- promocja
Przeminęło z wiatrem. Tom 2 - ebook
Przeminęło z wiatrem. Tom 2 - ebook
Monumentalny klasyk, uważany przez wielu nie tylko za najlepszą historię miłosną, jaka kiedykolwiek powstała, ale także za największą sagę rodzinną osadzoną w czasach wojny secesyjnej.
Powieść Margaret Mitchell to brawurowo napisana historia o miłości i stracie, o podzielonym narodzie i ludziach odmienionych na zawsze. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana literatury obyczajowej i jednocześnie jedna z najsłynniejszych powieści wszech czasów.
Daj się porwać opowieści o pięknej i obdarzonej niezwykłym temperamentem Scarlett O'Harze oraz o pewnym siebie i przedsiębiorczym żołnierzu i awanturniku, Rhetcie Butlerze.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68068-24-5 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego zimnego, styczniowego popołudnia w 1866 roku Scarlett siedziała w gabinecie, pisząc list do ciotki Pitty, w którym wyjaśniała jej szczegółowo po raz dziesiąty, czemu ani ona, ani Melania czy Ashley nie mogą przyjechać do Atlanty, by z nią zamieszkać. Pisała niecierpliwie, wiedziała bowiem, że ciotka przeczyta jedynie kilka początkowych linijek, a potem napisze do niej znowu, jęcząc: „Ale ja się boję mieszkać sama!”.
Było jej zimno w ręce, przerywała więc co chwila, by je rozetrzeć i wsunąć stopy głębiej w kawałek starej derki, którą były owinięte. Zelówki jej pantofli praktycznie już nie istniały. Zastąpione zostały kawałkami dywanu, który niewiele dawał ciepła. Tego ranka Will zabrał konia do Jonesboro, by go podkuć. Scarlett pomyślała ponuro, że wszystko istotnie postawione jest na głowie, skoro konie mają co nosić na kopytach, a ludzie chodzą boso, jakby byli psami podwórzowymi.
Ujęła pióro, by zakończyć list, ale odłożyła je na bok, usłyszawszy, że Will podjeżdża do drzwi kuchennych. Usłyszała stukanie jego drewnianej nogi w holu. Pod drzwiami gabinetu stukanie ucichło. Czekała przez chwilę, by wszedł, ale gdy nie poruszył się, zawołała go. Uszy miał czerwone od mrozu, a rudawe włosy potargane. Patrzył na nią z niepewnym uśmiechem.
– Pani Scarlett, chcę zapytać, ile ma pani pieniędzy w gotówce?
– Czyżbyś miał zamiar poślubić mnie dla moich pieniędzy, Will? – zapytała nieco zagniewana.
– Nie, proszę pani. Ale chcę wiedzieć.
Popatrzyła na niego badawczo. Nie wyglądało na to, żeby mówił całkiem serio. Ale czuła, że coś się stało.
– Mam dziesięć dolarów w złocie – powiedziała. – To resztka pieniędzy Jankesa.
– No cóż, to nie wystarczy.
– Nie wystarczy na co?
– Na podatki – odparł. Pokuśtykał do kominka i usiadł, wyciągając do ognia czerwone ręce.
– Podatki? – powtórzyła. – Na Boga, Will! Już zapłaciliśmy podatki.
– Tak. Ale według nich za mało. Słyszałem o tym dzisiaj w Jonesboro.
– Nic nie rozumiem! O czym ty mówisz?
– Pani Scarlett, staram się nie martwić pani bez potrzeby, ale tego nie mogę przed panią zataić. Oni twierdzą, że powinna pani zapłacić o wiele wyższe podatki, niż to pani uczyniła. Mówi się o wręcz niebotycznej sumie. O ile wiem, tak wysokich podatków nie nałożono na żadną inną posiadłość w hrabstwie.
– Nie mogą zmusić nas do zapłacenia większych podatków, skoro już raz zapłaciliśmy.
– Pani Scarlett, nie jeździła pani zbyt często do Jonesboro i słusznie pani robiła. Nie jest to bowiem obecnie miejsce odpowiednie dla damy. Gdyby jednak pani tam pojechała, dowiedziałaby się pani, iż w mieście działa potężna banda scallawagów, republikanów i carpetbaggerów, która na wszystkim położyła łapę. Potrafią doprowadzić człowieka do takiej wściekłości, że pęka jak balon. A poza tym Murzyni spychają białych ludzi z chodników i…
– Ale co to ma wspólnego z naszymi podatkami?
– Właśnie do tego zmierzam, pani Scarlett. Z jakiejś przyczyny te łajdaki nałożyły na Tarę takie podatki, że ktoś mógłby pomyśleć, że produkuje się tutaj tysiące bel bawełny. Kiedy o tym usłyszałem, zrobiłem sobie rundkę po barach, zbierając plotki, i dowiedziałem się, że ktoś pragnie kupić Tarę za marne grosze na zorganizowanej przez władze licytacji, o ile nie zapłaci pani dodatkowego podatku. A wszyscy dobrze wiedzą, że go pani nie zapłaci. Nie wiem jednak, kto ostrzy sobie zęby na tę plantację. Tego nie udało mi się dowiedzieć. Ale myślę, że ten parszywy facet, Hilton, ten, co ożenił się z panną Cathleen, wie, ponieważ śmiał się ironicznie, gdy próbowałem to z niego wyciągnąć.
Will usiadł na sofie i począł rozcierać sobie kikut nogi. Bolał go zawsze przy zimnej pogodzie, zaś drewniana proteza nie była porządnie dopasowana. Scarlett popatrzyła nań z przerażeniem. Jego maniery były dość osobliwe, skoro właśnie w tej chwili obwieszczał wyrok śmierci na Tarę. Sprzedana na zorganizowanej przez władze licytacji? Dokąd oni wszyscy pójdą? Tara w obcych rękach! Nie, to nie do pomyślenia!
Tak zajmowało ją powiększenie produkcji Tary, że niewiele zwracała uwagi na to, co dzieje się w otaczającym świecie. Teraz, kiedy Will i Ashley załatwiali wszystkie sprawy w Jonesboro i Fayetteville, rzadko opuszczała plantację. I tak jak niegdyś zamykała uszy, gdy ojciec mówił o wojnie, nim wybuchła, tak teraz niewielką wagę przykładała do dyskusji, jakie Ashley i Will toczyli przy stole po kolacji na temat początków rekonstrukcji kraju.
