Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Przeminęło z wiatrem. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 marca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przeminęło z wiatrem. Tom 2 - ebook

Monumentalny klasyk, uważany przez wielu nie tylko za najlepszą historię miłosną, jaka kiedykolwiek powstała, ale także za największą sagę rodzinną osadzoną w czasach wojny secesyjnej.

Powieść Margaret Mitchell to brawurowo napisana historia o miłości i stracie, o podzielonym narodzie i ludziach odmienionych na zawsze. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana literatury obyczajowej i jednocześnie jedna z najsłynniejszych powieści wszech czasów.

Daj się porwać opowieści o pięknej i obdarzonej niezwykłym temperamentem Scarlett O'Harze oraz o pewnym siebie i przedsiębiorczym żołnierzu i awanturniku, Rhetcie Butlerze.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68068-24-5
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 31

Pew­nego zim­nego, stycz­nio­wego popo­łu­dnia w 1866 roku Scar­lett sie­działa w gabi­ne­cie, pisząc list do ciotki Pitty, w któ­rym wyja­śniała jej szcze­gó­łowo po raz dzie­siąty, czemu ani ona, ani Mela­nia czy Ash­ley nie mogą przy­je­chać do Atlanty, by z nią zamiesz­kać. Pisała nie­cier­pli­wie, wie­działa bowiem, że ciotka prze­czyta jedy­nie kilka począt­ko­wych lini­jek, a potem napi­sze do niej znowu, jęcząc: „Ale ja się boję miesz­kać sama!”.

Było jej zimno w ręce, prze­ry­wała więc co chwila, by je roze­trzeć i wsu­nąć stopy głę­biej w kawa­łek sta­rej derki, którą były owi­nięte. Zelówki jej pan­to­fli prak­tycz­nie już nie ist­niały. Zastą­pione zostały kawał­kami dywanu, który nie­wiele dawał cie­pła. Tego ranka Will zabrał konia do Jones­boro, by go pod­kuć. Scar­lett pomy­ślała ponuro, że wszystko istot­nie posta­wione jest na gło­wie, skoro konie mają co nosić na kopy­tach, a ludzie cho­dzą boso, jakby byli psami podwó­rzo­wymi.

Ujęła pióro, by zakoń­czyć list, ale odło­żyła je na bok, usły­szaw­szy, że Will pod­jeż­dża do drzwi kuchen­nych. Usły­szała stu­ka­nie jego drew­nia­nej nogi w holu. Pod drzwiami gabi­netu stu­ka­nie uci­chło. Cze­kała przez chwilę, by wszedł, ale gdy nie poru­szył się, zawo­łała go. Uszy miał czer­wone od mrozu, a rudawe włosy potar­gane. Patrzył na nią z nie­pew­nym uśmie­chem.

– Pani Scar­lett, chcę zapy­tać, ile ma pani pie­nię­dzy w gotówce?

– Czyż­byś miał zamiar poślu­bić mnie dla moich pie­nię­dzy, Will? – zapy­tała nieco zagnie­wana.

– Nie, pro­szę pani. Ale chcę wie­dzieć.

Popa­trzyła na niego badaw­czo. Nie wyglą­dało na to, żeby mówił cał­kiem serio. Ale czuła, że coś się stało.

– Mam dzie­sięć dola­rów w zło­cie – powie­działa. – To resztka pie­nię­dzy Jan­kesa.

– No cóż, to nie wystar­czy.

– Nie wystar­czy na co?

– Na podatki – odparł. Pokuś­ty­kał do kominka i usiadł, wycią­ga­jąc do ognia czer­wone ręce.

– Podatki? – powtó­rzyła. – Na Boga, Will! Już zapła­ci­li­śmy podatki.

– Tak. Ale według nich za mało. Sły­sza­łem o tym dzi­siaj w Jones­boro.

– Nic nie rozu­miem! O czym ty mówisz?

– Pani Scar­lett, sta­ram się nie mar­twić pani bez potrzeby, ale tego nie mogę przed panią zataić. Oni twier­dzą, że powinna pani zapła­cić o wiele wyż­sze podatki, niż to pani uczy­niła. Mówi się o wręcz nie­bo­tycz­nej sumie. O ile wiem, tak wyso­kich podat­ków nie nało­żono na żadną inną posia­dłość w hrab­stwie.

– Nie mogą zmu­sić nas do zapła­ce­nia więk­szych podat­ków, skoro już raz zapła­ci­li­śmy.

– Pani Scar­lett, nie jeź­dziła pani zbyt czę­sto do Jones­boro i słusz­nie pani robiła. Nie jest to bowiem obec­nie miej­sce odpo­wied­nie dla damy. Gdyby jed­nak pani tam poje­chała, dowie­dzia­łaby się pani, iż w mie­ście działa potężna banda scal­la­wa­gów, repu­bli­ka­nów i car­pet­bag­ge­rów, która na wszyst­kim poło­żyła łapę. Potra­fią dopro­wa­dzić czło­wieka do takiej wście­kło­ści, że pęka jak balon. A poza tym Murzyni spy­chają bia­łych ludzi z chod­ni­ków i…

– Ale co to ma wspól­nego z naszymi podat­kami?

– Wła­śnie do tego zmie­rzam, pani Scar­lett. Z jakiejś przy­czyny te łaj­daki nało­żyły na Tarę takie podatki, że ktoś mógłby pomy­śleć, że pro­du­kuje się tutaj tysiące bel bawełny. Kiedy o tym usły­sza­łem, zro­bi­łem sobie rundkę po barach, zbie­ra­jąc plotki, i dowie­dzia­łem się, że ktoś pra­gnie kupić Tarę za marne gro­sze na zor­ga­ni­zo­wa­nej przez wła­dze licy­ta­cji, o ile nie zapłaci pani dodat­ko­wego podatku. A wszy­scy dobrze wie­dzą, że go pani nie zapłaci. Nie wiem jed­nak, kto ostrzy sobie zęby na tę plan­ta­cję. Tego nie udało mi się dowie­dzieć. Ale myślę, że ten par­szywy facet, Hil­ton, ten, co oże­nił się z panną Cath­leen, wie, ponie­waż śmiał się iro­nicz­nie, gdy pró­bo­wa­łem to z niego wycią­gnąć.

Will usiadł na sofie i począł roz­cie­rać sobie kikut nogi. Bolał go zawsze przy zim­nej pogo­dzie, zaś drew­niana pro­teza nie była porząd­nie dopa­so­wana. Scar­lett popa­trzyła nań z prze­ra­że­niem. Jego maniery były dość oso­bliwe, skoro wła­śnie w tej chwili obwiesz­czał wyrok śmierci na Tarę. Sprze­dana na zor­ga­ni­zo­wa­nej przez wła­dze licy­ta­cji? Dokąd oni wszy­scy pójdą? Tara w obcych rękach! Nie, to nie do pomy­śle­nia!

Tak zaj­mo­wało ją powięk­sze­nie pro­duk­cji Tary, że nie­wiele zwra­cała uwagi na to, co dzieje się w ota­cza­ją­cym świe­cie. Teraz, kiedy Will i Ash­ley zała­twiali wszyst­kie sprawy w Jones­boro i Fay­et­te­ville, rzadko opusz­czała plan­ta­cję. I tak jak nie­gdyś zamy­kała uszy, gdy ojciec mówił o woj­nie, nim wybu­chła, tak teraz nie­wielką wagę przy­kła­dała do dys­ku­sji, jakie Ash­ley i Will toczyli przy stole po kola­cji na temat począt­ków rekon­struk­cji kraju.

