- W empik go
Przemilczenia - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
6 września 2021
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Przemilczenia - ebook
Antologia opowiadań fantasy autorki. Zbiór zawiera utwory „Przebudzenie", „Bastion", „Dusza", „Orian", „Obnażone twarze zabójców", „Przemilczenia". W każdym z różnorodnych tematycznie tekstów zostaje zaprezentowana mroczna siła, która może skazać człowieka na cierpienie.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-2812-4 |
Rozmiar pliku: | 267 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PRZEBUDZENIE
„Dzień dobry, dzień dobry! Wita nas piękny, poniedziałkowy poranek. Wyskakujcie wcześniej z łóżek, bo Warszawa dziś będzie zakorkowana. Mamy paskudny wypadek w na rondzie Dmowskiego, wszystko stanęło! Dosłownie. Na pocieszenie wrzucam pozytywną nutę, oto Justin Bieber: „Baby”… ”
– O nieee, nie ma mowy! – warknęłam i nacisnęłam guziczek w radio-budziku.
Takich pobudek to nie lubię, szczególnie jak mi jakiś parobek w radiu puszcza Żastę Bimber, a ten wyje do ucha od samego rana. Cholerne korki – pomyślałam, szukając stopami kapci. Sklejone snem oczy przypominały wąskie szpary. Domowego obuwia ni widu, ni słuchu. Najpewniej nieznośny kocur wcisnął je w niezbadane głębie, czyli pod łóżko, gdzie zapewne jest pełno kłębków kurzu i sierści. Kiedy tam sprzątałam? Chryste! Nie pamiętam!
– Tak, muszę się kiedyś wziąć – powiedziałam na głos. – Jestem gadającą do siebie wariatką z kotem. Tylko dać stołek w sejmie. Nadawałabym się. – Zachichotałam.
Nieznośny zwierzak przysiadł na środku pokoju i zerkał na mnie podejrzliwie.
– Czego, bury paściu? – zagadnęłam do kocura.
Znalazłam nieszczęsne kapcie. Z wolna posnułam się do łazienki, w której leżały wcześniej przygotowane i uprasowane ubrania. Zaczynałam staż w jednej z najbardziej znanych kancelarii prawniczych w stolicy. Serce na tę myśl podchodziło do gardła już od tygodnia, a im bliżej terminu, tym mocniej żołądek przypominał mi, że śniadanie nie jest najlepszym pomysłem.
Oczywiście w łazience znajduję to, czego mogłam się spodziewać. Kochane zwierzę futerkowe doszło do wniosku, że nowiusieńki kostium jest przedniej jakości legowiskiem. Wszystkie części garderoby oblazły kłakami.
– Błogosławione rolki do zbierania paprochów – westchnęłam.
Szybko doprowadzam się do ładu. Upinam włosy, wciskam się w modelujące rajstopy. Mhm, tyłek wygląda wyśmienicie. Jeszcze tylko makijaż oraz perfumy. Grzebię bezładnie z kosmetyczce. Szukam neutralnej szminki oraz wodoodpornego tuszu do rzęs… i zaczynam słyszeć to, co potrafi wkurzyć każdego rasowego kociarza. Pupilek zaczyna rzygać na dywan… Tu stwierdzenie: O! Kłaczek! Nie jest na miejscu. Patrzę z politowaniem. Mam dziesięć minut do autobusu. Dobrze, że pojazd zatrzymuje się zaraz przy kamienicy. Kot nadal oddaje się bulgoczącej czynności. Dobra, dam mu chwilę, w tym czasie zrobię nieszczęsny make-up. Mam wprawną rękę i już po chwili wyglądam „jak człowiek”. Zbieram nieczystości, a miejsce przecieram szmatką nasączoną rozcieńczonym z wodą Domestosem. Oczywiście ręce mi śmierdzą, no tak – mądra, nie założyłam gumowych rękawiczek. Trudno, przeżyje. Jeszcze perfumy. Rzucam ściereczkę do brodzika i spryskuję się ulubionym Chanel 5.
– Rany Boskie! – jęczę i zerkam na czasomierz.
Łapię aktówkę, zakładam buty i wybiegam. Pokonuję schody, przeskakując przez kilka stopni. Niestety, autobus przyjechał dwie minuty wcześniej i właśnie zamykał drzwi. Nienawidzę poniedziałków, jak babcie kocham!
– Nie! – krzyczę. – Zatrzymaj się!
Wiem, że następny jest za pół godziny. Nie zdążę dojechać, a już tym bardziej nie dobiegnę, na taksówkę również nie mam, ale przecznicę dalej staje inny. Jedzie w to samo miejsce, lecz okrężną trasą. Łudzę się, że go złapię. Przed oczami staje obraz zmarnowanej kariery! Dyszę, czuję, jak pot płynie mi po twarzy. Ołówkowa spódnica i buty na szpili nie pomagają w pędzie. Cudownie – myślę, omijając przechodniów.
Potykam się o wystającą kostkę brukową. W zwolnionym tempie widzę, jak upadam. Czuję uderzenie, pisk opon i nastaje ciemność…
Budzę się. Czoło pulsuje, a nadgarstki pieką. Wokół panuje ciemność. Nic nie widzę, mimo że mam szeroko otwarte oczy. Mrugam kilkakrotnie. Niestety, nadal otula mnie nieprzenikniony mrok, a wokół jest… wilgotno? Tyłkiem siedzę w jakimś zapyziałym kącie. Do nosa docierają przedziwne wonie. To nie jest smród ulicy. To nie spaliny, kuweta czy zapaszek taniego kebabu. Tu pachnie zupełnie inaczej. Fetor uryny, rzygowin i pleśni, miesza się ze smrodem ryb oraz... słonej wody.
Co, u diabła? – Niezdanie podnoszę się z ziemi. Ubranie niewyobrażalnie mi ciąży. Macam kolana. Roztargane rajstopy, gołe stopy i kiecka, która była najlepszą zdobyczą posezonowej wyprzedaży są w ruinie. Zaczynam przywykać do ciemności. Otaczają mnie z dwóch stron niewysokie domy. Nie rozpoznaję stylu architektonicznego. Wgapiam się w nie jeszcze przez chwilę. Ciasno powtykane kamienie, otoczone sporą ilością zaprawy się skrzą. Może wewnątrz nich tkwi mika, a może inny minerał, który wielowymiarowo oddaje feerię luminescencji. Wzdycham, mogłabym przysiąc, że pomimo mroku, mury przypominają te, które widziałam w Szkocji. Jednakowoż dachy są płaskie i drewniane. Ciszę przerywają śpiewy w dziwnym i zupełnie niezrozumiałym języku. Próbuję nasłuchiwać. Zadzieram głowę. Niestety, wbrew próbom zidentyfikowania słów, nic szczególnego nie przychodzi na myśl. Wybijają się jedynie słowa: _merr_, _herr_, _durr_. Twarde i gardłowe. Nie, to na pewnie nie gaelicki! Rezygnuję. Nie wiem gdzie jestem i co, u licha, tu robię. Przecież jeszcze przed chwilą biegłam do autobusu.
– Moja kariera jest skończona. – Pociągam nosem i czuję, jak łzy ciekną mi po policzkach. Zostanę starą panną, bezrobotną i do tego ze stadem kotów regularnie zarzygujących dywan. Jęczę zrezygnowana i znów robię „pac” kuprem na mokry chodnik. Siedzę rozmemłana i zasmarkana w brukowanym zaułku. Ziąb gryzie skórę. Ramiona okala ciężar tak dziwny, że ciągną się w dół niczym konary starego drzewa.
– Muszę oddychać – powtarzam.
Tak instruowali na jodze. Oddech to podstawa. Tylko czemu, do cholery, tu tak cuchnie. Kiedy chcę głąbiej wciągnąć powietrze, to miast uspokojenia, zbiera mi się na wymioty? Nie, uspokój się, to jest sen! Tak, sen. Obudzę się za chwilę, a świat wróci do normy. Opieram głowę o ścianę i małymi łyczkami kosztuję smrodliwej mieszaniny. Czas płynie. Jest jak melasa, wiem to. Wolny, gęsty i niczego nie zmienia…
Kroki rysują przestrzeń. Uchylam kurtynę powiek i dostrzegam nieco wyraźniej kontur przedmiotów. Nie wiem, czy się przypadkiem nie zdrzemnęłam. Otoczenie zmienia barwę, już nie otacza mnie granatowa noc. Mgła zabiera ostrość kolorów. Teraz wszystko jest rozmazane i zniekształcone przez niskopienną, ciężką od wody chmurę. Znów odgłosy stąpnięć. Szybkie uderzenia obcasów o kamień. Stuk, stuk… coraz bliższe. Zrywam się i wciskam w róg. Materiał boleśnie ociera się o wyrostki kręgosłupa. Podciągam nogi. Dostrzegam sylwetkę. Siedzę cicho. Chcę, by ten ktoś odszedł…
Biała dłoń wyłania się tuż przed moją twarzą. Unoszę oczy wypełnione łzami. Z szarzyzny wyrasta postać w popielatych szatach. Jej równie siwe włosy łagodnie spływają na nienaturalnie wąskie ramiona. Po krągłościach wnoszę, że jest kobietą. Na Boga! Gdzie ja się gapię!
– Chodź – szepcze śpiewnie.
Czuję mdłości. Ze strachu, głodu, nie wiem. Zwracam twarz w kierunku przybyłej. Istota ma duże granatowe oczy. Nigdy w życiu takich nie widziałam. Drobny nos i pełne, równie blade co skóra usta. Do tego szpiczaste, przebijające przez włosy uszy.
Nie! – jęczę w duszy. To urojenia. Jestem chora psychicznie! Elfy? Gdzie tam! To nie jebana książka Tolkiena!
– Jestem klucznikiem. – Wskazuje na wisior, który wydobywa z sakwy. – Musisz przejść, musisz wybrać. Pomogę ci, Aleksandro.
Wrzasnęłam. Znowuż zalała mnie dziwna smołowata struktura. Serce wali jak młotem. Oddycham spazmatycznie. Przestaje mnie obchodzić smród otoczenia…
Blask rozjaśnia skórę powiek. Niezliczona ilość drobnych jęzorów płomieni łagodnie liże światłem. Szumy wdzierają się do uszu, lecz nie są natarczywe. Istnieją niczym pieśń, która kołysze niemowlę do snu. Budzę się otoczona miękkością szeptów. Wspieram się na łokciach. Owalny pokój wypełniają istoty podobne do tej, którą widziałam jeszcze przed ułamkiem, ale może to nie jest ułamek, a wieczność? Siedzą przy ławach, a wraz z nimi tacy jak ja. Umorusani z potarganymi włosami. Niektórzy noszą znamiona krwawych smug. Inni wyglądają zwyczajnie. Rozpoczynam pobieżne oględziny siebie i wnoszę, że wilgoć chyba była ułudą. Teraz nie chcę już uciekać. Siedzę, wsparta o oparcie mebla. Orientuję się, że ciało mnie piecze, a z uszkodzonych tkanek przesącza się krew oraz limfa. Zakładam ramiona na piersi i skupiam na tym, co dzieje się wokół.
– Obudziłaś się. To dobrze.
Znajomy ton dźwięczy nade mną. Unoszę czoło i spostrzegam tę samą uroczo, elfio wyglądającą personę. Wgapiam się z natarczywością godną detektywa. Analizuję plamki granatu tańczące na obrzeżach źrenic, linię warg, delikatnie zarysowaną szczękę i niemalże idealne łuki brwiowe obsypane srebrem. Rośnie we mnie ochota dotknięcia choćby skrawka materii.
– Możesz.
Wzdrygam się. Czytała mi w myślach, czy jaka inna cholera? Zaciskam szczęki i wybałuszam oczy.
– Tak, właśnie to robię.
– A… A cha… – dukam.
– Czy już lepiej?
– Nie rozumiem pojęcia „lepiej” – sapię. – Co tu się odstawia?
– Jakby to ująć? – Podpiera się pod boki. – Tak jakby śnisz, a tak jakby nie. Czujesz to, co stało się z twoją doczesną powłoką. Aż dziw bierze, że się nie uskarżasz się na ból głowy.
Unoszę brew. Rzeczywiście. Głowa bolała mnie na początku, teraz jedynie czuję nieznaczny ucisk w okolicy czoła.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
„Dzień dobry, dzień dobry! Wita nas piękny, poniedziałkowy poranek. Wyskakujcie wcześniej z łóżek, bo Warszawa dziś będzie zakorkowana. Mamy paskudny wypadek w na rondzie Dmowskiego, wszystko stanęło! Dosłownie. Na pocieszenie wrzucam pozytywną nutę, oto Justin Bieber: „Baby”… ”
– O nieee, nie ma mowy! – warknęłam i nacisnęłam guziczek w radio-budziku.
Takich pobudek to nie lubię, szczególnie jak mi jakiś parobek w radiu puszcza Żastę Bimber, a ten wyje do ucha od samego rana. Cholerne korki – pomyślałam, szukając stopami kapci. Sklejone snem oczy przypominały wąskie szpary. Domowego obuwia ni widu, ni słuchu. Najpewniej nieznośny kocur wcisnął je w niezbadane głębie, czyli pod łóżko, gdzie zapewne jest pełno kłębków kurzu i sierści. Kiedy tam sprzątałam? Chryste! Nie pamiętam!
– Tak, muszę się kiedyś wziąć – powiedziałam na głos. – Jestem gadającą do siebie wariatką z kotem. Tylko dać stołek w sejmie. Nadawałabym się. – Zachichotałam.
Nieznośny zwierzak przysiadł na środku pokoju i zerkał na mnie podejrzliwie.
– Czego, bury paściu? – zagadnęłam do kocura.
Znalazłam nieszczęsne kapcie. Z wolna posnułam się do łazienki, w której leżały wcześniej przygotowane i uprasowane ubrania. Zaczynałam staż w jednej z najbardziej znanych kancelarii prawniczych w stolicy. Serce na tę myśl podchodziło do gardła już od tygodnia, a im bliżej terminu, tym mocniej żołądek przypominał mi, że śniadanie nie jest najlepszym pomysłem.
Oczywiście w łazience znajduję to, czego mogłam się spodziewać. Kochane zwierzę futerkowe doszło do wniosku, że nowiusieńki kostium jest przedniej jakości legowiskiem. Wszystkie części garderoby oblazły kłakami.
– Błogosławione rolki do zbierania paprochów – westchnęłam.
Szybko doprowadzam się do ładu. Upinam włosy, wciskam się w modelujące rajstopy. Mhm, tyłek wygląda wyśmienicie. Jeszcze tylko makijaż oraz perfumy. Grzebię bezładnie z kosmetyczce. Szukam neutralnej szminki oraz wodoodpornego tuszu do rzęs… i zaczynam słyszeć to, co potrafi wkurzyć każdego rasowego kociarza. Pupilek zaczyna rzygać na dywan… Tu stwierdzenie: O! Kłaczek! Nie jest na miejscu. Patrzę z politowaniem. Mam dziesięć minut do autobusu. Dobrze, że pojazd zatrzymuje się zaraz przy kamienicy. Kot nadal oddaje się bulgoczącej czynności. Dobra, dam mu chwilę, w tym czasie zrobię nieszczęsny make-up. Mam wprawną rękę i już po chwili wyglądam „jak człowiek”. Zbieram nieczystości, a miejsce przecieram szmatką nasączoną rozcieńczonym z wodą Domestosem. Oczywiście ręce mi śmierdzą, no tak – mądra, nie założyłam gumowych rękawiczek. Trudno, przeżyje. Jeszcze perfumy. Rzucam ściereczkę do brodzika i spryskuję się ulubionym Chanel 5.
– Rany Boskie! – jęczę i zerkam na czasomierz.
Łapię aktówkę, zakładam buty i wybiegam. Pokonuję schody, przeskakując przez kilka stopni. Niestety, autobus przyjechał dwie minuty wcześniej i właśnie zamykał drzwi. Nienawidzę poniedziałków, jak babcie kocham!