Oczywiście wiedziała o scallawagach – południowcach, którzy dla osobistych korzyści stali się republikanami, a także o carpetbaggerach, Jankesach, którzy jak sępy przybyli na Południe po kapitulacji z całym dobytkiem mieszczącym się w płóciennej torbie podróżnej. Miała też już kilka nieprzyjemnych doświadczeń z Biurem Wyzwoleńców. Słyszała, że niektórzy wolni Murzyni stali się niezwykle bezczelni. Nie mogła w to uwierzyć, bowiem nigdy w życiu nie widziała bezczelnego Murzyna.
Istniało jednak wiele spraw, które Ashley i Will trzymali przed nią w tajemnicy. Po koszmarze wojny nastąpił gorszy jeszcze koszmar rekonstrukcji, ale obaj mężczyźni uzgodnili, że w domu nie będą wspominać o bardziej niepokojących szczegółach. Zresztą Scarlett rzadko przysłuchiwała się ich rozmowom, a jeśli nawet, to i tak to, co mówili, wpadało jej jednym uchem i wypadało drugim.
Słyszała, jak Ashley mówił, że Południe traktuje się jak podbitą prowincję i że prowadzi się politykę odwetu na pokonanych. Nie wiedziała jednak, co te słowa znaczą. Polityka to męskie zajęcie. Słyszała, jak Will mówił, że Północ nie ma zamiaru pozwolić Południu, by ponownie stanęło na nogi. No cóż – pomyślała wtedy – mężczyźni zawsze muszą zamartwiać się jakimiś głupstwami. Jankesi nie dali jej rady i póki zajmuje się swą plantacją, nie zdołają jej pokonać. Należało tylko pracować i nie martwić się jankeskim rządem. Przecież wojna się skończyła.
Scarlett nie uświadamiała sobie, że zmieniły się reguły gry i że uczciwa praca nie zasługuje już na nagrodę. W Georgii obowiązywało prawo wojenne. Jankeskie garnizony porozmieszczano w całym stanie, a Biuro Wyzwoleńców sprawowało całkowitą kontrolę nad wszystkim i ustanawiało dla siebie dogodne prawa. Powołane przez rząd federalny Biuro miało zajmować się bezczynnymi byłymi niewolnikami. Ściągało ich całymi tysiącami z plantacji do wsi i miast. Dawało im jeść wtedy, gdy nic nie robili, i zatruwało ich umysły niechęcią do byłych właścicieli. Dawny rządca Geralda, Jonas Wilkerson, był w zarządzie lokalnego biura, funkcję jego zastępcy pełnił zaś mąż Cathleen Calvert, Hilton. Obaj podstępnie rozpowszechniali pogłoski, że południowcy i demokraci tylko czekają na okazję, by z powrotem uczynić z Murzynów niewolników, i jedyną nadzieją czarnych na uniknięcie tego losu jest ochrona udzielana im przez Biuro i partię republikańską.
Wilkerson i Hilton posuwali się jeszcze dalej, przekonując Murzynów, że są oni równie dobrzy jak biali i we wszystkim im równi, mówili, że wkrótce dozwolone będą małżeństwa między białymi i czarnymi, a w niedługim też czasie majątki ich byłych właścicieli zostaną podzielone i każdy Murzyn dostanie na własność czterdzieści akrów ziemi i muła. Podsycali oburzenie czarnych bajkami o popełnianych przez białych okrucieństwach. W okręgu od dawna słynącym z serdecznych stosunków między niewolnikami i ich właścicielami poczęła rosnąć nienawiść i podejrzliwość.
Biuro popierali żołnierze. Wojsko wydawało wiele sprzecznych postanowień określających postępowanie wobec zwyciężonych. Łatwo było zostać aresztowanym, choćby za sprzeciwienie się urzędnikom Biura. Wojskowe zarządzenia dotyczyły szkół, przepisów sanitarnych, a nawet tego, jaki rodzaj guzików wolno komuś nosić przy garniturze i jak sprzedawać różne artykuły. Wilkerson i Hilton mieli prawo ingerować w każdą transakcję handlową dokonywaną przez Scarlett i narzucić swe własne ceny na wszystko, co sprzedawała lub chciała wymienić na coś innego.
Na szczęście Scarlett niewiele miała do czynienia z owymi ludźmi, Will bowiem przekonał ją, by oddała handel w jego ręce, a sama zajęła się plantacją. Nic nie mówiąc Scarlett, z właściwym dla siebie spokojem pokonywał nieraz poważne trudności i jeśli musiał, całkiem nieźle dawał sobie radę z carpetbaggerami i Jankesami. Ale teraz problem go przerósł. Ustanowienie dodatkowych podatków i niebezpieczeństwo utraty Tary należały do spraw, o których Scarlett musiała się dowiedzieć – i to natychmiast.
Popatrzyła na niego błyszczącymi oczyma.
– Och, przeklęci Jankesi! – zawołała. – Czyż nie dosyć, że zwyciężyli i zrobili z nas nędzarzy? Czy muszą jeszcze nasyłać na nas łajdaków?
Wojna się skończyła, podpisano pokój, ale Jankesi wciąż mogli ją obrabować, sprawić, że będzie głodowała, wyrzucić ją z jej domu. Jakaż była głupia, łudząc się przez te ciężkie miesiące, że jeśli tylko przetrwa do wiosny, wszystko będzie dobrze. Potworna wieść przywieziona przez Willa stała się kroplą przepełniającą czarę goryczy po roku ciężkiej pracy i utraconych nadziei.
– Och Will, a ja myślałam, że wszystkie nasze problemy skończą się, gdy tylko minie wojna!
– Nie. – Will uniósł swą szeroką, chłopską twarz i obrzucił ją poważnym spojrzeniem. – Nasze kłopoty dopiero się zaczynają.
– Jak duży jest ten dodatkowy podatek?
– Trzysta dolarów.
Przez chwilę stała jak oniemiała. Trzysta dolarów! Równie dobrze mogłoby to być trzy miliony dolarów.