Oczy­wi­ście wie­działa o scal­la­wa­gach – połu­dniow­cach, któ­rzy dla oso­bi­stych korzy­ści stali się repu­bli­ka­nami, a także o car­pet­bag­ge­rach, Jan­ke­sach, któ­rzy jak sępy przy­byli na Połu­dnie po kapi­tu­la­cji z całym dobyt­kiem miesz­czą­cym się w płó­cien­nej tor­bie podróż­nej. Miała też już kilka nie­przy­jem­nych doświad­czeń z Biu­rem Wyzwo­leń­ców. Sły­szała, że niektó­rzy wolni Murzyni stali się nie­zwy­kle bez­czelni. Nie mogła w to uwie­rzyć, bowiem ni­gdy w życiu nie widziała bez­czel­nego Murzyna.

Ist­niało jed­nak wiele spraw, które Ash­ley i Will trzy­mali przed nią w tajem­nicy. Po kosz­ma­rze wojny nastą­pił gor­szy jesz­cze kosz­mar rekon­struk­cji, ale obaj męż­czyźni uzgod­nili, że w domu nie będą wspo­mi­nać o bar­dziej nie­po­ko­ją­cych szcze­gó­łach. Zresztą Scar­lett rzadko przy­słu­chi­wała się ich roz­mo­wom, a jeśli nawet, to i tak to, co mówili, wpa­dało jej jed­nym uchem i wypa­dało dru­gim.

Sły­szała, jak Ash­ley mówił, że Połu­dnie trak­tuje się jak pod­bitą pro­win­cję i że pro­wa­dzi się poli­tykę odwetu na poko­na­nych. Nie wie­działa jed­nak, co te słowa zna­czą. Poli­tyka to męskie zaję­cie. Sły­szała, jak Will mówił, że Pół­noc nie ma zamiaru pozwo­lić Połu­dniu, by ponow­nie sta­nęło na nogi. No cóż – pomy­ślała wtedy – męż­czyźni zawsze muszą zamar­twiać się jaki­miś głup­stwami. Jan­kesi nie dali jej rady i póki zaj­muje się swą plan­ta­cją, nie zdo­łają jej poko­nać. Nale­żało tylko pra­co­wać i nie mar­twić się jan­ke­skim rzą­dem. Prze­cież wojna się skoń­czyła.

Scar­lett nie uświa­da­miała sobie, że zmie­niły się reguły gry i że uczciwa praca nie zasłu­guje już na nagrodę. W Geo­r­gii obo­wią­zy­wało prawo wojenne. Jan­ke­skie gar­ni­zony poroz­miesz­czano w całym sta­nie, a Biuro Wyzwo­leń­ców spra­wo­wało cał­ko­witą kon­trolę nad wszyst­kim i usta­na­wiało dla sie­bie dogodne prawa. Powo­łane przez rząd fede­ralny Biuro miało zaj­mo­wać się bez­czyn­nymi byłymi nie­wol­ni­kami. Ścią­gało ich całymi tysią­cami z plan­ta­cji do wsi i miast. Dawało im jeść wtedy, gdy nic nie robili, i zatru­wało ich umy­sły nie­chę­cią do byłych wła­ści­cieli. Dawny rządca Geralda, Jonas Wil­ker­son, był w zarzą­dzie lokal­nego biura, funk­cję jego zastępcy peł­nił zaś mąż Cath­leen Calvert, Hil­ton. Obaj pod­stęp­nie roz­po­wszech­niali pogło­ski, że połu­dniowcy i demo­kraci tylko cze­kają na oka­zję, by z powro­tem uczy­nić z Murzy­nów nie­wol­ni­ków, i jedyną nadzieją czar­nych na unik­nię­cie tego losu jest ochrona udzie­lana im przez Biuro i par­tię repu­bli­kań­ską.

Wil­ker­son i Hil­ton posu­wali się jesz­cze dalej, prze­ko­nu­jąc Murzy­nów, że są oni rów­nie dobrzy jak biali i we wszyst­kim im równi, mówili, że wkrótce dozwo­lone będą mał­żeń­stwa mię­dzy bia­łymi i czar­nymi, a w nie­dłu­gim też cza­sie majątki ich byłych wła­ści­cieli zostaną podzie­lone i każdy Murzyn dosta­nie na wła­sność czter­dzie­ści akrów ziemi i muła. Pod­sy­cali obu­rze­nie czar­nych baj­kami o popeł­nia­nych przez bia­łych okru­cień­stwach. W okręgu od dawna sły­ną­cym z ser­decz­nych sto­sun­ków mię­dzy nie­wol­ni­kami i ich wła­ści­cie­lami poczęła rosnąć nie­na­wiść i podejrz­li­wość.

Biuro popie­rali żoł­nie­rze. Woj­sko wyda­wało wiele sprzecz­nych posta­no­wień okre­śla­ją­cych postę­po­wa­nie wobec zwy­cię­żo­nych. Łatwo było zostać aresz­to­wa­nym, choćby za sprze­ci­wie­nie się urzęd­ni­kom Biura. Woj­skowe zarzą­dze­nia doty­czyły szkół, prze­pi­sów sani­tar­nych, a nawet tego, jaki rodzaj guzi­ków wolno komuś nosić przy gar­ni­tu­rze i jak sprze­da­wać różne arty­kuły. Wil­ker­son i Hil­ton mieli prawo inge­ro­wać w każdą trans­ak­cję han­dlową doko­ny­waną przez Scar­lett i narzu­cić swe wła­sne ceny na wszystko, co sprze­da­wała lub chciała wymie­nić na coś innego.

Na szczę­ście Scar­lett nie­wiele miała do czy­nie­nia z owymi ludźmi, Will bowiem prze­ko­nał ją, by oddała han­del w jego ręce, a sama zajęła się plan­ta­cją. Nic nie mówiąc Scar­lett, z wła­ści­wym dla sie­bie spo­ko­jem poko­ny­wał nie­raz poważne trud­no­ści i jeśli musiał, cał­kiem nie­źle dawał sobie radę z car­pet­bag­ge­rami i Jan­ke­sami. Ale teraz pro­blem go prze­rósł. Usta­no­wie­nie dodat­ko­wych podat­ków i nie­bez­pie­czeń­stwo utraty Tary nale­żały do spraw, o któ­rych Scar­lett musiała się dowie­dzieć – i to natych­miast.

Popa­trzyła na niego błysz­czą­cymi oczyma.

– Och, prze­klęci Jan­kesi! – zawo­łała. – Czyż nie dosyć, że zwy­cię­żyli i zro­bili z nas nędza­rzy? Czy muszą jesz­cze nasy­łać na nas łaj­da­ków?

Wojna się skoń­czyła, pod­pi­sano pokój, ale Jan­kesi wciąż mogli ją obra­bo­wać, spra­wić, że będzie gło­do­wała, wyrzu­cić ją z jej domu. Jakaż była głu­pia, łudząc się przez te cięż­kie mie­siące, że jeśli tylko prze­trwa do wio­sny, wszystko będzie dobrze. Potworna wieść przy­wie­ziona przez Willa stała się kro­plą prze­peł­nia­jącą czarę gory­czy po roku cięż­kiej pracy i utra­co­nych nadziei.

– Och Will, a ja myśla­łam, że wszyst­kie nasze pro­blemy skoń­czą się, gdy tylko minie wojna!

– Nie. – Will uniósł swą sze­roką, chłop­ską twarz i obrzu­cił ją poważ­nym spoj­rze­niem. – Nasze kło­poty dopiero się zaczy­nają.

– Jak duży jest ten dodat­kowy poda­tek?

– Trzy­sta dola­rów.

Przez chwilę stała jak onie­miała. Trzy­sta dola­rów! Rów­nie dobrze mogłoby to być trzy miliony dola­rów.

– Ależ… – wymam­ro­tała – ależ… ależ… w takim razie musimy jakoś zdo­być te trzy setki…

– Rów­nie dobrze mogłaby pani marzyć o gwiazdce z nieba.

– Och, Will! Oni nie mogą sprze­dać Tary. Ależ…

W jego łagod­nych, jasnych oczach było teraz pełno gory­czy i nie­na­wi­ści.

– Nie mogą? Ależ mogą i zro­bią to z praw­dziwą rado­ścią. Pani Scar­lett, kraj dia­bli biorą, pro­szę wyba­czyć to okre­śle­nie. Ci car­pet­bag­ge­rzy i scal­la­wa­go­wie mają prawa wybor­cze, a więk­szość z nas, demo­kra­tów, nie. Nie mogą brać udziału w wybo­rach sta­no­wych ci demo­kraci, któ­rym w 1865 roku wpi­sano do reje­stru podat­ków sumę więk­szą niż dwa tysiące dola­rów. To wyłą­cza z gło­so­wa­nia takich ludzi jak pani ojciec, pan Tar­le­ton, pano­wie McRae czy mło­dzi Fon­ta­ine’owie. Nie może gło­so­wać nikt, kto miał sto­pień puł­kow­nika i brał udział w woj­nie, a założę się, że ten stan miał wię­cej puł­kow­ni­ków niż jaki­kol­wiek inny w Kon­fe­de­ra­cji. Nie wolno też gło­so­wać tym, któ­rzy peł­nili jaki­kol­wiek urząd w kon­fe­de­rac­kim rzą­dzie, a to wyklu­cza nawet wszyst­kich nota­riu­szy i sędziów. Lasy są pełne takich ludzi. Nie­wąt­pli­wie spo­sób, w jaki Jan­kesi uło­żyli tekst przy­sięgi amne­styj­nej, cał­ko­wi­cie zaka­zuje gło­so­wa­nia każ­demu, kto był kim­kol­wiek przed wojną. Nie mogą tego czy­nić ani ludzie zdolni, ani wykształ­ceni, ani bogaci. Ha! Ja mógł­bym gło­so­wać, gdy­bym zło­żył tę przy­sięgę. W sześć­dzie­sią­tym pią­tym roku nie mia­łem żad­nych pie­nię­dzy i z całą pew­no­ścią nie nadano mi stop­nia puł­kow­nika, nie byłem też nikim zna­czą­cym. Ale ja nie złożę tego ślu­bo­wa­nia. Ani mi to w gło­wie! Gdyby Jan­kesi postę­po­wali spra­wie­dli­wie, mógł­bym zło­żyć im przy­sięgę lojal­no­ści, ale nie w takiej sytu­acji. Mogli przy­łą­czyć mnie do Unii, ale nie prze­ro­bią mnie na swego oby­wa­tela. Nie złożę im tego ślu­bo­wa­nia, nawet gdy­bym już ni­gdy nie miał odzy­skać prawa wybor­czego. Za to szu­mo­winy w rodzaju Hil­tona mają prawo głosu. I takie łaj­daki jak Jonas Wil­ker­son. Będą też gło­so­wać ubo­dzy biali, tacy jak Slat­tery’owie, a także cał­kiem nie­li­czący się ludzie w rodzaju MacIn­to­shów. To od nich wła­śnie zale­żeć będą decy­zje we wszyst­kich spra­wach. I jeśli zaży­czą sobie dodat­ko­wych podat­ków choćby i tuzin razy, mogą to zro­bić. Tak samo jak Murzyn może zabić bia­łego i nie zostać za to powie­szony lub… – umilkł zakło­po­tany i oboje pomy­śleli o tym, co stało się z samotną, białą kobietą na poło­żo­nej w odlud­nym miej­scu far­mie nie­opo­dal Love­joy. – Ci Murzyni mogą zro­bić nam wszystko, a Biuro Wyzwo­leń­ców i żoł­nie­rze poprą ich zbroj­nie. My zaś, bez prawa głosu, nie będziemy mogli nic wskó­rać.

– Prawo głosu! – wykrzyk­nęła. – Co to ma do rze­czy? Mówimy o podat­kach… Will, wszy­scy wie­dzą, jak dobrą plan­ta­cją jest Tara. Jeśli będziemy musieli, weź­miemy pożyczkę na hipo­tekę. To wystar­czy na opła­ce­nie podat­ków.

– Pani Scar­lett, co też pani mówi. A któż ma pie­nią­dze, by poży­czyć je pod zastaw posia­dło­ści? Kto, poza car­pet­bag­ge­rami, któ­rzy pró­bują zabrać pani Tarę? Wszy­scy mają zie­mię. I wszy­scy są biedni. Nie może pani zasta­wić ziemi.

– Mam dia­men­towe kol­czyki, które zabra­łam Jan­ke­sowi. Mogę je sprze­dać.

– A kto tu ma pie­nią­dze na kol­czyki? Ludzie nie mają pie­nię­dzy na boczek, a cóż dopiero na bły­skotki. Jeśli pani ma dzie­sięć dola­rów w zło­cie, to i tak jest to wię­cej, niż posia­dają inni ludzie w oko­licy.

Znowu zapa­dło mil­cze­nie. Scar­lett czuła się tak, jakby waliła głową w mur. Tak wiele było tych murów przez ostatni rok.

– Co zro­bimy, pani Scar­lett?

– Nie wiem – odparła, uświa­da­mia­jąc sobie, że wszystko jej obo­jęt­nieje. Oka­zało się, że o ten jeden mur jest za dużo. Nagle poczuła ogromne zmę­cze­nie. Czemu mia­łaby pra­co­wać tak ciężko, wal­czyć, zamę­czać się? – Nie wiem – powtó­rzyła. – Ale niech tatuś się o tym nie dowie. To by go bar­dzo zmar­twiło.

– Nie powiem mu.

– Czy mówi­łeś już komuś o tym?

– Nie, przy­sze­dłem z tym pro­sto do pani.

Tak – pomy­ślała. – Wszy­scy zawsze przy­cho­dzą pro­sto do mnie ze złymi wia­do­mo­ściami. Czuła się tym już zmę­czona.

– Gdzie jest pan Wil­kes? Może on coś wymy­śli.

Obró­cił ku niej swe łagodne spoj­rze­nie i Scar­lett uświa­do­miła sobie, podob­nie jak tego pierw­szego dnia po powro­cie Ash­leya do domu, że Will wie wszystko.

– Jest w sadzie. Rąbie drewno. Sły­sza­łem sie­kierę, gdy odpro­wa­dza­łem konia. On też nie ma pie­nię­dzy.

– Ale jeśli chcę z nim o tym poroz­ma­wiać, to chyba mogę, prawda? – odburk­nęła i wstała z miej­sca, roz­ko­pu­jąc derkę, którą miała owi­nięte nogi. Will nie powie­dział na to ani słowa i dalej roz­cie­rał dło­nie, trzy­ma­jąc je w pobliżu ognia.

– Lepiej niech pani weź­mie szal. Na dwo­rze zro­biło się zimno.