– Nie! – krzyczę. – Zatrzymaj się!
Wiem, że następny jest za pół godziny. Nie zdążę dojechać, a już tym bardziej nie dobiegnę, na taksówkę również nie mam, ale przecznicę dalej staje inny. Jedzie w to samo miejsce, lecz okrężną trasą. Łudzę się, że go złapię. Przed oczami staje obraz zmarnowanej kariery! Dyszę, czuję, jak pot płynie mi po twarzy. Ołówkowa spódnica i buty na szpili nie pomagają w pędzie. Cudownie – myślę, omijając przechodniów.
Potykam się o wystającą kostkę brukową. W zwolnionym tempie widzę, jak upadam. Czuję uderzenie, pisk opon i nastaje ciemność…
Budzę się. Czoło pulsuje, a nadgarstki pieką. Wokół panuje ciemność. Nic nie widzę, mimo że mam szeroko otwarte oczy. Mrugam kilkakrotnie. Niestety, nadal otula mnie nieprzenikniony mrok, a wokół jest… wilgotno? Tyłkiem siedzę w jakimś zapyziałym kącie. Do nosa docierają przedziwne wonie. To nie jest smród ulicy. To nie spaliny, kuweta czy zapaszek taniego kebabu. Tu pachnie zupełnie inaczej. Fetor uryny, rzygowin i pleśni, miesza się ze smrodem ryb oraz... słonej wody.
Co, u diabła? – Niezdanie podnoszę się z ziemi. Ubranie niewyobrażalnie mi ciąży. Macam kolana. Roztargane rajstopy, gołe stopy i kiecka, która była najlepszą zdobyczą posezonowej wyprzedaży są w ruinie. Zaczynam przywykać do ciemności. Otaczają mnie z dwóch stron niewysokie domy. Nie rozpoznaję stylu architektonicznego. Wgapiam się w nie jeszcze przez chwilę. Ciasno powtykane kamienie, otoczone sporą ilością zaprawy się skrzą. Może wewnątrz nich tkwi mika, a może inny minerał, który wielowymiarowo oddaje feerię luminescencji. Wzdycham, mogłabym przysiąc, że pomimo mroku, mury przypominają te, które widziałam w Szkocji. Jednakowoż dachy są płaskie i drewniane. Ciszę przerywają śpiewy w dziwnym i zupełnie niezrozumiałym języku. Próbuję nasłuchiwać. Zadzieram głowę. Niestety, wbrew próbom zidentyfikowania słów, nic szczególnego nie przychodzi na myśl. Wybijają się jedynie słowa: _merr_, _herr_, _durr_. Twarde i gardłowe. Nie, to na pewnie nie gaelicki! Rezygnuję. Nie wiem gdzie jestem i co, u licha, tu robię. Przecież jeszcze przed chwilą biegłam do autobusu.
– Moja kariera jest skończona. – Pociągam nosem i czuję, jak łzy ciekną mi po policzkach. Zostanę starą panną, bezrobotną i do tego ze stadem kotów regularnie zarzygujących dywan. Jęczę zrezygnowana i znów robię „pac” kuprem na mokry chodnik. Siedzę rozmemłana i zasmarkana w brukowanym zaułku. Ziąb gryzie skórę. Ramiona okala ciężar tak dziwny, że ciągną się w dół niczym konary starego drzewa.
– Muszę oddychać – powtarzam.
Tak instruowali na jodze. Oddech to podstawa. Tylko czemu, do cholery, tu tak cuchnie. Kiedy chcę głąbiej wciągnąć powietrze, to miast uspokojenia, zbiera mi się na wymioty? Nie, uspokój się, to jest sen! Tak, sen. Obudzę się za chwilę, a świat wróci do normy. Opieram głowę o ścianę i małymi łyczkami kosztuję smrodliwej mieszaniny. Czas płynie. Jest jak melasa, wiem to. Wolny, gęsty i niczego nie zmienia…
Kroki rysują przestrzeń. Uchylam kurtynę powiek i dostrzegam nieco wyraźniej kontur przedmiotów. Nie wiem, czy się przypadkiem nie zdrzemnęłam. Otoczenie zmienia barwę, już nie otacza mnie granatowa noc. Mgła zabiera ostrość kolorów. Teraz wszystko jest rozmazane i zniekształcone przez niskopienną, ciężką od wody chmurę. Znów odgłosy stąpnięć. Szybkie uderzenia obcasów o kamień. Stuk, stuk… coraz bliższe. Zrywam się i wciskam w róg. Materiał boleśnie ociera się o wyrostki kręgosłupa. Podciągam nogi. Dostrzegam sylwetkę. Siedzę cicho. Chcę, by ten ktoś odszedł…
Biała dłoń wyłania się tuż przed moją twarzą. Unoszę oczy wypełnione łzami. Z szarzyzny wyrasta postać w popielatych szatach. Jej równie siwe włosy łagodnie spływają na nienaturalnie wąskie ramiona. Po krągłościach wnoszę, że jest kobietą. Na Boga! Gdzie ja się gapię!
– Chodź – szepcze śpiewnie.
Czuję mdłości. Ze strachu, głodu, nie wiem. Zwracam twarz w kierunku przybyłej. Istota ma duże granatowe oczy. Nigdy w życiu takich nie widziałam. Drobny nos i pełne, równie blade co skóra usta. Do tego szpiczaste, przebijające przez włosy uszy.
Nie! – jęczę w duszy. To urojenia. Jestem chora psychicznie! Elfy? Gdzie tam! To nie jebana książka Tolkiena!
– Jestem klucznikiem. – Wskazuje na wisior, który wydobywa z sakwy. – Musisz przejść, musisz wybrać. Pomogę ci, Aleksandro.
Wrzasnęłam. Znowuż zalała mnie dziwna smołowata struktura. Serce wali jak młotem. Oddycham spazmatycznie. Przestaje mnie obchodzić smród otoczenia…
Blask rozjaśnia skórę powiek. Niezliczona ilość drobnych jęzorów płomieni łagodnie liże światłem. Szumy wdzierają się do uszu, lecz nie są natarczywe. Istnieją niczym pieśń, która kołysze niemowlę do snu. Budzę się otoczona miękkością szeptów. Wspieram się na łokciach. Owalny pokój wypełniają istoty podobne do tej, którą widziałam jeszcze przed ułamkiem, ale może to nie jest ułamek, a wieczność? Siedzą przy ławach, a wraz z nimi tacy jak ja. Umorusani z potarganymi włosami. Niektórzy noszą znamiona krwawych smug. Inni wyglądają zwyczajnie. Rozpoczynam pobieżne oględziny siebie i wnoszę, że wilgoć chyba była ułudą. Teraz nie chcę już uciekać. Siedzę, wsparta o oparcie mebla. Orientuję się, że ciało mnie piecze, a z uszkodzonych tkanek przesącza się krew oraz limfa. Zakładam ramiona na piersi i skupiam na tym, co dzieje się wokół.
– Obudziłaś się. To dobrze.
Znajomy ton dźwięczy nade mną. Unoszę czoło i spostrzegam tę samą uroczo, elfio wyglądającą personę. Wgapiam się z natarczywością godną detektywa. Analizuję plamki granatu tańczące na obrzeżach źrenic, linię warg, delikatnie zarysowaną szczękę i niemalże idealne łuki brwiowe obsypane srebrem. Rośnie we mnie ochota dotknięcia choćby skrawka materii.
– Możesz.
Wzdrygam się. Czytała mi w myślach, czy jaka inna cholera? Zaciskam szczęki i wybałuszam oczy.
– Tak, właśnie to robię.
– A… A cha… – dukam.
– Czy już lepiej?
– Nie rozumiem pojęcia „lepiej” – sapię. – Co tu się odstawia?
– Jakby to ująć? – Podpiera się pod boki. – Tak jakby śnisz, a tak jakby nie. Czujesz to, co stało się z twoją doczesną powłoką. Aż dziw bierze, że się nie uskarżasz się na ból głowy.
Unoszę brew. Rzeczywiście. Głowa bolała mnie na początku, teraz jedynie czuję nieznaczny ucisk w okolicy czoła.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
więcej..