– Ależ… – wymamrotała – ależ… ależ… w takim razie musimy jakoś zdobyć te trzy setki…
– Równie dobrze mogłaby pani marzyć o gwiazdce z nieba.
– Och, Will! Oni nie mogą sprzedać Tary. Ależ…
W jego łagodnych, jasnych oczach było teraz pełno goryczy i nienawiści.
– Nie mogą? Ależ mogą i zrobią to z prawdziwą radością. Pani Scarlett, kraj diabli biorą, proszę wybaczyć to określenie. Ci carpetbaggerzy i scallawagowie mają prawa wyborcze, a większość z nas, demokratów, nie. Nie mogą brać udziału w wyborach stanowych ci demokraci, którym w 1865 roku wpisano do rejestru podatków sumę większą niż dwa tysiące dolarów. To wyłącza z głosowania takich ludzi jak pani ojciec, pan Tarleton, panowie McRae czy młodzi Fontaine’owie. Nie może głosować nikt, kto miał stopień pułkownika i brał udział w wojnie, a założę się, że ten stan miał więcej pułkowników niż jakikolwiek inny w Konfederacji. Nie wolno też głosować tym, którzy pełnili jakikolwiek urząd w konfederackim rządzie, a to wyklucza nawet wszystkich notariuszy i sędziów. Lasy są pełne takich ludzi. Niewątpliwie sposób, w jaki Jankesi ułożyli tekst przysięgi amnestyjnej, całkowicie zakazuje głosowania każdemu, kto był kimkolwiek przed wojną. Nie mogą tego czynić ani ludzie zdolni, ani wykształceni, ani bogaci. Ha! Ja mógłbym głosować, gdybym złożył tę przysięgę. W sześćdziesiątym piątym roku nie miałem żadnych pieniędzy i z całą pewnością nie nadano mi stopnia pułkownika, nie byłem też nikim znaczącym. Ale ja nie złożę tego ślubowania. Ani mi to w głowie! Gdyby Jankesi postępowali sprawiedliwie, mógłbym złożyć im przysięgę lojalności, ale nie w takiej sytuacji. Mogli przyłączyć mnie do Unii, ale nie przerobią mnie na swego obywatela. Nie złożę im tego ślubowania, nawet gdybym już nigdy nie miał odzyskać prawa wyborczego. Za to szumowiny w rodzaju Hiltona mają prawo głosu. I takie łajdaki jak Jonas Wilkerson. Będą też głosować ubodzy biali, tacy jak Slattery’owie, a także całkiem nieliczący się ludzie w rodzaju MacIntoshów. To od nich właśnie zależeć będą decyzje we wszystkich sprawach. I jeśli zażyczą sobie dodatkowych podatków choćby i tuzin razy, mogą to zrobić. Tak samo jak Murzyn może zabić białego i nie zostać za to powieszony lub… – umilkł zakłopotany i oboje pomyśleli o tym, co stało się z samotną, białą kobietą na położonej w odludnym miejscu farmie nieopodal Lovejoy. – Ci Murzyni mogą zrobić nam wszystko, a Biuro Wyzwoleńców i żołnierze poprą ich zbrojnie. My zaś, bez prawa głosu, nie będziemy mogli nic wskórać.
– Prawo głosu! – wykrzyknęła. – Co to ma do rzeczy? Mówimy o podatkach… Will, wszyscy wiedzą, jak dobrą plantacją jest Tara. Jeśli będziemy musieli, weźmiemy pożyczkę na hipotekę. To wystarczy na opłacenie podatków.
– Pani Scarlett, co też pani mówi. A któż ma pieniądze, by pożyczyć je pod zastaw posiadłości? Kto, poza carpetbaggerami, którzy próbują zabrać pani Tarę? Wszyscy mają ziemię. I wszyscy są biedni. Nie może pani zastawić ziemi.
– Mam diamentowe kolczyki, które zabrałam Jankesowi. Mogę je sprzedać.
– A kto tu ma pieniądze na kolczyki? Ludzie nie mają pieniędzy na boczek, a cóż dopiero na błyskotki. Jeśli pani ma dziesięć dolarów w złocie, to i tak jest to więcej, niż posiadają inni ludzie w okolicy.
Znowu zapadło milczenie. Scarlett czuła się tak, jakby waliła głową w mur. Tak wiele było tych murów przez ostatni rok.
– Co zrobimy, pani Scarlett?
– Nie wiem – odparła, uświadamiając sobie, że wszystko jej obojętnieje. Okazało się, że o ten jeden mur jest za dużo. Nagle poczuła ogromne zmęczenie. Czemu miałaby pracować tak ciężko, walczyć, zamęczać się? – Nie wiem – powtórzyła. – Ale niech tatuś się o tym nie dowie. To by go bardzo zmartwiło.
– Nie powiem mu.
– Czy mówiłeś już komuś o tym?
– Nie, przyszedłem z tym prosto do pani.
Tak – pomyślała. – Wszyscy zawsze przychodzą prosto do mnie ze złymi wiadomościami. Czuła się tym już zmęczona.
– Gdzie jest pan Wilkes? Może on coś wymyśli.
Obrócił ku niej swe łagodne spojrzenie i Scarlett uświadomiła sobie, podobnie jak tego pierwszego dnia po powrocie Ashleya do domu, że Will wie wszystko.
– Jest w sadzie. Rąbie drewno. Słyszałem siekierę, gdy odprowadzałem konia. On też nie ma pieniędzy.
– Ale jeśli chcę z nim o tym porozmawiać, to chyba mogę, prawda? – odburknęła i wstała z miejsca, rozkopując derkę, którą miała owinięte nogi. Will nie powiedział na to ani słowa i dalej rozcierał dłonie, trzymając je w pobliżu ognia.
– Lepiej niech pani weźmie szal. Na dworze zrobiło się zimno.
Wyszła jednak bez szala, znajdował się on bowiem na górze, a czuła zbyt gwałtowną potrzebę zobaczenia Ashleya i podzielenia się z nim swymi problemami.