Wyszła jed­nak bez szala, znaj­do­wał się on bowiem na górze, a czuła zbyt gwał­towną potrzebę zoba­cze­nia Ash­leya i podzie­le­nia się z nim swymi pro­ble­mami.

Żeby tak zastać go samego w ogro­dzie! Od powrotu Ash­leya nie zamie­niła z nim słowa na osob­no­ści. Zawsze ota­czała go rodzina. Mela­nia nie odstę­po­wała go na krok, cią­gle doty­ka­jąc rękawa męża, by upew­nić się, że naprawdę jest tutaj. Obu­dziło to w Scar­lett zazdro­sną nie­chęć, którą stłu­miła w ciągu tych mie­sięcy, kiedy sądziła, iż Ash­ley nie żyje. Tym razem nikt nie powstrzyma jej od poroz­ma­wia­nia z nim sam na sam.

*

Szła przez sad pod nagimi gałę­ziami. Od wil­got­nej trawy miała już mokre nogi. Sły­szała odgłosy sie­kiery. To Ash­ley rąbał na szta­chety przy­wle­czone z bagien bale. Odbu­dowa ogro­dzeń tak dokład­nie spa­lo­nych przez Jan­ke­sów oka­zała się zada­niem trud­nym i pra­co­chłon­nym. Wszystko tu jest ciężką, nie­koń­czącą się pracą – pomy­ślała znie­chę­cona. Czuła się zmę­czona, ogłu­piała i wyczer­pana. Gdyby Ash­ley oże­nił się z nią, a nie z Mela­nią! Jakże dobrze byłoby pójść do niego, przy­tu­lić się i z pła­czem zło­żyć cały ów cię­żar na jego bar­kach, by uczy­nił to, co uważa za sto­sowne!

Obe­szła gąszcz drzew gra­natu, któ­rych nagie gałę­zie drżały na zim­nym wie­trze, i ujrzała go pochy­lo­nego nad robotą, ocie­ra­ją­cego czoło wierz­chem dłoni. Ash­ley miał na sobie strzępy tabacz­ko­wych spodni i jedną z koszul Geralda, tę, którą w lep­szych cza­sach ojciec wkła­dał jedy­nie uda­jąc się do sądu lub na bar­be­cue – pli­so­waną koszulę, sta­now­czo zbyt kusą na Ash­leya. Mary­narkę powie­sił na gałęzi drzewa, gdyż roz­grzał się przy pracy. Gdy pode­szła, odpo­czy­wał, sto­jąc.

Na widok Ash­leya ubra­nego w łach­many, z sie­kierą w ręku, jej serce zalała fala miło­ści i obu­rze­nia na los. Nie mogła znieść widoku sub­tel­nego, wytwor­nego Ash­leya odzia­nego w szmaty i pra­cu­ją­cego fizycz­nie. Jego rąk nie stwo­rzono do pracy, zaś jego ciało winno być przy­oble­kane jedy­nie w pope­linę i naj­wy­kwint­niej­sze płótno. Bóg prze­zna­czył go do życia w wiel­kim domu, gdzie mógłby roz­ma­wiać z miłymi ludźmi, grać na for­te­pia­nie i pisać rze­czy, które pięk­nie brzmią i są zupeł­nie pozba­wione sensu.

Potra­fiła znieść widok wła­snego dziecka w far­tu­chu uszy­tym z wor­ków i dziew­cząt w sta­rych, spra­nych suk­niach z pasia­stej bawełny. Potra­fiła pogo­dzić się z tym, że Will pra­co­wał cię­żej niż kie­dyś jaki­kol­wiek robot­nik na plan­ta­cji, ale nie umiała spo­koj­nie patrzeć na to, że robi to Ash­ley. Wyda­wał się jej czło­wie­kiem zbyt wytwor­nym do takich rze­czy. I był jej zbyt drogi. Wola­łaby raczej wła­sno­ręcz­nie rąbać drewno, niż cier­pieć, patrząc, jak on to robi.

– Podobno Abe Lin­coln zaczy­nał od cio­sa­nia szta­chet – powie­dział, gdy do niego pode­szła. – Pomyśl tylko, jak wielka kariera mnie czeka!

Zmarsz­czyła brwi. Zawsze mówił tak bez­tro­sko o cięż­kich warun­kach życia. Ale miała z nim do omó­wie­nia sprawę śmier­tel­nie poważną i te jego uwagi wręcz ją iry­to­wały.

Szybko prze­ka­zała mu przy­wie­zioną przez Willa nowinę. Gdy skoń­czyła mówić, poczuła ulgę. Z pew­no­ścią będzie umiał jakoś jej pomóc. Ash­ley nic nie powie­dział, tylko widząc, że Scar­lett drży, zdjął z gałęzi mary­narkę i okrył nią jej ramiona.

– No i co? – powie­działa w końcu. – Czy nie przy­szło ci do głowy, że musimy jakoś zdo­być te pie­nią­dze?

– Tak – odparł. – Ale skąd je wziąć?

– O to wła­śnie pytam cie­bie – odparła ze zło­ścią. Uczu­cie ulgi znik­nęło. Nawet jeśli nie mógł jej pomóc, czemu nie powie­dział cze­goś pocie­sza­ją­cego, choćby tylko: „O, tak mi przy­kro”.

Uśmiech­nął się.

– Przez wszyst­kie te mie­siące, odkąd przy­by­łem do domu, sły­sza­łem tylko o jed­nym czło­wieku, który ma teraz pie­nią­dze. Jest nim Rett Butler – oświad­czył.

Ciotka Pit­ty­pat napi­sała Mela­nii tydzień wcze­śniej, że Rett jest z powro­tem w Atlan­cie, ma powóz i dwa piękne konie, w kie­szeni zaś pełno zie­lo­nych dola­rów. Suge­ro­wała, że nie wszedł w ich posia­da­nie uczciwą drogą. Ciotka miała teo­rię, podzie­laną przez więk­szość ludzi w Atlan­cie, że Ret­towi udało się uciec z mitycz­nymi milio­nami kon­fe­de­rac­kiego skarbu.

– Nie mówmy o nim – ucięła krótko Scar­lett. – To drań, jakiego świat nie widział. Co sta­nie się z nami teraz?

Ash­ley odło­żył sie­kierę i popa­trzył w dal. Jego oczy zda­wały się wędro­wać ku jakiejś odle­głej kra­inie, do któ­rej ona nie mogła udać się za nim.

– Zasta­na­wiam się – powie­dział. – Zasta­na­wiam się nie tylko nad tym, co sta­nie się z nami w Tarze, ale co sta­nie się ze wszyst­kimi ludźmi na Połu­dniu.

Poczuła się tak, jakby gwał­tow­nie ude­rzono ją w twarz. Do dia­bła ze wszyst­kimi ludźmi na Połu­dniu! Co będzie z nami? – pomy­ślała, mil­czała jed­nak, gdyż uczu­cie zmę­cze­nia owład­nęło nią znowu, i to bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek. Zawio­dła się na Ash­leyu.

– Dzieje się tak zawsze, ile­kroć upada cywi­li­za­cja. Zwy­cię­żają ludzie odważni i mądrzy, a inni prze­gry­wają. To nawet inte­re­su­jące na wła­sne oczy oglą­dać „Götterdämmerung”.

– Co?

– Zmierzch bogów. Na nie­szczę­ście my, połu­dniowcy, myśle­li­śmy, że jeste­śmy bogami.

– Na litość boską, Ash­leyu! Nie mów głupstw, kiedy grozi nam kata­strofa!

