Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przemiana. Trylogia Wszystkich Dusz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 maja 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
45,00

Przemiana. Trylogia Wszystkich Dusz - ebook

Na polach bitew rewolucji amerykańskiej Matthew de Clermont poznaje Marcusa MacNeila, młodego chirurga z Massachusetts w chwili politycznego przebudzenia, kiedy wydaje się, że świat czeka lepsza przyszłość. Kiedy Matthew daje mu szansę nieśmiertelności i nowe życie wolne od pęt purytańskiego wychowania, Marcus wykorzystuje okazję, żeby stać się wampirem. Ale ta transformacja nie jest łatwa, a odwieczne tradycje i obowiązki rodu de Clermont zderzają się z głęboką wiarą Marcusa w wolność, równość i braterstwo.

Potem następuje przeskok do współczesnego Paryża, gdzie Phoebe Taylor, młoda pracownika Sotheby, w której zakochał się Marcus, ma właśnie wyruszyć we własną podróż do nieśmiertelności. Choć zmodernizowana wersja tego procesu z początku wydaje się nieskomplikowana, para odkrywa, że wyzwanie stojące przed człowiekiem, który chce zostać wampirem, budzi nie mniejszą grozę niż w osiemnastym wieku. Cienie, przed którymi, zdawało się, Marcus uciekł przed wiekami, mogą powrócić, żeby ich oboje prześladować.

Gorąca historia miłosna i fascynujący opis siły tradycji oraz możliwości nie tylko zmiany, ale rewolucji, "Przemiana", czwarty tom "Księgi Wszystkich Dusz", łączy w sobie niespieszną opowieść o nadnaturalnym świecie w ważnym momencie historii (dzięki czemu poprzednie tomy stały się bestsellerami) z romansem spajającym stulecia.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66712-63-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Zero

_12 maja_

Swojej ostat­niej nocy jako cie­pło­krwi­sta Pho­ebe Tay­lor była dobrą córką.

Nale­gała na to Freyja.

– Nie róbmy zamie­sza­nia – zapro­te­sto­wała Pho­ebe, jakby wybie­rała się na kil­ku­dniowe waka­cje i liczyła na to, że skoń­czy się na zdaw­ko­wym poże­gna­niu w hotelu, w któ­rym zatrzy­mała się jej rodzina.

– Wyklu­czone – ucięła Freyja i dodała z dumą: – De Cler­mon­to­wie się nie ukry­wają… oczy­wi­ście jeśli nie są Mat­thew. Zro­bimy wszystko, jak należy. Przy kola­cji. To twój obo­wią­zek.

Wie­czorne przy­ję­cie, które Freyja wydała dla Tay­lo­rów, było pro­ste, ele­ganc­kie i ide­alne… łącz­nie z pogodą (piękny majowy dzień), muzyką (czy każdy wam­pir w Paryżu potra­fił grać na wio­lon­czeli?), kwia­tów (przy­nie­siono z ogrodu dość róż Madame Hardy, żeby woń roz­nio­sła się po całym mie­ście), wina (Freyja lubiła Cri­stal).

Rodzice i sio­stra Pho­ebe zja­wili się o wpół do ósmej, zgod­nie z zapro­sze­niem. Ojciec był w smo­kingu, matka w tur­ku­sowo-zło­tej _lehenga choli,_ Stella od stóp do głów wystro­jona w Cha­nel. Pho­ebe wybrała jed­no­litą czerń i szma­rag­dowe kol­czyki, które przed wyjaz­dem z Paryża dał jej Mar­cus. Do kom­pletu wło­żyła nie­bo­tycz­nie wyso­kie szpilki – oboje szcze­gól­nie je lubili.

Grupka cie­pło­krwi­stych i wam­pi­rów naj­pierw raczyła się drin­kami w ogro­dzie za oka­za­łym domem Freyi w ósmej dziel­nicy – w jed­nym z pry­wat­nych Ede­nów, jakie od ponad stu­le­cia nie powsta­wały w Paryżu cier­pią­cym na brak prze­strzeni. Rodzina Tay­lo­rów przy­wy­kła do pała­co­wego oto­cze­nia. Ojciec Pho­ebe był zawo­do­wym dyplo­matą, matka pocho­dziła z indyj­skiego rodu, który od cza­sów kolo­nial­nych zawie­rał mał­żeń­stwa z urzęd­ni­kami bry­tyj­skiej admi­ni­stra­cji, jed­nak uprzy­wi­le­jo­wa­nie de Cler­mon­tów miało zupeł­nie inną skalę.

Zasie­dli do kola­cji przy stole zasta­wio­nym krysz­ta­łami i por­ce­laną, w pokoju o wyso­kich oknach, wycho­dzą­cych na ogród i wpusz­cza­ją­cych do środka letni blask. Char­les, mało­mówny szef kuchni, któ­rego de Cler­mon­to­wie zatrud­niali w swo­ich pary­skich rezy­den­cjach, gdy na kola­cję zapra­szano cie­pło­krwi­stych, lubił Pho­ebe, więc nie szczę­dził kosz­tów ani trudu.

– Surowe ostrygi to znak, że Bóg kocha wam­piry i pra­gnie, żeby były szczę­śliwe – oświad­czyła Freyja na początku posiłku, uno­sząc kie­li­szek. Uży­wała słowa „wam­pir” tak czę­sto, jak to moż­liwe, jakby samo jego powta­rza­nie mogło uczy­nić nor­mal­nym to, co wkrótce miało się stać. – Za Pho­ebe. Szczę­ścia i dłu­giego życia.

Po takim toa­ście jej rodzina stra­ciła ape­tyt. Pho­ebe rów­nież miała trud­no­ści z prze­ły­ka­niem, choć była świa­doma, że to jej ostatni nor­malny posi­łek. Wmu­siła w sie­bie ostrygi i popiła je szam­pa­nem, skub­nęła pozo­sta­łych przy­sma­ków. Freyja pod­trzy­my­wała wesołą kon­wer­sa­cję przez cały czas, gdy raczono się przy­staw­kami, zupą, rybą, kaczką i dese­rami („Twoja ostat­nia oka­zja, Pho­ebe, kocha­nie!”). Mię­dzy łykami wina swo­bod­nie prze­cho­dziła z fran­cu­skiego na angiel­ski i hindi.

– Nie, Edwar­dzie, chyba nie ma miej­sca, w któ­rym nie byłam. Wiesz, sądzę, że mój ojciec mógł być kie­dyś dyplo­matą. – Freyja wygło­siła to zaska­ku­jące oświad­cze­nie, żeby skło­nić powścią­gli­wego ojca Pho­ebe do wspo­mnień z począt­ków w służ­bie kró­lo­wej.

Czy prze­ko­na­nie Freyi było słuszne, czy nie, Phi­lippe de Cler­mont naj­wy­raź­niej nauczył córkę paru rze­czy o wygła­dza­niu kon­wer­sa­cyj­nych kan­tów.

– Richard May­hew, mówisz? Chyba go zna­łam. Françoise, pozna­łam Richarda May­hew, kiedy byli­śmy w Indiach?