Żeby tak zastać go samego w ogrodzie! Od powrotu Ashleya nie zamieniła z nim słowa na osobności. Zawsze otaczała go rodzina. Melania nie odstępowała go na krok, ciągle dotykając rękawa męża, by upewnić się, że naprawdę jest tutaj. Obudziło to w Scarlett zazdrosną niechęć, którą stłumiła w ciągu tych miesięcy, kiedy sądziła, iż Ashley nie żyje. Tym razem nikt nie powstrzyma jej od porozmawiania z nim sam na sam.
*
Szła przez sad pod nagimi gałęziami. Od wilgotnej trawy miała już mokre nogi. Słyszała odgłosy siekiery. To Ashley rąbał na sztachety przywleczone z bagien bale. Odbudowa ogrodzeń tak dokładnie spalonych przez Jankesów okazała się zadaniem trudnym i pracochłonnym. Wszystko tu jest ciężką, niekończącą się pracą – pomyślała zniechęcona. Czuła się zmęczona, ogłupiała i wyczerpana. Gdyby Ashley ożenił się z nią, a nie z Melanią! Jakże dobrze byłoby pójść do niego, przytulić się i z płaczem złożyć cały ów ciężar na jego barkach, by uczynił to, co uważa za stosowne!
Obeszła gąszcz drzew granatu, których nagie gałęzie drżały na zimnym wietrze, i ujrzała go pochylonego nad robotą, ocierającego czoło wierzchem dłoni. Ashley miał na sobie strzępy tabaczkowych spodni i jedną z koszul Geralda, tę, którą w lepszych czasach ojciec wkładał jedynie udając się do sądu lub na barbecue – plisowaną koszulę, stanowczo zbyt kusą na Ashleya. Marynarkę powiesił na gałęzi drzewa, gdyż rozgrzał się przy pracy. Gdy podeszła, odpoczywał, stojąc.
Na widok Ashleya ubranego w łachmany, z siekierą w ręku, jej serce zalała fala miłości i oburzenia na los. Nie mogła znieść widoku subtelnego, wytwornego Ashleya odzianego w szmaty i pracującego fizycznie. Jego rąk nie stworzono do pracy, zaś jego ciało winno być przyoblekane jedynie w popelinę i najwykwintniejsze płótno. Bóg przeznaczył go do życia w wielkim domu, gdzie mógłby rozmawiać z miłymi ludźmi, grać na fortepianie i pisać rzeczy, które pięknie brzmią i są zupełnie pozbawione sensu.
Potrafiła znieść widok własnego dziecka w fartuchu uszytym z worków i dziewcząt w starych, spranych sukniach z pasiastej bawełny. Potrafiła pogodzić się z tym, że Will pracował ciężej niż kiedyś jakikolwiek robotnik na plantacji, ale nie umiała spokojnie patrzeć na to, że robi to Ashley. Wydawał się jej człowiekiem zbyt wytwornym do takich rzeczy. I był jej zbyt drogi. Wolałaby raczej własnoręcznie rąbać drewno, niż cierpieć, patrząc, jak on to robi.
– Podobno Abe Lincoln zaczynał od ciosania sztachet – powiedział, gdy do niego podeszła. – Pomyśl tylko, jak wielka kariera mnie czeka!
Zmarszczyła brwi. Zawsze mówił tak beztrosko o ciężkich warunkach życia. Ale miała z nim do omówienia sprawę śmiertelnie poważną i te jego uwagi wręcz ją irytowały.
Szybko przekazała mu przywiezioną przez Willa nowinę. Gdy skończyła mówić, poczuła ulgę. Z pewnością będzie umiał jakoś jej pomóc. Ashley nic nie powiedział, tylko widząc, że Scarlett drży, zdjął z gałęzi marynarkę i okrył nią jej ramiona.
– No i co? – powiedziała w końcu. – Czy nie przyszło ci do głowy, że musimy jakoś zdobyć te pieniądze?
– Tak – odparł. – Ale skąd je wziąć?
– O to właśnie pytam ciebie – odparła ze złością. Uczucie ulgi zniknęło. Nawet jeśli nie mógł jej pomóc, czemu nie powiedział czegoś pocieszającego, choćby tylko: „O, tak mi przykro”.
Uśmiechnął się.
– Przez wszystkie te miesiące, odkąd przybyłem do domu, słyszałem tylko o jednym człowieku, który ma teraz pieniądze. Jest nim Rett Butler – oświadczył.
Ciotka Pittypat napisała Melanii tydzień wcześniej, że Rett jest z powrotem w Atlancie, ma powóz i dwa piękne konie, w kieszeni zaś pełno zielonych dolarów. Sugerowała, że nie wszedł w ich posiadanie uczciwą drogą. Ciotka miała teorię, podzielaną przez większość ludzi w Atlancie, że Rettowi udało się uciec z mitycznymi milionami konfederackiego skarbu.
– Nie mówmy o nim – ucięła krótko Scarlett. – To drań, jakiego świat nie widział. Co stanie się z nami teraz?
Ashley odłożył siekierę i popatrzył w dal. Jego oczy zdawały się wędrować ku jakiejś odległej krainie, do której ona nie mogła udać się za nim.
– Zastanawiam się – powiedział. – Zastanawiam się nie tylko nad tym, co stanie się z nami w Tarze, ale co stanie się ze wszystkimi ludźmi na Południu.
Poczuła się tak, jakby gwałtownie uderzono ją w twarz. Do diabła ze wszystkimi ludźmi na Południu! Co będzie z nami? – pomyślała, milczała jednak, gdyż uczucie zmęczenia owładnęło nią znowu, i to bardziej niż kiedykolwiek. Zawiodła się na Ashleyu.
– Dzieje się tak zawsze, ilekroć upada cywilizacja. Zwyciężają ludzie odważni i mądrzy, a inni przegrywają. To nawet interesujące na własne oczy oglądać „Götterdämmerung”.
– Co?
– Zmierzch bogów. Na nieszczęście my, południowcy, myśleliśmy, że jesteśmy bogami.
– Na litość boską, Ashleyu! Nie mów głupstw, kiedy grozi nam katastrofa!
Wreszcie oderwał się od myśli, w których był zatopiony, ujął z czułością jej dłonie, przypatrując się widniejącym na nich odciskom.