Wresz­cie ode­rwał się od myśli, w któ­rych był zato­piony, ujął z czu­ło­ścią jej dło­nie, przy­pa­tru­jąc się wid­nie­ją­cym na nich odci­skom.

– To naj­pięk­niej­sze ręce, jakie znam – oświad­czył, cału­jąc jej dło­nie. – Są piękne, bo są silne, każdy zaś odcisk jest jak medal. Każde zgru­bie­nie świad­czy o dziel­no­ści i braku ego­izmu. Poka­le­czy­łaś sobie ręce dla nas wszyst­kich, dla twego ojca, dla sióstr, Mela­nii, dziecka, Murzy­nów i dla mnie. Moja droga, wiem, co myślisz. Myślisz: „Oto stoi przede mną nie­prak­tyczny głu­piec, opo­wia­da­jący non­sensy o zmar­łych bogach, pod­czas gdy żywi ludzie są w nie­bez­pie­czeń­stwie”. Nie­praw­daż?

Ski­nęła głową, chcąc, by trzy­mał tak jej ręce przez całą wiecz­ność. Puścił je jed­nak.

– Przy­szłaś do mnie, mając nadzieję, że zdo­łam ci pomóc. Nie­stety, nie mogę.

Popa­trzył na sie­kierę i stertę bali, a z jego oczu wyj­rzała gorycz.

– Mojego domu już nie ma i nie sądzę, bym miał kie­dy­kol­wiek te pie­nią­dze, któ­rych posia­da­nie uwa­ża­łem za cał­ko­wi­cie oczy­wi­ste. Nie pasuję do świata, bo świat, do któ­rego nale­ża­łem, prze­mi­nął. Nie mogę ci pomóc, Scar­lett. Mogę tylko nauczyć się, jak być far­me­rem, i to kiep­skim far­me­rem. To jed­nak nie pomoże ci zacho­wać Tary. Nie myśl, że nie uświa­da­miam sobie gory­czy naszej sytu­acji. Żyję tutaj na two­jej łasce… tak, Scar­lett, na two­jej łasce. Ni­gdy nie potra­fię odpła­cić ci się za to, co z dobrego serca zro­bi­łaś dla mnie i dla moich bli­skich. Każ­dego dnia uświa­da­miam to sobie coraz wyraź­niej. I każ­dego dnia coraz jaśniej widzę, jak źle radzę sobie z poko­ny­wa­niem trud­no­ści, które na nas spa­dły. Co dzień to moje prze­klęte odwra­ca­nie się od rze­czy­wi­sto­ści spra­wia, iż coraz trud­niej jest mi sta­wić czoło nowemu porząd­kowi. Czy rozu­miesz, co mam na myśli?

Ski­nęła głową. Miała nie­zbyt jasne poję­cie o tym, o co mu cho­dzi, ale słu­chała go z zapar­tym tchem. Po raz pierw­szy Ash­ley mówił jej o rze­czach, o któ­rych myślał, gdy zda­wał się tak od niej odle­gły. Pod­nie­cało ją to tak, jakby doko­ny­wała jakie­goś odkry­cia.

– Ta nie­chęć do patrze­nia na nagą rze­czy­wi­stość jest moim prze­kleń­stwem. Aż do wojny życie nie wyda­wało mi się bar­dziej realne niż cień na zasło­nie. I wola­łem taki wła­śnie stan rze­czy. Nie lubi­łem, gdy zarysy przed­mio­tów sta­wały się zbyt wyraźne. Lubi­łem, gdy były nieco zama­zane i zamglone.

Umilkł, uśmie­cha­jąc się nie­znacz­nie. Wzdry­gnął się, bo chłodny wiatr prze­ni­kał przez jego cienką koszulę.

– Mówiąc innymi słowy, jestem tchó­rzem.

To, co mówił o uka­zu­ją­cych się cie­niach i zamglo­nych kształ­tach, nie­wiele dla niej zna­czyło, ale ostat­nie słowa wypo­wie­dział w języku, który potra­fiła zro­zu­mieć. Wie­działa, że to nie­prawda. Nie było w nim ani odro­biny tchó­rzo­stwa. Sam jego wygląd świad­czył o poko­le­niach dziel­nych przod­ków, a wojenne zasługi Ash­leya Scar­lett znała na pamięć.

– Wcale tak nie jest! Czy tchórz rzu­ciłby się na działo pod Get­tys­bur­giem, na czele oddziału? Czyż gene­rał pofa­ty­go­wałby się oso­bi­ście powia­do­mić Mela­nię o losach tchó­rza? I…

– To nie jest odwaga – oświad­czył znu­żo­nym tonem. – Walka jest jak szam­pan. Ude­rza tchó­rzom do głowy rów­nie szybko jak boha­te­rom. Każdy głu­piec potrafi być dzielny na polu bitwy, kiedy ma do wyboru: albo wyka­zać się odwagą, albo zgi­nąć. Mówię o czymś innym. Mój rodzaj tchó­rzo­stwa jest nie­skoń­cze­nie gor­szy, niż gdy­bym uciekł, usły­szaw­szy pierw­szy wystrzał z działa.

Wypo­wia­dał słowa wolno, z tru­dem, jakby sam przy­pa­tru­jąc się sobie ze ści­śnię­tym ser­cem. Gdyby jaki­kol­wiek inny męż­czy­zna mówił w ten spo­sób, Scar­lett uzna­łaby to za fał­szywą skrom­ność i doma­ga­nie się pochwał. Ale Ash­ley zda­wał się naprawdę myśleć to, co mówił. Zimowy wiatr prze­ni­kał jej ciało, zadrżała więc znowu, choć dreszcz ten miał swe źró­dło bar­dziej w jego prze­ra­ża­ją­cych sło­wach, które zapa­dały jej w serce.

– Ash­leyu, o co się wła­ści­wie mar­twisz?

– O rze­czy, któ­rych nie umiem nazwać. Takie, które brzmią bar­dzo głu­pio, gdy ubie­rze się je w słowa. Więk­szość rze­czy w życiu stała się zbyt realna. Trzeba teraz wcho­dzić w oso­bi­sty kon­takt z naj­prost­szymi spra­wami życio­wymi. Nie cho­dzi mi nawet o rąba­nie drewna w tym bło­cie. Mam na myśli raczej to, co mnie do tego zmu­sza. Myślę bar­dzo czę­sto o utra­co­nym pięk­nie daw­nego życia, które tak kocha­łem. Przed wojną, Scar­lett, życie było piękne. Miało swój urok. Było dosko­nałe i har­mo­nijne, jak w dzie­łach sztuki grec­kiej. Być może nie dla wszyst­kich tak to wyglą­dało. Teraz to wiem. Ale dla mnie życie w Dwu­na­stu Dębach było naprawdę piękne. Nale­ża­łem do niego. Byłem jego czę­ścią. Teraz wszystko prze­mi­nęło, a ja nie mogę odna­leźć się w nowej rze­czywistości. Tym wła­śnie się mar­twię. Wiem, że w daw­nych cza­sach realne życie było tylko cie­niem, któ­remu się przy­glą­da­łem. Uni­ka­łem wszyst­kiego, co było bar­dziej nama­calne, ludzi i sytu­acji, które uwa­ża­łem za zbyt praw­dziwe, zbyt żywio­łowe. Nie lubi­łem, gdy wdzie­rały się w moje życie. Cie­bie także pró­bo­wa­łem uni­kać, Scar­lett. Zda­wa­łaś mi się zbyt pełna życia, a ja do tego stop­nia byłem tchó­rzem, że wola­łem cie­nie i sny.

– Ale… ale… Mela?

– Mela­nia jest naj­mil­szym ze snów i czę­ścią moich marzeń. Gdyby nie wojna, spę­dził­bym całe życie w Dwu­na­stu Dębach, z zado­wo­le­niem patrząc na mija­jący czas. Ale kiedy wybu­chła wojna, życie w całej swej real­no­ści zaata­ko­wało mnie. Gdy po raz pierw­szy zna­la­złem się na polu walki, pod Bull Run, widzia­łem przy­ja­ciół z lat chło­pię­cych roz­ry­wa­nych na kawałki. Sły­sza­łem jęki umie­ra­ją­cych koni i pozna­łem straszne, przy­pra­wia­jące o mdło­ści uczu­cie, jakiego doznaje się na widok ludzi wyrzu­ca­nych w górę i try­ska­ją­cych krwią, gdy się do nich strzela. Ale nie to było naj­gor­szą rze­czą na woj­nie. Naj­gorsi byli ludzie, wśród któ­rych musia­łem żyć. Przez całe życie ucie­ka­łem od ludzi. Mia­łem tylko kilku sta­ran­nie wybra­nych przy­ja­ciół. A na woj­nie prze­ko­na­łem się, że stwo­rzy­łem sobie swój wła­sny świat, że umie­ści­łem w nim wyśnione przez sie­bie istoty. Prze­ko­na­łem się, że ist­nieją realni ludzie, ale nie zdo­ła­łem dowie­dzieć się, jak wśród nich żyć. I oba­wiam się, że ni­gdy tej wie­dzy nie posiądę. Wiem, że aby utrzy­mać żonę i dziecko, będę musiał odna­leźć swoją drogę w tym świe­cie, z któ­rym nie mam nic wspól­nego. Ty, Scar­lett, bie­rzesz życie za rogi i kie­ru­jesz nim zgod­nie ze swoją wolą. Ale gdzie jest w tym świe­cie moje miej­sce? Wierz mi, że się boję.

Scar­lett pró­bo­wała w jego sło­wach zna­leźć jakiś sens, ale to, co mówił, umy­kało jej jak dziki ptak. Coś gnało go, poga­niało okrut­nie, jakby batem, ona jed­nak nie rozu­miała, co to takiego.

– Nie wiem, Scar­lett, w jakim momen­cie uświa­do­mi­łem sobie tak jasno, że mój teatr cieni prze­stał ist­nieć. Może stało się to w pierw­szych minu­tach bitwy pod Bull Run, kiedy zoba­czy­łem pierw­szego mar­twego czło­wieka. Wie­dzia­łem, że nie mogę już dłu­żej być widzem. Nagle zna­la­złem się na sce­nie. Sta­łem się akto­rem, gra­ją­cym, wyko­nu­ją­cym daremne gesty. Mój mały, wewnętrzny świat prze­mi­nął, zaata­ko­wany przez ludzi, któ­rych myśli były inne od moich, a czyny tak mi obce jak dzia­ła­nie Hoten­to­tów. Wtar­gnęli do mego świata w zabło­co­nych bucio­rach i nie mam gdzie się schro­nić. Będąc w obo­zie myśla­łem: „Kiedy wojna się skoń­czy, wrócę do daw­nego życia, do daw­nych snów. Znowu będę widzem w teatrze cieni”. Ale nic już nie wróci, Scar­lett. A to, czemu wszy­scy będziemy musieli sta­wić czoło, jest gor­sze od wojny i nie­woli. A dla mnie także gor­sze od śmierci… Rozu­miesz więc, że pono­szę karę za to, że się boję.

– Ależ Ash­leyu – zaczęła oszo­ło­miona. – Jeśli oba­wiasz się, że będziemy gło­do­wać, to… to… Och, Ash­leyu, pora­dzimy sobie jakoś! Wiem, że damy sobie radę!

Przez chwilę spo­glą­dał na nią roz­sze­rzo­nymi, przej­rzy­ście sza­rymi oczyma. Malo­wał się w nich podziw. A potem nagle odwró­cił od niej wzrok. Serce zamarło w Scar­lett, gdyż uświa­do­miła sobie, że wcale nie myślał o gło­dzie. Jak zawsze mówili róż­nymi języ­kami. Kochała go jed­nak i wtedy, gdy odda­lał się od niej i zamy­kał w sobie. Było tak, jakby słońce skryło się za hory­zon­tem, pozo­sta­wia­jąc ją w chłod­nej rosie zmierz­chu. Chciała wziąć go w ramiona i przy­ci­snąć do sie­bie. Pra­gnęła, by uświa­do­mił sobie, że ona także jest istotą z krwi i ciała, nie zaś czymś, o czym czy­tał lub śnił. Gdyby tylko mogła połą­czyć się z nim, za czym tak tęsk­niła od tego tak odle­głego dnia, kiedy powró­ciw­szy z Europy, stał na scho­dach Tary i uśmie­chał się do niej.

– Głód to nic przy­jem­nego – powie­dział. – Wiem, bo przez to prze­sze­dłem. Ale nie tego się oba­wiam. Boję się sta­nąć twa­rzą w twarz z życiem pozba­wio­nym auten­tycz­nego piękna, jakie posia­dał nasz świat, który prze­mi­nął.

Scar­lett pomy­ślała z roz­pa­czą, że Mela­nia wie­dzia­łaby, co Ash­ley ma na myśli. Mela i on zawsze mówili takie głup­stwa o poezji, książ­kach, snach, pro­mie­niach księ­życa i gwiezd­nym pyle. On nie bał się tego, co ona: skur­czów pustego żołądka, podmu­chów zimo­wego wia­tru ani eks­mi­sji z Tary. Drżał za to z lęku, jakiego ona ni­gdy nie zaznała ani nie potra­fiła sobie wyobra­zić. Na Boga, cze­góż można było bać się w tych ruinach świata prócz głodu, zimna i utraty domu?

Pomy­ślała, że może gdyby słu­chała go uważ­niej, wie­dzia­łaby, co odpo­wie­dzieć.

– Och – wes­tchnęła z roz­cza­ro­wa­niem, jak dziecko, które otwiera pięk­nie zapa­ko­waną paczkę i widzi, że jest pusta. Usły­szaw­szy ten ton, Ash­ley uśmiech­nął się ze skru­chą.

– Wybacz mi, Scar­lett, że to powie­dzia­łem. Nie możesz mnie zro­zu­mieć, bo ty nie znasz uczu­cia stra­chu. Masz serce lwa i jesteś cał­ko­wi­cie pozba­wiona wyobraźni, a ja zazdrosz­czę ci obu tych rze­czy. Ni­gdy nie boisz się sta­wić czoła rze­czywistości i ni­gdy tak jak ja nie pra­gniesz od niej uciec.

– Uciec!

To jedno słowo dobrze zro­zu­miała. Ash­ley, podob­nie jak ona, czuł się zmę­czony walką i pra­gnął uciec. Zaczęła szyb­ciej oddy­chać.

– Och, Ash­leyu! – wykrzyk­nęła. – Mylisz się. Ja także chcę uciec. Jestem tak bar­dzo tym wszyst­kim zmę­czona.

Jego brwi unio­sły się z nie­do­wie­rza­niem, ona zaś gorącz­kowo poło­żyła rękę na jego ramie­niu.

