Przemiana. Trylogia Wszystkich Dusz - ebook
Przemiana. Trylogia Wszystkich Dusz - ebook
Na polach bitew rewolucji amerykańskiej Matthew de Clermont poznaje Marcusa MacNeila, młodego chirurga z Massachusetts w chwili politycznego przebudzenia, kiedy wydaje się, że świat czeka lepsza przyszłość. Kiedy Matthew daje mu szansę nieśmiertelności i nowe życie wolne od pęt purytańskiego wychowania, Marcus wykorzystuje okazję, żeby stać się wampirem. Ale ta transformacja nie jest łatwa, a odwieczne tradycje i obowiązki rodu de Clermont zderzają się z głęboką wiarą Marcusa w wolność, równość i braterstwo.
Potem następuje przeskok do współczesnego Paryża, gdzie Phoebe Taylor, młoda pracownika Sotheby, w której zakochał się Marcus, ma właśnie wyruszyć we własną podróż do nieśmiertelności. Choć zmodernizowana wersja tego procesu z początku wydaje się nieskomplikowana, para odkrywa, że wyzwanie stojące przed człowiekiem, który chce zostać wampirem, budzi nie mniejszą grozę niż w osiemnastym wieku. Cienie, przed którymi, zdawało się, Marcus uciekł przed wiekami, mogą powrócić, żeby ich oboje prześladować.
Gorąca historia miłosna i fascynujący opis siły tradycji oraz możliwości nie tylko zmiany, ale rewolucji, "Przemiana", czwarty tom "Księgi Wszystkich Dusz", łączy w sobie niespieszną opowieść o nadnaturalnym świecie w ważnym momencie historii (dzięki czemu poprzednie tomy stały się bestsellerami) z romansem spajającym stulecia.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66712-63-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zero
_12 maja_
Swojej ostatniej nocy jako ciepłokrwista Phoebe Taylor była dobrą córką.
Nalegała na to Freyja.
– Nie róbmy zamieszania – zaprotestowała Phoebe, jakby wybierała się na kilkudniowe wakacje i liczyła na to, że skończy się na zdawkowym pożegnaniu w hotelu, w którym zatrzymała się jej rodzina.
– Wykluczone – ucięła Freyja i dodała z dumą: – De Clermontowie się nie ukrywają… oczywiście jeśli nie są Matthew. Zrobimy wszystko, jak należy. Przy kolacji. To twój obowiązek.
Wieczorne przyjęcie, które Freyja wydała dla Taylorów, było proste, eleganckie i idealne… łącznie z pogodą (piękny majowy dzień), muzyką (czy każdy wampir w Paryżu potrafił grać na wiolonczeli?), kwiatów (przyniesiono z ogrodu dość róż Madame Hardy, żeby woń rozniosła się po całym mieście), wina (Freyja lubiła Cristal).
Rodzice i siostra Phoebe zjawili się o wpół do ósmej, zgodnie z zaproszeniem. Ojciec był w smokingu, matka w turkusowo-złotej _lehenga choli,_ Stella od stóp do głów wystrojona w Chanel. Phoebe wybrała jednolitą czerń i szmaragdowe kolczyki, które przed wyjazdem z Paryża dał jej Marcus. Do kompletu włożyła niebotycznie wysokie szpilki – oboje szczególnie je lubili.
Grupka ciepłokrwistych i wampirów najpierw raczyła się drinkami w ogrodzie za okazałym domem Freyi w ósmej dzielnicy – w jednym z prywatnych Edenów, jakie od ponad stulecia nie powstawały w Paryżu cierpiącym na brak przestrzeni. Rodzina Taylorów przywykła do pałacowego otoczenia. Ojciec Phoebe był zawodowym dyplomatą, matka pochodziła z indyjskiego rodu, który od czasów kolonialnych zawierał małżeństwa z urzędnikami brytyjskiej administracji, jednak uprzywilejowanie de Clermontów miało zupełnie inną skalę.
Zasiedli do kolacji przy stole zastawionym kryształami i porcelaną, w pokoju o wysokich oknach, wychodzących na ogród i wpuszczających do środka letni blask. Charles, małomówny szef kuchni, którego de Clermontowie zatrudniali w swoich paryskich rezydencjach, gdy na kolację zapraszano ciepłokrwistych, lubił Phoebe, więc nie szczędził kosztów ani trudu.
– Surowe ostrygi to znak, że Bóg kocha wampiry i pragnie, żeby były szczęśliwe – oświadczyła Freyja na początku posiłku, unosząc kieliszek. Używała słowa „wampir” tak często, jak to możliwe, jakby samo jego powtarzanie mogło uczynić normalnym to, co wkrótce miało się stać. – Za Phoebe. Szczęścia i długiego życia.
Po takim toaście jej rodzina straciła apetyt. Phoebe również miała trudności z przełykaniem, choć była świadoma, że to jej ostatni normalny posiłek. Wmusiła w siebie ostrygi i popiła je szampanem, skubnęła pozostałych przysmaków. Freyja podtrzymywała wesołą konwersację przez cały czas, gdy raczono się przystawkami, zupą, rybą, kaczką i deserami („Twoja ostatnia okazja, Phoebe, kochanie!”). Między łykami wina swobodnie przechodziła z francuskiego na angielski i hindi.
– Nie, Edwardzie, chyba nie ma miejsca, w którym nie byłam. Wiesz, sądzę, że mój ojciec mógł być kiedyś dyplomatą. – Freyja wygłosiła to zaskakujące oświadczenie, żeby skłonić powściągliwego ojca Phoebe do wspomnień z początków w służbie królowej.
Czy przekonanie Freyi było słuszne, czy nie, Philippe de Clermont najwyraźniej nauczył córkę paru rzeczy o wygładzaniu konwersacyjnych kantów.
– Richard Mayhew, mówisz? Chyba go znałam. Françoise, poznałam Richarda Mayhew, kiedy byliśmy w Indiach?
Niczym dostrojona do jakiejś wampirycznej częstotliwości, niesłyszalnej dla zwykłych śmiertelników, bystrooka służące zjawiła się w chwili, kiedy pani jej potrzebowała.
– Prawdopodobnie. – Françoise była kobietą małomówną, ale każdej jej słowo przekazywało mnóstwo znaczeń.
– Tak, chyba go znałam. Wysoki? Piaskowe włosy? Przystojny w chłopięcy sposób? – Freyi nie zdeprymowała sroga mina Françoise ani fakt, że jej własny opis z grubsza pasował do połowy brytyjskiego korpusu dyplomatycznego.
Phoebe jeszcze nie odkryła, co mogłoby dokonać wyłomu w niewzruszenie radosnej determinacji Freyi.
– Dobranoc. – W takim samym pogodnym nastroju pani domu pożegnała Taylorów, całując ich wszystkich muśnięciem zimnymi wargami najpierw jednego, potem drugiego policzka. – Padmo, zawsze jesteś tu mile widziana. Powiadom mnie, kiedy będziesz następnym razem w Paryżu. Stello, zatrzymaj się u mnie w czasie zimowych pokazów. Stąd wygodnie dotrzeć do domów mody, a Françoise i Charles dobrze się tobą zajmą. George V oczywiście jest doskonały, ale zbyt popularny wśród turystów. Edwardzie, będziemy w kontakcie.
Padma Taylor zachowała typowy dla siebie stoicyzm i opanowanie. Ściskając córkę trochę mocniej niż zwykle, nie uroniła ani jednej łzy.
– Robisz właściwą rzecz – szepnęła jej do ucha, zanim wypuściła ją z objęć. Rozumiała, co to znaczy kochać kogoś dostatecznie, żeby zrezygnować ze swojego dotychczasowego życia w zamian za obietnicę wspólnej przyszłości.
– Dopilnuj, żeby intercyza była taka, jaką obiecali – poradziła cicho Stella, stojąc w progu. – Tak na wszelki wypadek. Ten dom jest wart fortunę. – Była w stanie patrzeć na decyzję siostry tylko ze swojego punktu odniesienia, a ten obejmował wyłącznie splendor, styl i krój klasycznej czerwonej Freyi.
– To? – Pani domu zaśmiała się, kiedy przed kolacją Stella ją podziwiała. Pozując przez chwilę, przechyliła głowę zwieńczoną lnianym kokiem, żeby lepiej zademonstrować suknię i figurę. – Balenciaga. Mam ją od wieków. Ten człowiek rozumiał, jak należy konstruować górę!
To zwykle powściągliwy Edward Taylor miał trudności z pożegnaniem i oczami pełnymi łez szukał w jej oczach (tak podobnych do jego, co Freyja zauważyła wcześniej tego wieczoru) oznak wahania. Gdy matka i Stella znalazły się za bramą, ojciec odciągnął Phoebe od frontowych schodów, na których stała pani domu.
– To nie potrwa długo, tato – zapewniła Phoebe, starając się go pocieszyć. Ale oboje wiedzieli, że miną miesiące, nim pozwolą jej znowu zobaczyć rodzinę. Dla ich bezpieczeństwa i jej własnego.
– Jesteś pewna, Phoebe? – zapytał ojciec. – Całkowicie? Jeszcze jest czas, żeby zmienić zdanie.
– Jestem pewna.
– Bądź rozsądna – powiedział Edward Taylor z nutą błagania w głosie. Zaprawiony w delikatnych negocjacjach nie wahał się wykorzystać poczucia winy na swoją korzyść. – Dlaczego nie poczekasz jeszcze kilka lat? Nie ma potrzeby śpieszyć się z taką poważną decyzją.
– Nie zamierzam się rozmyślić – oświadczyła Phoebe łagodnie, ale zdecydowanie. – To nie kwestia rozumu, tylko serca, tato.
Po pożegnaniu rodziny została z lojalnymi sługami de Clermontów, Charlesem i Françoise, oraz z Freyją, przyrodnią siostrą twórcy jej narzeczonego, a zatem bliską krewną w świecie wampirów.
Phoebe podziękowała Charlesowi za pyszną kolację, a Françoise za świetną obsługę przyjęcia. Następnie usiadła w salonie z Freyją, która czytała swoje maile i odpowiadała na nie, pisząc odręcznie na kremowym papierze o lawendowych brzegach i wsuwając listy do ciężkich kopert.
– Nie ma potrzeby przejmować tego nowego upodobania do natychmiastowej komunikacji – wyjaśniła zapytana, dlaczego nie odpowiada na maile jak wszyscy. – Wkrótce się przekonasz, najdroższa Phoebe, że pośpiech nie jest czymś, czego potrzebuje wampir. To takie bardzo ludzkie i wulgarne, śpieszyć się.
Po spędzeniu kurtuazyjnej godziny z ciotką Marcusa Phoebe uznała, że zrobiła, co do niej należało.
– Chyba pójdę na górę – oznajmiła, udając ziewnięcie. W rzeczywistości w ogóle nie sen był jej w głowie.
– Przekaż Marcusowi uściski ode mnie. – Freyja polizała kopertę i ją zakleiła.
– Jak ty…? – Phoebe popatrzyła na nią zdumiona. – To znaczy, co ty…?
– To mój dom. Wiem o wszystkim, co się w nim dzieje. – Freyja nakleiła znaczek na kopercie, pilnując, żeby zrobić to równo. – Wiem, na przykład, że Stella przyniosła dzisiaj w torebce trzy te okropne małe telefony, a ty je zabrałaś, kiedy poszłaś do łazienki. Przypuszczam, że ukryłaś je w swoim pokoju. Nie w bieliźnie – jesteś na to zbyt oryginalna, prawda, Phoebe? – i nie pod materacem. Myślę, że są w pojemniku z solami do kąpieli stojącym na parapecie w łazience. Albo w butach. Tych na gumowych podeszwach, które wkładasz na spacery. A może na szafie w niebiesko-białej plastikowej torbie? Zostawiłaś ją sobie po środowych zakupach w sklepie spożywczym?
Trzeci domysł Freyi był prawidłowy, łącznie z plastikową torbą nadal lekko pachnącą czosnkiem, który Charles dodał do swojej genialnej zupy rybnej. Phoebe od początku wiedziała, że plan Marcusa, by zlekceważyć zasady i pozostać w kontakcie, nie jest dobrym pomysłem.
– Łamiesz swoje zobowiązania – stwierdziła rzeczowym tonem Freyja. – Ale jesteś dorosłą kobietą z wolną wolą, zdolną do podejmowania własnych decyzji.
Oficjalnie Marcus i Phoebe mieli zakaz kontaktowania się ze sobą przez jej pierwsze dziewięćdziesiąt dni po przemianie w wampira, ale zastanawiali się, jak nagiąć tę regułę. Niestety jedyny telefon Freyi znajdował się w holu wejściowym, gdzie wszyscy mogliby słyszeć ich rozmowy. Zresztą i tak aparat rzadko dobrze działał. Od czasu do czasu wydawał metaliczny dźwięk, a siła dzwonka była tak wielka, że kołysała słuchawką spoczywającą na mosiężnych widełkach. Kiedy się ją podnosiło, na linii panowała głucha cisza. Freyja przypisywała to marnemu okablowaniu, które podczas ostatniej wojny założył w ramach przysługi członek wewnętrznego kręgu Hitlera. Nie była jednak zainteresowana żadnymi naprawami.
Rozważywszy sytuację, Marcus z pomocą Stelli i swojego przyjaciela Nathaniela wymyślił lepszy środek tajnej komunikacji: tanie, jednorazowe komórki z rodzaju tych, jakich używali na całym świecie złodzieje i terroryści – przynajmniej tak zapewnił ich Nathaniel – i nie mogły zostać wyśledzone, gdyby Baldwin albo inny wampir zechciał ich szpiegować. Phoebe i Marcus kupili je w podejrzanym sklepie z elektroniką mieszczącym się przy jednej ze świadczących o przedsiębiorczości ulic w dziesiątej dzielnicy.
– Zważywszy na sytuację, jestem pewna, że twoje rozmowy będą krótkie – dodała Freyja, adresując kopertę. – Nie chcesz, żeby Miriam cię przyłapała.
Miriam polowała w okolicy Sacré Couer i miała wrócić nad ranem. Phoebe spojrzała na zegar stojący na półce nad kominkiem, ekstrawagancką rzecz z pozłoty i marmuru w formie leżących nagich mężczyzn, którzy trzymali okrągły chronometr jak piłkę plażową. Zostałą minuta do północy.
– W takim razie dobranoc – powiedziała Phoebe. Była wdzięczna, że Freyja znajduje się nie tylko trzy kroki przed nią i Marcusem, ale również przynajmniej jeden przed Miriam.
– Hmm – mruknęła jedynie Freyja, skupiona na leżącej przed nią kartce.
Phoebe pobiegła na górę. Jej sypialnia znajdowała się na końcu długiego korytarza obwieszonego wczesnymi francuskimi pejzażami. Gruby dywan tłumił odgłos jej kroków. Zamknąwszy drzwi sypialni, sięgnęła na szafę (styl empire, około 1815 roku) po plastikową torbę. Wyjęła z niej jeden z telefonów i go włączyła. Był w pełni naładowany i gotowy do użycia.
Przyciskając go do serca, Phoebe wśliznęła się do łazienki. Dwie pary zamkniętych drzwi i duże pomieszczenie wyłożone płytkami były jedyną prywatną przestrzenią dostępną w domu wampirów. Zrzuciła buty i całkiem ubrana weszła do zimnej, pustej wanny. Wybrała numer Marcusa.
– Cześć, kochanie. – W głosie Marcusa, zwykle wesołym i ciepłym, teraz pobrzmiewała troska, choć starał się ją ukryć. – Jak kolacja?
– Pyszna – skłamała Phoebe. Położyła się w edwardiańskiej wannie o wysokim, zaokrąglonym oparciu, które obejmowało jej kark.
Cichy śmiech świadczył, że narzeczony jej nie uwierzył.
– Dwa kęsy deseru i skubnięcie tu i tam? – Marcus wyraźnie się z nią drażnił.
– Jeden kęs deseru. A Charles zadał sobie tyle trudu. – Phoebe zmarszczyła czoło. Będzie musiała mu to wynagrodzić. Jak większość kulinarnych geniuszy, Charles obrażał się, kiedy talerze wracały do kuchni z nietkniętym jedzeniem.
– Nikt nie oczekiwał, że dużo zjesz – pocieszył ją Marcus. – Kolacja była dla rodziny, nie dla ciebie.
– Zostało mnóstwo jedzenia. Freyja dała je mamie na wynos.
– Jak Edward? – Marcus wiedział o zastrzeżeniach przyszłego teścia.
– Tata próbował mnie odwieść od naszego planu. Znowu.
Między nimi zapadło długie milczenie.
– Nie udało mu się – przerwała je Phoebe, na wypadek gdyby Marcus się martwił.
– Twój ojciec po prostu chce, żebyś była całkowicie pewna – stwierdził cicho narzeczony.
– Jestem. Dlaczego ludzie wciąż mnie o to pytają? – Nie udało jej się zapanować nad zniecierpliwieniem.
– Kochają cię.
– Zatem powinni mnie słuchać. Być z tobą… tego właśnie chcę. – Oczywiście nie tylko tego pragnęła. Odkąd poznała Ysabeau, tęskniła za niewyczerpanym zapasem czasu, który miały wampiry.
W Sept-Tours przyglądała się, jak Ysabeau w pełni poświęca się każdej czynności. Babka jej narzeczonego niczego nie robiła pośpiesznie ani po to, żeby odhaczyć kolejną pozycję na niekończącej się liście rzeczy do zrobienia. W każdym jej ruchu przejawiał się szacunek: w tym, jak wąchała kwiaty w ogrodzie, w kociej powolności kroków, dłuższej przerwie, zanim po przeczytaniu jednego rozdziału książki przeszła do następnego. Ysabeau nie czuła, że zabraknie jej czasu, by wchłonąć istotę każdego przeżycia. Phoebe wydawało się, że nie ma chwili na oddech, kiedy pędziła z targu do pracy, do apteki po lek na przeziębienie, do szewca, żeby oddać szpilki do naprawy, i z powrotem do pracy.
Tymi spostrzeżeniami nie podzieliła się jednak z narzeczonym. Marcus i tak wkrótce miał je poznać. Gdy napije się z jej żyły sercowej – cienkiej niebieskiej rzeki przecinającej lewą pierś – odkryje najgłębsze sekrety Freyi, najmroczniejsze lęki, największe pragnienia. Krew z żyły sercowej zawierała wszystko, co mogła ukrywać ukochana osoba, a dzielenie się nią wyrażało szczerość i zaufanie, których potrzebował związek, żeby przetrwać.
– Jeden krok na raz, pamiętasz? – Głos Marcusa przyciągnął jej uwagę. – Najpierw zostaniesz wampirem. Potem, jeśli nadal będziesz mnie chciała…
– Będę. – Tego Phoebe była całkowicie pewna.
– Jeśli nadal będziesz mnie chciała… – powtórzył Marcus. – Pobierzemy się i wtedy będziesz na mnie skazana. Na dobre i na złe.
Był to jeden z ich zwyczajów jako pary: próby przysięgi małżeńskiej. Czasami skupiali się na jednej obietnicy i udawali, że trudno będzie jej dotrzymać. Kiedy indziej stroili sobie żarty ze wszystkiego i z małości swoich obaw w porównaniu z siłą wzajemnych uczuć.
– W zdrowiu i w chorobie. – Phoebe wygodniej usadowiła się w wannie. Chłód gładkiej powierzchni przypominał jej Marcusa, a solidne kształty budziły pragnienie, żeby siedział za nią i obejmował ją rękami i nogami.
– I że cię nie opuszczę. Na wieki.
– Na wieki to strasznie długo – ostrzegł Marcus.
– I że cię nie opuszczę – powtórzyła Phoebe, kładąc nacisk na ostatnie słowa.
– Nie możesz tego wiedzieć na pewno, póki nie poznasz mojej krwi – powiedział Marcus.
Ich rzadkie kłótnie wybuchały właśnie w takich chwilach, kiedy słowa Marcusa sugerowały, że stracił do niej zaufanie, a Phoebe zaczynała się bronić. Sprzeczki zwykle kończyły się w łóżku, gdzie każde ku zadowoleniu drugiego pokazywało, że choć może jeszcze nie wiedzą o sobie wszystkiego, ważne dziedziny wiedzy już opanowali.
Jednakże Phoebe była w Paryżu, a Marcus w Owernii i w tym momencie fizyczne pojednanie nie wchodziło w grę. Mądrzejsza, bardziej doświadczona osoba ugryzłaby się w język, ale Phoebe miała dwadzieścia trzy lata, była rozdrażniona i zaniepokojona tym, co wkrótce nastąpi.
– Nie wiem, dlaczego myślisz, że to ja zmienię zdanie, a nie ty. – Siliła się na lekki, wesoły ton. Ku jej własnemu przerażeniu te słowa zabrzmiały oskarżycielsko. – Przecież zawsze znałam cię jako wampira, a ty zakochałeś się w ciepłokrwistej.
– I nadal będę cię kochał. – Marcus odpowiedział satysfakcjonująco szybko. – To się nie zmieni, nawet jeśli ty tak.
– Może ci się nie spodobać mój smak. Powinnam cię zmusić, żebyś spróbował mnie wcześniej. – Phoebe wyraźnie dążyła do kłótni. Może Marcus nie kochał jej tak bardzo, jak sądził. Rozum podpowiadał, że to nonsens, ale jej irracjonalna część (która teraz wzięła górę) nie była przekonana.
– Chciałbym, żebyśmy wspólnie to przeżyli jako równi sobie. Nigdy nie dzieliłem się krwią z partnerką… To coś, co możemy razem zrobić pierwszy raz. – Głos Marcusa był łagodny, ale brzmiała w nim nuta frustracji.
Poruszali się po dobrze znanym terenie. Równość była czymś, na czym Marcusowi bardzo zależało. Żebrząca kobieta z dzieckiem, rasistowskie obelgi podsłuchane w metrze, staruszek próbujący przejść przez ulicę, podczas gdy młodzi ludzie mijają go w pędzie z komórkami w rękach i słuchawkami w uszach – wszystko to przyprawiało go o wściekłość.
– Powinniśmy po prostu uciec – stwierdził Marcus. – Zrobić wszystko po swojemu i nie przejmować się tradycjami i ceremoniami.
Jednakże wyboru powolnych, odmierzonych kroków również dokonali wspólnie.
Ysabeau de Clermont, matriarchini rodu i babka Marcusa, ze zwykłą klarownością przedstawiła wszystkie za i przeciw zwyczajowi wampirów. Zaczęła od ostatnich rodzinnych skandali. Ojciec Marcusa, Matthew, ożenił się z czarownicą, naruszając tysiąc lat zakazów dotyczących związków między istotami innych gatunków. Potem omal nie zginął z rąk swojego porzuconego, obłąkanego syna Benjamina. Tak więc Phoebe i Marcusowi zostawały dwa wyjścia. Mogli zachować jej transformację i ich małżeństwo w tajemnicy najdłużej, jak to możliwe, zanim staną wobec całej wieczności plotek i spekulacji. Mogli również przemienić Phoebe w wampira, zanim otwarcie i z całą należną pompą zwiąże się z Marcusem. Gdyby wybrali to drugie, prawdopodobnie znosiliby niedogodności przez rok, potem jedną albo dwie dekady złej sławy, a na koniec byliby wolni, żeby cieszyć się nieskończonym życiem w relatywnym spokoju.
W decyzji Phoebe odegrała także swoją rolę reputacja Marcusa, znanego wśród wampirów ze swojej impulsywności i z tego, że rzucał się do naprawiania zła tego świata, nie dbając o to, co pomyślą inne istoty. Phoebe miała nadzieję, że jeśli w kwestii małżeństwa postanowią przestrzegać tradycji, Marcus zyska szacunek, a jego idealizm wkrótce będzie widziany w bardziej pozytywnym świetle.
– Tradycja służy pożytecznemu celowi, pamiętasz? – rzekła twardo Phoebe. – Poza tym nie trzymamy się wszystkich reguł. A tak przy okazji, Freyja wie o twoim planie z telefonami.
– Zawsze istniało takie ryzyko. – Marcus westchnął. – Przysięgam na Boga, że Freyja musi być w części posokowcem. Nic jej nie umknie. Nie martw się. Ona nie będzie mieć nic przeciwko temu, że ze sobą rozmawiamy. To Miriam jest służbistką.
– Miriam poluje na Montmartrze – powiedziała Phoebe, zerkając na zegarek. Było trzydzieści minut po północy. Naprawdę musiała się rozłączyć.
– Wokół Sacré Coeur są dobre łowy – skomentował Marcus.
– Tak powiedziała Freyja.
Zapadła cisza brzemienna tym, o czym nie mogli powiedzieć albo nie wiedzieli jak. W końcu zostały tylko dwa słowa dostatecznie ważne, żeby je wymówić.
– Kocham cię, Marcusie Whitmore.
– Kocham cię, Phoebe Taylor – odparł Marcus. – Nieważne, co postanowisz za dziewięćdziesiąt dni, już jesteś moją partnerką. Mam cię pod skórą, we krwi, w snach. I nie martw się. Będziesz świetnym wampirem.
Phoebe nie miała wątpliwości, że przemiana się uda, a ona będzie się cieszyć z tego, że jest potężna i przestał mieć znaczenie jej wiek. Ale czy ona i Marcus stworzą związek, który przetrwa tak jak małżeństwo Ysabeau i Philippe’a?
– Będę o tobie myślał – zapowiedział Marcus. – W każdej chwili.
Phoebe trzymała telefon przy uchu, aż połączenie zostało zakończone. Wtedy wyszła z wanny, roztrzaskała aparat pojemnikiem z solą do kąpieli, otworzyła okno i wyrzuciła szczątki do ogrodu. Zniszczenie dowodów występku było częścią planu Marcusa i Phoebe zamierzała wykonać go co do joty, nawet jeśli Freyja wiedziała o ich zakazanych rozmowach. To, co zostało z komórki, wylądowało z satysfakcjonującym pluskiem w małym stawie z rybami.
Pozbywszy się obciążającego dowodu, Phoebe zdjęła sukienkę i odwiesiła ją do szafy, a plastikową torbę w paski odłożyła na dawne miejsce. Następnie otuliła się białym jedwabnym szlafrokiem, który Françoise przygotowała dla niej na łóżku.
Potem usiadła na brzegu materaca i odważnie spojrzała w przyszłość, czekając, aż odnajdzie ją czas.Rozdział 2
Mniej niż zero
_13 maja_
Phoebe weszła na wagę.
– Mój Boże, ale jesteś drobniutka. – Freyja odczytała wynik, a Miriam zapisała go na czymś, co wyglądało jak karta szpitalna.
– Mówiłam, żebyś przytyła trzy kilo, Phoebe – powiedziała karcącym tonem Miriam. – Waga pokazuje, że zyskałaś tylko dwa kilogramy.
– Starałam się. – Phoebe nie rozumiała, dlaczego tłumaczy się przed dwiema wampirzycami, które same były na diecie złożonej z surowego jedzenia i płynów. – Jaką różnicę robi jeden kilogram.
– Chodzi o ilość krwi. – Miriam siliła się na cierpliwość. – Im jesteś cięższa, tym więcej masz krwi.
– A im więcej masz krwi, tym więcej będziesz musiała jej dostać od Miriam – dodała Freyja. – Chcemy mieć pewność, że ilość będzie się zgadzała. Przy równej wymianie ludzkiej na krew wampira jest mniejsze ryzyko odrzucenia. A chcemy, żebyś dostała jej tyle, ile tylko możliwe.
Obliczeń dokonywano od miesięcy. Ilość krwi. Pojemność minutowa serca. Waga. Zużycie tlenu. Gdyby Phoebe nie wiedziała, pomyślałaby, że bierze udział w naborze do narodowej drużyny szermierczej, a nie do rodu de Clermontów.
– Jesteś pewna, jeśli chodzi o ból? – zapytała Freyja. – Możemy ci coś podać. Nie ma potrzeby, żeby odczuwać dyskomfort. Ponowne narodziny nie muszą być bolesne jak kiedyś.
To również był temat wielu dyskusji. Freyja i Miriam opowiedziały jej swoje własne, jeżące włos na głowie historie przemiany po wypiciu krwi nadnaturalnej istoty. Krew wampirów była agresywna, usuwała wszelkie ludzkie ślady, żeby stworzyć idealnego drapieżnika. Wchłaniając ją powoli, świeżo narodzony wampir mógł przystosować się do inwazji nowego materiału genetycznego przy niewielkim albo żadnym bólu, istniały jednak dowody, że organizm człowieka również jest w stanie odrzucić krew stwórcy, bo woli raczej umrzeć niż zmienić się w coś innego. Szybka transfuzja miała przeciwny skutek. Ból był potworny, ale osłabione ludzkie ciało nie miało czasu ani sił, by zmontować kontratak.
– Nie martwi mnie perspektywa bólu. Po prostu miejmy już to za sobą. – Ton Phoebe wskazywał na chęć zakończenia tych rozważań raz na zawsze.
Wampirzyce wymieniły spojrzenia.
– A co z miejscowym znieczuleniem w miejscu ukąszenia? – spytała Miriam.
– Na litość boską, Miriam. – Phoebe nie czuła się jak przyszła olimpijka, ale była pewna, że przechodzi najbardziej szczegółowe badanie lekarskie w życiu. – Nie chcę znieczulenia. Chcę czuć ukąszenie. Chcę czuć ból. To jedyny proces narodzin, jaki mnie czeka. Nie przegapię go. – W tej kwestii zawsze wyrażała się jasno. – Żaden akt tworzenia nigdy nie był bezbolesny. Cuda powinny zostawiać ślad, żebyśmy pamiętali, jakie są cenne.
– Więc dobrze – szybko i zdecydowanie powiedziała Freyja. – Drzwi są zamknięte. Okna zamknięte. Françoise i Charles czuwają. Na wszelki wypadek.
– Nadal uważam, że powinnyśmy zrobić to w Danii. – Nawet teraz Miriam nie mogła darować sobie analizowania procedury wciąż od nowa. – W Paryżu jest za dużo bijących serc.
– W Lejre jest o tej porze roku prawie piętnaście godzin światła dziennego – sprzeciwiła się Freyja. – Phoebe nie byłaby w stanie od razu wytrzymać takiej dawki.
– Tak, ale polowanie… – nie dawała za wygraną Miriam.
Phoebe wiedziała, że teraz nastąpi długie porównywanie fauny francuskiej i duńskiej, rozważanie wartości odżywczej obu, różnic w wielkości i świeżości, przewagi naturalnego nad przetworzonym oraz nieprzewidywalnego apetytu wampirycznego dziecka.
– Dość tego. – Phoebe ruszyła do drzwi. – Może Charles mnie zmieni. Nie mogę przechodzić tych wszystkich uzgodnień kolejny raz.
– Jest gotowa – stwierdziły jednocześnie Freyja i Miriam.
Phoebe rozchyliła luźny dekolt białego szlafroka, odsłaniając grube żyły i tętnice.
– Więc zrób to.
Ledwie te słowa wyszły z jej ust, poczuła ostry ból.
Odrętwienie.
Mrowienie.
Ssanie.
Kolana się pod nią ugięły, w głowie zakręciło się jej od szybkiej utraty krwi. Umysł przyjął, że została zaatakowana i znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Poziom adrenaliny skoczył.
Pole widzenia się zawęziło, świat pociemniał.
Chwyciły ją silne ramiona.
Phoebe zatonęła w fałdach ciszy, unosząc się w aksamitnej ciemności.
Spokój.
***
Palące zimno sprawiło, że odzyskała świadomość.
Marzła, płonęła.
Otworzyła usta w krzyku przerażenia, kiedy jej ciało zajęło się ogniem od środka.
Ktoś podsunął jej nadgarstek mokry od czegoś, co pachniało… rozkosznie.
Miedzią i żelazem.
Solą i słodyczą.
To był zapach życia. Życia.
Phoebe trąciła nosem czyjś nadgarstek, jak dziecko szukające piersi matki; ciało znajdowało się drażniąco blisko jej ust, ale ich nie dotykało.
– Wybieraj – powiedziała jej stwórczyni. – Życie? Czy śmierć?
Phoebe zużyła całą swoją energię, żeby przysunąć się do obietnicy życia. W oddali ktoś stukał, wolno i równomiernie. Wtedy przyszło zrozumienie.
Bicie serca.
Puls.
Krew.
Phoebe z szacunkiem pocałowała zimną skórę nadgarstka stwórczyni, dogłębnie świadoma daru, który jej ofiarowano.
– Życie – wyszeptała i wypiła pierwszy łyk krwi wampira.
Gdy potężna substancja pomknęła przez jej żyły, ciało Phoebe eksplodowało bólem i tęsknotą: za tym, co zostało utracone, za tym, co miało nadejść, za wszystkim, czym ona nigdy nie będzie, za wszystkim, czym się stanie.
Jej serce zaczęło tworzyć nową muzykę, wolną i spokojną.
Jestem, zaśpiewało.
Niczym.
A jednak.
Teraz.
Na zawsze.Rozdział 4
Jeden
_13 maja_
Phoebe siedziała w swojej sypialni przed rozsuniętymi śliwkowymi zasłonami i nasycona krwią stwórczyni chłonęła rozległy widok Paryża za oknem, głodna jedynie następnego objawienia, na które pozwalał jej nowy zmysł wzroku.
Noc nie była zwykłą czernią, lecz tysiącem odcieni i faktur ciemności, niektórych jak pajęczyna, innych aksamitnych, od najgłębszych fioletów i niebieskości po najbledsze szarości.
Życie nie zawsze miało być tak łatwe. Teraz rozlegało się pukanie do drzwi, zanim głód zaczynał szarpać jej wnętrzności. Musiała w końcu go poczuć, żeby zrozumieć, jak to jest pragnąć krwi innej istoty, i nauczyć się sterować tym pragnieniem.
Jednakże teraz pragnęła jedynie malować. Nie robiła tego od lat, po przypadkowej uwadze nauczyciela – uszczypliwej, lekceważącej – po której zaczęła studiować historię sztuki, zamiast ją praktykować. Palce ją świerzbiły, żeby chwycić pędzel, zanurzyć go w gęstej farbie olejnej albo delikatnych wodnych pigmentach i nałożyć je na płótno albo papier.
Czy potrafiłaby uchwycić kolor dachówek po drugiej stronie ogrodu: niebieskoszary z odcieniem srebra? Czy możliwe było oddanie atramentowej czerni nieba i ostrego metalicznego połysku na horyzoncie?
Phoebe zrozumiała teraz, dlaczego praprawnuk Matthew Jack pokrywał wszystkie dostępne powierzchnie obrazami swoich wspomnień i doświadczeń. Gra świateł i cieni była niekończącym się pokazem, który mogłaby obserwować godzinami i nigdy się nie znudzić.
Dowiedziała się tego dzięki jednej świecy, którą Freyja zostawiła zapaloną w srebrnym świeczniku ustawionym na toaletce. Falujący blask i ciemność w sercu płomienia hipnotyzowały. Phoebe błagała o więcej świec, bo chciała otoczyć się punkcikami jasności, która oślepiała.
– Jedna wystarczy – stwierdziła Freyja. – Nie chcemy, żebyś w swoim pierwszym dniu doznała porażenia światłem.
Póki Phoebe żywiła się regularnie, największym niebezpieczeństwem dla niej jako nowo narodzonego wampira był natłok bodźców. By zapobiec nieszczęściu, Freyja i Miriam dokładnie sprawdziły jej otoczenie; chciały zminimalizować groźbę zagubienia się w doznaniach.
Na przykład zaraz po transformacji Phoebe chciała wziąć prysznic. Freyja uznała cienkie jak igła strumyczki wody za zbyt ostre, więc Françoise przygotowała ciepłą kąpiel w wannie i pilnowała ściśle odmierzonego czasu, żeby Phoebe nie dała się pochłonąć łagodnemu muskaniu wody na skórze. Wszystkie okna w domu, nie tylko te w sypialni, zostały zamknięte, żeby chronić ją przed kuszącymi zapachami ciepłokrwistych, psów sąsiadów i zanieczyszczeń.
– Przykro mi, Phoebe, ale w zeszłym roku w Paryżu męskie niemowlę wpadło w szał w paryskim metrze – wyjaśniła Freyja, zapytana, czy można uchylić choć jedno okno, żeby wpuścić powietrze. – Dym ze starego układu hamulcowego okazał się dla niego tak nieodpartą pokusą, że straciliśmy go na ósmej linii. Spowodowało to niekończące się opóźnienia, zirytowało porannych pasażerów i bardzo rozgniewało burmistrza. Baldwina też.
Phoebe wiedziała, że mogłaby z łatwością stłuc szybę, roztrzaskać framugę, a nawet wybić dziurę w ścianie, gdyby ucieczka stała się konieczna. Ale oparcie się tym pokusom stanowiło sprawdzian jej samokontroli, posłuszeństwa i tego, czy nadaje się na partnerkę Marcusa. Phoebe była zdeterminowana, żeby zdać test, siedziała więc w dusznym pokoju i patrzyła, jak kolory migoczą i dryfują, kiedy chmura przesłoniła księżyc, odległa gwiazda zgasła na niebie albo obrót ziemi sprawił, że słońce odrobinę się przybliżyło.
– Chciałabym mieć farby. – Phoebe powiedziała to szeptem, ale dźwięk rozbrzmiał echem w jej uszach. – I pędzle.
– Poproszę Miriam. – Odpowiedź Freyi przybyła z daleka.
Sądząc po skrobaniu, które lekko drażniło nerwy Phoebe, Freyja pisała wiecznym piórem w swoim dzienniku. Od czasu do czasu jej serce uderzało powoli.
Jeszcze dalej, w kuchni, Charles palił cygaro i czytał gazetę. Szelest. Wypuszczenie dymu. Cisza. Stuk. Szelest. Zaciągnięcie się. Cisza. Podobnie jak paryska noc miała własną paletę barw, tak każdą istotę wyróżniał jej własny rytmiczny akompaniament, jak pieśń, którą serce Phoebe zagrało, kiedy pierwszy raz piła krew Miriam.
– Potrzebujesz czegoś jeszcze, Phoebe? – Pióro Freyi znieruchomiało.
W kuchni Charles zgasił cygaro w metalowej popielniczce. Oboje czekali w napięciu na jej odpowiedź. Phoebe czuła, że przyzwyczajenie się do rozmów z ludźmi znajdującymi się w różnych pokojach, nie mówiąc o osobnych piętrach dużego domu, zajmie jej trochę czasu.
– Tylko Marcusa – odparła z tęsknotą. Przywykła do myślenia o sobie jako o jednej połówce „my”. Tyle chciała mu powiedzieć, podzielić się wrażeniami z pierwszego dnia ponownych narodzin. Niestety dzieliły ich setki kilometrów.
– Może poćwiczysz chodzenie? – podsunęła Freyja, zamykając pióro. Chwilę później znalazła się pod jej drzwiami. Klucz lekko obrócił się w zamku. – Pozwól, że ci pomogę.
Phoebe zamrugała, kiedy miękki blask domu oświetlonego świecami wsączył się za próg i zmienił atmosferę pokoju.
– Światło to żywa rzecz – stwierdziła zachwycona tą myślą.
– Jednocześnie fala i cząstka. Zdumiewające, że odkrycie tego zajęło ciepłokrwistym tak dużo czasu. – Freyja stanęła przed Phoebe z rękami wyciągniętymi w pomocnym geście. – Pamiętaj, żeby nie naciskać na krzesło dłońmi i na podłogę stopami. Dla _draugr_ wstawanie to po prostu kwestia rozprostowania się. Nie ma potrzeby się wysilać.
Phoebe była wampirem niecałe dwadzieścia cztery godziny, a już złamała kilka krzeseł i wyszczerbiła wannę.
– Płyń w górę. Po prostu pomyśl „wstań” i to zrób. Spokojnie. Dobrze. – Freyja cofała się jak pani od baletu z dzieciństwa Phoebe, równie surowa postać, choć nie wzrostu Walkirii. To madame Olga pomogła swojej uczennicy zrozumieć, że wielkość nie ma nic wspólnego z posturą.
Wspomnienie madame Olgi sprawiło, że Phoebe natychmiast wyprostowała plecy i odruchowo chwyciła dłonie Freyi, jakby były drewnianym drążkiem do ćwiczeń. Usłyszała chrupnięcie.
– Och, kochanie, już po palcu. – Lewy palec wskazujący mentorki wisiał pod dziwnym kątem. Freyja nastawiła go szybkim szarpnięciem. – Gotowe. Wszystko znowu działa. Do końca lata pewnie złamiesz niejedną kość. – Freyja ujęła Phoebe pod łokieć. – Przejdźmy się po pokoju. Powoli.
Było jasne, dlaczego ciepłokrwiści uważają, że wampiry potrafią latać. Wystarczyło, że _manjasang_ pomyślał o celu, a trafiał do niego w mgnieniu oka, nie pamiętając o tym, żeby włożyć jakiś wysiłek w ruch.
Phoebe czuła się jak noworodek, którym zresztą była. Robiła jeden drżący krok i zatrzymywała się, żeby odzyskać równowagę. Poza wszystkim miała wrażenie, że jej środek ciężkości jest przesunięty. Już nie znajdował się w miednicy, tylko w sercu, co sprawiało, że Phoebe czuła się dziwnie, jakby wypiła za dużo szampana.
– Marcus mówił, że szybko się uczył, kiedy został wampirem. – Phoebe zaczęła się rozluźniać i poddawać wolnym krokom Freyi. Wydawało się jej, że nie idzie, tylko tańczy walca.
– Z pewnością. – W głosie Freyi brzmiała nuta żalu.
– Dlaczego? – Phoebe zmarszczyła brwi. Nagły obrót głowy, żeby przyjrzeć się twarzy Freyi, sprawił, że się na nią zatoczyła.
– Przecież wiesz, kochanie. – Freyja delikatnie pomogła jej stanąć prosto. – Musisz pytać Marcusa. _Draugr_ nie plotkuje.
– Czy wampiry mają tysiąc nazw na siebie, tak jak Samowie mają tysiąc określeń na renifera? – zastanawiała się Phoebe, odnotowując w pamięci najnowsze słowo w jej poszerzającym się leksykonie.
– Myślę, że więcej – odparła Freyja, marszcząc czoło. – Mamy nawet nazwę na gadatliwego wampira, który bez pozwolenia opowiada innym o jego przeszłości.
– Naprawdę? – Phoebe była szczerze zaciekawiona.
– Oczywiście – odparła z powagą Freyja. – „Martwy wampir”.
Phoebe była wyczerpana wysiłkiem, jakiego wymagało od niej poruszanie się wolno jak ciepłokrwisty, bez robienia dziur w podłodze albo łamania kości, choć tylko dwa razy okrążyła bezpiecznie sypialnię. Freyja zostawiła ją, żeby odpoczywała w spokoju, i wróciła do siebie, zamierzając do świtu pisać w swoim dzienniku.
Phoebe zgasiła świecę, by lepiej widzieć, jak noc ustępuje miejsca dniowi, a jej zimne palce ledwo zarejestrowały żar płonącego knota. Weszła do łóżka raczej z przyzwyczajenia niż w nadziei, że zaśnie. Podciągnęła kołdrę pod brodę, rozkoszując się świeżością gładkiej, wykrochmalonej tkaniny.
Leżała w miękkim łóżku, obserwując noc, słuchając melodii pióra Freyi i stłumionych dźwięków dochodzących z ogrodu i ulicy za murami.
Jestem.
Na zawsze.
Pieśń jej serca się zmieniła. Była wolniejsza i bardziej równomierna, cały wysiłek ludzkiego organu ustąpił miejsca czemuś prostszemu, bardziej fascynującemu, idealnemu. Jestem.
Na zawsze.
Phoebe zastanawiała się, jak będzie brzmiała muzyka serca Marcusa. Melodyjnie i przyjemnie, była tego pewna. Tęskniła za tym, żeby ją usłyszeć i zapamiętać.
– Wkrótce – wyszeptała, by sobie przypomnieć, że ona i Marcus mają cały czas świata. – Wkrótce.