– To najpiękniejsze ręce, jakie znam – oświadczył, całując jej dłonie. – Są piękne, bo są silne, każdy zaś odcisk jest jak medal. Każde zgrubienie świadczy o dzielności i braku egoizmu. Pokaleczyłaś sobie ręce dla nas wszystkich, dla twego ojca, dla sióstr, Melanii, dziecka, Murzynów i dla mnie. Moja droga, wiem, co myślisz. Myślisz: „Oto stoi przede mną niepraktyczny głupiec, opowiadający nonsensy o zmarłych bogach, podczas gdy żywi ludzie są w niebezpieczeństwie”. Nieprawdaż?
Skinęła głową, chcąc, by trzymał tak jej ręce przez całą wieczność. Puścił je jednak.
– Przyszłaś do mnie, mając nadzieję, że zdołam ci pomóc. Niestety, nie mogę.
Popatrzył na siekierę i stertę bali, a z jego oczu wyjrzała gorycz.
– Mojego domu już nie ma i nie sądzę, bym miał kiedykolwiek te pieniądze, których posiadanie uważałem za całkowicie oczywiste. Nie pasuję do świata, bo świat, do którego należałem, przeminął. Nie mogę ci pomóc, Scarlett. Mogę tylko nauczyć się, jak być farmerem, i to kiepskim farmerem. To jednak nie pomoże ci zachować Tary. Nie myśl, że nie uświadamiam sobie goryczy naszej sytuacji. Żyję tutaj na twojej łasce… tak, Scarlett, na twojej łasce. Nigdy nie potrafię odpłacić ci się za to, co z dobrego serca zrobiłaś dla mnie i dla moich bliskich. Każdego dnia uświadamiam to sobie coraz wyraźniej. I każdego dnia coraz jaśniej widzę, jak źle radzę sobie z pokonywaniem trudności, które na nas spadły. Co dzień to moje przeklęte odwracanie się od rzeczywistości sprawia, iż coraz trudniej jest mi stawić czoło nowemu porządkowi. Czy rozumiesz, co mam na myśli?
Skinęła głową. Miała niezbyt jasne pojęcie o tym, o co mu chodzi, ale słuchała go z zapartym tchem. Po raz pierwszy Ashley mówił jej o rzeczach, o których myślał, gdy zdawał się tak od niej odległy. Podniecało ją to tak, jakby dokonywała jakiegoś odkrycia.
– Ta niechęć do patrzenia na nagą rzeczywistość jest moim przekleństwem. Aż do wojny życie nie wydawało mi się bardziej realne niż cień na zasłonie. I wolałem taki właśnie stan rzeczy. Nie lubiłem, gdy zarysy przedmiotów stawały się zbyt wyraźne. Lubiłem, gdy były nieco zamazane i zamglone.
Umilkł, uśmiechając się nieznacznie. Wzdrygnął się, bo chłodny wiatr przenikał przez jego cienką koszulę.
– Mówiąc innymi słowy, jestem tchórzem.
To, co mówił o ukazujących się cieniach i zamglonych kształtach, niewiele dla niej znaczyło, ale ostatnie słowa wypowiedział w języku, który potrafiła zrozumieć. Wiedziała, że to nieprawda. Nie było w nim ani odrobiny tchórzostwa. Sam jego wygląd świadczył o pokoleniach dzielnych przodków, a wojenne zasługi Ashleya Scarlett znała na pamięć.
– Wcale tak nie jest! Czy tchórz rzuciłby się na działo pod Gettysburgiem, na czele oddziału? Czyż generał pofatygowałby się osobiście powiadomić Melanię o losach tchórza? I…
– To nie jest odwaga – oświadczył znużonym tonem. – Walka jest jak szampan. Uderza tchórzom do głowy równie szybko jak bohaterom. Każdy głupiec potrafi być dzielny na polu bitwy, kiedy ma do wyboru: albo wykazać się odwagą, albo zginąć. Mówię o czymś innym. Mój rodzaj tchórzostwa jest nieskończenie gorszy, niż gdybym uciekł, usłyszawszy pierwszy wystrzał z działa.
Wypowiadał słowa wolno, z trudem, jakby sam przypatrując się sobie ze ściśniętym sercem. Gdyby jakikolwiek inny mężczyzna mówił w ten sposób, Scarlett uznałaby to za fałszywą skromność i domaganie się pochwał. Ale Ashley zdawał się naprawdę myśleć to, co mówił. Zimowy wiatr przenikał jej ciało, zadrżała więc znowu, choć dreszcz ten miał swe źródło bardziej w jego przerażających słowach, które zapadały jej w serce.
– Ashleyu, o co się właściwie martwisz?
– O rzeczy, których nie umiem nazwać. Takie, które brzmią bardzo głupio, gdy ubierze się je w słowa. Większość rzeczy w życiu stała się zbyt realna. Trzeba teraz wchodzić w osobisty kontakt z najprostszymi sprawami życiowymi. Nie chodzi mi nawet o rąbanie drewna w tym błocie. Mam na myśli raczej to, co mnie do tego zmusza. Myślę bardzo często o utraconym pięknie dawnego życia, które tak kochałem. Przed wojną, Scarlett, życie było piękne. Miało swój urok. Było doskonałe i harmonijne, jak w dziełach sztuki greckiej. Być może nie dla wszystkich tak to wyglądało. Teraz to wiem. Ale dla mnie życie w Dwunastu Dębach było naprawdę piękne. Należałem do niego. Byłem jego częścią. Teraz wszystko przeminęło, a ja nie mogę odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Tym właśnie się martwię. Wiem, że w dawnych czasach realne życie było tylko cieniem, któremu się przyglądałem. Unikałem wszystkiego, co było bardziej namacalne, ludzi i sytuacji, które uważałem za zbyt prawdziwe, zbyt żywiołowe. Nie lubiłem, gdy wdzierały się w moje życie. Ciebie także próbowałem unikać, Scarlett. Zdawałaś mi się zbyt pełna życia, a ja do tego stopnia byłem tchórzem, że wolałem cienie i sny.
– Ale… ale… Mela?
– Melania jest najmilszym ze snów i częścią moich marzeń. Gdyby nie wojna, spędziłbym całe życie w Dwunastu Dębach, z zadowoleniem patrząc na mijający czas. Ale kiedy wybuchła wojna, życie w całej swej realności zaatakowało mnie. Gdy po raz pierwszy znalazłem się na polu walki, pod Bull Run, widziałem przyjaciół z lat chłopięcych rozrywanych na kawałki. Słyszałem jęki umierających koni i poznałem straszne, przyprawiające o mdłości uczucie, jakiego doznaje się na widok ludzi wyrzucanych w górę i tryskających krwią, gdy się do nich strzela. Ale nie to było najgorszą rzeczą na wojnie. Najgorsi byli ludzie, wśród których musiałem żyć. Przez całe życie uciekałem od ludzi. Miałem tylko kilku starannie wybranych przyjaciół. A na wojnie przekonałem się, że stworzyłem sobie swój własny świat, że umieściłem w nim wyśnione przez siebie istoty. Przekonałem się, że istnieją realni ludzie, ale nie zdołałem dowiedzieć się, jak wśród nich żyć. I obawiam się, że nigdy tej wiedzy nie posiądę. Wiem, że aby utrzymać żonę i dziecko, będę musiał odnaleźć swoją drogę w tym świecie, z którym nie mam nic wspólnego. Ty, Scarlett, bierzesz życie za rogi i kierujesz nim zgodnie ze swoją wolą. Ale gdzie jest w tym świecie moje miejsce? Wierz mi, że się boję.
Scarlett próbowała w jego słowach znaleźć jakiś sens, ale to, co mówił, umykało jej jak dziki ptak. Coś gnało go, poganiało okrutnie, jakby batem, ona jednak nie rozumiała, co to takiego.
– Nie wiem, Scarlett, w jakim momencie uświadomiłem sobie tak jasno, że mój teatr cieni przestał istnieć. Może stało się to w pierwszych minutach bitwy pod Bull Run, kiedy zobaczyłem pierwszego martwego człowieka. Wiedziałem, że nie mogę już dłużej być widzem. Nagle znalazłem się na scenie. Stałem się aktorem, grającym, wykonującym daremne gesty. Mój mały, wewnętrzny świat przeminął, zaatakowany przez ludzi, których myśli były inne od moich, a czyny tak mi obce jak działanie Hotentotów. Wtargnęli do mego świata w zabłoconych buciorach i nie mam gdzie się schronić. Będąc w obozie myślałem: „Kiedy wojna się skończy, wrócę do dawnego życia, do dawnych snów. Znowu będę widzem w teatrze cieni”. Ale nic już nie wróci, Scarlett. A to, czemu wszyscy będziemy musieli stawić czoło, jest gorsze od wojny i niewoli. A dla mnie także gorsze od śmierci… Rozumiesz więc, że ponoszę karę za to, że się boję.
– Ależ Ashleyu – zaczęła oszołomiona. – Jeśli obawiasz się, że będziemy głodować, to… to… Och, Ashleyu, poradzimy sobie jakoś! Wiem, że damy sobie radę!
Przez chwilę spoglądał na nią rozszerzonymi, przejrzyście szarymi oczyma. Malował się w nich podziw. A potem nagle odwrócił od niej wzrok. Serce zamarło w Scarlett, gdyż uświadomiła sobie, że wcale nie myślał o głodzie. Jak zawsze mówili różnymi językami. Kochała go jednak i wtedy, gdy oddalał się od niej i zamykał w sobie. Było tak, jakby słońce skryło się za horyzontem, pozostawiając ją w chłodnej rosie zmierzchu. Chciała wziąć go w ramiona i przycisnąć do siebie. Pragnęła, by uświadomił sobie, że ona także jest istotą z krwi i ciała, nie zaś czymś, o czym czytał lub śnił. Gdyby tylko mogła połączyć się z nim, za czym tak tęskniła od tego tak odległego dnia, kiedy powróciwszy z Europy, stał na schodach Tary i uśmiechał się do niej.
– Głód to nic przyjemnego – powiedział. – Wiem, bo przez to przeszedłem. Ale nie tego się obawiam. Boję się stanąć twarzą w twarz z życiem pozbawionym autentycznego piękna, jakie posiadał nasz świat, który przeminął.
Scarlett pomyślała z rozpaczą, że Melania wiedziałaby, co Ashley ma na myśli. Mela i on zawsze mówili takie głupstwa o poezji, książkach, snach, promieniach księżyca i gwiezdnym pyle. On nie bał się tego, co ona: skurczów pustego żołądka, podmuchów zimowego wiatru ani eksmisji z Tary. Drżał za to z lęku, jakiego ona nigdy nie zaznała ani nie potrafiła sobie wyobrazić. Na Boga, czegóż można było bać się w tych ruinach świata prócz głodu, zimna i utraty domu?
Pomyślała, że może gdyby słuchała go uważniej, wiedziałaby, co odpowiedzieć.
– Och – westchnęła z rozczarowaniem, jak dziecko, które otwiera pięknie zapakowaną paczkę i widzi, że jest pusta. Usłyszawszy ten ton, Ashley uśmiechnął się ze skruchą.
– Wybacz mi, Scarlett, że to powiedziałem. Nie możesz mnie zrozumieć, bo ty nie znasz uczucia strachu. Masz serce lwa i jesteś całkowicie pozbawiona wyobraźni, a ja zazdroszczę ci obu tych rzeczy. Nigdy nie boisz się stawić czoła rzeczywistości i nigdy tak jak ja nie pragniesz od niej uciec.
– Uciec!
To jedno słowo dobrze zrozumiała. Ashley, podobnie jak ona, czuł się zmęczony walką i pragnął uciec. Zaczęła szybciej oddychać.
– Och, Ashleyu! – wykrzyknęła. – Mylisz się. Ja także chcę uciec. Jestem tak bardzo tym wszystkim zmęczona.
Jego brwi uniosły się z niedowierzaniem, ona zaś gorączkowo położyła rękę na jego ramieniu.
– Posłuchaj mnie – zaczęła, szybko wyrzucając z siebie słowa. – Naprawdę jestem zmęczona tym wszystkim. Śmiertelnie zmęczona i nie zniosę tego ani chwili dłużej. Walczyłam o jedzenie i o pieniądze. Pieliłam, gracowałam, zbierałam bawełnę i nawet orałam. Ale teraz nie zniosę tego ani minuty dłużej. Południe jest martwe! Martwe! Dostali je w swoje łapy Jankesi, wolni Murzyni i carpetbaggerzy. Nic tu dla nas nie zostało. Ashleyu, ucieknijmy!
Popatrzył na nią ostro, pochylając głowę.
– Tak, ucieknijmy… zostawmy ich wszystkich! Jestem zmęczona pracą dla tych ludzi. Ktoś się nimi zajmie. Zawsze znajdzie się ktoś, kto zatroszczy się o ludzi, którzy nie potrafią zadbać o siebie. Och, Ashleyu, ucieknijmy. Ty i ja. Moglibyśmy pojechać do Meksyku. Armii meksykańskiej potrzebni są oficerowie. Bylibyśmy tam tacy szczęśliwi. Pracowałabym dla ciebie, Ashleyu. Zrobiłabym dla ciebie wszystko. Wiem, że nie kochasz Melanii…
Ashley zaczął coś mówić ze zbolałym wyrazem twarzy, ale Scarlett zagłuszyła go potokiem własnych słów.
– Tamtego dnia powiedziałeś mi, że kochasz mnie bardziej niż ją. Och, dobrze pamiętam ten dzień! I wiem, że się nie zmieniłeś! A przed chwilą powiedziałeś, że ona jest niczym więcej jak tylko snem. Och, Ashleyu, jedźmy stąd! Uczynię cię szczęśliwym. A poza tym – dodała jadowicie – doktor Fontaine powiedział, że ona nie może mieć już więcej dzieci, a ja mogłabym dać ci…
Chwycił ją za ramiona tak mocno, że aż ją to zabolało. Zamilkła, nie mogąc złapać tchu.
– Mieliśmy zapomnieć o tym dniu w Dwunastu Dębach.
– Czy myślałeś, że mogę o nim kiedykolwiek zapomnieć? Czy ty o nim zapomniałeś? Czy możesz uczciwie powiedzieć, że mnie nie kochasz?
Westchnął głęboko.
– Owszem. Nie kocham cię – odpowiedział krótko.
– To kłamstwo.
– Nawet jeśli tak – odparł Ashley śmiertelnie spokojnym głosem – nie jest to rzecz, o której można by dyskutować.
– Ty uważasz…
– Czy sądzisz, że mógłbym odejść i porzucić Melanię i dziecko, nawet gdybym ich nienawidził? Że złamałbym Melanii serce? Zostawiłbym ich na łasce przyjaciół? Scarlett, czyś ty oszalała? Czy nie ma w tobie ani odrobiny lojalności? Nie możesz porzucić swego ojca i dziewcząt. Jesteś za nich odpowiedzialna, tak jak na mnie spoczywa odpowiedzialność za Melanię i Beau. Nie ma znaczenia, czy jesteś zmęczona, czy nie. Oni są tutaj i musisz się o nich troszczyć.
– Och, ja potrafiłabym ich zostawić. Robi mi się niedobrze na myśl o nich. Jestem nimi zmęczona.
Pochylił się ku niej i przez moment jej serce ścisnęło się na myśl, że chce wziąć ją w ramiona. Zamiast tego poklepał ją po plecach, mówiąc do niej tak, jakby pocieszał dziecko.
– Wiem, że czujesz się chora i zmęczona. To dlatego mówisz w ten sposób. Dźwigasz ciężar, którego starczyłoby na trzech mężczyzn. Ale ja chcę ci pomóc… Nie zawsze będę tak niezdarny…
– Jest tylko jeden sposób, w jaki możesz mi pomóc – odparła tępo. – Zabrać mnie daleko stąd, żebyśmy mogli zacząć wszystko od nowa i żyć szczęśliwie. Nic nas tutaj nie trzyma.
– Nic – potwierdził spokojnie. – Nic poza honorem.
Popatrzyła na niego z zakłopotaniem i tęsknotą i po raz pierwszy dostrzegła, że jego rzęsy mają głęboki złoty kolor dojrzałej pszenicy. Zauważyła też, jak dumnie trzyma głowę. W całej jego postaci było wiele godności, chociaż okryty był groteskowymi szmatami. Jej wzrok, w którym malowało się nieme błaganie, napotkał jego oczy. Wyglądały jak górskie stawy pod szarym niebem.
Nie było wątpliwości, że potępia jej dzikie marzenie, jej szaleńcze pożądanie.
Uczucie przygnębienia i słabości ogarnęło jej serce, ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się. Ashley nigdy dotąd nie widział jej płaczącej. Nigdy nie sądził, że kobiety o tak silnym charakterze mogą płakać. Ogarnęła go fala czułości i skruchy. Podszedł do niej szybko i już po chwili trzymał ją w ramionach, głaszcząc pocieszająco i przytulając jej ciemną głowę do piersi.
– Moje kochanie! – wyszeptał. – Moje dzielne kochanie! Nie wolno ci płakać!
Gdy dotknął jej, poczuł, jak Scarlett zmienia się pod wpływem jego uścisku. Było coś szalonego, magicznego w jej szczupłym ciele i w gorącym blasku, jaki bił z jej oczu. Zima wokół nich nagle zniknęła. Znów wróciła wiosna, na wpół zapomniana, balsamiczna wiosna zielonych szelestów i pomruków, beztroski i nieróbstwa, radosnych dni, kiedy to pragnienia młodości rozlewały się ciepłem w jego żyłach. Gorzkie lata, jakie upłynęły od tamtej pory, odeszły w niepamięć. Zobaczył, że usta, które obróciły się ku niemu, są czerwone i drżące. Pocałował ją.
Scarlett szumiało w uszach, jakby trzymała przy nich morską muszlę. Poprzez ten dźwięk usłyszała pośpieszne bicie własnego serca. Jej ciało zdawało się wtapiać w jego. W jednej chwili przywarli mocno do siebie. Jego usta żarłocznie błądziły po jej wargach, jakby nigdy nie miały nasycić się tą pieszczotą.
Kiedy nagle puścił ją, poczuła, że nie potrafi utrzymać się na nogach, i musiała wesprzeć się o ogrodzenie. Podniosła ku niemu lśniące miłością i triumfem oczy.
– Kochasz mnie! Naprawdę mnie kochasz! Powiedz to, powiedz!
Jego ręce wciąż spoczywały na jej ramionach. Czuła, że drżą i kochała to drżenie. Przechyliła się ku niemu gwałtownie, ale odsunął ją od siebie, patrząc wzrokiem, w którym nie było już chłodnej obojętności, oczyma rozdartymi walką i rozpaczą.
– Nie – powiedział. – Nie. Jeśli to zrobię, wezmę cię tu, natychmiast.
Uśmiechnęła się jasnym, gorącym uśmiechem. Zapomniała o czasie, miejscu i w ogóle o wszystkim poza jego ustami na swych wargach.
Nagle potrząsnął nią raz i drugi, aż czarne włosy rozsypały się jej na ramiona.
Potrząsał nią tak, jakby był na nią szaleńczo wściekły. Na nią i na siebie samego.
– Nie zrobimy tego! – oświadczył. – Nie możemy tego zrobić!
Włosy opadły jej na twarz i nic nie widziała, zaś gwałtowność Ashleya oszołomiła ją zupełnie. Wyrwała mu się i popatrzyła nań ostro. Na jego czoło wystąpiły małe kropelki potu, pięści miał kurczowo zaciśnięte, jakby z bólu. Patrzył prosto na nią, przeszywając ją szarymi oczyma.
– To wszystko moja wina. Nigdy już więcej nic takiego się nie powtórzy. Zabiorę Melanię i dziecko i odejdę.
– Odejdziesz?! – wykrzyknęła z rozpaczą. – Och, nie!
– Tak, na Boga! Czy sądzisz, że zostanę tutaj po tym, co się stało? Przecież to mogłoby zdarzyć się znowu…
– Ależ nie możesz odejść! Czemu miałbyś to robić? Kochasz mnie…
– Chcesz, żebym ci to powiedział? Dobrze, powiem. Kocham cię.
Pochylił się ku niej z nieoczekiwaną gwałtownością, która sprawiła, że Scarlett przywarła plecami do ogrodzenia.
– Kocham ciebie, twą odwagę i upór, twój zapał i absolutną bezwzględność. Jak bardzo cię kocham? Tak bardzo, że jeszcze przed chwilą mogłem zapomnieć o gościnności domu, który dał schronienie mnie i mojej rodzinie, zapomnieć o najlepszej żonie, jaką kiedykolwiek przeznaczono mężczyźnie, i wziąć cię tutaj w błocie, jak…
Scarlett walczyła z chaosem myśli. W sercu czuła chłodny ból, jakby zamroziła je tafla lodu.
– Jeśli tak to czujesz… i nie wziąłeś mnie… to znaczy, że mnie nie kochasz – powiedziała nienawistnie.
– Nigdy nie zdołasz mnie zrozumieć.
Oboje zamilkli, spoglądając na siebie. Nagle Scarlett zadrżała i jakby wracając z długiej podróży dostrzegła, że jest zima i że pola są nagie i ostre od ściernisk. Poczuła, że jest jej bardzo zimno. Zauważyła także dawny, nieprzenikniony wyraz twarzy Ashleya, ten sam, który tak dobrze znała. Jakby jego twarz była skuta lodem bólu i potępienia.
Mogłaby odwrócić się i zostawić go tutaj, a sama poszukać schronienia w domu, czuła się jednak zbyt zmęczona, by się poruszyć. Mówienie także ją męczyło.
– Nic nie pozostało – stwierdziła w końcu. – Nic mi nie pozostało. Nic, co mogłabym kochać. Nic, o co mogłabym walczyć. Tracę i ciebie, i Tarę.
Patrzył na nią przez długą chwilę, a potem pochylił się i podniósł z ziemi małą grudkę czerwonej gliny.
– Jednak coś pozostało – powiedział, a na jego usta wrócił cień dawnego uśmiechu, jakby kpił teraz z niej i z siebie. – Coś, co kochasz bardziej niż mnie, choć możesz o tym nie wiedzieć. Wciąż masz Tarę.
Ujął jej bezwładną dłoń i włożył w nią wilgotną glinę, po czym zacisnął na niej jej palce. W ich dłoniach nie było już tego rozgorączkowania, co przed chwilą. Patrzyła przez moment na czerwoną ziemię, która nie miała teraz dla niej żadnego znaczenia. Zerknęła na niego i uświadomiła sobie jak przez mgłę, że jego spokoju nie zdołają zniweczyć ani jej, ani niczyje inne namiętne dłonie.
Choćby miało go to zabić, nigdy nie zostawi Melanii. Choćby pożądał Scarlett do końca swych dni, nigdy jej nie posiądzie i będzie trzymał się od niej z daleka. Gościnność, lojalność i honor znaczą dla niego więcej niż ona.
Glina ziębiła jej dłoń.
– Tak – powiedziała. – Wciąż ją mam.
Początkowo te słowa nic dla niej nie znaczyły i glina była tylko czerwoną grudką. Ale potem pojawiła się niechciana myśl o morzu czerwonej ziemi, otaczającej dom. Uświadomiła sobie, jak droga jest jej sercu i jak zażarcie walczyła, by ją utrzymać. Będzie musiała walczyć jeszcze bardziej, jeśli nadal chce mieć Tarę. Znowu popatrzyła na Ashleya, zastanawiając się, gdzie podziały się jej uczucia. Mogła myśleć, ale nic nie czuła. Ani w stosunku do Tary, ani do niego. Jakby zupełnie wystygły wszelkie jej emocje.
– Nie musisz wyjeżdżać – oświadczyła spokojnie. – Nie chcę, byście głodowali tylko dlatego, że ja się tobie narzucałam. To się nigdy więcej nie powtórzy.
Odwróciła się i ruszyła z powrotem do domu przez ściernisko, zawijając włosy w kok na karku. Ashley obserwował ją, gdy odchodziła, i dostrzegł, jak prostuje swe wąskie, szczupłe ramiona. Ten gest zapadł mu w serce bardziej niż wszystkie wypowiedziane przez nią słowa.