– Posłu­chaj mnie – zaczęła, szybko wyrzu­ca­jąc z sie­bie słowa. – Naprawdę jestem zmę­czona tym wszyst­kim. Śmier­tel­nie zmę­czona i nie zniosę tego ani chwili dłu­żej. Wal­czy­łam o jedze­nie i o pie­nią­dze. Pie­li­łam, gra­co­wa­łam, zbie­ra­łam bawełnę i nawet ora­łam. Ale teraz nie zniosę tego ani minuty dłu­żej. Połu­dnie jest mar­twe! Mar­twe! Dostali je w swoje łapy Jan­kesi, wolni Murzyni i car­pet­bag­ge­rzy. Nic tu dla nas nie zostało. Ash­leyu, uciek­nijmy!

Popa­trzył na nią ostro, pochy­la­jąc głowę.

– Tak, uciek­nijmy… zostawmy ich wszyst­kich! Jestem zmę­czona pracą dla tych ludzi. Ktoś się nimi zaj­mie. Zawsze znaj­dzie się ktoś, kto zatrosz­czy się o ludzi, któ­rzy nie potra­fią zadbać o sie­bie. Och, Ash­leyu, uciek­nijmy. Ty i ja. Mogli­by­śmy poje­chać do Mek­syku. Armii mek­sy­kań­skiej potrzebni są ofi­ce­ro­wie. Byli­by­śmy tam tacy szczę­śliwi. Pra­co­wa­ła­bym dla cie­bie, Ash­leyu. Zro­bi­ła­bym dla cie­bie wszystko. Wiem, że nie kochasz Mela­nii…

Ash­ley zaczął coś mówić ze zbo­la­łym wyra­zem twa­rzy, ale Scar­lett zagłu­szyła go poto­kiem wła­snych słów.

– Tam­tego dnia powie­dzia­łeś mi, że kochasz mnie bar­dziej niż ją. Och, dobrze pamię­tam ten dzień! I wiem, że się nie zmie­ni­łeś! A przed chwilą powie­dzia­łeś, że ona jest niczym wię­cej jak tylko snem. Och, Ash­leyu, jedźmy stąd! Uczy­nię cię szczę­śli­wym. A poza tym – dodała jado­wi­cie – dok­tor Fon­ta­ine powie­dział, że ona nie może mieć już wię­cej dzieci, a ja mogła­bym dać ci…

Chwy­cił ją za ramiona tak mocno, że aż ją to zabo­lało. Zamil­kła, nie mogąc zła­pać tchu.

– Mie­li­śmy zapo­mnieć o tym dniu w Dwu­na­stu Dębach.

– Czy myśla­łeś, że mogę o nim kie­dy­kol­wiek zapo­mnieć? Czy ty o nim zapo­mnia­łeś? Czy możesz uczci­wie powie­dzieć, że mnie nie kochasz?

Wes­tchnął głę­boko.

– Ow­szem. Nie kocham cię – odpo­wie­dział krótko.

– To kłam­stwo.

– Nawet jeśli tak – odparł Ash­ley śmier­tel­nie spo­koj­nym gło­sem – nie jest to rzecz, o któ­rej można by dys­ku­to­wać.

– Ty uwa­żasz…

– Czy sądzisz, że mógł­bym odejść i porzu­cić Mela­nię i dziecko, nawet gdy­bym ich nie­na­wi­dził? Że zła­mał­bym Mela­nii serce? Zosta­wił­bym ich na łasce przy­ja­ciół? Scar­lett, czyś ty osza­lała? Czy nie ma w tobie ani odro­biny lojal­no­ści? Nie możesz porzu­cić swego ojca i dziew­cząt. Jesteś za nich odpo­wie­dzialna, tak jak na mnie spo­czywa odpo­wie­dzial­ność za Mela­nię i Beau. Nie ma zna­cze­nia, czy jesteś zmę­czona, czy nie. Oni są tutaj i musisz się o nich trosz­czyć.

– Och, ja potra­fi­ła­bym ich zosta­wić. Robi mi się nie­do­brze na myśl o nich. Jestem nimi zmę­czona.

Pochy­lił się ku niej i przez moment jej serce ści­snęło się na myśl, że chce wziąć ją w ramiona. Zamiast tego pokle­pał ją po ple­cach, mówiąc do niej tak, jakby pocie­szał dziecko.

– Wiem, że czu­jesz się chora i zmę­czona. To dla­tego mówisz w ten spo­sób. Dźwi­gasz cię­żar, któ­rego star­czy­łoby na trzech męż­czyzn. Ale ja chcę ci pomóc… Nie zawsze będę tak nie­zdarny…

– Jest tylko jeden spo­sób, w jaki możesz mi pomóc – odparła tępo. – Zabrać mnie daleko stąd, żeby­śmy mogli zacząć wszystko od nowa i żyć szczę­śli­wie. Nic nas tutaj nie trzyma.

– Nic – potwier­dził spo­koj­nie. – Nic poza hono­rem.

Popa­trzyła na niego z zakło­po­ta­niem i tęsk­notą i po raz pierw­szy dostrze­gła, że jego rzęsy mają głę­boki złoty kolor doj­rza­łej psze­nicy. Zauwa­żyła też, jak dum­nie trzyma głowę. W całej jego postaci było wiele god­no­ści, cho­ciaż okryty był gro­te­sko­wymi szma­tami. Jej wzrok, w któ­rym malo­wało się nieme bła­ga­nie, napo­tkał jego oczy. Wyglą­dały jak gór­skie stawy pod sza­rym nie­bem.

Nie było wąt­pli­wo­ści, że potę­pia jej dzi­kie marze­nie, jej sza­leń­cze pożą­da­nie.

Uczu­cie przy­gnę­bie­nia i sła­bo­ści ogar­nęło jej serce, ukryła twarz w dło­niach i roz­pła­kała się. Ash­ley ni­gdy dotąd nie widział jej pła­czą­cej. Ni­gdy nie sądził, że kobiety o tak sil­nym cha­rak­te­rze mogą pła­kać. Ogar­nęła go fala czu­ło­ści i skru­chy. Pod­szedł do niej szybko i już po chwili trzy­mał ją w ramio­nach, głasz­cząc pocie­sza­jąco i przy­tu­la­jąc jej ciemną głowę do piersi.

– Moje kocha­nie! – wyszep­tał. – Moje dzielne kocha­nie! Nie wolno ci pła­kać!

Gdy dotknął jej, poczuł, jak Scar­lett zmie­nia się pod wpły­wem jego uści­sku. Było coś sza­lo­nego, magicz­nego w jej szczu­płym ciele i w gorą­cym bla­sku, jaki bił z jej oczu. Zima wokół nich nagle znik­nęła. Znów wró­ciła wio­sna, na wpół zapo­mniana, bal­sa­miczna wio­sna zie­lo­nych sze­le­stów i pomru­ków, bez­tro­ski i nie­rób­stwa, rado­snych dni, kiedy to pra­gnie­nia mło­do­ści roz­le­wały się cie­płem w jego żyłach. Gorz­kie lata, jakie upły­nęły od tam­tej pory, ode­szły w nie­pa­mięć. Zoba­czył, że usta, które obró­ciły się ku niemu, są czer­wone i drżące. Poca­ło­wał ją.

Scar­lett szu­miało w uszach, jakby trzy­mała przy nich mor­ską muszlę. Poprzez ten dźwięk usły­szała pośpieszne bicie wła­snego serca. Jej ciało zda­wało się wta­piać w jego. W jed­nej chwili przy­warli mocno do sie­bie. Jego usta żar­łocz­nie błą­dziły po jej war­gach, jakby ni­gdy nie miały nasy­cić się tą piesz­czotą.