Niczym dostro­jona do jakiejś wam­pi­rycz­nej czę­sto­tli­wo­ści, nie­sły­szal­nej dla zwy­kłych śmier­tel­ni­ków, bystro­oka słu­żące zja­wiła się w chwili, kiedy pani jej potrze­bo­wała.

– Praw­do­po­dob­nie. – Françoise była kobietą mało­mówną, ale każ­dej jej słowo prze­ka­zy­wało mnó­stwo zna­czeń.

– Tak, chyba go zna­łam. Wysoki? Pia­skowe włosy? Przy­stojny w chło­pięcy spo­sób? – Freyi nie zde­pry­mo­wała sroga mina Françoise ani fakt, że jej wła­sny opis z grub­sza paso­wał do połowy bry­tyj­skiego kor­pusu dyplo­ma­tycz­nego.

Pho­ebe jesz­cze nie odkryła, co mogłoby doko­nać wyłomu w nie­wzru­sze­nie rado­snej deter­mi­na­cji Freyi.

– Dobra­noc. – W takim samym pogod­nym nastroju pani domu poże­gnała Tay­lo­rów, cału­jąc ich wszyst­kich muśnię­ciem zim­nymi war­gami naj­pierw jed­nego, potem dru­giego policzka. – Padmo, zawsze jesteś tu mile widziana. Powia­dom mnie, kiedy będziesz następ­nym razem w Paryżu. Stello, zatrzy­maj się u mnie w cza­sie zimo­wych poka­zów. Stąd wygod­nie dotrzeć do domów mody, a Françoise i Char­les dobrze się tobą zajmą. Geo­rge V oczy­wi­ście jest dosko­nały, ale zbyt popu­larny wśród tury­stów. Edwar­dzie, będziemy w kon­tak­cie.

Padma Tay­lor zacho­wała typowy dla sie­bie sto­icyzm i opa­no­wa­nie. Ści­ska­jąc córkę tro­chę moc­niej niż zwy­kle, nie uro­niła ani jed­nej łzy.

– Robisz wła­ściwą rzecz – szep­nęła jej do ucha, zanim wypu­ściła ją z objęć. Rozu­miała, co to zna­czy kochać kogoś dosta­tecz­nie, żeby zre­zy­gno­wać ze swo­jego dotych­cza­so­wego życia w zamian za obiet­nicę wspól­nej przy­szło­ści.

– Dopil­nuj, żeby inter­cyza była taka, jaką obie­cali – pora­dziła cicho Stella, sto­jąc w progu. – Tak na wszelki wypa­dek. Ten dom jest wart for­tunę. – Była w sta­nie patrzeć na decy­zję sio­stry tylko ze swo­jego punktu odnie­sie­nia, a ten obej­mo­wał wyłącz­nie splen­dor, styl i krój kla­sycz­nej czer­wo­nej Freyi.

– To? – Pani domu zaśmiała się, kiedy przed kola­cją Stella ją podzi­wiała. Pozu­jąc przez chwilę, prze­chy­liła głowę zwień­czoną lnia­nym kokiem, żeby lepiej zade­mon­stro­wać suk­nię i figurę. – Balen­ciaga. Mam ją od wie­ków. Ten czło­wiek rozu­miał, jak należy kon­stru­ować górę!

To zwy­kle powścią­gliwy Edward Tay­lor miał trud­no­ści z poże­gna­niem i oczami peł­nymi łez szu­kał w jej oczach (tak podob­nych do jego, co Freyja zauwa­żyła wcze­śniej tego wie­czoru) oznak waha­nia. Gdy matka i Stella zna­la­zły się za bramą, ojciec odcią­gnął Pho­ebe od fron­to­wych scho­dów, na któ­rych stała pani domu.

– To nie potrwa długo, tato – zapew­niła Pho­ebe, sta­ra­jąc się go pocie­szyć. Ale oboje wie­dzieli, że miną mie­siące, nim pozwolą jej znowu zoba­czyć rodzinę. Dla ich bez­pie­czeń­stwa i jej wła­snego.

– Jesteś pewna, Pho­ebe? – zapy­tał ojciec. – Cał­ko­wi­cie? Jesz­cze jest czas, żeby zmie­nić zda­nie.

– Jestem pewna.

– Bądź roz­sądna – powie­dział Edward Tay­lor z nutą bła­ga­nia w gło­sie. Zapra­wiony w deli­kat­nych nego­cja­cjach nie wahał się wyko­rzy­stać poczu­cia winy na swoją korzyść. – Dla­czego nie pocze­kasz jesz­cze kilka lat? Nie ma potrzeby śpie­szyć się z taką poważną decy­zją.

– Nie zamie­rzam się roz­my­ślić – oświad­czyła Pho­ebe łagod­nie, ale zde­cy­do­wa­nie. – To nie kwe­stia rozumu, tylko serca, tato.

Po poże­gna­niu rodziny została z lojal­nymi słu­gami de Cler­mon­tów, Char­le­sem i Françoise, oraz z Freyją, przy­rod­nią sio­strą twórcy jej narze­czo­nego, a zatem bli­ską krewną w świe­cie wam­pi­rów.

Pho­ebe podzię­ko­wała Char­le­sowi za pyszną kola­cję, a Françoise za świetną obsługę przy­ję­cia. Następ­nie usia­dła w salo­nie z Freyją, która czy­tała swoje maile i odpo­wia­dała na nie, pisząc odręcz­nie na kre­mo­wym papie­rze o lawen­do­wych brze­gach i wsu­wa­jąc listy do cięż­kich kopert.

– Nie ma potrzeby przej­mo­wać tego nowego upodo­ba­nia do natych­mia­sto­wej komu­ni­ka­cji – wyja­śniła zapy­tana, dla­czego nie odpo­wiada na maile jak wszy­scy. – Wkrótce się prze­ko­nasz, naj­droż­sza Pho­ebe, że pośpiech nie jest czymś, czego potrze­buje wam­pir. To takie bar­dzo ludz­kie i wul­garne, śpie­szyć się.

Po spę­dze­niu kur­tu­azyj­nej godziny z ciotką Mar­cusa Pho­ebe uznała, że zro­biła, co do niej nale­żało.

– Chyba pójdę na górę – oznaj­miła, uda­jąc ziew­nię­cie. W rze­czy­wi­sto­ści w ogóle nie sen był jej w gło­wie.

– Prze­każ Mar­cu­sowi uści­ski ode mnie. – Freyja poli­zała kopertę i ją zakle­iła.

– Jak ty…? – Pho­ebe popa­trzyła na nią zdu­miona. – To zna­czy, co ty…?

– To mój dom. Wiem o wszyst­kim, co się w nim dzieje. – Freyja nakle­iła zna­czek na koper­cie, pil­nu­jąc, żeby zro­bić to równo. – Wiem, na przy­kład, że Stella przy­nio­sła dzi­siaj w torebce trzy te okropne małe tele­fony, a ty je zabra­łaś, kiedy poszłaś do łazienki. Przy­pusz­czam, że ukry­łaś je w swoim pokoju. Nie w bie­liź­nie – jesteś na to zbyt ory­gi­nalna, prawda, Pho­ebe? – i nie pod mate­ra­cem. Myślę, że są w pojem­niku z solami do kąpieli sto­ją­cym na para­pe­cie w łazience. Albo w butach. Tych na gumo­wych pode­szwach, które wkła­dasz na spa­cery. A może na sza­fie w nie­bie­sko-bia­łej pla­sti­ko­wej tor­bie? Zosta­wi­łaś ją sobie po śro­do­wych zaku­pach w skle­pie spo­żyw­czym?

Trzeci domysł Freyi był pra­wi­dłowy, łącz­nie z pla­sti­kową torbą na­dal lekko pach­nącą czosn­kiem, który Char­les dodał do swo­jej genial­nej zupy ryb­nej. Pho­ebe od początku wie­działa, że plan Mar­cusa, by zlek­ce­wa­żyć zasady i pozo­stać w kon­tak­cie, nie jest dobrym pomy­słem.

– Łamiesz swoje zobo­wią­za­nia – stwier­dziła rze­czo­wym tonem Freyja. – Ale jesteś doro­słą kobietą z wolną wolą, zdolną do podej­mo­wa­nia wła­snych decy­zji.

Ofi­cjal­nie Mar­cus i Pho­ebe mieli zakaz kon­tak­to­wa­nia się ze sobą przez jej pierw­sze dzie­więć­dzie­siąt dni po prze­mia­nie w wam­pira, ale zasta­na­wiali się, jak nagiąć tę regułę. Nie­stety jedyny tele­fon Freyi znaj­do­wał się w holu wej­ścio­wym, gdzie wszy­scy mogliby sły­szeć ich roz­mowy. Zresztą i tak apa­rat rzadko dobrze dzia­łał. Od czasu do czasu wyda­wał meta­liczny dźwięk, a siła dzwonka była tak wielka, że koły­sała słu­chawką spo­czy­wa­jącą na mosięż­nych wideł­kach. Kiedy się ją pod­no­siło, na linii pano­wała głu­cha cisza. Freyja przy­pi­sy­wała to mar­nemu oka­blo­wa­niu, które pod­czas ostat­niej wojny zało­żył w ramach przy­sługi czło­nek wewnętrz­nego kręgu Hitlera. Nie była jed­nak zain­te­re­so­wana żad­nymi napra­wami.

Roz­wa­żyw­szy sytu­ację, Mar­cus z pomocą Stelli i swo­jego przy­ja­ciela Natha­niela wymy­ślił lep­szy śro­dek taj­nej komu­ni­ka­cji: tanie, jed­no­ra­zowe komórki z rodzaju tych, jakich uży­wali na całym świe­cie zło­dzieje i ter­ro­ry­ści – przy­naj­mniej tak zapew­nił ich Natha­niel – i nie mogły zostać wyśle­dzone, gdyby Bal­dwin albo inny wam­pir zechciał ich szpie­go­wać. Pho­ebe i Mar­cus kupili je w podej­rza­nym skle­pie z elek­tro­niką miesz­czą­cym się przy jed­nej ze świad­czą­cych o przed­się­bior­czo­ści ulic w dzie­sią­tej dziel­nicy.

– Zwa­żyw­szy na sytu­ację, jestem pewna, że twoje roz­mowy będą krót­kie – dodała Freyja, adre­su­jąc kopertę. – Nie chcesz, żeby Miriam cię przy­ła­pała.

Miriam polo­wała w oko­licy Sacré Couer i miała wró­cić nad ranem. Pho­ebe spoj­rzała na zegar sto­jący na półce nad komin­kiem, eks­tra­wa­gancką rzecz z pozłoty i mar­muru w for­mie leżą­cych nagich męż­czyzn, któ­rzy trzy­mali okrą­gły chro­no­metr jak piłkę pla­żową. Zostałą minuta do pół­nocy.

– W takim razie dobra­noc – powie­działa Pho­ebe. Była wdzięczna, że Freyja znaj­duje się nie tylko trzy kroki przed nią i Mar­cu­sem, ale rów­nież przy­naj­mniej jeden przed Miriam.

– Hmm – mruk­nęła jedy­nie Freyja, sku­piona na leżą­cej przed nią kartce.

Pho­ebe pobie­gła na górę. Jej sypial­nia znaj­do­wała się na końcu dłu­giego kory­ta­rza obwie­szo­nego wcze­snymi fran­cu­skimi pej­za­żami. Gruby dywan tłu­mił odgłos jej kro­ków. Zamknąw­szy drzwi sypialni, się­gnęła na szafę (styl empire, około 1815 roku) po pla­sti­kową torbę. Wyjęła z niej jeden z tele­fo­nów i go włą­czyła. Był w pełni nała­do­wany i gotowy do uży­cia.

Przy­ci­ska­jąc go do serca, Pho­ebe wśli­znęła się do łazienki. Dwie pary zamknię­tych drzwi i duże pomiesz­cze­nie wyło­żone płyt­kami były jedyną pry­watną prze­strze­nią dostępną w domu wam­pi­rów. Zrzu­ciła buty i cał­kiem ubrana weszła do zim­nej, pustej wanny. Wybrała numer Mar­cusa.

– Cześć, kocha­nie. – W gło­sie Mar­cusa, zwy­kle weso­łym i cie­płym, teraz pobrzmie­wała tro­ska, choć sta­rał się ją ukryć. – Jak kola­cja?

– Pyszna – skła­mała Pho­ebe. Poło­żyła się w edwar­diań­skiej wan­nie o wyso­kim, zaokrą­glo­nym opar­ciu, które obej­mo­wało jej kark.

Cichy śmiech świad­czył, że narze­czony jej nie uwie­rzył.

– Dwa kęsy deseru i skub­nię­cie tu i tam? – Mar­cus wyraź­nie się z nią draż­nił.

– Jeden kęs deseru. A Char­les zadał sobie tyle trudu. – Pho­ebe zmarsz­czyła czoło. Będzie musiała mu to wyna­gro­dzić. Jak więk­szość kuli­nar­nych geniu­szy, Char­les obra­żał się, kiedy tale­rze wra­cały do kuchni z nie­tknię­tym jedze­niem.

– Nikt nie ocze­ki­wał, że dużo zjesz – pocie­szył ją Mar­cus. – Kola­cja była dla rodziny, nie dla cie­bie.

– Zostało mnó­stwo jedze­nia. Freyja dała je mamie na wynos.

– Jak Edward? – Mar­cus wie­dział o zastrze­że­niach przy­szłego teścia.

– Tata pró­bo­wał mnie odwieść od naszego planu. Znowu.

Mię­dzy nimi zapa­dło dłu­gie mil­cze­nie.

– Nie udało mu się – prze­rwała je Pho­ebe, na wypa­dek gdyby Mar­cus się mar­twił.

– Twój ojciec po pro­stu chce, żebyś była cał­ko­wi­cie pewna – stwier­dził cicho narze­czony.

