Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przemiana. Dziedzictwo Smoczego Serca - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
38,90

Przemiana. Dziedzictwo Smoczego Serca - ebook

Dawno temu świat magii oddzielił się od ludzkiego. Niektórzy mogą jednak przemieszczać się między nimi – jak Breen Siobhan Kelly. Właśnie powróciła do Talamh ze swoim przyjacielem Marco, olśnionym, lecz i oszołomionym niezwykłym królestwem – miejscem pełnym smoków, wróżek i syren, lecz ku jego rozgoryczeniu pozbawionym internetu.

W Talamh Breen nie jest prostą nauczycielką, za jaką ją uważał. Tu szkoli się na wojowniczkę. Próbuje okiełznać moce prawdziwej tożsamości.

Jej lud i Keegan, przywódca Fey, serdecznie witają Marco. Lecz dziadek Breen, wyrzutek-bóg Odran, knuje, jak zniszczyć Talamh. Aby pokonać siły mroku, wszyscy muszą się zjednoczyć. Nie obędzie się bez ofiar, smutku, zdrad i przelewu krwi. Breen Siobhan Kelly uświadomi sobie, kim naprawdę jest, i zmierzy się z pisanym jej losem.

Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-765-4
Rozmiar pliku: 3,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

W wie­kach pra­sta­rych świat bogów, ludzi oraz Fey ist­niały rów­no­le­gle. W cza­sach pokoju i wojen, w latach tłu­stych i chu­dych te światy swo­bod­nie się prze­ni­kały.

Wraz z obro­tem koła czasu zna­leźli się tacy, któ­rym dąże­nie do zapa­no­wa­nia nad morzami i lądem na rzecz tego, co nazy­wali postę­pem, kazało odrzu­cić daw­nych bogów i zastą­pić ich bóstwami chci­wo­ści.

Strach i nie­na­wiść roz­kwi­tły na mierz­wie zachłan­no­ści, żądzy i ambi­cji. Nie­któ­rzy bogo­wie, roz­gnie­wani słab­ną­cym powa­ża­niem i bra­kiem hoł­dów, zmie­nili się w tyra­nów sie­ją­cych spu­sto­sze­nie. Jed­nak nie bra­ko­wało też mądrzej­szych, bar­dziej powścią­gli­wych bogów, któ­rzy widząc nie­uchron­ność obro­tów koła czasu, prze­pę­dzili tych, co uży­wali swo­jej potęż­nej wła­dzy do mor­do­wa­nia i cie­mię­że­nia.

Gdy świat ludzi zmie­nił bogów w mityczne postaci, ci, co okrzyk­nęli się świę­tymi, prze­śla­do­wali tych, któ­rzy posta­no­wili trwać w daw­nej wie­rze. Te repre­sje, liczne jak polne kwiaty na łące, ozna­czały morze tor­tur i męczeń­skich śmierci.

Bar­dzo szybko strach i nie­na­wiść wyce­lo­wały swoje sękate palce w lud Fey. Widzą­cych, daw­niej podzi­wia­nych za ich potęgę, przed­sta­wiano jako wcie­le­nie zła, Sidhe nie śmiały roz­wi­jać skrzy­deł ze stra­chu przed strzałą myśli­wego, Hybry­dów okrzyk­nięto potwo­rami żywią­cymi się ludz­kim mię­sem, a Syreny okrut­nymi isto­tami wabią­cymi żegla­rzy w odmęty.

W świa­tach sza­lały prze­śla­do­wa­nia wznie­cane przez strach i nie­na­wiść. W tam­tych bru­tal­nych, krwa­wych cza­sach kształ­to­wa­nych przez tych, któ­rzy twier­dzili, że trzy­mają się zasad, ludzie wal­czyli prze­ciwko sobie, tępili Fey, a Fey toczyli walki mię­dzy sobą.

I wtedy w Talamh, a także w innych świa­tach nad­szedł czas na doko­na­nie wyboru. Wódz Talamh przed­sta­wił go wszyst­kim ple­mio­nom Fey. Zapy­tał, czy chcą porzu­cić stare oby­czaje i przy­jąć zasady oraz prawa ludzi, czy wolą odciąć się od innych świa­tów i na­dal żyć zgod­nie ze swoim pra­wem i uży­wać magii.

Fey wybrali magię.

W końcu po burz­li­wych, a zara­zem rze­tel­nych nara­dach, jakich wyma­gały sporne kwe­stie, _tao­ise­ach_ i Rada osią­gnęli kom­pro­mis. Spi­sano nowe prawa. Zachę­cano wszyst­kich do podróży w alter­na­tywne światy, do pozna­wa­nia i zgłę­bia­nia tam­tej­szych oby­cza­jów. Usta­lono, że ci, któ­rzy zde­cy­dują się osiąść poza Talamh, dosto­sują się do zasad panu­ją­cych w danym świe­cie i jed­no­cze­śnie nie będą łamać praw obo­wią­zu­ją­cych w Talamh.

Magii nie wolno wyko­rzy­sty­wać do czy­nie­nia zła. Może słu­żyć wyłącz­nie rato­wa­niu życia, jed­nak nawet w takich wypad­kach należy wcze­śniej wró­cić do Talamh i postą­pić zgod­nie z osą­dem sytu­acji.

I tak przez wiele poko­leń uda­wało się utrzy­mać pokój w gra­ni­cach Talamh. Nie­któ­rzy Fey prze­no­sili się do odle­głych świa­tów; a inni spro­wa­dzali współ­mał­żon­ków do Talamh. Zie­le­niły się pola, Trolle fedro­wali w głę­bo­kich jaski­niach, w gęstych lasach roiło się od zwie­rzyny, a nad wzgó­rzami i morzami świe­ciły dwa księ­życe.

Takie spo­kojne, zie­lone i żyzne kra­iny budzą pożą­da­nie w mrocz­nych ser­cach. Bóg, kie­dyś ska­zany na bani­cję, prze­nik­nął przez światy do Talamh w nie­cnych zamia­rach. Skradł serce mło­dziut­kiej _tao­ise­ach_, bo dziew­czyna widziała go takim, jakim chciał, by go postrze­gała. Przy­stoj­nym, dobrym i kocha­ją­cym.

Spło­dzili dziecko; to ono było jego celem. Dziecko, w któ­rego żyłach boska krew ojca mie­szała się z krwią mło­dej _tao­ise­ach_, Widzą­cych i Elfów.

Co noc, gdy matka spała odu­rzona zaklę­ciem, mroczny bóg wysy­sał moc z nie­mow­lę­cia, aby zwięk­szyć swoją potęgę. Na szczę­ście któ­rejś nocy matka się prze­bu­dziła i ujrzała praw­dziwe obli­cze swo­jego mał­żonka. Oca­liła syna i popro­wa­dziła Talamh do walki z upa­dłym bogiem.

Kiedy prze­go­niono go z Talamh wraz z garstką jego sprzy­mie­rzeń­ców i uszczel­niono cza­rami wszyst­kie por­tale, młoda _tao­ise­ach_ oddała buławę i wrzu­ciła miecz z powro­tem do Jeziora Prawdy, aby pod­jął go stam­tąd nowy wódz.

Wycho­wy­wała syna, a kiedy nade­szła pora, on zgod­nie z wolą koła czasu wydo­był miecz z głę­bin jeziora i został kolej­nym _tao­ise­achem_.

Ten mądry przy­wódca przez wiele lat utrzy­my­wał pokój w Talamh. Podró­żu­jąc po świe­cie ludzi, zako­chał się w kobie­cie. Spro­wa­dził wybrankę do swo­jego świata, do swo­jego ludu i zamiesz­kał z nią na far­mie, od poko­leń nale­żą­cej do jego rodziny.

Para wio­dła szczę­śliwe życie, a dopeł­nie­niem ich szczę­ścia stało się przyj­ście na świat córki. Przez trzy lata to dziecko, wzra­sta­jąc pod czuj­nym okiem ojca, znało jedy­nie miłość, szczę­ście i spo­kój. Dziew­czynka była praw­dzi­wym cudem, bo z kolei w jej żyłach pły­nęła krew Widzą­cych, Elfów, bogów i kobiety.

Mroczny bóg z pomocą prze­wrot­nej wiedźmy prze­do­stał się przez por­tal do Talamh, porwał małą i uwię­ził w szkla­nej klatce na dnie bla­do­zie­lo­nej rzeki, żeby wyssać z dziecka całą magiczną moc, gdy ono nieco pod­ro­śnie.

Tym­cza­sem dziew­czynka miała wię­cej siły, niż on podej­rze­wał, niż sama się spo­dzie­wała. Jej krzyki przedarły się przez por­tal do Talamh. Ten gniew roz­trza­skał zacza­ro­wane szkło i prze­pę­dził boga, gdy Fey pod wodzą jej ojca i babki ruszyli do ataku.

Trzy­latce już nic nie gro­ziło, zamek boga został zbu­rzony, ochrona por­tali wzmoc­niona, jed­nak jej matka nie mogła odna­leźć spo­koju.

Zażą­dała, aby we troje wró­cili do świata ludzi, a mąż porzu­cił magię, która według niej sta­no­wiła źró­dło wszel­kiego zła. Z pamięci dziecka miały znik­nąć wszyst­kie wspo­mnie­nia ze świata, w któ­rym się uro­dziło.

_Tao­ise­ach_, roz­darty mię­dzy miło­ścią do rodziny a poczu­ciem obo­wiązku wobec swo­jego ludu, żył w obu świa­tach. Sta­rał się two­rzyć cie­pły dom dla córki i wra­cał do Talamh, żeby jako przy­wódca zapew­nić bez­pie­czeń­stwo jego ludowi i jed­no­cze­śnie swo­jemu dziecku. Mał­żeń­stwo _tao­ise­acha_ się roz­pa­dło, a on sam zgi­nął w kolej­nej bitwie z ręki wła­snego ojca.

Dziew­czynka dora­stała w prze­ko­na­niu, że ojciec ją porzu­cił. Kształ­to­wana przez domi­nu­jącą matkę, która ze stra­chu o córkę umniej­szała jej wiarę w sie­bie, przez co mała nie miała poję­cia o drze­mią­cej w niej mocy.

W tym cza­sie kolejny młody chło­pak pod­jął miecz z jeziora.

*

I tak oboje dora­stali w swo­ich świa­tach. On zde­cy­do­wany bro­nić pokoju, ona zakom­plek­siona i nie­szczę­śliwa.

W Talamh wie­dziano, że zły bóg na­dal zagraża wszyst­kim świa­tom. Ude­rzy ponow­nie w poszu­ki­wa­niu krwi ze swo­jej krwi i gdy koło czasu się obróci, miesz­kańcy Talamh już nie zdo­łają go powstrzy­mać.

Ona, która jest mostem pomię­dzy świa­tami, musi wró­cić, prze­bu­dzić się i zde­cy­do­wać, czy jest gotowa wszystko poświę­cić i zary­zy­ko­wać, poma­ga­jąc znisz­czyć boga.

Przy­jazd do Talamh był dla dziew­czyny począt­kiem podróży w głąb sie­bie. Z czu­ło­ścią pro­wa­dzona przez babkę coraz wię­cej dowia­dy­wała się o sobie. I prze­bu­dziła się.

Tak jak wcze­śniej jej ojca, miłość i zobo­wią­za­nia łączyły młodą kobietę z oboma świa­tami. Miłość i zobo­wią­za­nia cią­gnęły ją do świata, w któ­rym dora­stała. W końcu wyje­chała z Talamh, ale obie­cała, że wróci.

Z roz­dar­tym ser­cem, zosta­wia­jąc za sobą wszystko, co znała, świa­doma ryzyka, jakie podej­muje, szy­ko­wała się do powrotu do świata, w któ­rym się uro­dziła. Cze­kali tam na nią _tao­ise­ach_ i cały Talamh. W chwili sła­bo­ści opo­wie­działa o wszyst­kim naj­bliż­szemu przy­ja­cie­lowi, swo­jej brat­niej duszy.

Kiedy wcho­dziła do por­talu, on, lojalny jak zawsze, wsko­czył tam za nią. Zawie­szona pomię­dzy dwoma świa­tami, dwiema miło­ściami i zobo­wią­za­niami, zaczęła podróż ku swo­jej prze­mia­nie.Roz­dział 1

Breen czuła, jak w wichu­rze sza­le­ją­cej w por­talu ręka Marco wymyka się z jej dłoni. Ośle­piało ją jaskrawe świa­tło, ogłu­szał ryk wia­tru. Wiro­wała niczym mio­tana hura­ga­nem. Keegan trzy­mał ją mocno za rękę, a ona roz­pacz­li­wie zaci­skała dłoń na pal­cach przy­ja­ciela.

Nagle runęła w dół. Natych­miast owio­nęło ją chłodne, wil­gotne powie­trze, świa­tło zła­god­niało, ucichł wiatr.

Przy zde­rze­niu z zie­mią usły­szała chrup­nię­cie kości. Domy­śliła się, że spa­dła na polną drogę wil­gotną od pada­ją­cej mżawki. Deszcz niósł zapach Talamh.

Zady­szana, prze­to­czyła się na bok i nachy­liła nad Marco. Prze­ra­żony, leżał nie­ru­chomo z sze­roko otwar­tymi oczami.

– Nic ci się nie stało? Niech cię obej­rzę. Marco, ty idioto! – Prze­su­nęła dłońmi po jego ciele. – No, kości masz całe.

Pogła­dziła go po twa­rzy i obej­rzała się na Keegana.

– Co to, do dia­bła, było? – nasko­czyła na niego. – Nawet kiedy pierw­szy raz prze­cho­dzi­łam, nic podob­nego się nie działo.

Keegan prze­cze­sał włosy pal­cami.

– Nie wzią­łem pod uwagę dodat­ko­wego pasa­żera. Ani two­jego cho­ler­nego bagażu. Nie­mniej prze­nio­słem nas, zga­dza się?

– Chyba sobie kpisz.

Marco się poru­szył. Breen odwró­ciła się do niego.

– Na razie nie pró­buj wsta­wać. Będziesz miał zawroty głowy i nogi jak z waty, ale to minie.

Wpa­try­wał się w nią brą­zo­wymi oczami. Sze­roko otwar­tymi i szkla­nymi ze stra­chu.

– Czy przez to całe sza­leń­stwo zosta­łaś rów­nież lekarką?

– Nie­ko­niecz­nie. Po pro­stu głę­boko oddy­chaj. Co pro­po­nu­jesz? – wark­nęła do Keegana.

– Na począ­tek spa­dajmy z tego desz­czu. – Wypro­sto­wał się wku­rzony i stał nad nimi wysoki, z ciem­nymi wło­sami skrę­co­nymi z wil­goci. – Celo­wa­łem w podwórko przed chatą. – Mach­nął ręką w stronę farmy. – Nie­da­leko nas znio­sło, bio­rąc pod uwagę, co się przy­cze­piło.

Teraz dopiero zauwa­żyła zarys kamien­nego domu po dru­giej stro­nie drogi, jakieś kil­ka­na­ście metrów od nich.

– Marco nie jest czymś.

Keegan przy­kuc­nął nad nim.

– Dobra, bra­cie, wsta­waj. Tylko powoli.

– Mój lap­top! – krzyk­nęła Breen na widok torby na dro­dze.

Zerwała się na równe nogi, puściła bie­giem i czym prę­dzej ją pod­nio­sła.

– Oto co się dla niej liczy – usły­szała.

Stała na dro­dze w desz­czu, z lap­to­pem przy­ci­śnię­tym do piersi.

– Dla mnie jest tak ważny jak dla cie­bie miecz.

– Jeżeli coś w tym pudle nawa­liło, to je napra­wisz – burk­nął Keegan do Marco. – A teraz się pod­nieś. Ostroż­nie i powoli, wła­śnie tak.

Spo­sób, w jaki instru­ował Marco – łagod­nie i spo­koj­nie – przy­po­mniał Breen, że Keegan potrafi być miły. Oczy­wi­ście, kiedy chce. Prze­wie­siła torbę przez ramię na pierś i dołą­czyła do nich.

– Będziesz miał zawroty głowy i poczu­jesz się zamro­czony – uprze­dziła przy­ja­ciela. – Ja za pierw­szym razem zemdla­łam.

– Faceci nie mdleją. – Głowa mu opa­dła, a brodę oparł na pod­cią­gnię­tych kola­nach. – My naj­wy­żej padamy bez czu­cia albo tra­cimy przy­tom­ność, ale nie mdle­jemy.

– No wła­śnie – poparł go rado­śnie Keegan. – Musimy cię posta­wić na nogi. Breen, mogła­byś pomóc?

– Muszę pójść po nese­ser.

– O bogo­wie, kobiety! – Keegan mach­nął dło­nią i nese­ser znikł.

– Gdzie on się podział? – wyją­kał Marco, wytrzesz­cza­jąc oczy. – Gdzie jest?

– Nie przej­muj się. Spró­buj wstać. Oprzyj się na mnie, jakoś się dowle­czemy.

– Nie czuję kolan. Na­dal je mam?

– Dokład­nie tam, gdzie powinny być.

Breen pod­bie­gła i objęła Marco ramie­niem z dru­giej strony.

– Spo­koj­nie. Dasz radę. To nie­da­leko, widzisz? Tam idziemy.

Posta­wił kilka nie­pew­nych kro­ków.

– Męż­czyźni nie mdleją, ale zda­rza im się puścić pawia. Chyba mnie to czeka.

Breen naci­snęła dło­nią na jego brzuch, żeby ewen­tu­al­nie mu ulżyć. Tro­chę ją zemdliło, ale powie­działa sobie, że musi wytrzy­mać.

– Lepiej?

– No, chyba tak. Mam wra­że­nie, że śni mi się jakiś zwa­rio­wany sen. Breen miewa dzi­waczne sny – rzu­cił beł­ko­tli­wie do Keegana. – Cza­sami dzi­waczne i prze­ra­ża­jące. Ten jest tylko dziwny.

Keegan mach­nął dło­nią i brama na podwórko otwo­rzyła się na oścież.

– O takie wła­śnie dziwy mi się śnią. Ale dobrze tu pach­nie. Jak w Irlan­dii. Prawda, Breen?

– Tak, ale nie­zu­peł­nie.

– To nie­sa­mo­wite. W jed­nej chwili sto­imy w miesz­ka­niu w Fila­del­fii, a w dru­giej leżymy plac­kiem na dro­dze w Irlan­dii. „Tele­por­tuj mnie, Sco­oty”. Zupeł­nie jak w _Star Treku_.

– Nie­zła histo­ria – stwier­dził z uzna­niem Keegan. Ruchem nad­garstka otwo­rzył drzwi. – No, jeste­śmy na miej­scu. Wycią­gnij się na tap­cza­nie.

– Chęt­nie sobie poleżę. Zobacz, Breen, zna­lazł się twój nese­ser. Jak tu przy­tul­nie. Swoj­sko i w sta­rym stylu. Och, jak mi dobrze, Chry­ste, dzięki – mruk­nął, gdy uło­żyli go na tap­cza­nie.

– Widzi­cie, nie zemdla­łem. I nie puści­łem pawia. Na razie.

– Zapa­rzę ci her­baty – zapro­po­no­wała Breen.

Pokrę­cił głową.

– Wolę piwo.

– Kto by nie wolał? Zaraz przy­niosę. Posiedź przy nim – rzu­cił Keegan do Breen. – Wysusz go, uspo­kój.

– Powi­nien się napić tam­tej her­baty, którą mi dali­ście za pierw­szym razem.

– To, co jest w her­ba­cie, może rów­nie dobrze zna­leźć się w piwie.

– Dragi, tak? – upew­nił się Marco, kiedy Keegan wyszedł. – Bo on nam mnó­stwo tego pod­sy­pał, skoro jeste­śmy razem w tym porą­ba­nym śnie.

– Nie, Marco. To nie sen.

Wycią­gnęła rękę do led­wie żarzą­cych się polan w kominku i zapło­nęły trza­ska­ją­cym pło­mie­niem. Nie wsta­jąc z klę­czek przy tap­cza­nie, poza­pa­lała świece. Wysu­szyła ubra­nie Marco, prze­su­wa­jąc po nim dłońmi. Roz­dzie­liła mu war­ko­czyki i tak samo je wysu­szyła.

– Ja gło­suję za zwa­rio­wa­nym snem.

– Dobrze wiesz, że to dzieje się naprawdę. Po co za mną wsko­czy­łeś? Czemu chwy­ci­łeś się mnie i sko­czy­łeś?

– Nie mogłem pozwo­lić, żebyś beze mnie wle­ciała w tamtą świe­tli­stą dziurę w naszym salo­nie. Byłaś zde­ner­wo­wana. Pła­ka­łaś. Ty… – Pod­niósł oczy na sufit. – Sły­szę jakieś hałasy. Ktoś jesz­cze jest w tym domu?

– Har­ken, brat Keegana. Mieszka tutaj. Jest far­me­rem. To ich farma. Kie­dyś nale­żała do mojego ojca. Tutaj się uro­dzi­łam.

Prze­niósł spoj­rze­nie z powro­tem na nią.

– Tak ci powie­dział, ale…

– To prawda, wiem od babci. Przy­po­mi­nają mi się różne rze­czy, które wcze­śniej gdzieś mi ule­ciały. Wszystko ci wyja­śnię, obie­cuję, ale…

Prze­rwała, bo wła­śnie Har­ken z Moreną zeszli z góry. Nie­wąt­pli­wie musieli ubie­rać się w pośpie­chu, bo ona miała bluzkę na lewej stro­nie.

– Witaj w domu! – Morena z burzą potar­ga­nych pło­wych wło­sów pod­bie­gła do Breen, przy­kuc­nęła obok i zamknęła ją w gorą­cym uści­sku. – Jak dobrze cię widzieć. – Uśmiech­nęła się do Marco z weso­łymi iskier­kami w nie­bie­skich oczach. – Przy­wio­złaś przy­ja­ciela. Jesteś Marco, prawda? Bab­cia mówiła, że przy­stoj­niak z cie­bie, a ona ni­gdy się nie myli. – Chwy­ciła go za rękę i ener­gicz­nie nią potrzą­snęła. – Bab­cia to Finola McGill, a ja mam na imię Morena.

– Aha.

– Jestem Har­ken Byrne, miło cię widzieć. Przej­ście było cięż­kie, co? Szybko cię wyku­ru­jemy.

– Gotowe. – Keegan wró­cił z kuflem.

Marco powiódł spoj­rze­niem po twa­rzach obu męż­czyzn. Nie wypar­liby się pokre­wień­stwa. Byli bar­dzo do sie­bie podobni; takie same mocno zazna­czone kości policz­kowe, podobny wykrój ust.

– Piwo, tak? – Har­ken zer­k­nął na kufel. – Hmm, o ile pamię­ta­łeś, jak…

– To pod­sta­wowa mik­stura, Har­ke­nie. Radzę sobie z nimi nie gorzej od innych.

– Mik­stura? – Marco dźwi­gnął się na łok­ciu. Jego śniada cera lekko posza­rzała. – Nie zga­dzam się na żadne mik­stury.

– To coś w rodzaju lekar­stwa – uspo­ka­jała go Breen. – Od razu lepiej się poczu­jesz.

– Breen, może i cała wasza trójka robi dobre wra­że­nie, ale oni mogą cię wcią­gnąć do jakiejś sekty. Albo…

– Zaufaj mi. – Ode­brała kufel od Keegana. – Zawsze sobie ufa­li­śmy. Wiem, że trudno w to wszystko uwie­rzyć czy choćby pró­bo­wać ogar­nąć rozu­mem. Ale ze wszyst­kich zna­nych mi ludzi tobie powinno łatwiej to przyjść, prze­cież wie­rzysz w wie­lo­świat.

– A może ty jesteś jakąś pod­róbą, a nie moją praw­dziwą Breen.

– Czy pod­róba wie­dzia­łaby, że śpie­wa­li­śmy w duecie pio­senkę Lady Gagi, gdy dałeś sobie wyta­tu­ować irlandzką harfę w Gal­way? No, wypij łyczek. Albo czy spa­ko­wa­łaby różowy kubek w kształ­cie żaby, który ule­pi­łeś dla mnie w dzie­ciń­stwie.

– Zabra­łaś go? – Upił mały łyk, gdy przy­ło­żyła mu kufel do ust. – To wszystko nie­źle namie­szało mi w gło­wie.

– Znam to uczu­cie. Wypij jesz­cze tro­chę.

Kiedy się napił, objął spoj­rze­niem trzy sto­jące nad nim postaci.

– Zna­czy… jeste­ście jakby cza­row­ni­kami i cza­row­ni­cami?

– Ja nie. – Morena z uśmie­chem roz­wi­nęła fio­le­towe skrzy­dła o srebr­nych brze­gach. – Jestem wróżką. Breen też ma domieszkę krwi Sidhe, ale za mało, żeby uro­sły jej skrzy­dła. W dzie­ciń­stwie mi ich zazdro­ściła. – Przy­sia­dła na brzegu tap­czanu. – Bo widzisz, my bar­dzo się wtedy przy­jaź­ni­ły­śmy. Jesz­cze za młodu były­śmy dla sie­bie niczym sio­stry, tak jak ty po tam­tej stro­nie jesteś jej bli­ski jak brat.

Breen, sie­dząc w kucki na pod­ło­dze, pozwo­liła More­nie prze­jąć pałeczkę.

– Bar­dzo za tobą tęsk­niła latem – cią­gnęła pogod­nym tonem. – I bar­dzo prze­ży­wała, że prze­mil­czała przed tobą, swoim przy­ja­cie­lem, to wszystko. A teraz ty, jako ten dobry i silny przy­ja­ciel, będziesz ją wspie­rał, poma­gał jej i trwał przy niej. Tak jak my wszy­scy.

– Dobrze powie­dziane – pochwa­lił ją pół­gło­sem Har­ken, kła­dąc dłoń na jej ramie­niu. – Elik­sir uśmie­rzy zawroty głowy – pocie­szył Marco. – I zoba­czysz, zaraz zro­bisz się głodny. Taka podróż wzmaga ape­tyt.

– Powie­dział­bym, że to doty­czy nas wszyst­kich – wtrą­cił Keegan. – Nie prze­szli­śmy przez Powi­talne Drzewo. Musia­łem otwo­rzyć pro­wi­zo­ryczny por­tal, a na doda­tek obli­czy­łem go tylko na dwie osoby.

– Rany, w takim razie umie­ra­cie z głodu. Zostało sporo potrawki z kola­cji. Pójdę ją odgrzać.

– Czy wszy­scy tutaj są tacy bar­dzo, bar­dzo ładni? – zasta­na­wiał się na głos Marco.

Morena żar­to­bli­wie pac­nęła go w ramię.

– Tobie też nic nie bra­kuje. Hmm, w kuchni śred­nio sobie radzę, lepiej niech Har­ken się tym zaj­mie. Rozu­miem, że zosta­nie­cie tutaj do rana. Miej­sca wystar­czy.

– Wola­ła­bym oszczę­dzić Marco kolej­nego przej­ścia na drugą stronę w tak krót­kim cza­sie, dla­tego nie możemy wró­cić do chaty. I raczej nie chcia­ła­bym budzić babci i Sedrica. – Breen pod­nio­sła wzrok na Keegana. – Będę wdzięczna, jeśli nas prze­no­cu­je­cie.

– Oczy­wi­ście, czuj­cie się jak w domu. No i jak tam, Marco, docho­dzisz do sie­bie?

– Tak, już nie­źle się czuję. Nawet lepiej niż nie­źle. – Usiadł i marsz­cząc czoło, popa­trzył na kufel. – Co tam jest?

– To, czego ci było potrzeba. Dopij piwo, bra­cie, a potem Breen przy­pro­wa­dzi cię na kola­cję. Har­ken jest cał­kiem nie­złym kucha­rzem, nie pój­dziesz spać głodny.

– Słu­chaj, dziew­czyno, musimy odbyć długą, poważną roz­mowę – ode­zwał się Marco ze wzro­kiem utkwio­nym w kufel, kiedy Keegan zosta­wił ich samych.

– Wiem i tak zro­bimy. Wszystko znaj­dziesz na tam­tym pen­dri­vie, który ci dałam. Od samego początku, od tam­tego spo­tka­nia Moreny z jastrzę­biem w Drom­land.

– Ona była tą sokol­niczką?

– Tak.

– Dobra, w takim razie poży­czę twój lap­top i poczy­tam sobie, co napi­sa­łaś.

– Tutaj lap­top nie będzie dzia­łał. W Talamh nie korzy­sta się z tech­no­lo­gii.

Ten wiel­bi­ciel wszel­kich nowi­nek tech­nicz­nych zro­bił wiel­kie oczy.

– Robisz sobie jaja. Może­cie podró­żo­wać przez światy, na odle­głość zapa­lać świece, roz­wi­jać skrzy­dła, ale nie macie Wi-Fi?

– No wła­śnie. Wszystko ci wytłu­ma­czę, obie­cuję. Jutro przej­dziemy na drugą stronę, do naszej chaty, naszej chaty nad zatoką. Będziesz mógł poczy­tać i zadzwo­nić do Sally. Uprze­dzisz go, że przez kilka naj­bliż­szych wie­czo­rów nie będzie cię w barze. Powiemy… powiemy, że posta­no­wi­łeś poje­chać ze mną do Irlan­dii, zostać jakiś czas, pomóc mi się urzą­dzić. Marco, nie możesz nawet sło­wem wspo­mnieć o tym, co tu widzia­łeś.

Patrzył na nią prze­ra­żony.

– Musimy znowu przejść przez jeden z tych por­tali?

– Tak, ale tym razem będzie łatwiej, obie­cuję. Chodź, musisz pod­jeść i porząd­nie się wyspać. Jutro… resztą zaj­miemy się jutro.

– Dużo jest tej reszty?

– Dużo. – Pogła­dziła go po twa­rzy i sta­ran­nie przy­cię­tej koziej bródce. – Bar­dzo dużo.

– Bałaś się wró­cić. Widzia­łem. Czy to przez tę całą magię i skrzy­dlate wróżki? – Ski­nie­niem głowy wska­zał drzwi, za któ­rymi znik­nął Keegan i pozo­stali. – Bo tych tam się nie boisz. To też widzę.

– Nie, ich się nie boję. Marco, to długa histo­ria. Dziś wystar­czy, że ci powiem, że w grę wcho­dzi Wiel­kie Zło.

– Jak wiel­kie?

– Jak tylko może być. Oka­za­ła­bym się naiwna, gdy­bym się nie bała, ale jestem sil­niej­sza niż kie­dyś. I zamie­rzam jesz­cze bar­dziej się wzmoc­nić.

Pod­niósł się z tap­czanu i wziął ją za rękę.

– Zawsze byłaś sil­niej­sza, niż myśla­łaś. To miej­sce ma u mnie plus, skoro pomo­gło ci wszystko rozu­mieć.

– To miej­sce, ci ludzie i wielu innych. Chcę, żebyś ich wszyst­kich poznał, zanim wró­cisz do domu. – Uści­snęła mu rękę. – A teraz chodźmy jeść, bo skręca mnie z głodu na zapach potrawki.

Nie pró­bo­wał o nic wię­cej pytać, przede wszyst­kim dla­tego, że to, co zdą­żył zoba­czyć i usły­szeć, nie mie­ściło mu się w gło­wie. I cho­ciaż po kola­cji był prze­ko­nany, że nie zmruży oka, zasnął, gdy tylko padł na łóżko, które wska­zał mu Keegan.

Zdzi­wił się, że obu­dziło go pia­nie koguta. Na doda­tek zamiast we wła­snej sypialni leżał w pokoju z peł­ga­ją­cym ogniem w kominku i bla­dym słoń­cem sączą­cym się przez koron­kowe firanki w oknach.

Świa­do­mość, że to wszystko, co działo się wie­czo­rem, wcale nie było snem, wzmo­gła nie­po­kój.

Chciał zoba­czyć się z Breen, ale nie wie­dział, gdzie jej szu­kać. Musiał napić się kawy, wziąć długi, gorący prysz­nic, lecz nie miał poję­cia, czy trafi do kuchni i łazienki.

Pod­niósł się z łóżka i dopiero wtedy zoba­czył, że spał w ubra­niu. On, taki esteta! Może któ­ryś z tych braci przy­stoj­nia­ków poży­czy mu jakieś ciu­chy, gdy już weź­mie ten prysz­nic.

Spoj­rzał na zega­rek – który oprócz poka­zy­wa­nia godziny, moni­to­ro­wał dłu­gość snu oraz liczbę kro­ków – i skrzy­wił się na widok czar­nej tar­czy.

Po cichu wyszedł z pokoju – kto wie, która mogła być godzina – i na pal­cach zszedł na par­ter.

Usły­szał kobiece głosy i podą­ża­jąc za nimi, tra­fił do kuchni; tej samej, którą widział wczo­raj.

Breen z Moreną sie­działy przy nie­du­żym robo­czym bla­cie, słu­żą­cym jako sto­lik.

– Obu­dzi­łeś się. – Breen zerwała się z krze­sła. – Sądzi­łam, że dłu­żej pośpisz.

– Chyba sły­sza­łem koguta.

– No wiesz, jesteś na far­mie. Sia­daj, zro­bię ci her­baty.

– Kawy, Breen. Oddam życie za kawę.

– Hmm. Cóż…

Przy­ci­snął dłoń do oczu.

– Nie mów mi tego.

– Mie­szanka her­bat jest naprawdę mocna. Ide­al­nie sta­wia na nogi. Jesteś głodny?

– Muszę wziąć prysz­nic.

Ponow­nie posłała mu prze­pra­sza­jące spoj­rze­nie.

– Hmm. Cóż…

Opadł na krze­sło i oparł głowę na rękach.

– Jak w ogóle można prze­żyć dzień bez poran­nej kawy i prysz­nica?

– Mamy toa­lety – wyja­śniła Morena. – I wygodne duże wanny.

– Marco nie lubi moczyć się w wan­nie.

– Bo sie­dzisz w bru­dach, które z sie­bie zmy­łeś.

– Ponie­kąd masz rację – przy­znała Morena. – Mogę ci zała­twić prysz­nic na zewnątrz.

– Poważ­nie?

– Wróżki mają powią­za­nia z żywio­łami. Chcesz kawa­łek miej­sca z cie­płym desz­czem? Pomogę ci. Oczy­wi­ście na zewnątrz.

– Jasne, pew­nie. Na zewnątrz. – Ode­brał kubek od Breen i dusz­kiem wypił her­batę. Zamru­gał zasko­czony. – Chyba roz­pu­ściła mi szkliwo na zębach. Jest jakaś szansa na poży­cze­nie świe­żych rze­czy?

– Masz mniej ciała od Har­kena, ale posta­ram się wybrać koszulę i jakieś spodnie dla cie­bie. Poszu­kajmy miej­sca na twój prysz­nic. – Się­gnęła po kostkę brą­zo­wego mydła z kre­densu. – Podo­bają mi się twoje dredy – zauwa­żyła, otwie­ra­jąc drzwi na podwó­rze. – Nie mia­ła­bym cier­pli­wo­ści zapla­tać tylu war­ko­czy. Chodźmy za mały silos. Nikt nie będzie cię tam widział.

– Dzięki.

– Przy­ja­ciel mojej przy­ja­ciółki jest moim przy­ja­cie­lem. Stań na tra­wie, bo ina­czej skoń­czysz po kostki w bło­cie. – Oparła dło­nie na bio­drach. – Jaka woda?

– Gorąca. Zna­czy, nie ma parzyć, ale niech będzie porząd­nie pod­grzana.

Morena w spodniach wsu­nię­tych w wyso­kie buty i w bluzce, tym razem na pra­wej stro­nie, unio­sła wysoko otwarte dło­nie. A potem zgięła palce, jakby chciała coś w nie chwy­cić.

Powierzch­nię mniej wię­cej jed­nego metra kwa­dra­to­wego zmo­czyły pierw­sze kro­ple; drobne, deli­katne jak piórka. Kiedy moc­niej zwi­nęła palce, deszcz przy­brał na sile.

Marco wie­dział, że stoi z otwar­tymi ustami i raczej wypa­da­łoby je zamknąć.

– Zobacz, czy taki stru­mień ci odpo­wiada, czy może wolisz cie­plej­szy.

Wycią­gnął rękę. Spraw­dził tem­pe­ra­turę, deszcz, ten cały cud.

– Tak, jest w porządku. Jezu… nie­sa­mo­wite. Nie wiem, jak to wszystko ogar­nąć.

– Uwa­żam, że cał­kiem dobrze ci idzie. – Morena cof­nęła się parę kro­ków. – Przy­niosę ci coś do ubra­nia i ręcz­nik.

– Dzięki. Ehm. Jak to zakrę­cić?

– Wyzna­czy­łam pięt­na­ście minut. Lepiej się pospiesz.

Znik­nęła, a on zmar­no­wał pra­wie minutę, gapiąc się na magiczny prysz­nic, zanim wresz­cie ścią­gnął ubra­nie i wszedł pod roz­koszny stru­mień desz­czu.

Kiedy prze­brał się w rze­czy, które zapewne ucho­dziły za szczyt wio­sko­wej ele­gan­cji, i wzmoc­nił grzanką ze sma­żo­nym jaj­kiem, poczuł się pra­wie nor­mal­nie.

– Wiem, że czeka nas roz­mowa – zaczęła Breen – i powrót do chaty, ale naj­pierw muszę zaj­rzeć do babci, no i ode­brać Fąfla.

– Chcę zoba­czyć tego psa i oczy­wi­ście, poznać twoją bab­cię.

– Mieszka nie­da­leko. Oka­zja do spa­ceru po ład­nej oko­licy.

– Niech ci będzie. Pró­buję to jakoś przy­jąć do wia­do­mo­ści. – Wyszedł za nią na dwór. – Tutaj wszystko wygląda jak w Irlan­dii. Oni mówią jak Irland­czycy. Jesteś pewna, że to…

– Tak. Chcia­łeś zadzwo­nić z komórki, prawda?

Pokle­pał się po kie­szeni poży­czo­nych spodni.

– No. I nic. Och, wła­śnie, przed godziną wzią­łem magiczny prysz­nic. Naj­lep­szy w życiu. Ale to wszystko wydaje się jakieś nie­rze­czy­wi­ste.

– Wiem.

– Niby jest zatoka, ale jakaś inna od tam­tej w pobliżu naszej chaty w Irlan­dii. W oddali widzę góry, ale one też się róż­nią. Dokoła rosną kwiaty, jest mnó­stwo owiec i krów. No i te konie. Konie na far­mie. Uczy­łaś się jeź­dzić na któ­rymś z nich?

– Taak. – Posta­no­wiła nie poka­zy­wać mu pla­cyku na far­mie, gdzie pod okiem nie­ugię­tego Keegana uczyła się, z mar­nym skut­kiem, wła­dać mie­czem. – Tutaj musisz jeź­dzić konno. Nie ma samo­cho­dów.

– Nie ma samo­cho­dów.

– Nie ma tech­niki, żad­nych mecha­nicz­nych urzą­dzeń. Wybrali magię.

– Nie ma tostera – przy­po­mniał sobie. – Opie­kają chleb na rusz­cie w pie­cyku na drewno. Wodę czer­pią ze studni albo zała­twiają ją wróżki. Dobrze ci z tym było?

– Po dru­giej stro­nie mia­łam chatę, którą znasz, i tam pra­co­wa­łam. A tutaj też można pisać – w magiczny spo­sób. Marco, to miej­sce jest takie nie­ska­lane, spo­kojne, bli­skie natury. Chyba się w nim zako­cha­łam.

– Pamięć sen­so­ryczna – koja­rzysz? Powie­dzia­łaś, że tutaj się uro­dzi­łaś. Czy ja dobrze widzę? Te dwa cia­cha, tam na polu?

– Cia­cha? Och! – zaśmiała się i wzięła go pod rękę. – Tak, to oni. Har­ken jest far­me­rem z krwi i kości, a Keegan raczej wojow­ni­kiem, ale nie stroni od pracy na far­mie. Spo­czywa na nim ogromna odpo­wie­dzial­ność, bo jest _tao­ise­achem_.

– Kim?

– Wodzem. Prze­wo­dzi Talamh i całemu ludowi Fey.

– Król Keegan, tak?

– Nie, nic takiego. – Jakie to dziwne, pomy­ślała, tłu­ma­czy Marco rze­czy, któ­rych sama się nauczyła czy też poznała zale­d­wie parę mie­sięcy wcze­śniej. – Tutaj nie ma żad­nych kró­lów ani wład­ców. On jest przy­wódcą. Wybra­nym i wybie­ra­ją­cym. To długa tra­dy­cja prze­ka­zy­wana z poko­le­nia na poko­le­nie. Mają tu jezioro… – prze­rwała, bo Marco chwy­cił ją wpół.

– Ja chrza­nię, Breen. Ucie­kajmy. Pędźmy do tam­tego lasu.

– Co jest? Och nie, nie, spo­koj­nie. To tylko smok Keegana.

– Jego, kurde, co?

– Ode­tchnij. Oni tutaj mają smoki, nie, nie takie, które w baj­kach poże­rają nie­winne księż­niczki. Na jed­nym nawet lecia­łam.

Na­dal trzy­mał ją w cia­snym uści­sku.

– Ni cho­lery, nie­moż­liwe.

– Moż­liwe i było wspa­niale. One są bar­dzo lojalne i oddane. A do tego piękne. Mój ojciec też miał smoka.

– Lepiej siądę. Nie będę na tobie wisiał, dziew­czyno, a czuję, że znowu mam mięk­kie kolana.

Zanim zdą­żył opu­ścić się na zie­mię, dobie­gło ich rado­sne szcze­ka­nie. Fąfel z kosma­tym czu­bem i brodą, podry­gu­ją­cymi w rytm susów, pędził ku Breen.

– Jesteś! Zna­la­złeś mnie. – Zato­czyła się roze­śmiana, kiedy z impe­tem wspiął się na nią przed­nimi łapami, cały roz­tań­czony od czuba na łbie po cienki ogon. – Jak ty uro­słeś. Jesteś pra­wie równy ze mną. Też za tobą tęsk­ni­łam. Bar­dzo tęsk­ni­łam.

Usia­dła na dro­dze i tuląc psa, pozwo­liła mu się cało­wać.

– To jest Fąfel.

– Domy­śli­łem się. Rze­czy­wi­ście, on ma fio­le­to­wawą sierść, tak jak mówi­łaś. _Pur­ple Haze_, jak ta pio­senka Hen­drixa. Może powin­naś nazwać go Jimi. Fajny jesteś, pie­seczku, fajny od czubka nosa po koniec ogona.

Przy­kuc­nął, zapo­mi­na­jąc o smoku. Fąfel, wachlu­jąc ogo­nem, nagro­dził go czu­łymi liź­nię­ciami.

– On mnie polu­bił!

– To naj­słod­szy pies pod słoń­cem. Bab­cia wie, że już jestem. Na pewno, skoro on wybiegł mi na spo­tka­nie. Chodźmy z nią się przy­wi­tać.

Fąfel pod­bie­gał do przodu, machał ogo­nem, cze­kał i wra­cał do nich.

– Szczę­śliwy psiak. A twoja bab­cia kim jest?

– Pocho­dzi z Widzą­cych. Jest cza­row­nicą z domieszką elfiej krwi. W prze­szło­ści była _tao­ise­achem_.

– Aha, czyli obo­wią­zują kaden­cje.

– Nie, ona zre­zy­gno­wała. Po niej był ktoś inny, potem mój tata, a teraz jest Keegan. Wyja­śnię ci przy oka­zji.

– A twój dzia­dek?

– Nie ma go tutaj i lepiej, żeby tak zostało. To on jest tym Wiel­kim Złem. – Skrę­ciła na drogę do chaty Mair­gh­read. – Mam ci tyle do opo­wia­da­nia.

– Coraz wię­cej się tego zbiera.

– Pozwo­liła mi wyje­chać, cho­ciaż bar­dzo cier­piała. Po śmierci taty przy­sy­łała tamte pie­nią­dze, które matka przede mną ukry­wała. I z pew­nych powo­dów, z któ­rych jeden już teraz mogę ci wyja­wić, spra­wiła, że je zna­la­złam, bo wie­działa, że czu­łam się nie­szczę­śliwa. Potem wybór już nale­żał do mnie. Mogłam rzu­cić pracę w szkole i przy­le­cieć do Irlan­dii. Wycza­ro­wała tamtą chatę nad zatoką i przy­słała Fąfla. To on mnie tutaj dopro­wa­dził.

Ona mnie kocha tak, jak kie­dyś tata, któ­rego ledwo pamię­tam. Tak samo jak ty, Der­rick i Sally mnie kocha­cie. Bez­wa­run­kowo. I otwo­rzyła mi świat.

– Już czuję, że też ją poko­cham.

Pośród morza kwia­tów, nad któ­rymi uno­sił się zapach jesieni, stała solidna chata z kamien­nych cio­sów, kryta strze­chą. Otwarte, jaskra­wo­nie­bie­skie drzwi zapra­szały do środka.

Mair­gh­read wyszła na próg ubrana w długą suk­nię w kolo­rze leśnej zie­leni. Ogni­sto­rude włosy miała uło­żone w koronę. Z zamglo­nymi ze wzru­sze­nia nie­bie­skimi oczami przy­ci­snęła dłoń do serca.

– Jeste­ście jak dwie kro­ple wody – wyszep­tał Marco. – A ona wcale nie wygląda na babkę.

– Wiem. Bab­ciu!

Marg otwo­rzyła ramiona, a Breen się w nie wtu­liła.

– _Mo stor_. Witaj w domu. Tak się cie­szę. Moja słodka dziew­czynka. Jesteś szczę­śliwa. – Ujęła w dło­nie jej twarz. – Czuję to i widzę. Moje serce prze­peł­nia radość.

Ponow­nie przy­tu­liła Breen i ponad ramie­niem dziew­czyny uśmiech­nęła się do jej towa­rzy­sza.

– Ty jesteś Marco, prawda?

– Tak, pro­szę pani.

– Witaj, zawsze będziesz tu mile widziany. – Wycią­gnęła do niego dłoń. – Moje drzwi są dla cie­bie otwarte. Mia­łeś dziwną podróż. – Na moment przy­trzy­mała w uści­sku rękę Marco, obej­mu­jąc spoj­rze­niem jego twarz; ciemne oczy, schludną kozią bródkę i nie­śmiały uśmiech. – Jesteś dobrym przy­ja­cie­lem mojej Breen Sio­bhan i dobrym czło­wie­kiem. Widzę to i dzię­kuję bogom. Wejdźmy do środka i usiądźmy.

Prze­pro­wa­dziła ich do kuchni przez salon z ogniem jarzą­cym się w kominku i mięk­kimi kana­pami zarzu­co­nymi hafto­wa­nymi podusz­kami.

– Kuch­nie są dla rodziny. Napi­jemy się her­baty, a Sedric rano upiekł cytry­nowe cia­steczka.

– Gdzie on jest?

– Och, kręci się po oko­licy – wyja­śniła Marg.

– Nie, bab­ciu, ja zapa­rzę her­batę, a ty posiedź z Marco.

– Zgoda. – Marg usia­dła przy małym kwa­dra­to­wym stole i gestem dłoni zachę­ciła chło­paka, żeby do niej dołą­czył. – A więc jesteś muzy­kiem.

– Pró­buję nim być. – Teraz widział, że Breen odzie­dzi­czyła rysy po Marg i po swoim ojcu, czło­wieku, któ­rego poko­chał. – Opła­cam czynsz, pra­cu­jąc w barze.

– U Sally. Breen opo­wia­dała mi o nim, o Der­ricku i lokalu, który pro­wa­dzą. Sedric mówił, że ludzie dobrze się tam bawią.

– Zaj­rzał do nas?

– To ten srebr­no­włosy męż­czy­zna, który według cie­bie był wytwo­rem mojej wyobraźni – wtrą­ciła Breen, odmie­rza­jąc liścia­stą her­batę z jed­nego ze sło­jów na półce.

– Och, wybacz.

– Widzisz, my mar­twi­li­śmy się o Breen. Coraz bar­dziej w ostat­nim roku czy dwóch. Wbrew sobie cho­dziła do tam­tej szkoły, bo nie czuła powo­ła­nia do zawodu nauczy­cielki.

– Bo go nie mia­łam. – Breen wrząt­kiem z mie­dzia­nego czaj­nika na kuchni zalała liście her­baty w nie­bie­skim imbryku i spraw­dziła, czy opa­dły na dno.

– Może i nie mia­łaś, ale byłaś dobrą nauczy­cielką, po pro­stu nie doce­nia­łaś swo­ich umie­jęt­no­ści. I to wła­śnie mnie mar­twiło. – Prze­nio­sła wzrok na Marco. – Ona miała takie niskie mnie­ma­nie o sobie, takie skromne ocze­ki­wa­nia.

Ośmie­liło go podo­bień­stwo łączące babkę i wnuczkę. Jej słowa były mio­dem na jego serce.

– Nic dodać, nic ująć.

Marg przy­jęła ze śmie­chem jego uwagę i prze­chy­liła się kon­fi­den­cjo­nal­nie nad sto­łem.

– Far­bo­wała na brą­zowo te cudowne włosy, żeby przy­pad­kiem nikt ich nie zoba­czył, ukry­wała zgrabną figurę pod nie­mod­nymi ubra­niami.

– Tra­fiła pani w samo sedno.

Marg ponow­nie się roze­śmiała, a Breen prze­wró­ciła oczami.

– Może woli­cie zostać sami? – zapy­tała, sta­wia­jąc imbryk na stole.

– Matka tak na nią wpły­wała – ode­zwał się Marco, dopiero kiedy Breen poszła po białe kubki oraz tale­rzyki. – Pani Kelly zawsze była dla mnie miła, ale…

– Nie usły­szysz ode mnie złego słowa na jej temat. Matka to matka, a Breen była owo­cem miło­ści Jen­ni­fer i Eiana.

– Uwiel­bia­łem go. Szcze­rze mi żal, że odszedł. Dzięki niemu zają­łem się muzyką, to on nauczył mnie grać. Poda­ro­wał mi gitarę na dzie­wiąte uro­dziny i odmie­nił mój świat.

– Wspo­mi­nał o tobie.

– Naprawdę?

– Tak, i to czę­sto. Dzięki mojemu synowi zna­łam cię jako chłopca. Jaki talent, mówił, co za bły­sko­tli­wość. Twier­dził, że nie mógłby wyma­rzyć lep­szego przy­ja­ciela dla swo­jej córki. On cię kochał, Marco.

Ze łzami w oczach się­gnęła po jego dłoń i ser­decz­nie ją uści­snęła.

– Skoro tak się zło­żyło, że tutaj się zna­la­złeś, Breen pokaże ci, gdzie Eian spo­czywa. To święte miej­sce. Wiem, że twoja wizyta nie była pla­no­wana, ale szcze­rze mówiąc, jestem zado­wo­lona, że tu przy­by­łeś. Cie­szę się, że mam oka­zję poznać naj­droż­szego przy­ja­ciela Breen po tam­tej stro­nie.

– Jakoś nie potra­fię się tutaj odna­leźć.

– No cóż, tro­chę tego dużo, prawda?

– Wszystko działo się bły­ska­wicz­nie, nie zdą­ży­łam go uprze­dzić. – Breen posta­wiła paterę z cia­stecz­kami i zaczęła nale­wać im her­baty. – Przej­dziemy do chaty nad zatoką, jeżeli nie masz nic prze­ciwko temu – zwró­ciła się do babki.

– Natu­ral­nie, że nie. Prze­cież należy do cie­bie. Finola wła­śnie zaopa­truje was w zapasy. I nie może się docze­kać, kiedy znowu zoba­czy przy­stoj­nego Marco.

Chło­pak lekko się zaru­mie­nił.

– Nie musiała tego robić. Mogli­by­śmy poje­chać na zakupy do wsi. Jezu, Breen, nie wymie­ni­li­śmy pie­nię­dzy. Nawet nie wiem, ile mam kasy przy sobie.

– W Talamh pie­nią­dze nie są potrzebne.

– No to skąd bie­rze­cie różne rze­czy?

– Wymie­niamy się towa­rami i usłu­gami – wyja­śniła Marg i upiła łyk her­baty. – I z rado­ścią zaję­li­śmy się przy­go­to­wa­niem Fey Cot­tage na wasz przy­jazd.

– Breen mówiła, że naj­pierw tata, a potem bab­cia wysy­łali jej pie­nią­dze.

– Tak było. Zawsze znaj­dzie się spo­sób na ich zdo­by­cie. Trolle fedrują pod zie­mią, no i nie bra­kuje u nas rze­mieśl­ni­ków. Po dru­giej stro­nie, w innych świa­tach mamy swo­ich ludzi zaj­mu­ją­cych się han­dlem.

– To odmie­niło jej życie. Nie same pie­nią­dze, ale świa­do­mość, że ojciec o niej pamię­tał. Mogła rzu­cić to, czego tak bar­dzo nie zno­siła, i sku­pić się na tym, co ją pociąga.

Spoj­rzał na Fąfla, chru­pią­cego przy­smak pod­su­nięty mu przez Breen.

– No i jest książka o tym łobu­ziaku. Kapi­talna. Czy­tała ją pani?

– Tak. Świet­nie napi­sana i zabawna, zupeł­nie jak jej boha­ter.

– Breen jest w trak­cie pisa­nia kolej­nej, tym razem powie­ści dla doro­słych. Nie pozwala mi jej prze­czy­tać.

– Ani mnie.

– Daleka droga do końca – ode­zwała się autorka. – Nie wiem, skąd wzięło się u mnie takie wra­że­nie, że powin­nam pójść na spa­cer i zosta­wić was samych.

– Mamy dużo do nad­ro­bie­nia, prawda, Marco?

– Tak, pro­szę pani.

– Och, mów mi Marg, tak jak wszy­scy. Albo jako brat mojej wnuczki nazy­waj mnie Bab­cią.

W chwili, gdy to mówiła, otwarły się kuchenne drzwi i Marco po raz pierw­szy zoba­czył srebr­no­wło­sego męż­czy­znę.

Breen zerwała się z krze­sła i rzu­ciła mu się na szyję. Marco widział, że to spon­ta­niczne powi­ta­nie nieco go zasko­czyło, ale i bar­dzo ucie­szyło.

– Witaj w domu, Breen Sio­bhan. Witaj, Marco Olse­nie.

– Pan naprawdę ist­nieje. Prze­pra­szam, że w to nie wie­rzy­łem.

– Och, cóż, nie jesteś jedyny.

– Sia­daj, pro­szę cię, usiądź – nale­gała Breen. – Przy­niosę krze­sło od biurka z mojego pokoju. Na­dal tam jest?

– Zawsze będzie – zapew­niła ją Marg.

Breen dosta­wiła jesz­cze jedną fili­żankę i tale­rzyk dese­rowy.

– Po powro­cie do Fila­del­fii poszłam poroz­ma­wiać z matką… Nie było łatwo.

– Wiem, kochana – ode­zwał się Marco.

– Kiedy od niej wyszłam, żeby się uspo­koić, kawał drogi poko­na­łam pie­szo. Zata­iła to wszystko przede mną, moje pocho­dze­nie, mój dar. Zamknęła mnie w pudełku. Rozu­miem, że robiła to ze stra­chu o mnie – zastrze­gła, zanim Marg zdą­żyła otwo­rzyć usta. – A kiedy w końcu usia­dłam na przy­stanku auto­busu, zoba­czy­łam Sedrica. Cze­kał na mnie, bo w tam­tej chwili bar­dzo potrze­bo­wa­łam wspar­cia. Ni­gdy tego nie zapo­mnę. I zawsze będę pamię­tać, co powie­dział mi Keegan. Że jej zacho­wa­nie świad­czyło o stra­chu przede mną. Kim jestem, co mam. I myślę, że wła­śnie dla­tego kie­dyś będę mogła matce wyba­czyć. Ech, lepiej pójdę po to krze­sło.

– Spad­nie jej kamień z serca, kiedy doj­rzeje do wyba­cze­nia – powie­działa z wes­tchnie­niem Marg, gdy Breen znik­nęła za drzwiami. Pod­nio­sła imbryk i nalała her­batę Sedri­cowi. – A teraz, Marco, pomyśl, czego potrze­bu­jesz w cza­sie pobytu tutaj, bo prze­cież nie mia­łeś czasu zabrać żad­nych rze­czy, no i może masz jakieś życze­nia? Zrób listę dla Sedrica, a on wszystko zała­twi.

– Może pan to zro­bić?

– Mogę, i z przy­jem­no­ścią się tym zajmę.

– Bo pan jest… czar­no­księż­ni­kiem? Magiem?

– Po tro­sze. Jestem Hybry­dem.

Ręka Marco zawi­sła nad paterą z cytry­no­wymi cia­stecz­kami.

– Wil­ko­ła­kiem?

– W żad­nym razie, cho­ciaż mam wśród nich paru zna­jo­mych. I zapew­niam cię, że oni wcale nie są żądni ludz­kiego mięsa i krwi w pełni księ­życa. Jestem koto­ła­kiem.

– Coś jakby lwem?

Marg zachi­cho­tała i mach­nęła ręką.

– No, Sedricu, zade­mon­struj to mło­dzień­cowi.

Sedric z uśmie­chem wzru­szył ramio­nami i zmie­nił się w kota. Fąfel pod sto­łem entu­zja­stycz­nie zama­chał ogo­nem, bijąc nim o pod­łogę.

Osłu­piały Marco znie­ru­cho­miał z wytrzesz­czo­nymi oczami.

– Och! – Breen wró­ciła z krze­słem. – Dotąd tego nie widzia­łam. Jak łatwo ci to przy­cho­dzi!

Kot na powrót stał się czło­wie­kiem i pod­niósł fili­żankę.

– Jeste­śmy jed­no­ścią; czło­wiek i duchowe zwie­rzę. Geny cza­row­ni­ków odzie­dzi­czone po przod­kach uła­twiają mi podróże pomię­dzy świa­tami. Powiedz, czego potrze­bu­jesz, a ja ci wszystko dostar­czę.

Marco pod­niósł palec.

– Na pewno przyda się dużo wina.

– Mamy tutaj nieco pysz­nego wina – zaczęła Marg.

– Dzięki, ale nawet po tym wszyst­kim dla mnie pora jest tro­chę za wcze­sna. Może póź­niej się napi­jemy. Czego potrze­buję, jesz­cze nie wiem, to zależy. Breen bała się wra­cać. Była cho­ler­nie zde­cy­do­wana, a jed­no­cze­śnie wystra­szona. Keegan coś powie­dział – to wszystko działo się tak szybko i bez­ład­nie – coś o tym, że może ją zwol­nić z obo­wiązku, z przy­rze­cze­nia.

– Tak było? – upew­niła się Marg.

– Taak. Wtedy ona mi powie­działa o Wiel­kim Złu i wszystko wyja­śniła. Ale nie będę wie­dział, czego potrze­buję, dopóki nie usły­szę, dla­czego ten ktoś chce skrzyw­dzić Breen.

– Nie powie­dzia­łaś mu o Odra­nie?

– Bab­ciu, nie wie­dzia­łam, że on wsko­czy za mną do por­talu, a póź­niej, jak się domy­ślasz, był wstrzą­śnięty i fatal­nie się czuł. Wszystko spi­sa­łam, chcę, żeby Marco naj­pierw to prze­czy­tał, a potem poroz­ma­wiamy.

– O naj­waż­niej­szych spra­wach powi­nien dowie­dzieć się tutaj i teraz, a parę łyków jabł­ko­wego wina nikomu nie zaszko­dzi, nie­za­leż­nie od pory.

Sedric poło­żył dłoń na ramie­niu Marg.

– Ja się tym zajmę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: