywał się w nią brązowymi oczami. Szeroko otwartymi i szklanymi ze strachu.
– Czy przez to całe szaleństwo zostałaś również lekarką?
– Niekoniecznie. Po prostu głęboko oddychaj. Co proponujesz? – warknęła do Keegana.
– Na początek spadajmy z tego deszczu. – Wyprostował się wkurzony i stał nad nimi wysoki, z ciemnymi włosami skręconymi z wilgoci. – Celowałem w podwórko przed chatą. – Machnął ręką w stronę farmy. – Niedaleko nas zniosło, biorąc pod uwagę, co się przyczepiło.
Teraz dopiero zauważyła zarys kamiennego domu po drugiej stronie drogi, jakieś kilkanaście metrów od nich.
– Marco nie jest czymś.
Keegan przykucnął nad nim.
– Dobra, bracie, wstawaj. Tylko powoli.
– Mój laptop! – krzyknęła Breen na widok torby na drodze.
Zerwała się na równe nogi, puściła biegiem i czym prędzej ją podniosła.
– Oto co się dla niej liczy – usłyszała.
Stała na drodze w deszczu, z laptopem przyciśniętym do piersi.
– Dla mnie jest tak ważny jak dla ciebie miecz.
– Jeżeli coś w tym pudle nawaliło, to je naprawisz – burknął Keegan do Marco. – A teraz się podnieś. Ostrożnie i powoli, właśnie tak.
Sposób, w jaki instruował Marco – łagodnie i spokojnie – przypomniał Breen, że Keegan potrafi być miły. Oczywiście, kiedy chce. Przewiesiła torbę przez ramię na pierś i dołączyła do nich.
– Będziesz miał zawroty głowy i poczujesz się zamroczony – uprzedziła przyjaciela. – Ja za pierwszym razem zemdlałam.
– Faceci nie mdleją. – Głowa mu opadła, a brodę oparł na podciągniętych kolanach. – My najwyżej padamy bez czucia albo tracimy przytomność, ale nie mdlejemy.
– No właśnie – poparł go radośnie Keegan. – Musimy cię postawić na nogi. Breen, mogłabyś pomóc?
– Muszę pójść po neseser.
– O bogowie, kobiety! – Keegan machnął dłonią i neseser znikł.
– Gdzie on się podział? – wyjąkał Marco, wytrzeszczając oczy. – Gdzie jest?
– Nie przejmuj się. Spróbuj wstać. Oprzyj się na mnie, jakoś się dowleczemy.
– Nie czuję kolan. Nadal je mam?
– Dokładnie tam, gdzie powinny być.
Breen podbiegła i objęła Marco ramieniem z drugiej strony.
– Spokojnie. Dasz radę. To niedaleko, widzisz? Tam idziemy.
Postawił kilka niepewnych kroków.
– Mężczyźni nie mdleją, ale zdarza im się puścić pawia. Chyba mnie to czeka.
Breen nacisnęła dłonią na jego brzuch, żeby ewentualnie mu ulżyć. Trochę ją zemdliło, ale powiedziała sobie, że musi wytrzymać.
– Lepiej?
– No, chyba tak. Mam wrażenie, że śni mi się jakiś zwariowany sen. Breen miewa dziwaczne sny – rzucił bełkotliwie do Keegana. – Czasami dziwaczne i przerażające. Ten jest tylko dziwny.
Keegan machnął dłonią i brama na podwórko otworzyła się na oścież.
– O takie właśnie dziwy mi się śnią. Ale dobrze tu pachnie. Jak w Irlandii. Prawda, Breen?
– Tak, ale niezupełnie.
– To niesamowite. W jednej chwili stoimy w mieszkaniu w Filadelfii, a w drugiej leżymy plackiem na drodze w Irlandii. „Teleportuj mnie, Scooty”. Zupełnie jak w _Star Treku_.
– Niezła historia – stwierdził z uznaniem Keegan. Ruchem nadgarstka otworzył drzwi. – No, jesteśmy na miejscu. Wyciągnij się na tapczanie.
– Chętnie sobie poleżę. Zobacz, Breen, znalazł się twój neseser. Jak tu przytulnie. Swojsko i w starym stylu. Och, jak mi dobrze, Chryste, dzięki – mruknął, gdy ułożyli go na tapczanie.
– Widzicie, nie zemdlałem. I nie puściłem pawia. Na razie.
– Zaparzę ci herbaty – zaproponowała Breen.
Pokręcił głową.
– Wolę piwo.
– Kto by nie wolał? Zaraz przyniosę. Posiedź przy nim – rzucił Keegan do Breen. – Wysusz go, uspokój.
– Powinien się napić tamtej herbaty, którą mi daliście za pierwszym razem.
– To, co jest w herbacie, może równie dobrze znaleźć się w piwie.
– Dragi, tak? – upewnił się Marco, kiedy Keegan wyszedł. – Bo on nam mnóstwo tego podsypał, skoro jesteśmy razem w tym porąbanym śnie.
– Nie, Marco. To nie sen.
Wyciągnęła rękę do ledwie żarzących się polan w kominku i zapłonęły trzaskającym płomieniem. Nie wstając z klęczek przy tapczanie, pozapalała świece. Wysuszyła ubranie Marco, przesuwając po nim dłońmi. Rozdzieliła mu warkoczyki i tak samo je wysuszyła.
– Ja głosuję za zwariowanym snem.
– Dobrze wiesz, że to dzieje się naprawdę. Po co za mną wskoczyłeś? Czemu chwyciłeś się mnie i skoczyłeś?
– Nie mogłem pozwolić, żebyś beze mnie wleciała w tamtą świetlistą dziurę w naszym salonie. Byłaś zdenerwowana. Płakałaś. Ty… – Podniósł oczy na sufit. – Słyszę jakieś hałasy. Ktoś jeszcze jest w tym domu?
– Harken, brat Keegana. Mieszka tutaj. Jest farmerem. To ich farma. Kiedyś należała do mojego ojca. Tutaj się urodziłam.
Przeniósł spojrzenie z powrotem na nią.
– Tak ci powiedział, ale…
– To prawda, wiem od babci. Przypominają mi się różne rzeczy, które wcześniej gdzieś mi uleciały. Wszystko ci wyjaśnię, obiecuję, ale…
Przerwała, bo właśnie Harken z Moreną zeszli z góry. Niewątpliwie musieli ubierać się w pośpiechu, bo ona miała bluzkę na lewej stronie.
– Witaj w domu! – Morena z burzą potarganych płowych włosów podbiegła do Breen, przykucnęła obok i zamknęła ją w gorącym uścisku. – Jak dobrze cię widzieć. – Uśmiechnęła się do Marco z wesołymi iskierkami w niebieskich oczach. – Przywiozłaś przyjaciela. Jesteś Marco, prawda? Babcia mówiła, że przystojniak z ciebie, a ona nigdy się nie myli. – Chwyciła go za rękę i energicznie nią potrząsnęła. – Babcia to Finola McGill, a ja mam na imię Morena.
– Aha.
– Jestem Harken Byrne, miło cię widzieć. Przejście było ciężkie, co? Szybko cię wykurujemy.
– Gotowe. – Keegan wrócił z kuflem.
Marco powiódł spojrzeniem po twarzach obu mężczyzn. Nie wyparliby się pokrewieństwa. Byli bardzo do siebie podobni; takie same mocno zaznaczone kości policzkowe, podobny wykrój ust.
– Piwo, tak? – Harken zerknął na kufel. – Hmm, o ile pamiętałeś, jak…
– To podstawowa mikstura, Harkenie. Radzę sobie z nimi nie gorzej od innych.
– Mikstura? – Marco dźwignął się na łokciu. Jego śniada cera lekko poszarzała. – Nie zgadzam się na żadne mikstury.
– To coś w rodzaju lekarstwa – uspokajała go Breen. – Od razu lepiej się poczujesz.
– Breen, może i cała wasza trójka robi dobre wrażenie, ale oni mogą cię wciągnąć do jakiejś sekty. Albo…
– Zaufaj mi. – Odebrała kufel od Keegana. – Zawsze sobie ufaliśmy. Wiem, że trudno w to wszystko uwierzyć czy choćby próbować ogarnąć rozumem. Ale ze wszystkich znanych mi ludzi tobie powinno łatwiej to przyjść, przecież wierzysz w wieloświat.
– A może ty jesteś jakąś podróbą, a nie moją prawdziwą Breen.
– Czy podróba wiedziałaby, że śpiewaliśmy w duecie piosenkę Lady Gagi, gdy dałeś sobie wytatuować irlandzką harfę w Galway? No, wypij łyczek. Albo czy spakowałaby różowy kubek w kształcie żaby, który ulepiłeś dla mnie w dzieciństwie.
– Zabrałaś go? – Upił mały łyk, gdy przyłożyła mu kufel do ust. – To wszystko nieźle namieszało mi w głowie.
– Znam to uczucie. Wypij jeszcze trochę.
Kiedy się napił, objął spojrzeniem trzy stojące nad nim postaci.
– Znaczy… jesteście jakby czarownikami i czarownicami?
– Ja nie. – Morena z uśmiechem rozwinęła fioletowe skrzydła o srebrnych brzegach. – Jestem wróżką. Breen też ma domieszkę krwi Sidhe, ale za mało, żeby urosły jej skrzydła. W dzieciństwie mi ich zazdrościła. – Przysiadła na brzegu tapczanu. – Bo widzisz, my bardzo się wtedy przyjaźniłyśmy. Jeszcze za młodu byłyśmy dla siebie niczym siostry, tak jak ty po tamtej stronie jesteś jej bliski jak brat.
Breen, siedząc w kucki na podłodze, pozwoliła Morenie przejąć pałeczkę.
– Bardzo za tobą tęskniła latem – ciągnęła pogodnym tonem. – I bardzo przeżywała, że przemilczała przed tobą, swoim przyjacielem, to wszystko. A teraz ty, jako ten dobry i silny przyjaciel, będziesz ją wspierał, pomagał jej i trwał przy niej. Tak jak my wszyscy.
– Dobrze powiedziane – pochwalił ją półgłosem Harken, kładąc dłoń na jej ramieniu. – Eliksir uśmierzy zawroty głowy – pocieszył Marco. – I zobaczysz, zaraz zrobisz się głodny. Taka podróż wzmaga apetyt.
– Powiedziałbym, że to dotyczy nas wszystkich – wtrącił Keegan. – Nie przeszliśmy przez Powitalne Drzewo. Musiałem otworzyć prowizoryczny portal, a na dodatek obliczyłem go tylko na dwie osoby.
– Rany, w takim razie umieracie z głodu. Zostało sporo potrawki z kolacji. Pójdę ją odgrzać.
– Czy wszyscy tutaj są tacy bardzo, bardzo ładni? – zastanawiał się na głos Marco.
Morena żartobliwie pacnęła go w ramię.
– Tobie też nic nie brakuje. Hmm, w kuchni średnio sobie radzę, lepiej niech Harken się tym zajmie. Rozumiem, że zostaniecie tutaj do rana. Miejsca wystarczy.
– Wolałabym oszczędzić Marco kolejnego przejścia na drugą stronę w tak krótkim czasie, dlatego nie możemy wrócić do chaty. I raczej nie chciałabym budzić babci i Sedrica. – Breen podniosła wzrok na Keegana. – Będę wdzięczna, jeśli nas przenocujecie.
– Oczywiście, czujcie się jak w domu. No i jak tam, Marco, dochodzisz do siebie?
– Tak, już nieźle się czuję. Nawet lepiej niż nieźle. – Usiadł i marszcząc czoło, popatrzył na kufel. – Co tam jest?
– To, czego ci było potrzeba. Dopij piwo, bracie, a potem Breen przyprowadzi cię na kolację. Harken jest całkiem niezłym kucharzem, nie pójdziesz spać głodny.
– Słuchaj, dziewczyno, musimy odbyć długą, poważną rozmowę – odezwał się Marco ze wzrokiem utkwionym w kufel, kiedy Keegan zostawił ich samych.
– Wiem i tak zrobimy. Wszystko znajdziesz na tamtym pendrivie, który ci dałam. Od samego początku, od tamtego spotkania Moreny z jastrzębiem w Dromland.
– Ona była tą sokolniczką?
– Tak.
– Dobra, w takim razie pożyczę twój laptop i poczytam sobie, co napisałaś.
– Tutaj laptop nie będzie działał. W Talamh nie korzysta się z technologii.
Ten wielbiciel wszelkich nowinek technicznych zrobił wielkie oczy.
– Robisz sobie jaja. Możecie podróżować przez światy, na odległość zapalać świece, rozwijać skrzydła, ale nie macie Wi-Fi?
– No właśnie. Wszystko ci wytłumaczę, obiecuję. Jutro przejdziemy na drugą stronę, do naszej chaty, naszej chaty nad zatoką. Będziesz mógł poczytać i zadzwonić do Sally. Uprzedzisz go, że przez kilka najbliższych wieczorów nie będzie cię w barze. Powiemy… powiemy, że postanowiłeś pojechać ze mną do Irlandii, zostać jakiś czas, pomóc mi się urządzić. Marco, nie możesz nawet słowem wspomnieć o tym, co tu widziałeś.
Patrzył na nią przerażony.
– Musimy znowu przejść przez jeden z tych portali?
– Tak, ale tym razem będzie łatwiej, obiecuję. Chodź, musisz podjeść i porządnie się wyspać. Jutro… resztą zajmiemy się jutro.
– Dużo jest tej reszty?
– Dużo. – Pogładziła go po twarzy i starannie przyciętej koziej bródce. – Bardzo dużo.
– Bałaś się wrócić. Widziałem. Czy to przez tę całą magię i skrzydlate wróżki? – Skinieniem głowy wskazał drzwi, za którymi zniknął Keegan i pozostali. – Bo tych tam się nie boisz. To też widzę.
– Nie, ich się nie boję. Marco, to długa historia. Dziś wystarczy, że ci powiem, że w grę wchodzi Wielkie Zło.
– Jak wielkie?
– Jak tylko może być. Okazałabym się naiwna, gdybym się nie bała, ale jestem silniejsza niż kiedyś. I zamierzam jeszcze bardziej się wzmocnić.
Podniósł się z tapczanu i wziął ją za rękę.
– Zawsze byłaś silniejsza, niż myślałaś. To miejsce ma u mnie plus, skoro pomogło ci wszystko rozumieć.
– To miejsce, ci ludzie i wielu innych. Chcę, żebyś ich wszystkich poznał, zanim wrócisz do domu. – Uścisnęła mu rękę. – A teraz chodźmy jeść, bo skręca mnie z głodu na zapach potrawki.
Nie próbował o nic więcej pytać, przede wszystkim dlatego, że to, co zdążył zobaczyć i usłyszeć, nie mieściło mu się w głowie. I chociaż po kolacji był przekonany, że nie zmruży oka, zasnął, gdy tylko padł na łóżko, które wskazał mu Keegan.
Zdziwił się, że obudziło go pianie koguta. Na dodatek zamiast we własnej sypialni leżał w pokoju z pełgającym ogniem w kominku i bladym słońcem sączącym się przez koronkowe firanki w oknach.
Świadomość, że to wszystko, co działo się wieczorem, wcale nie było snem, wzmogła niepokój.
Chciał zobaczyć się z Breen, ale nie wiedział, gdzie jej szukać. Musiał napić się kawy, wziąć długi, gorący prysznic, lecz nie miał pojęcia, czy trafi do kuchni i łazienki.
Podniósł się z łóżka i dopiero wtedy zobaczył, że spał w ubraniu. On, taki esteta! Może któryś z tych braci przystojniaków pożyczy mu jakieś ciuchy, gdy już weźmie ten prysznic.
Spojrzał na zegarek – który oprócz pokazywania godziny, monitorował długość snu oraz liczbę kroków – i skrzywił się na widok czarnej tarczy.
Po cichu wyszedł z pokoju – kto wie, która mogła być godzina – i na palcach zszedł na parter.
Usłyszał kobiece głosy i podążając za nimi, trafił do kuchni; tej samej, którą widział wczoraj.
Breen z Moreną siedziały przy niedużym roboczym blacie, służącym jako stolik.
– Obudziłeś się. – Breen zerwała się z krzesła. – Sądziłam, że dłużej pośpisz.
– Chyba słyszałem koguta.
– No wiesz, jesteś na farmie. Siadaj, zrobię ci herbaty.
– Kawy, Breen. Oddam życie za kawę.
– Hmm. Cóż…
Przycisnął dłoń do oczu.
– Nie mów mi tego.
– Mieszanka herbat jest naprawdę mocna. Idealnie stawia na nogi. Jesteś głodny?
– Muszę wziąć prysznic.
Ponownie posłała mu przepraszające spojrzenie.
– Hmm. Cóż…
Opadł na krzesło i oparł głowę na rękach.
– Jak w ogóle można przeżyć dzień bez porannej kawy i prysznica?
– Mamy toalety – wyjaśniła Morena. – I wygodne duże wanny.
– Marco nie lubi moczyć się w wannie.
– Bo siedzisz w brudach, które z siebie zmyłeś.
– Poniekąd masz rację – przyznała Morena. – Mogę ci załatwić prysznic na zewnątrz.
– Poważnie?
– Wróżki mają powiązania z żywiołami. Chcesz kawałek miejsca z ciepłym deszczem? Pomogę ci. Oczywiście na zewnątrz.
– Jasne, pewnie. Na zewnątrz. – Odebrał kubek od Breen i duszkiem wypił herbatę. Zamrugał zaskoczony. – Chyba rozpuściła mi szkliwo na zębach. Jest jakaś szansa na pożyczenie świeżych rzeczy?
– Masz mniej ciała od Harkena, ale postaram się wybrać koszulę i jakieś spodnie dla ciebie. Poszukajmy miejsca na twój prysznic. – Sięgnęła po kostkę brązowego mydła z kredensu. – Podobają mi się twoje dredy – zauważyła, otwierając drzwi na podwórze. – Nie miałabym cierpliwości zaplatać tylu warkoczy. Chodźmy za mały silos. Nikt nie będzie cię tam widział.
– Dzięki.
– Przyjaciel mojej przyjaciółki jest moim przyjacielem. Stań na trawie, bo inaczej skończysz po kostki w błocie. – Oparła dłonie na biodrach. – Jaka woda?
– Gorąca. Znaczy, nie ma parzyć, ale niech będzie porządnie podgrzana.
Morena w spodniach wsuniętych w wysokie buty i w bluzce, tym razem na prawej stronie, uniosła wysoko otwarte dłonie. A potem zgięła palce, jakby chciała coś w nie chwycić.
Powierzchnię mniej więcej jednego metra kwadratowego zmoczyły pierwsze krople; drobne, delikatne jak piórka. Kiedy mocniej zwinęła palce, deszcz przybrał na sile.
Marco wiedział, że stoi z otwartymi ustami i raczej wypadałoby je zamknąć.
– Zobacz, czy taki strumień ci odpowiada, czy może wolisz cieplejszy.
Wyciągnął rękę. Sprawdził temperaturę, deszcz, ten cały cud.
– Tak, jest w porządku. Jezu… niesamowite. Nie wiem, jak to wszystko ogarnąć.
– Uważam, że całkiem dobrze ci idzie. – Morena cofnęła się parę kroków. – Przyniosę ci coś do ubrania i ręcznik.
– Dzięki. Ehm. Jak to zakręcić?
– Wyznaczyłam piętnaście minut. Lepiej się pospiesz.
Zniknęła, a on zmarnował prawie minutę, gapiąc się na magiczny prysznic, zanim wreszcie ściągnął ubranie i wszedł pod rozkoszny strumień deszczu.
Kiedy przebrał się w rzeczy, które zapewne uchodziły za szczyt wioskowej elegancji, i wzmocnił grzanką ze smażonym jajkiem, poczuł się prawie normalnie.
– Wiem, że czeka nas rozmowa – zaczęła Breen – i powrót do chaty, ale najpierw muszę zajrzeć do babci, no i odebrać Fąfla.
– Chcę zobaczyć tego psa i oczywiście, poznać twoją babcię.
– Mieszka niedaleko. Okazja do spaceru po ładnej okolicy.
– Niech ci będzie. Próbuję to jakoś przyjąć do wiadomości. – Wyszedł za nią na dwór. – Tutaj wszystko wygląda jak w Irlandii. Oni mówią jak Irlandczycy. Jesteś pewna, że to…
– Tak. Chciałeś zadzwonić z komórki, prawda?
Poklepał się po kieszeni pożyczonych spodni.
– No. I nic. Och, właśnie, przed godziną wziąłem magiczny prysznic. Najlepszy w życiu. Ale to wszystko wydaje się jakieś nierzeczywiste.
– Wiem.
– Niby jest zatoka, ale jakaś inna od tamtej w pobliżu naszej chaty w Irlandii. W oddali widzę góry, ale one też się różnią. Dokoła rosną kwiaty, jest mnóstwo owiec i krów. No i te konie. Konie na farmie. Uczyłaś się jeździć na którymś z nich?
– Taak. – Postanowiła nie pokazywać mu placyku na farmie, gdzie pod okiem nieugiętego Keegana uczyła się, z marnym skutkiem, władać mieczem. – Tutaj musisz jeździć konno. Nie ma samochodów.
– Nie ma samochodów.
– Nie ma techniki, żadnych mechanicznych urządzeń. Wybrali magię.
– Nie ma tostera – przypomniał sobie. – Opiekają chleb na ruszcie w piecyku na drewno. Wodę czerpią ze studni albo załatwiają ją wróżki. Dobrze ci z tym było?
– Po drugiej stronie miałam chatę, którą znasz, i tam pracowałam. A tutaj też można pisać – w magiczny sposób. Marco, to miejsce jest takie nieskalane, spokojne, bliskie natury. Chyba się w nim zakochałam.
– Pamięć sensoryczna – kojarzysz? Powiedziałaś, że tutaj się urodziłaś. Czy ja dobrze widzę? Te dwa ciacha, tam na polu?
– Ciacha? Och! – zaśmiała się i wzięła go pod rękę. – Tak, to oni. Harken jest farmerem z krwi i kości, a Keegan raczej wojownikiem, ale nie stroni od pracy na farmie. Spoczywa na nim ogromna odpowiedzialność, bo jest _taoiseachem_.
– Kim?
– Wodzem. Przewodzi Talamh i całemu ludowi Fey.
– Król Keegan, tak?
– Nie, nic takiego. – Jakie to dziwne, pomyślała, tłumaczy Marco rzeczy, których sama się nauczyła czy też poznała zaledwie parę miesięcy wcześniej. – Tutaj nie ma żadnych królów ani władców. On jest przywódcą. Wybranym i wybierającym. To długa tradycja przekazywana z pokolenia na pokolenie. Mają tu jezioro… – przerwała, bo Marco chwycił ją wpół.
– Ja chrzanię, Breen. Uciekajmy. Pędźmy do tamtego lasu.
– Co jest? Och nie, nie, spokojnie. To tylko smok Keegana.
– Jego, kurde, co?
– Odetchnij. Oni tutaj mają smoki, nie, nie takie, które w bajkach pożerają niewinne księżniczki. Na jednym nawet leciałam.
Nadal trzymał ją w ciasnym uścisku.
– Ni cholery, niemożliwe.
– Możliwe i było wspaniale. One są bardzo lojalne i oddane. A do tego piękne. Mój ojciec też miał smoka.
– Lepiej siądę. Nie będę na tobie wisiał, dziewczyno, a czuję, że znowu mam miękkie kolana.
Zanim zdążył opuścić się na ziemię, dobiegło ich radosne szczekanie. Fąfel z kosmatym czubem i brodą, podrygującymi w rytm susów, pędził ku Breen.
– Jesteś! Znalazłeś mnie. – Zatoczyła się roześmiana, kiedy z impetem wspiął się na nią przednimi łapami, cały roztańczony od czuba na łbie po cienki ogon. – Jak ty urosłeś. Jesteś prawie równy ze mną. Też za tobą tęskniłam. Bardzo tęskniłam.
Usiadła na drodze i tuląc psa, pozwoliła mu się całować.
– To jest Fąfel.
– Domyśliłem się. Rzeczywiście, on ma fioletowawą sierść, tak jak mówiłaś. _Purple Haze_, jak ta piosenka Hendrixa. Może powinnaś nazwać go Jimi. Fajny jesteś, pieseczku, fajny od czubka nosa po koniec ogona.
Przykucnął, zapominając o smoku. Fąfel, wachlując ogonem, nagrodził go czułymi liźnięciami.
– On mnie polubił!
– To najsłodszy pies pod słońcem. Babcia wie, że już jestem. Na pewno, skoro on wybiegł mi na spotkanie. Chodźmy z nią się przywitać.
Fąfel podbiegał do przodu, machał ogonem, czekał i wracał do nich.
– Szczęśliwy psiak. A twoja babcia kim jest?
– Pochodzi z Widzących. Jest czarownicą z domieszką elfiej krwi. W przeszłości była _taoiseachem_.
– Aha, czyli obowiązują kadencje.
– Nie, ona zrezygnowała. Po niej był ktoś inny, potem mój tata, a teraz jest Keegan. Wyjaśnię ci przy okazji.
– A twój dziadek?
– Nie ma go tutaj i lepiej, żeby tak zostało. To on jest tym Wielkim Złem. – Skręciła na drogę do chaty Mairghread. – Mam ci tyle do opowiadania.
– Coraz więcej się tego zbiera.
– Pozwoliła mi wyjechać, chociaż bardzo cierpiała. Po śmierci taty przysyłała tamte pieniądze, które matka przede mną ukrywała. I z pewnych powodów, z których jeden już teraz mogę ci wyjawić, sprawiła, że je znalazłam, bo wiedziała, że czułam się nieszczęśliwa. Potem wybór już należał do mnie. Mogłam rzucić pracę w szkole i przylecieć do Irlandii. Wyczarowała tamtą chatę nad zatoką i przysłała Fąfla. To on mnie tutaj doprowadził.
Ona mnie kocha tak, jak kiedyś tata, którego ledwo pamiętam. Tak samo jak ty, Derrick i Sally mnie kochacie. Bezwarunkowo. I otworzyła mi świat.
– Już czuję, że też ją pokocham.
Pośród morza kwiatów, nad którymi unosił się zapach jesieni, stała solidna chata z kamiennych ciosów, kryta strzechą. Otwarte, jaskrawoniebieskie drzwi zapraszały do środka.
Mairghread wyszła na próg ubrana w długą suknię w kolorze leśnej zieleni. Ognistorude włosy miała ułożone w koronę. Z zamglonymi ze wzruszenia niebieskimi oczami przycisnęła dłoń do serca.
– Jesteście jak dwie krople wody – wyszeptał Marco. – A ona wcale nie wygląda na babkę.
– Wiem. Babciu!
Marg otworzyła ramiona, a Breen się w nie wtuliła.
– _Mo stor_. Witaj w domu. Tak się cieszę. Moja słodka dziewczynka. Jesteś szczęśliwa. – Ujęła w dłonie jej twarz. – Czuję to i widzę. Moje serce przepełnia radość.
Ponownie przytuliła Breen i ponad ramieniem dziewczyny uśmiechnęła się do jej towarzysza.
– Ty jesteś Marco, prawda?
– Tak, proszę pani.
– Witaj, zawsze będziesz tu mile widziany. – Wyciągnęła do niego dłoń. – Moje drzwi są dla ciebie otwarte. Miałeś dziwną podróż. – Na moment przytrzymała w uścisku rękę Marco, obejmując spojrzeniem jego twarz; ciemne oczy, schludną kozią bródkę i nieśmiały uśmiech. – Jesteś dobrym przyjacielem mojej Breen Siobhan i dobrym człowiekiem. Widzę to i dziękuję bogom. Wejdźmy do środka i usiądźmy.
Przeprowadziła ich do kuchni przez salon z ogniem jarzącym się w kominku i miękkimi kanapami zarzuconymi haftowanymi poduszkami.
– Kuchnie są dla rodziny. Napijemy się herbaty, a Sedric rano upiekł cytrynowe ciasteczka.
– Gdzie on jest?
– Och, kręci się po okolicy – wyjaśniła Marg.
– Nie, babciu, ja zaparzę herbatę, a ty posiedź z Marco.
– Zgoda. – Marg usiadła przy małym kwadratowym stole i gestem dłoni zachęciła chłopaka, żeby do niej dołączył. – A więc jesteś muzykiem.
– Próbuję nim być. – Teraz widział, że Breen odziedziczyła rysy po Marg i po swoim ojcu, człowieku, którego pokochał. – Opłacam czynsz, pracując w barze.
– U Sally. Breen opowiadała mi o nim, o Derricku i lokalu, który prowadzą. Sedric mówił, że ludzie dobrze się tam bawią.
– Zajrzał do nas?
– To ten srebrnowłosy mężczyzna, który według ciebie był wytworem mojej wyobraźni – wtrąciła Breen, odmierzając liściastą herbatę z jednego ze słojów na półce.
– Och, wybacz.
– Widzisz, my martwiliśmy się o Breen. Coraz bardziej w ostatnim roku czy dwóch. Wbrew sobie chodziła do tamtej szkoły, bo nie czuła powołania do zawodu nauczycielki.
– Bo go nie miałam. – Breen wrzątkiem z miedzianego czajnika na kuchni zalała liście herbaty w niebieskim imbryku i sprawdziła, czy opadły na dno.
– Może i nie miałaś, ale byłaś dobrą nauczycielką, po prostu nie doceniałaś swoich umiejętności. I to właśnie mnie martwiło. – Przeniosła wzrok na Marco. – Ona miała takie niskie mniemanie o sobie, takie skromne oczekiwania.
Ośmieliło go podobieństwo łączące babkę i wnuczkę. Jej słowa były miodem na jego serce.
– Nic dodać, nic ująć.
Marg przyjęła ze śmiechem jego uwagę i przechyliła się konfidencjonalnie nad stołem.
– Farbowała na brązowo te cudowne włosy, żeby przypadkiem nikt ich nie zobaczył, ukrywała zgrabną figurę pod niemodnymi ubraniami.
– Trafiła pani w samo sedno.
Marg ponownie się roześmiała, a Breen przewróciła oczami.
– Może wolicie zostać sami? – zapytała, stawiając imbryk na stole.
– Matka tak na nią wpływała – odezwał się Marco, dopiero kiedy Breen poszła po białe kubki oraz talerzyki. – Pani Kelly zawsze była dla mnie miła, ale…
– Nie usłyszysz ode mnie złego słowa na jej temat. Matka to matka, a Breen była owocem miłości Jennifer i Eiana.
– Uwielbiałem go. Szczerze mi żal, że odszedł. Dzięki niemu zająłem się muzyką, to on nauczył mnie grać. Podarował mi gitarę na dziewiąte urodziny i odmienił mój świat.
– Wspominał o tobie.
– Naprawdę?
– Tak, i to często. Dzięki mojemu synowi znałam cię jako chłopca. Jaki talent, mówił, co za błyskotliwość. Twierdził, że nie mógłby wymarzyć lepszego przyjaciela dla swojej córki. On cię kochał, Marco.
Ze łzami w oczach sięgnęła po jego dłoń i serdecznie ją uścisnęła.
– Skoro tak się złożyło, że tutaj się znalazłeś, Breen pokaże ci, gdzie Eian spoczywa. To święte miejsce. Wiem, że twoja wizyta nie była planowana, ale szczerze mówiąc, jestem zadowolona, że tu przybyłeś. Cieszę się, że mam okazję poznać najdroższego przyjaciela Breen po tamtej stronie.
– Jakoś nie potrafię się tutaj odnaleźć.
– No cóż, trochę tego dużo, prawda?
– Wszystko działo się błyskawicznie, nie zdążyłam go uprzedzić. – Breen postawiła paterę z ciasteczkami i zaczęła nalewać im herbaty. – Przejdziemy do chaty nad zatoką, jeżeli nie masz nic przeciwko temu – zwróciła się do babki.
– Naturalnie, że nie. Przecież należy do ciebie. Finola właśnie zaopatruje was w zapasy. I nie może się doczekać, kiedy znowu zobaczy przystojnego Marco.
Chłopak lekko się zarumienił.
– Nie musiała tego robić. Moglibyśmy pojechać na zakupy do wsi. Jezu, Breen, nie wymieniliśmy pieniędzy. Nawet nie wiem, ile mam kasy przy sobie.
– W Talamh pieniądze nie są potrzebne.
– No to skąd bierzecie różne rzeczy?
– Wymieniamy się towarami i usługami – wyjaśniła Marg i upiła łyk herbaty. – I z radością zajęliśmy się przygotowaniem Fey Cottage na wasz przyjazd.
– Breen mówiła, że najpierw tata, a potem babcia wysyłali jej pieniądze.
– Tak było. Zawsze znajdzie się sposób na ich zdobycie. Trolle fedrują pod ziemią, no i nie brakuje u nas rzemieślników. Po drugiej stronie, w innych światach mamy swoich ludzi zajmujących się handlem.
– To odmieniło jej życie. Nie same pieniądze, ale świadomość, że ojciec o niej pamiętał. Mogła rzucić to, czego tak bardzo nie znosiła, i skupić się na tym, co ją pociąga.
Spojrzał na Fąfla, chrupiącego przysmak podsunięty mu przez Breen.
– No i jest książka o tym łobuziaku. Kapitalna. Czytała ją pani?
– Tak. Świetnie napisana i zabawna, zupełnie jak jej bohater.
– Breen jest w trakcie pisania kolejnej, tym razem powieści dla dorosłych. Nie pozwala mi jej przeczytać.
– Ani mnie.
– Daleka droga do końca – odezwała się autorka. – Nie wiem, skąd wzięło się u mnie takie wrażenie, że powinnam pójść na spacer i zostawić was samych.
– Mamy dużo do nadrobienia, prawda, Marco?
– Tak, proszę pani.
– Och, mów mi Marg, tak jak wszyscy. Albo jako brat mojej wnuczki nazywaj mnie Babcią.
W chwili, gdy to mówiła, otwarły się kuchenne drzwi i Marco po raz pierwszy zobaczył srebrnowłosego mężczyznę.
Breen zerwała się z krzesła i rzuciła mu się na szyję. Marco widział, że to spontaniczne powitanie nieco go zaskoczyło, ale i bardzo ucieszyło.
– Witaj w domu, Breen Siobhan. Witaj, Marco Olsenie.
– Pan naprawdę istnieje. Przepraszam, że w to nie wierzyłem.
– Och, cóż, nie jesteś jedyny.
– Siadaj, proszę cię, usiądź – nalegała Breen. – Przyniosę krzesło od biurka z mojego pokoju. Nadal tam jest?
– Zawsze będzie – zapewniła ją Marg.
Breen dostawiła jeszcze jedną filiżankę i talerzyk deserowy.
– Po powrocie do Filadelfii poszłam porozmawiać z matką… Nie było łatwo.
– Wiem, kochana – odezwał się Marco.
– Kiedy od niej wyszłam, żeby się uspokoić, kawał drogi pokonałam pieszo. Zataiła to wszystko przede mną, moje pochodzenie, mój dar. Zamknęła mnie w pudełku. Rozumiem, że robiła to ze strachu o mnie – zastrzegła, zanim Marg zdążyła otworzyć usta. – A kiedy w końcu usiadłam na przystanku autobusu, zobaczyłam Sedrica. Czekał na mnie, bo w tamtej chwili bardzo potrzebowałam wsparcia. Nigdy tego nie zapomnę. I zawsze będę pamiętać, co powiedział mi Keegan. Że jej zachowanie świadczyło o strachu przede mną. Kim jestem, co mam. I myślę, że właśnie dlatego kiedyś będę mogła matce wybaczyć. Ech, lepiej pójdę po to krzesło.
– Spadnie jej kamień z serca, kiedy dojrzeje do wybaczenia – powiedziała z westchnieniem Marg, gdy Breen zniknęła za drzwiami. Podniosła imbryk i nalała herbatę Sedricowi. – A teraz, Marco, pomyśl, czego potrzebujesz w czasie pobytu tutaj, bo przecież nie miałeś czasu zabrać żadnych rzeczy, no i może masz jakieś życzenia? Zrób listę dla Sedrica, a on wszystko załatwi.
– Może pan to zrobić?
– Mogę, i z przyjemnością się tym zajmę.
– Bo pan jest… czarnoksiężnikiem? Magiem?
– Po trosze. Jestem Hybrydem.
Ręka Marco zawisła nad paterą z cytrynowymi ciasteczkami.
– Wilkołakiem?
– W żadnym razie, chociaż mam wśród nich paru znajomych. I zapewniam cię, że oni wcale nie są żądni ludzkiego mięsa i krwi w pełni księżyca. Jestem kotołakiem.
– Coś jakby lwem?
Marg zachichotała i machnęła ręką.
– No, Sedricu, zademonstruj to młodzieńcowi.
Sedric z uśmiechem wzruszył ramionami i zmienił się w kota. Fąfel pod stołem entuzjastycznie zamachał ogonem, bijąc nim o podłogę.
Osłupiały Marco znieruchomiał z wytrzeszczonymi oczami.
– Och! – Breen wróciła z krzesłem. – Dotąd tego nie widziałam. Jak łatwo ci to przychodzi!
Kot na powrót stał się człowiekiem i podniósł filiżankę.
– Jesteśmy jednością; człowiek i duchowe zwierzę. Geny czarowników odziedziczone po przodkach ułatwiają mi podróże pomiędzy światami. Powiedz, czego potrzebujesz, a ja ci wszystko dostarczę.
Marco podniósł palec.
– Na pewno przyda się dużo wina.
– Mamy tutaj nieco pysznego wina – zaczęła Marg.
– Dzięki, ale nawet po tym wszystkim dla mnie pora jest trochę za wczesna. Może później się napijemy. Czego potrzebuję, jeszcze nie wiem, to zależy. Breen bała się wracać. Była cholernie zdecydowana, a jednocześnie wystraszona. Keegan coś powiedział – to wszystko działo się tak szybko i bezładnie – coś o tym, że może ją zwolnić z obowiązku, z przyrzeczenia.
– Tak było? – upewniła się Marg.
– Taak. Wtedy ona mi powiedziała o Wielkim Złu i wszystko wyjaśniła. Ale nie będę wiedział, czego potrzebuję, dopóki nie usłyszę, dlaczego ten ktoś chce skrzywdzić Breen.
– Nie powiedziałaś mu o Odranie?
– Babciu, nie wiedziałam, że on wskoczy za mną do portalu, a później, jak się domyślasz, był wstrząśnięty i fatalnie się czuł. Wszystko spisałam, chcę, żeby Marco najpierw to przeczytał, a potem porozmawiamy.
– O najważniejszych sprawach powinien dowiedzieć się tutaj i teraz, a parę łyków jabłkowego wina nikomu nie zaszkodzi, niezależnie od pory.
Sedric położył dłoń na ramieniu Marg.
– Ja się tym zajmę.