Kiedy nagle puścił ją, poczuła, że nie potrafi utrzy­mać się na nogach, i musiała wes­przeć się o ogro­dze­nie. Pod­nio­sła ku niemu lśniące miło­ścią i trium­fem oczy.

– Kochasz mnie! Naprawdę mnie kochasz! Powiedz to, powiedz!

Jego ręce wciąż spo­czy­wały na jej ramio­nach. Czuła, że drżą i kochała to drże­nie. Prze­chy­liła się ku niemu gwał­tow­nie, ale odsu­nął ją od sie­bie, patrząc wzro­kiem, w któ­rym nie było już chłod­nej obo­jęt­no­ści, oczyma roz­dar­tymi walką i roz­pa­czą.

– Nie – powie­dział. – Nie. Jeśli to zro­bię, wezmę cię tu, natych­miast.

Uśmiech­nęła się jasnym, gorą­cym uśmie­chem. Zapo­mniała o cza­sie, miej­scu i w ogóle o wszyst­kim poza jego ustami na swych war­gach.

Nagle potrzą­snął nią raz i drugi, aż czarne włosy roz­sy­pały się jej na ramiona.

Potrzą­sał nią tak, jakby był na nią sza­leń­czo wście­kły. Na nią i na sie­bie samego.

– Nie zro­bimy tego! – oświad­czył. – Nie możemy tego zro­bić!

Włosy opa­dły jej na twarz i nic nie widziała, zaś gwał­tow­ność Ash­leya oszo­ło­miła ją zupeł­nie. Wyrwała mu się i popa­trzyła nań ostro. Na jego czoło wystą­piły małe kro­pelki potu, pię­ści miał kur­czowo zaci­śnięte, jakby z bólu. Patrzył pro­sto na nią, prze­szy­wa­jąc ją sza­rymi oczyma.

– To wszystko moja wina. Ni­gdy już wię­cej nic takiego się nie powtó­rzy. Zabiorę Mela­nię i dziecko i odejdę.

– Odej­dziesz?! – wykrzyk­nęła z roz­pa­czą. – Och, nie!

– Tak, na Boga! Czy sądzisz, że zostanę tutaj po tym, co się stało? Prze­cież to mogłoby zda­rzyć się znowu…

– Ależ nie możesz odejść! Czemu miał­byś to robić? Kochasz mnie…

– Chcesz, żebym ci to powie­dział? Dobrze, powiem. Kocham cię.

Pochy­lił się ku niej z nie­ocze­ki­waną gwał­tow­no­ścią, która spra­wiła, że Scar­lett przy­warła ple­cami do ogro­dze­nia.

– Kocham cie­bie, twą odwagę i upór, twój zapał i abso­lutną bez­względ­ność. Jak bar­dzo cię kocham? Tak bar­dzo, że jesz­cze przed chwilą mogłem zapo­mnieć o gościn­no­ści domu, który dał schro­nie­nie mnie i mojej rodzi­nie, zapo­mnieć o naj­lep­szej żonie, jaką kie­dy­kol­wiek prze­zna­czono męż­czyź­nie, i wziąć cię tutaj w bło­cie, jak…

Scar­lett wal­czyła z cha­osem myśli. W sercu czuła chłodny ból, jakby zamro­ziła je tafla lodu.

– Jeśli tak to czu­jesz… i nie wzią­łeś mnie… to zna­czy, że mnie nie kochasz – powie­działa nie­na­wist­nie.

– Ni­gdy nie zdo­łasz mnie zro­zu­mieć.

Oboje zamil­kli, spo­glą­da­jąc na sie­bie. Nagle Scar­lett zadrżała i jakby wra­ca­jąc z dłu­giej podróży dostrze­gła, że jest zima i że pola są nagie i ostre od ścier­nisk. Poczuła, że jest jej bar­dzo zimno. Zauwa­żyła także dawny, nie­prze­nik­niony wyraz twa­rzy Ash­leya, ten sam, który tak dobrze znała. Jakby jego twarz była skuta lodem bólu i potę­pie­nia.

Mogłaby odwró­cić się i zosta­wić go tutaj, a sama poszu­kać schro­nie­nia w domu, czuła się jed­nak zbyt zmę­czona, by się poru­szyć. Mówie­nie także ją męczyło.

– Nic nie pozo­stało – stwier­dziła w końcu. – Nic mi nie pozo­stało. Nic, co mogła­bym kochać. Nic, o co mogła­bym wal­czyć. Tracę i cie­bie, i Tarę.

Patrzył na nią przez długą chwilę, a potem pochy­lił się i pod­niósł z ziemi małą grudkę czer­wo­nej gliny.

– Jed­nak coś pozo­stało – powie­dział, a na jego usta wró­cił cień daw­nego uśmie­chu, jakby kpił teraz z niej i z sie­bie. – Coś, co kochasz bar­dziej niż mnie, choć możesz o tym nie wie­dzieć. Wciąż masz Tarę.

Ujął jej bez­władną dłoń i wło­żył w nią wil­gotną glinę, po czym zaci­snął na niej jej palce. W ich dło­niach nie było już tego roz­go­rącz­ko­wa­nia, co przed chwilą. Patrzyła przez moment na czer­woną zie­mię, która nie miała teraz dla niej żad­nego zna­cze­nia. Zer­k­nęła na niego i uświa­do­miła sobie jak przez mgłę, że jego spo­koju nie zdo­łają zni­we­czyć ani jej, ani niczyje inne namiętne dło­nie.

Choćby miało go to zabić, ni­gdy nie zostawi Mela­nii. Choćby pożą­dał Scar­lett do końca swych dni, ni­gdy jej nie posią­dzie i będzie trzy­mał się od niej z daleka. Gościn­ność, lojal­ność i honor zna­czą dla niego wię­cej niż ona.

Glina zię­biła jej dłoń.

– Tak – powie­działa. – Wciąż ją mam.

Począt­kowo te słowa nic dla niej nie zna­czyły i glina była tylko czer­woną grudką. Ale potem poja­wiła się nie­chciana myśl o morzu czer­wo­nej ziemi, ota­cza­ją­cej dom. Uświa­do­miła sobie, jak droga jest jej sercu i jak zażar­cie wal­czyła, by ją utrzy­mać. Będzie musiała wal­czyć jesz­cze bar­dziej, jeśli na­dal chce mieć Tarę. Znowu popa­trzyła na Ash­leya, zasta­na­wia­jąc się, gdzie podziały się jej uczu­cia. Mogła myśleć, ale nic nie czuła. Ani w sto­sunku do Tary, ani do niego. Jakby zupeł­nie wysty­gły wszel­kie jej emo­cje.

– Nie musisz wyjeż­dżać – oświad­czyła spo­koj­nie. – Nie chcę, byście gło­do­wali tylko dla­tego, że ja się tobie narzu­ca­łam. To się ni­gdy wię­cej nie powtó­rzy.

Odwró­ciła się i ruszyła z powro­tem do domu przez ścier­ni­sko, zawi­ja­jąc włosy w kok na karku. Ash­ley obser­wo­wał ją, gdy odcho­dziła, i dostrzegł, jak pro­stuje swe wąskie, szczu­płe ramiona. Ten gest zapadł mu w serce bar­dziej niż wszyst­kie wypo­wie­dziane przez nią słowa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: