- W empik go
Przemilczane - ebook
Przemilczane - ebook
Mówią, że mowa jest srebrem, a milczenie złotem. Czy zawsze? Czy przypadkiem milczenie nie jest sposobem na wyparcie z pamięci tragicznych wydarzeń, których się było świadkiem albo współsprawcą? Czy nie powoduje cierpienia, nie niszczy rodzin, nie dzieli społeczności? Czy nie zabija?
Annemarie, która przybywa z głębi Rzeszy na opolską wieś, by w ramach Reichsarbeitsdienst pełnić służbę w gospodarstwie Stanoschów i Paul, który, oczekując na wezwanie do Wehrmachtu, zmaga się z rodzinnymi problemami przerastającymi jego młodzieńczy umysł. Oboje są młodzi, oboje są świadkami takich wydarzeń i oboje woleliby nie wiedzieć i nie widzieć.
Te ôpolske dziołchy, wielkie paradnice, kŏzały se posyć cerwōne spōdnice…” Monika Neumann czerwonej spódnicy jeszcze nie posiada, ale ôpolskōm dziołchōm jest z krwi i kości. Jest absolwentką Instytutu Filologii Germańskiej w Opolu i już za bajtla odkryła w sobie szczególne upodobanie do historii o tym, jak na jej małym skrawku Ślōnska bōło piyrwej.
Język: polski + dialogi po śląsku i niemiecku (z przypisami po polsku)
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65558-45-9 |
Rozmiar pliku: | 710 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zabawne, jakie dziwne szczegóły zapamiętujemy z najważniejszych momentów naszego życia. Te najbardziej nieistotne detale, tak błahe, że niemal nigdy nie przyjmowane do świadomości, rosną nagle, aż wypełniają wszystkie granice naszego pojmowania. Drganie powietrza po tym, jak metal uderza o podłogę, rozlane wiadro wody, krzywo obcięty kosmyk włosów, kawałek podartej koronki zaczepiony o gałąź jeżyny… _Ôstrangōwki…_ Tak to chyba nazywali… Brudna firanka wywiana przez potłuczoną szybę okna… Maleńka, spocona rączka… Tak. Same nieistotne szczegóły.
Wilgotna dłoń była jedynym, co w tym momencie potrafiła przyjąć do swojej świadomości. Mała, spocona rączka wlepiona pełnią dziecięcego zaufania w jej własną rękę. Czuła ciepło bijące od tego dotyku, uczucie płynące tym połączeniem i rozrywające jej serce.
Nagle coś gwałtownie szarpnęło ją w dół. Dziecko potknęło się o wystający korzeń wierzby i upadło na wilgotną ziemię. Do świadomości kobiety dotarło ciche kwilenie i wyrwało ją z zamyślenia. Pozbierała dziewczynkę, odgarnęła jej włosy z twarzy, wytarła brudne rączki i wzięła małą na ręce. Dziecko momentalnie wtuliło swoją krągłą buźkę w pierś kobiety, która stanęła jak wryta. Byli na miejscu.
To właśnie tu wszystko się wydarzyło. Wszystko to, co koniec końców zniszczyło jej życie, wszystkie wyobrażenia i nadzieje, jakie w sobie nosiła. Może to był taki czas. Okres, który zrujnował życie wszystkich, którym przyszło wtedy żyć i zmusił do tego, by z gruzów budować nowy świat. Ale właśnie tu jej własna mała tragedia zmieniła na zawsze to, kim ona była. Gdy tak stała, w jej głowie pojawiały się te wszystkie okropne dźwięki, przerażone krzyki, tępe uderzenia, głosy dorosłych kobiet łkających jak małe dzieci, a do nozdrzy docierał przecież już nieobecny, ale wtedy wszechogarniający zapach krwi. A mimo to każda jej cząstka, każda komórka jej ciała pragnęła tu wrócić i jeszcze raz zobaczyć jedyną dobrą rzecz, jaką tu spotkała, to miejsce i te osoby, które ją uratowały i zniszczyły zarazem.
Poprzez zeschnięte liście, wiszące bezwładnie na opadającej gałązce wierzby, widziała drewniany płot pochylony delikatnie _ku krzipopie_. Obok niego rosło kilka płomiennych aksamitek, jeden fioletowy aster i dwie czerwone chryzantemy. _Jak piyrwyj._ Gdy przykucnęła, by odciążyć nieco zmęczone nogi, maleńka dziecięca dłoń, która wcześniej z pełnym zaufaniem wczepiała się w jej zniszczoną rękę, objęła kwiat, miażdżąc go w twardym uścisku. Kobieta nieomal się uśmiechnęła. Szybko jednak zebrała się w sobie i, wciąż kucając, przesunęła się nieco by lepiej widzieć, i czekała. Dziecko oparło głowę na jej ramieniu. Ciepły oddech ogrzewał jej szyję. Był równomierny, spokojny i powolny. Dziecko zasnęło.
Na podwórku stał mężczyzna. Nie widziała jego twarzy, był odwrócony tyłem do niej. Głowę zakrywała przetarta czapka, lewy rękaw koszuli zwisał bezwładnie i włożony był w kieszeń brudnych spodni. Drzwi domu otwarły się i na schodach stanęła kobieta z dzieckiem na ramieniu. Zawołała coś, ale ona nie potrafiła jej zrozumieć. Po chwili trzasnęła drzwiami i nastała znów cisza, którą przerywał jedynie łagodny szum drzewa i cichy oddech dziecka, które trzymała na rękach.
Musiała podejść nieco bliżej. Mężczyzna wciąż stał odwrócony do niej tyłem. Po chwili jednak, która wydawała się jej być całą wiecznością, poruszył tą ręką, którą miał. Podniósł ją do góry, złapał za daszek swojej czapki, przesunął ją na tył głowy i wierzchem dłoni przejechał po słomianych włosach. Spojrzał na szarzejące niebo i odwrócił się.
Powiew wiatru poruszył gałązką wierzby, tak że mogła teraz dobrze widzieć. Tym samym jednak i ona nie mogła się już skrywać. Zobaczył ją, ale to już nie miało żadnego znaczenia, bo to był on. Wilgotna od potu dziecięca rączka, która dotąd bezwładnie zwisała na boku kobiety, teraz poruszyła się do góry, objęła jej szyję, przyklejając całą swoją spoconą powierzchnię razem ze zmiażdżonym kwiatem do karku kobiety. Wilgotna dziecięca dłoń i on. Promień słońca wśród szarych chmur.
_krzipopa_ – rów przydrożny (śl.)1.
Fyrtacka nonszalancko oparł się o już i tak krzywy płot. Wiedział, że drewniane sztachety powbijane w ziemię nie miały _jus wiela na mōnie_, ale liczył na to, że jeszcze przez chwilę dopisze mu szczęście i płot postoi tak długo, aż panienki wracające ze szkoły miną kolejny zakręt. Kiedyś będzie musiał się tym zająć. Ale na razie matka posiała tam kwiatki i chłopak potraktował to jako usprawiedliwienie zaniedbania tego obowiązku.
–_ Die Damen! Ein wunderschöner Tag, denken Sie nicht auch?_ – zawołał i zdjął czapkę z głowy, by się ukłonić.
–_ Fyrtacka, dej pokōj i idź fatrowi pōmōc_ – zawołała kobieta, wychylając się przez okno, po czym z impetem zatrzasnęła je i czar chwili prysł. Mrugnął dziewczętom i nie czekając na ich reakcję, odwrócił się. Szeroki, szarmancki uśmiech, zarezerwowany dla _dziołsek_ znikł z jego twarzy, z rezygnacją wziął do ręki kosę i udał się w kierunku łąki.
Fyrtacka. Nikt go inaczej nie nazywał. Nawet _pfarŏrz na kolyndzie_. Przychodził i witając się z wszystkimi domownikami, wymawiał ich imię, ściskając dłoń każdego z nich. Gdy podchodził do niego, uśmiechał się zawsze najszerzej i radośnie wołał: „Fyrtacka!”. Niekiedy zastanawiał się, czy ktokolwiek znał jego prawdziwe imię, to, którym go ochrzczono w kościele. On sam czasami musiał sobie przypominać, jak się nazywa. Paul. Dzielił to imię z jeszcze innym chłopcem w wiosce. Tego jednak wołali Paulik. Trzecim Paulem w wiosce był jego ojciec. Jego jednak wszyscy nazywali Paulkiem. _Ôbejrz sam, stary Paulek na pole jedzie, a za nim na kole ciśnie Fyrtacka_.
Tylko jego zwali Fyrtacką i dotychczas mu to ani nie przeszkadzało. Imię jak imię. Ale zauważył, że dziewczynom nie do końca podobał się ten przydomek. A on _dziołskōm_ chciał się podobać pod każdym względem. Tak samo, jak jemu podobały się one. Zawsze. Była to szczenięca fascynacja ich pięknem i pewna tajemnica, która unosiła się wokoło tych szepczących, szemrzących i rzucających jemu i innym _chopcōm_ ukradkowe spojrzenia grupek, w które się zazwyczaj skupiały. Były jak bukiety kwiatów. A kwiaty, tego nauczył się od swojej mutry, należało podziwiać, bo były darem bożym dla ludzkiego oka.
Na łące jego ojciec już kosił trawę, a wśród niej nieśmiałe, białe majowe kwiatki, które miały zwyczaj pojawiać się o tej porze wśród soczystej zieleni. W powietrzu unosił się wilgotny zapach żywej trawy, który już wkrótce miał się zamienić w upojną woń siana. Fyrtacka i na to był wrażliwy, w końcu całe swoje niespełna siedemnastoletnie życie spędził na obserwowaniu otaczającej go przyrody i czytaniu znaków, które ona dawała ludziom.
Jego ojciec jak zwykle pracował z widocznym garbem na plecach. Gdyby się wyprostował, pewnie garb by znikł, ale Fyrtacka jeszcze nigdy nie widział ojca wyprostowanego. Nawet wtedy, gdy matka próbowała określić, czy syn przerósł już jej męża, czy wciąż nie. Zresztą Fyrtacka nie pamiętał ojca innego. Głowę nosił zawsze pochyloną. Nawet gdy był młody, chodził jak starzec. Wyglądał, jakby na ramionach ktoś powiesił mu dwa przezroczyste worki kartofli. Chodził, jakby ciągle nosił niewidoczny ciężar. Wciąż był silny. Wysoki. Nigdy nie przybrał zbędnych kilogramów. Na głowie wciąż miał gęste fale jasnych włosów, z upływem lat coraz to jaśniejszych, jakby niespodziewana śnieżyca od czasu do czasu nawiedzała dojrzałe pole zboża.
A on ponoć był odbiciem lustrzanym swego ojca. Zaczynając od złotych kręconych włosów i jasnego spojrzenia, kończąc na wielkich stopach w rozmiarze czterdzieści cztery. Jednak nikomu jeszcze nie zdarzyło się pomylić ojca z synem, bo stary Paulek chodził jak _starzik_, a młody Fyrtacka śmiało kroczył przez świat, wiecznie uśmiechając się do każdej napotkanej kobiety, od tej najmniejszej, szczerzącej w odpowiedzi dopiero co wypchnięty z dziąseł ząbek, po najstarszą, niemal stuletnią Anę, która, nie mogąc pozwolić sobie na _gebis_, bezzębnie cmokała go mięciutko w policzek. Uprzejmie kłaniał się także wszystkim mężczyznom z wioski, witał wielebnego _pfarŏrza_ i z daleka machał rówieśnikom i jeszcze młodszym od niego podrostkom. Fyrtacka uwielbiał być wśród ludzi.
Jego ojciec raczej mijał wielkie skupiska. Po mszy niemal zbiegał z chóru i szedł prosto do domu. A i tam był cichy. A gdy już zdarzyło mu się znaleźć w sytuacji, która zmuszała go do rozmowy, to prędko używał swojego niebywałego talentu, który zawsze pozwalał mu się z takiej sytuacji wymigać bez obrażania osoby, która próbowała takowy kontakt z nim nawiązać. Gdy pracowali, to zazwyczaj Fyrtacka mówił. Opowiadał, żartował. Słowa wypływały z jego ust jak antidotum na ciszę, która wydawała się mu nieznośna. W samotności mógł kontemplować szum wierzby stojącej niedaleko ich łąki, mógł słuchać ptaków, które śpiewały w małym lasku, który urósł na zaniedbanym ugorze sąsiada. Ale nie, gdy miał obok siebie drugiego człowieka. Nie, gdy tym kimś był jego ojciec, który czasami potakiwał, czasami kiwał głową, ale zawsze dawał mu do zrozumienia, że słucha i to dla Fyrtacki już wiele znaczyło, dlatego też nie bał się zapytać ojca o to, co mu tak nagle przyszło do głowy i po niej krążyło tam i _nazŏd_, nie dając spokoju.
–_ Papa… Jŏ sie nigdy nie pytoł, bo to je tes mozno blank gupie pytanie… Ale powiydz yno… Camu mie wszyjscy Fyrtackōm nazywajōm? Tak bōło ôd zawse i jŏ to tak wziōn na zicher, nigdych nie myśloł ô tym. Ale dzisiej tak mie nasło. Camu Fyrtacka?_
Chłopiec przyglądał się ojcu i czekał na odpowiedź. Jego fater zawsze długo dobierał słowa, jakby ważył znaczenie każdego z nich. Tym razem jednak stary Paulek zareagował inaczej, niż jego syn mógł się tego spodziewać. Spojrzał na chwilę do góry w niebo i jego szare oczy stały się niemal błękitne. Fyrtacka zauważył przy tym, że jego ojciec jest nadal o kilka centymetrów wyższy od niego. Jego usta drgnęły, prawie jakby miał się uśmiechnąć. A to nie zdarzało się zbyt często. Ostatnim razem się uśmiechnął, gdy jego najmłodszy brat powiedział pierwszy raz „papa”. A od tego czasu minął już rok i przez cały ten czas Fyrtacka nie widział uśmiechu na twarzy swojego ojca. A z uśmiechem i uniesioną głową fater nie wyglądał wcale na _starzika._
– _Mutry zapytej, ôna to zacōnła –_ odpowiedział i znowu się pochylił, żeby zająć się robotą, której w ten słoneczny dzień jakoś nie chciało w ogóle ubyć. Na chwilę się jednak odwrócił. – _Ale to sie skuliś mie zacōnło_ – dodał i tym razem usta ojca nie tylko drgnęły. Całkiem wyraźnie rozszerzyły się w uśmiech, który na kilka sekund rozpromienił całą jego twarz, odbierając jej wieczny wyraz utrapienia.
2.
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_
_jus wiela… –_ Tu w znaczeniu „już długo nie pożyją” (śl.).
_Die Damen!… –_ Szanowne panie! Przepiękny dzisiaj dzień, prawda? (niem.)
_dziołska_ – dziewczynka (śl.)
_pfarŏrz na kolyndzie_ – ksiądz na kolędzie (śl.)
…_na kole ciśnie…_ – jedzie (pot. zasuwa) na rowerze (śl.)
_starzik_ – dziadek (śl.)
_gebis_ a. _gybis_ – sztuczna szczęka (śl. z niem.)
_Ale to sie…_ – Ale to zaczęło się z mojego powodu (śl.)