– Jestem. Dla­czego ludzie wciąż mnie o to pytają? – Nie udało jej się zapa­no­wać nad znie­cier­pli­wie­niem.

– Kochają cię.

– Zatem powinni mnie słu­chać. Być z tobą… tego wła­śnie chcę. – Oczy­wi­ście nie tylko tego pra­gnęła. Odkąd poznała Ysa­beau, tęsk­niła za nie­wy­czer­pa­nym zapa­sem czasu, który miały wam­piry.

W Sept-Tours przy­glą­dała się, jak Ysa­beau w pełni poświęca się każ­dej czyn­no­ści. Babka jej narze­czo­nego niczego nie robiła pośpiesz­nie ani po to, żeby odha­czyć kolejną pozy­cję na nie­koń­czą­cej się liście rze­czy do zro­bie­nia. W każ­dym jej ruchu prze­ja­wiał się sza­cu­nek: w tym, jak wąchała kwiaty w ogro­dzie, w kociej powol­no­ści kro­ków, dłuż­szej prze­rwie, zanim po prze­czytaniu jed­nego roz­działu książki prze­szła do następ­nego. Ysa­beau nie czuła, że zabrak­nie jej czasu, by wchło­nąć istotę każ­dego prze­ży­cia. Pho­ebe wyda­wało się, że nie ma chwili na oddech, kiedy pędziła z targu do pracy, do apteki po lek na prze­zię­bie­nie, do szewca, żeby oddać szpilki do naprawy, i z powro­tem do pracy.

Tymi spo­strze­że­niami nie podzie­liła się jed­nak z narze­czo­nym. Mar­cus i tak wkrótce miał je poznać. Gdy napije się z jej żyły ser­co­wej – cien­kiej nie­bie­skiej rzeki prze­ci­na­ją­cej lewą pierś – odkryje naj­głęb­sze sekrety Freyi, naj­mrocz­niej­sze lęki, naj­więk­sze pra­gnie­nia. Krew z żyły ser­co­wej zawie­rała wszystko, co mogła ukry­wać uko­chana osoba, a dzie­le­nie się nią wyra­żało szcze­rość i zaufa­nie, któ­rych potrze­bo­wał zwią­zek, żeby prze­trwać.

– Jeden krok na raz, pamię­tasz? – Głos Mar­cusa przy­cią­gnął jej uwagę. – Naj­pierw zosta­niesz wam­pi­rem. Potem, jeśli na­dal będziesz mnie chciała…

– Będę. – Tego Pho­ebe była cał­ko­wi­cie pewna.

– Jeśli na­dal będziesz mnie chciała… – powtó­rzył Mar­cus. – Pobie­rzemy się i wtedy będziesz na mnie ska­zana. Na dobre i na złe.

Był to jeden z ich zwy­cza­jów jako pary: próby przy­sięgi mał­żeń­skiej. Cza­sami sku­piali się na jed­nej obiet­nicy i uda­wali, że trudno będzie jej dotrzy­mać. Kiedy indziej stro­ili sobie żarty ze wszyst­kiego i z mało­ści swo­ich obaw w porów­na­niu z siłą wza­jem­nych uczuć.

– W zdro­wiu i w cho­ro­bie. – Pho­ebe wygod­niej usa­do­wiła się w wan­nie. Chłód gład­kiej powierzchni przy­po­mi­nał jej Mar­cusa, a solidne kształty budziły pra­gnie­nie, żeby sie­dział za nią i obej­mo­wał ją rękami i nogami.

– I że cię nie opusz­czę. Na wieki.

– Na wieki to strasz­nie długo – ostrzegł Mar­cus.

– I że cię nie opusz­czę – powtó­rzyła Pho­ebe, kła­dąc nacisk na ostat­nie słowa.

– Nie możesz tego wie­dzieć na pewno, póki nie poznasz mojej krwi – powie­dział Mar­cus.

Ich rzad­kie kłót­nie wybu­chały wła­śnie w takich chwi­lach, kiedy słowa Mar­cusa suge­ro­wały, że stra­cił do niej zaufa­nie, a Pho­ebe zaczy­nała się bro­nić. Sprzeczki zwy­kle koń­czyły się w łóżku, gdzie każde ku zado­wo­le­niu dru­giego poka­zy­wało, że choć może jesz­cze nie wie­dzą o sobie wszyst­kiego, ważne dzie­dziny wie­dzy już opa­no­wali.

Jed­nakże Pho­ebe była w Paryżu, a Mar­cus w Ower­nii i w tym momen­cie fizyczne pojed­na­nie nie wcho­dziło w grę. Mądrzej­sza, bar­dziej doświad­czona osoba ugry­złaby się w język, ale Pho­ebe miała dwa­dzie­ścia trzy lata, była roz­draż­niona i zanie­po­ko­jona tym, co wkrótce nastąpi.

– Nie wiem, dla­czego myślisz, że to ja zmie­nię zda­nie, a nie ty. – Siliła się na lekki, wesoły ton. Ku jej wła­snemu prze­ra­że­niu te słowa zabrzmiały oskar­ży­ciel­sko. – Prze­cież zawsze zna­łam cię jako wam­pira, a ty zako­cha­łeś się w cie­pło­krwi­stej.

– I na­dal będę cię kochał. – Mar­cus odpo­wie­dział satys­fak­cjo­nu­jąco szybko. – To się nie zmieni, nawet jeśli ty tak.

– Może ci się nie spodo­bać mój smak. Powin­nam cię zmu­sić, żebyś spró­bo­wał mnie wcze­śniej. – Pho­ebe wyraź­nie dążyła do kłótni. Może Mar­cus nie kochał jej tak bar­dzo, jak sądził. Rozum pod­po­wia­dał, że to non­sens, ale jej irra­cjo­nalna część (która teraz wzięła górę) nie była prze­ko­nana.

– Chciał­bym, żeby­śmy wspól­nie to prze­żyli jako równi sobie. Ni­gdy nie dzie­li­łem się krwią z part­nerką… To coś, co możemy razem zro­bić pierw­szy raz. – Głos Mar­cusa był łagodny, ale brzmiała w nim nuta fru­stra­cji.

Poru­szali się po dobrze zna­nym tere­nie. Rów­ność była czymś, na czym Mar­cu­sowi bar­dzo zale­żało. Żebrząca kobieta z dziec­kiem, rasi­stow­skie obe­lgi pod­słu­chane w metrze, sta­ru­szek pró­bu­jący przejść przez ulicę, pod­czas gdy mło­dzi ludzie mijają go w pędzie z komór­kami w rękach i słu­chaw­kami w uszach – wszystko to przy­pra­wiało go o wście­kłość.

– Powin­ni­śmy po pro­stu uciec – stwier­dził Mar­cus. – Zro­bić wszystko po swo­jemu i nie przej­mo­wać się tra­dy­cjami i cere­mo­niami.

Jed­nakże wyboru powol­nych, odmie­rzo­nych kro­ków rów­nież doko­nali wspól­nie.

Ysa­beau de Cler­mont, matriar­chini rodu i babka Mar­cusa, ze zwy­kłą kla­row­no­ścią przed­sta­wiła wszyst­kie za i prze­ciw zwy­cza­jowi wam­pi­rów. Zaczęła od ostat­nich rodzin­nych skan­dali. Ojciec Mar­cusa, Mat­thew, oże­nił się z cza­row­nicą, naru­sza­jąc tysiąc lat zaka­zów doty­czą­cych związ­ków mię­dzy isto­tami innych gatun­ków. Potem omal nie zgi­nął z rąk swo­jego porzu­co­nego, obłą­ka­nego syna Ben­ja­mina. Tak więc Pho­ebe i Mar­cu­sowi zosta­wały dwa wyj­ścia. Mogli zacho­wać jej trans­for­ma­cję i ich mał­żeń­stwo w tajem­nicy naj­dłu­żej, jak to moż­liwe, zanim staną wobec całej wiecz­no­ści plo­tek i spe­ku­la­cji. Mogli rów­nież prze­mie­nić Pho­ebe w wam­pira, zanim otwar­cie i z całą należną pompą zwiąże się z Mar­cu­sem. Gdyby wybrali to dru­gie, praw­do­po­dob­nie zno­si­liby nie­do­god­no­ści przez rok, potem jedną albo dwie dekady złej sławy, a na koniec byliby wolni, żeby cie­szyć się nie­skoń­czo­nym życiem w rela­tyw­nym spo­koju.

W decy­zji Pho­ebe ode­grała także swoją rolę repu­ta­cja Mar­cusa, zna­nego wśród wam­pi­rów ze swo­jej impul­syw­no­ści i z tego, że rzu­cał się do napra­wia­nia zła tego świata, nie dba­jąc o to, co pomy­ślą inne istoty. Pho­ebe miała nadzieję, że jeśli w kwe­stii mał­żeń­stwa posta­no­wią prze­strze­gać tra­dy­cji, Mar­cus zyska sza­cu­nek, a jego ide­alizm wkrótce będzie widziany w bar­dziej pozy­tyw­nym świe­tle.

– Tra­dy­cja służy poży­tecz­nemu celowi, pamię­tasz? – rze­kła twardo Pho­ebe. – Poza tym nie trzy­mamy się wszyst­kich reguł. A tak przy oka­zji, Freyja wie o twoim pla­nie z tele­fo­nami.

– Zawsze ist­niało takie ryzyko. – Mar­cus wes­tchnął. – Przy­się­gam na Boga, że Freyja musi być w czę­ści poso­kow­cem. Nic jej nie umknie. Nie martw się. Ona nie będzie mieć nic prze­ciwko temu, że ze sobą roz­ma­wiamy. To Miriam jest służ­bistką.

– Miriam poluje na Mont­mar­trze – powie­działa Pho­ebe, zer­ka­jąc na zega­rek. Było trzy­dzie­ści minut po pół­nocy. Naprawdę musiała się roz­łą­czyć.

– Wokół Sacré Coeur są dobre łowy – sko­men­to­wał Mar­cus.

– Tak powie­działa Freyja.

Zapa­dła cisza brze­mienna tym, o czym nie mogli powie­dzieć albo nie wie­dzieli jak. W końcu zostały tylko dwa słowa dosta­tecz­nie ważne, żeby je wymó­wić.

– Kocham cię, Mar­cu­sie Whit­more.

– Kocham cię, Pho­ebe Tay­lor – odparł Mar­cus. – Nie­ważne, co posta­no­wisz za dzie­więć­dzie­siąt dni, już jesteś moją part­nerką. Mam cię pod skórą, we krwi, w snach. I nie martw się. Będziesz świet­nym wam­pi­rem.

Pho­ebe nie miała wąt­pli­wo­ści, że prze­miana się uda, a ona będzie się cie­szyć z tego, że jest potężna i prze­stał mieć zna­cze­nie jej wiek. Ale czy ona i Mar­cus stwo­rzą zwią­zek, który prze­trwa tak jak mał­żeń­stwo Ysa­beau i Phi­lippe’a?

– Będę o tobie myślał – zapo­wie­dział Mar­cus. – W każ­dej chwili.

Pho­ebe trzy­mała tele­fon przy uchu, aż połą­cze­nie zostało zakoń­czone. Wtedy wyszła z wanny, roz­trza­skała apa­rat pojem­ni­kiem z solą do kąpieli, otwo­rzyła okno i wyrzu­ciła szczątki do ogrodu. Znisz­cze­nie dowo­dów występku było czę­ścią planu Mar­cusa i Pho­ebe zamie­rzała wyko­nać go co do joty, nawet jeśli Freyja wie­działa o ich zaka­za­nych roz­mo­wach. To, co zostało z komórki, wylą­do­wało z satys­fak­cjo­nu­ją­cym plu­skiem w małym sta­wie z rybami.

Pozbyw­szy się obcią­ża­ją­cego dowodu, Pho­ebe zdjęła sukienkę i odwie­siła ją do szafy, a pla­sti­kową torbę w paski odło­żyła na dawne miej­sce. Następ­nie otu­liła się bia­łym jedwab­nym szla­fro­kiem, który Françoise przy­go­to­wała dla niej na łóżku.

Potem usia­dła na brzegu mate­raca i odważ­nie spoj­rzała w przy­szłość, cze­ka­jąc, aż odnaj­dzie ją czas.Roz­dział 2

Mniej niż zero

_13 maja_

Phoebe weszła na wagę.

– Mój Boże, ale jesteś drob­niutka. – Freyja odczy­tała wynik, a Miriam zapi­sała go na czymś, co wyglą­dało jak karta szpi­talna.

– Mówi­łam, żebyś przy­tyła trzy kilo, Pho­ebe – powie­działa kar­cą­cym tonem Miriam. – Waga poka­zuje, że zyska­łaś tylko dwa kilo­gramy.

– Sta­ra­łam się. – Pho­ebe nie rozu­miała, dla­czego tłu­ma­czy się przed dwiema wam­pi­rzy­cami, które same były na die­cie zło­żo­nej z suro­wego jedze­nia i pły­nów. – Jaką róż­nicę robi jeden kilo­gram.

– Cho­dzi o ilość krwi. – Miriam siliła się na cier­pli­wość. – Im jesteś cięż­sza, tym wię­cej masz krwi.

– A im wię­cej masz krwi, tym wię­cej będziesz musiała jej dostać od Miriam – dodała Freyja. – Chcemy mieć pew­ność, że ilość będzie się zga­dzała. Przy rów­nej wymia­nie ludz­kiej na krew wam­pira jest mniej­sze ryzyko odrzu­ce­nia. A chcemy, żebyś dostała jej tyle, ile tylko moż­liwe.

Obli­czeń doko­ny­wano od mie­sięcy. Ilość krwi. Pojem­ność minu­towa serca. Waga. Zuży­cie tlenu. Gdyby Pho­ebe nie wie­działa, pomy­śla­łaby, że bie­rze udział w nabo­rze do naro­do­wej dru­żyny szer­mier­czej, a nie do rodu de Cler­mon­tów.

– Jesteś pewna, jeśli cho­dzi o ból? – zapy­tała Freyja. – Możemy ci coś podać. Nie ma potrzeby, żeby odczu­wać dys­kom­fort. Ponowne naro­dziny nie muszą być bole­sne jak kie­dyś.

To rów­nież był temat wielu dys­ku­sji. Freyja i Miriam opo­wie­działy jej swoje wła­sne, jeżące włos na gło­wie histo­rie prze­miany po wypi­ciu krwi nad­na­tu­ral­nej istoty. Krew wam­pi­rów była agre­sywna, usu­wała wszel­kie ludz­kie ślady, żeby stwo­rzyć ide­al­nego dra­pież­nika. Wchła­nia­jąc ją powoli, świeżo naro­dzony wam­pir mógł przy­sto­so­wać się do inwa­zji nowego mate­riału gene­tycz­nego przy nie­wiel­kim albo żad­nym bólu, ist­niały jed­nak dowody, że orga­nizm czło­wieka rów­nież jest w sta­nie odrzu­cić krew stwórcy, bo woli raczej umrzeć niż zmie­nić się w coś innego. Szybka trans­fu­zja miała prze­ciwny sku­tek. Ból był potworny, ale osła­bione ludz­kie ciało nie miało czasu ani sił, by zmon­to­wać kontr­atak.

– Nie mar­twi mnie per­spek­tywa bólu. Po pro­stu miejmy już to za sobą. – Ton Pho­ebe wska­zy­wał na chęć zakoń­cze­nia tych roz­wa­żań raz na zawsze.

Wam­pi­rzyce wymie­niły spoj­rze­nia.

– A co z miej­sco­wym znie­czu­le­niem w miej­scu uką­sze­nia? – spy­tała Miriam.

– Na litość boską, Miriam. – Pho­ebe nie czuła się jak przy­szła olim­pijka, ale była pewna, że prze­cho­dzi naj­bar­dziej szcze­gó­łowe bada­nie lekar­skie w życiu. – Nie chcę znie­czu­le­nia. Chcę czuć uką­sze­nie. Chcę czuć ból. To jedyny pro­ces naro­dzin, jaki mnie czeka. Nie prze­ga­pię go. – W tej kwe­stii zawsze wyra­żała się jasno. – Żaden akt two­rze­nia ni­gdy nie był bez­bo­le­sny. Cuda powinny zosta­wiać ślad, żeby­śmy pamię­tali, jakie są cenne.

– Więc dobrze – szybko i zde­cy­do­wa­nie powie­działa Freyja. – Drzwi są zamknięte. Okna zamknięte. Françoise i Char­les czu­wają. Na wszelki wypa­dek.

– Na­dal uwa­żam, że powin­ny­śmy zro­bić to w Danii. – Nawet teraz Miriam nie mogła daro­wać sobie ana­li­zo­wa­nia pro­ce­dury wciąż od nowa. – W Paryżu jest za dużo biją­cych serc.

– W Lejre jest o tej porze roku pra­wie pięt­na­ście godzin świa­tła dzien­nego – sprze­ci­wiła się Freyja. – Pho­ebe nie byłaby w sta­nie od razu wytrzy­mać takiej dawki.

– Tak, ale polo­wa­nie… – nie dawała za wygraną Miriam.

Pho­ebe wie­działa, że teraz nastąpi dłu­gie porów­ny­wa­nie fauny fran­cu­skiej i duń­skiej, roz­wa­ża­nie war­to­ści odżyw­czej obu, róż­nic w wiel­ko­ści i świe­żo­ści, prze­wagi natu­ral­nego nad prze­two­rzo­nym oraz nie­prze­wi­dy­wal­nego ape­tytu wam­pi­rycz­nego dziecka.

– Dość tego. – Pho­ebe ruszyła do drzwi. – Może Char­les mnie zmieni. Nie mogę prze­cho­dzić tych wszyst­kich uzgod­nień kolejny raz.

– Jest gotowa – stwier­dziły jed­no­cze­śnie Freyja i Miriam.

Pho­ebe roz­chy­liła luźny dekolt bia­łego szla­froka, odsła­nia­jąc grube żyły i tęt­nice.

– Więc zrób to.

Led­wie te słowa wyszły z jej ust, poczuła ostry ból.

Odrę­twie­nie.

Mro­wie­nie.

Ssa­nie.

Kolana się pod nią ugięły, w gło­wie zakrę­ciło się jej od szyb­kiej utraty krwi. Umysł przy­jął, że została zaata­ko­wana i zna­la­zła się w śmier­tel­nym nie­bez­pie­czeń­stwie. Poziom adre­na­liny sko­czył.

Pole widze­nia się zawę­ziło, świat pociem­niał.

Chwy­ciły ją silne ramiona.

Pho­ebe zato­nęła w fał­dach ciszy, uno­sząc się w aksa­mit­nej ciem­no­ści.

Spo­kój.

***

Palące zimno spra­wiło, że odzy­skała świa­do­mość.

Mar­zła, pło­nęła.

Otwo­rzyła usta w krzyku prze­ra­że­nia, kiedy jej ciało zajęło się ogniem od środka.

Ktoś pod­su­nął jej nad­gar­stek mokry od cze­goś, co pach­niało… roz­kosz­nie.

Mie­dzią i żela­zem.

Solą i sło­dy­czą.

To był zapach życia. Życia.

Pho­ebe trą­ciła nosem czyjś nad­gar­stek, jak dziecko szu­ka­jące piersi matki; ciało znaj­do­wało się draż­niąco bli­sko jej ust, ale ich nie doty­kało.

– Wybie­raj – powie­działa jej stwór­czyni. – Życie? Czy śmierć?

Pho­ebe zużyła całą swoją ener­gię, żeby przy­su­nąć się do obiet­nicy życia. W oddali ktoś stu­kał, wolno i rów­no­mier­nie. Wtedy przy­szło zro­zu­mie­nie.

Bicie serca.

Puls.

Krew.

Pho­ebe z sza­cun­kiem poca­ło­wała zimną skórę nad­garstka stwór­czyni, dogłęb­nie świa­doma daru, który jej ofia­ro­wano.

– Życie – wyszep­tała i wypiła pierw­szy łyk krwi wam­pira.

Gdy potężna sub­stan­cja pomknęła przez jej żyły, ciało Pho­ebe eks­plo­do­wało bólem i tęsk­notą: za tym, co zostało utra­cone, za tym, co miało nadejść, za wszyst­kim, czym ona ni­gdy nie będzie, za wszyst­kim, czym się sta­nie.

Jej serce zaczęło two­rzyć nową muzykę, wolną i spo­kojną.

Jestem, zaśpie­wało.

Niczym.

A jed­nak.

Teraz.

Na zawsze.Roz­dział 4

Jeden

_13 maja_

Phoebe sie­działa w swo­jej sypialni przed roz­su­nię­tymi śliw­ko­wymi zasło­nami i nasy­cona krwią stwór­czyni chło­nęła roz­le­gły widok Paryża za oknem, głodna jedy­nie następ­nego obja­wie­nia, na które pozwa­lał jej nowy zmysł wzroku.

Noc nie była zwy­kłą czer­nią, lecz tysią­cem odcieni i fak­tur ciem­no­ści, nie­któ­rych jak paję­czyna, innych aksa­mit­nych, od naj­głęb­szych fio­le­tów i nie­bie­sko­ści po naj­bled­sze sza­ro­ści.

Życie nie zawsze miało być tak łatwe. Teraz roz­le­gało się puka­nie do drzwi, zanim głód zaczy­nał szar­pać jej wnętrz­no­ści. Musiała w końcu go poczuć, żeby zro­zu­mieć, jak to jest pra­gnąć krwi innej istoty, i nauczyć się ste­ro­wać tym pra­gnie­niem.

Jed­nakże teraz pra­gnęła jedy­nie malo­wać. Nie robiła tego od lat, po przy­pad­ko­wej uwa­dze nauczy­ciela – uszczy­pli­wej, lek­ce­wa­żą­cej – po któ­rej zaczęła stu­dio­wać histo­rię sztuki, zamiast ją prak­ty­ko­wać. Palce ją świerz­biły, żeby chwy­cić pędzel, zanu­rzyć go w gęstej far­bie olej­nej albo deli­kat­nych wod­nych pig­men­tach i nało­żyć je na płótno albo papier.

Czy potra­fi­łaby uchwy­cić kolor dachó­wek po dru­giej stro­nie ogrodu: nie­bie­sko­szary z odcie­niem sre­bra? Czy moż­liwe było odda­nie atra­men­to­wej czerni nieba i ostrego meta­licz­nego poły­sku na hory­zon­cie?

Pho­ebe zro­zu­miała teraz, dla­czego pra­pra­wnuk Mat­thew Jack pokry­wał wszyst­kie dostępne powierzch­nie obra­zami swo­ich wspo­mnień i doświad­czeń. Gra świa­teł i cieni była nie­koń­czą­cym się poka­zem, który mogłaby obser­wo­wać godzi­nami i ni­gdy się nie znu­dzić.

Dowie­działa się tego dzięki jed­nej świecy, którą Freyja zosta­wiła zapa­loną w srebr­nym świecz­niku usta­wio­nym na toa­letce. Falu­jący blask i ciem­ność w sercu pło­mie­nia hip­no­ty­zo­wały. Pho­ebe bła­gała o wię­cej świec, bo chciała oto­czyć się punk­ci­kami jasno­ści, która ośle­piała.

– Jedna wystar­czy – stwier­dziła Freyja. – Nie chcemy, żebyś w swoim pierw­szym dniu doznała pora­że­nia świa­tłem.

Póki Pho­ebe żywiła się regu­lar­nie, naj­więk­szym nie­bez­pie­czeń­stwem dla niej jako nowo naro­dzo­nego wam­pira był natłok bodź­ców. By zapo­biec nie­szczę­ściu, Freyja i Miriam dokład­nie spraw­dziły jej oto­cze­nie; chciały zmi­ni­ma­li­zo­wać groźbę zagu­bie­nia się w dozna­niach.

Na przy­kład zaraz po trans­for­ma­cji Pho­ebe chciała wziąć prysz­nic. Freyja uznała cien­kie jak igła stru­myczki wody za zbyt ostre, więc Françoise przy­go­to­wała cie­płą kąpiel w wan­nie i pil­no­wała ści­śle odmie­rzo­nego czasu, żeby Pho­ebe nie dała się pochło­nąć łagod­nemu muska­niu wody na skó­rze. Wszyst­kie okna w domu, nie tylko te w sypialni, zostały zamknięte, żeby chro­nić ją przed kuszą­cymi zapa­chami cie­pło­krwi­stych, psów sąsia­dów i zanie­czysz­czeń.

– Przy­kro mi, Pho­ebe, ale w zeszłym roku w Paryżu męskie nie­mowlę wpa­dło w szał w pary­skim metrze – wyja­śniła Freyja, zapy­tana, czy można uchy­lić choć jedno okno, żeby wpu­ścić powie­trze. – Dym ze sta­rego układu hamul­co­wego oka­zał się dla niego tak nie­od­partą pokusą, że stra­ci­li­śmy go na ósmej linii. Spo­wo­do­wało to nie­koń­czące się opóź­nie­nia, ziry­to­wało poran­nych pasa­że­rów i bar­dzo roz­gnie­wało bur­mi­strza. Bal­dwina też.

Pho­ebe wie­działa, że mogłaby z łatwo­ścią stłuc szybę, roz­trza­skać fra­mugę, a nawet wybić dziurę w ścia­nie, gdyby ucieczka stała się konieczna. Ale opar­cie się tym poku­som sta­no­wiło spraw­dzian jej samo­kon­troli, posłu­szeń­stwa i tego, czy nadaje się na part­nerkę Mar­cusa. Pho­ebe była zde­ter­mi­no­wana, żeby zdać test, sie­działa więc w dusz­nym pokoju i patrzyła, jak kolory migo­czą i dry­fują, kiedy chmura prze­sło­niła księ­życ, odle­gła gwiazda zga­sła na nie­bie albo obrót ziemi spra­wił, że słońce odro­binę się przy­bli­żyło.

– Chcia­ła­bym mieć farby. – Pho­ebe powie­działa to szep­tem, ale dźwięk roz­brzmiał echem w jej uszach. – I pędzle.

– Popro­szę Miriam. – Odpo­wiedź Freyi przy­była z daleka.

Sądząc po skro­ba­niu, które lekko draż­niło nerwy Pho­ebe, Freyja pisała wiecz­nym pió­rem w swoim dzien­niku. Od czasu do czasu jej serce ude­rzało powoli.

Jesz­cze dalej, w kuchni, Char­les palił cygaro i czy­tał gazetę. Sze­lest. Wypusz­cze­nie dymu. Cisza. Stuk. Sze­lest. Zacią­gnię­cie się. Cisza. Podob­nie jak pary­ska noc miała wła­sną paletę barw, tak każdą istotę wyróż­niał jej wła­sny ryt­miczny akom­pa­nia­ment, jak pieśń, którą serce Pho­ebe zagrało, kiedy pierw­szy raz piła krew Miriam.

– Potrze­bu­jesz cze­goś jesz­cze, Pho­ebe? – Pióro Freyi znie­ru­cho­miało.

W kuchni Char­les zga­sił cygaro w meta­lo­wej popiel­niczce. Oboje cze­kali w napię­ciu na jej odpo­wiedź. Pho­ebe czuła, że przy­zwy­cza­je­nie się do roz­mów z ludźmi znaj­du­ją­cymi się w róż­nych poko­jach, nie mówiąc o osob­nych pię­trach dużego domu, zaj­mie jej tro­chę czasu.

– Tylko Mar­cusa – odparła z tęsk­notą. Przy­wy­kła do myśle­nia o sobie jako o jed­nej połówce „my”. Tyle chciała mu powie­dzieć, podzie­lić się wra­że­niami z pierw­szego dnia ponow­nych naro­dzin. Nie­stety dzie­liły ich setki kilo­me­trów.

– Może poćwi­czysz cho­dze­nie? – pod­su­nęła Freyja, zamy­ka­jąc pióro. Chwilę póź­niej zna­la­zła się pod jej drzwiami. Klucz lekko obró­cił się w zamku. – Pozwól, że ci pomogę.

Pho­ebe zamru­gała, kiedy miękki blask domu oświe­tlo­nego świe­cami wsą­czył się za próg i zmie­nił atmos­ferę pokoju.

– Świa­tło to żywa rzecz – stwier­dziła zachwy­cona tą myślą.

– Jed­no­cze­śnie fala i cząstka. Zdu­mie­wa­jące, że odkry­cie tego zajęło cie­pło­krwi­stym tak dużo czasu. – Freyja sta­nęła przed Pho­ebe z rękami wycią­gnię­tymi w pomoc­nym geście. – Pamię­taj, żeby nie naci­skać na krze­sło dłońmi i na pod­łogę sto­pami. Dla _draugr_ wsta­wa­nie to po pro­stu kwe­stia roz­pro­sto­wa­nia się. Nie ma potrzeby się wysi­lać.

Pho­ebe była wam­pi­rem nie­całe dwa­dzie­ścia cztery godziny, a już zła­mała kilka krze­seł i wyszczer­biła wannę.

– Płyń w górę. Po pro­stu pomyśl „wstań” i to zrób. Spo­koj­nie. Dobrze. – Freyja cofała się jak pani od baletu z dzie­ciń­stwa Pho­ebe, rów­nie surowa postać, choć nie wzro­stu Wal­ki­rii. To madame Olga pomo­gła swo­jej uczen­nicy zro­zu­mieć, że wiel­kość nie ma nic wspól­nego z posturą.

Wspo­mnie­nie madame Olgi spra­wiło, że Pho­ebe natych­miast wypro­sto­wała plecy i odru­chowo chwy­ciła dło­nie Freyi, jakby były drew­nia­nym drąż­kiem do ćwi­czeń. Usły­szała chrup­nię­cie.

– Och, kocha­nie, już po palcu. – Lewy palec wska­zu­jący men­torki wisiał pod dziw­nym kątem. Freyja nasta­wiła go szyb­kim szarp­nię­ciem. – Gotowe. Wszystko znowu działa. Do końca lata pew­nie zła­miesz nie­jedną kość. – Freyja ujęła Pho­ebe pod łokieć. – Przejdźmy się po pokoju. Powoli.

Było jasne, dla­czego cie­pło­krwi­ści uwa­żają, że wam­piry potra­fią latać. Wystar­czyło, że _man­ja­sang_ pomy­ślał o celu, a tra­fiał do niego w mgnie­niu oka, nie pamię­ta­jąc o tym, żeby wło­żyć jakiś wysi­łek w ruch.

Pho­ebe czuła się jak nowo­ro­dek, któ­rym zresztą była. Robiła jeden drżący krok i zatrzy­my­wała się, żeby odzy­skać rów­no­wagę. Poza wszyst­kim miała wra­że­nie, że jej śro­dek cięż­ko­ści jest prze­su­nięty. Już nie znaj­do­wał się w mied­nicy, tylko w sercu, co spra­wiało, że Pho­ebe czuła się dziw­nie, jakby wypiła za dużo szam­pana.

– Mar­cus mówił, że szybko się uczył, kiedy został wam­pi­rem. – Pho­ebe zaczęła się roz­luź­niać i pod­da­wać wol­nym kro­kom Freyi. Wyda­wało się jej, że nie idzie, tylko tań­czy walca.

– Z pew­no­ścią. – W gło­sie Freyi brzmiała nuta żalu.

– Dla­czego? – Pho­ebe zmarsz­czyła brwi. Nagły obrót głowy, żeby przyj­rzeć się twa­rzy Freyi, spra­wił, że się na nią zato­czyła.

– Prze­cież wiesz, kocha­nie. – Freyja deli­kat­nie pomo­gła jej sta­nąć pro­sto. – Musisz pytać Mar­cusa. _Draugr_ nie plot­kuje.

– Czy wam­piry mają tysiąc nazw na sie­bie, tak jak Samo­wie mają tysiąc okre­śleń na reni­fera? – zasta­na­wiała się Pho­ebe, odno­to­wu­jąc w pamięci naj­now­sze słowo w jej posze­rza­ją­cym się lek­sy­ko­nie.

– Myślę, że wię­cej – odparła Freyja, marsz­cząc czoło. – Mamy nawet nazwę na gada­tli­wego wam­pira, który bez pozwo­le­nia opo­wiada innym o jego prze­szło­ści.

– Naprawdę? – Pho­ebe była szcze­rze zacie­ka­wiona.

– Oczy­wi­ście – odparła z powagą Freyja. – „Mar­twy wam­pir”.

Pho­ebe była wyczer­pana wysił­kiem, jakiego wyma­gało od niej poru­sza­nie się wolno jak cie­pło­krwi­sty, bez robie­nia dziur w pod­ło­dze albo łama­nia kości, choć tylko dwa razy okrą­żyła bez­piecz­nie sypial­nię. Freyja zosta­wiła ją, żeby odpo­czy­wała w spo­koju, i wró­ciła do sie­bie, zamie­rza­jąc do świtu pisać w swoim dzien­niku.

Pho­ebe zga­siła świecę, by lepiej widzieć, jak noc ustę­puje miej­sca dniowi, a jej zimne palce ledwo zare­je­stro­wały żar pło­ną­cego knota. Weszła do łóżka raczej z przy­zwy­cza­je­nia niż w nadziei, że zaśnie. Pod­cią­gnęła koł­drę pod brodę, roz­ko­szu­jąc się świe­żo­ścią gład­kiej, wykroch­ma­lo­nej tka­niny.

Leżała w mięk­kim łóżku, obser­wu­jąc noc, słu­cha­jąc melo­dii pióra Freyi i stłu­mio­nych dźwię­ków docho­dzą­cych z ogrodu i ulicy za murami.

Jestem.

Na zawsze.

Pieśń jej serca się zmie­niła. Była wol­niej­sza i bar­dziej rów­no­mierna, cały wysi­łek ludz­kiego organu ustą­pił miej­sca cze­muś prost­szemu, bar­dziej fascy­nu­ją­cemu, ide­al­nemu. Jestem.

Na zawsze.

Pho­ebe zasta­na­wiała się, jak będzie brzmiała muzyka serca Mar­cusa. Melo­dyj­nie i przy­jem­nie, była tego pewna. Tęsk­niła za tym, żeby ją usły­szeć i zapa­mię­tać.

– Wkrótce – wyszep­tała, by sobie przy­po­mnieć, że ona i Mar­cus mają cały czas świata. – Wkrótce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: