- W empik go
Przenikanie - ebook
Przenikanie - ebook
Natalia jest architektem i współwłaścicielką biura projektowego. Wraz z mężem, Szymonem, planuje adopcję dziecka. Procedurę przerywa tragiczny wypadek, który na zawsze zmienia życie kobiety.
Rodzice zaczynają naciskać na Natalię, by ułożyła sobie życie na nowo. Kobieta, choć czuje się osamotniona, nie zamierza niczego zmieniać w swoim życiu. Jej relacje z rodzicami i siostrą nacechowane są dystansem i brakiem zrozumienia.
Gdy Natalia poznaje Remigiusza, biznesmena, który zleca jej wykonanie projektu hotelu, nie wie jeszcze, że wkrótce przyjdzie zmierzyć jej się z kolejnymi przeciwnościami losu.
Jak potoczy się historia bohaterki? Czy jej rodzinne relacje ulegną zmianie? I czy w sercu zawsze jest miejsce dla kogoś nowego?
Edyta Świętek kolejny raz doskonale maluje ludzkie emocje i historie, pokazując, że w życiu zawsze jest miejsce na nowy plan.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67093-94-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drogie Czytelniczki i Czytelnicy!
Oddaję w Wasze ręce kolejną powieść mojego autorstwa.
Prawie wszystkie wydarzenia oraz postaci w niniejszej książce są fikcyjne.
Prawie, ponieważ w realnym świecie istnieją dwa pierwowzory, które tutaj zostały wiernie odmalowane. Pierwszym z nich jest Kleo, psinka, której nie zmieniłam nawet imienia. Kleo jest małą rozrabiarą, niepoprawną zazdrośnicą oraz pieszczochą, krótko mówiąc, to mocno wyszczekane cztery kilogramy szczęścia. Drugim bohaterem jest Remigiusz Kot, w oryginalnej wersji Przemysław Kot – uroczy futrzak rasy europejskiej, który uwielbia zakradać się nocą do sypialni, by mruczeć mi do ucha kocie opowieści. :)
Życzę przyjemnej lektury!
Edyta ŚwiętekProlog
– Natalio?
– Tak?
– Wyjdziesz za mnie?
Natalia Matecka spojrzała w pełne nadziei oczy Szymona Kosa. Wyciągnęła dłoń i pogłaskała go po twarzy. Wyczuła opuszkami nieznaczną szorstkość zarostu. Szymon był zupełnie inny od postaci, która wciąż przewijała się przez jej majaki senne, pozostawiając ją rozdygotaną i niespokojną.
Zaskoczył ją pytaniem w połowie drogi na Kasprowy Wierch, na który, po niewielkich oporach, dała mu się wyciągnąć.
Góry wzbudzały jej lęk. Podobnie jak wiele innych miejsc, rzeczy i zjawisk.
– Chcesz mnie taką? – Wolała zyskać pewność, na wypadek gdyby okazało się, że to było spontanicznie rzucone, lecz nie wiążące pytanie. Zadane pod wpływem impulsu wywołanego surowym pięknem tatrzańskiego krajobrazu.
– Jaką? – Nie zrozumiał.
Dla niego była uosobieniem ideału: inteligentna, błyskotliwa, pogodna – jakby na przekór własnej naturze. I piękna, choć w jego odczuciu uroda miała drugorzędne znaczenie, gdyż ważniejszy był intelekt, wspólne pasje i zainteresowania. Ale byłby skończonym idiotą, gdyby pozostawał ślepy na jej długi, ciemny warkocz, oczy w kolorze gryczanego miodu oraz twarz, o której najprościej byłoby powiedzieć, że tchnie ciepłem i miłością.
Kobieta westchnęła.
– Za dużo tych pytań – odparła z delikatnym uśmiechem na ładnie wykrojonych ustach. – Ale nim odpowiem, muszę zadać jeszcze jedno: nie przeszkadzają ci moje dziwactwa i lęki? Nie pierzchniesz pewnego dnia w popłochu, uznając mnie za wariatkę? Nie stwierdzisz, że masz dość wchodzenia w rolę podpórki dla bluszczu?
– Co też ci przyszło do głowy?
– Właśnie postawiłeś kolejne pytanie – zauważyła. – No... odpowiedz.
– Ech... Te kobiety! – Mężczyzna przewrócił wymownie oczami. – Przysięgam, że nie zniknę z twojego życia tak, jak znikają z niego sny. Łatwo się mnie nie pozbędziesz, nie myśl sobie. Będę przy tobie tkwił na dobre i złe, budząc cię z tych pokręconych majaków. Ukoję każdy twój strach. Osłonię cię własną piersią przed twoimi prywatnymi demonami. A jeśli zajdzie potrzeba, skoczę nawet w ogień. Tylko obiecaj, że i ty będziesz ze mną już zawsze. Że razem będziemy spełniali nasze marzenia.
– Przysięgam. Nie opuszczę cię nigdy – zapewniła
z ogromną pewnością siebie, spoglądając na Szymona z bezmiarem uczucia.
Ufała mu. Nigdy nie czuła się równie mocno kochana. On akceptował ją taką, jaka była: z każdym dziwactwem i fobią. Nie próbował jej zmieniać, nie bagatelizował lęków.
Po prostu był.Rozdział 1.
Kraina snów
Niegosława zadarła głowę i spojrzała w bezkres błękitnego nieba. Z najwyższej wieży chęcińskiego zamku roztaczał się piękny widok. Łagodnie pofalowany teren wyglądał niczym nierównomierna szachownica pól uprawnych i łąk, na których wypasano bydło. Mućki skubiące trawę z tej odległości wyglądały niczym boże krówki.
Pięknie tutaj – westchnęła dziewczyna. Żal będzie odjeżdżać.
Od kilku dni na zamku panowało wielkie poruszenie, bowiem królowa Bona szykowała się w podróż do słonecznej Italii, gdzie zamierzała dożyć swych dni. Skonfliktowana z synem, nie widziała dla siebie perspektyw dalszego pobytu w Polsce. Niegosława wraz z wieloma innymi dwórkami miała jej towarzyszyć w podróży. Nikt jej nie pytał o zdanie w tej sprawie, ponieważ ojciec należał do straży przybocznej Jej Wysokości.
Nie chciała wyjeżdżać. Chęciny były jej domem. Kochała to miejsce.
Był jeszcze jeden powód, dla którego pragnęła pozostać. Ten powód nosił imię Ryszard, miał niezwykle przenikliwe brązowe oczy i powabną twarz o mocno zarysowanej żuchwie. Nie szpeciła go nawet blizna na lewym policzku, przeciwnie, za jej sprawą wyglądał mężniej, świadczyła o tym, że zaprawiony był w bojach.
Cóż jednak z porywów serca, gdy królowa sprzeciwiła się związkowi nadobnej damy dworu z rycerzem? Ułożyła własne plany względem Niegosławy Madeyskiej i wcale się z nimi nie kryła. Już kilkakrotnie napomknęła dwórce, że obiecała listownie jej rękę swemu wiernemu poddanemu z dalekich Włoch, wdowcowi zarządzającemu znacznym majątkiem należącym do Sforzów. Niegosława odnosiła wrażenie, że ma być dla tego człowieka nagrodą za dobrze pełnioną służbę. I choć nigdy go nie widziała, wzdragała się przed małżeństwem.
– Nie wyjdę za niego. Skoro królowa nie wyraziła zgody, abym poślubiła Ryszarda, zniweczę jej plany – stwierdziła.
Zeszła z wieży, lecz nie wróciła do komnat. Poszła na samotną przechadzkę. W jej głowie powoli dojrzewał plan powodowany rozpaczą.
– Niegosławo! Co ty robisz? – krzyknął Ryszard, widząc nadobną dwórkę Bony wędrującą po samej krawędzi muru obronnego. Podobną sztukę widział na jarmarku, pokazywaną przez trupę wędrownych komediantów – z tą różnicą, że oni spacerowali po linie rozciągniętej nad ziemią.
Niegosława zatrzymała się i spojrzała w jego kierunku. W jej oczach gościł smutek. Wiatr łopotał długą suknią damy, rozwiewał niesforne włosy.
– Uratujesz mnie, rycerzu? – zapytała.
– Jak?
– Ukryj mnie do czasu, aż królowa opuści Chęciny.
Bezradnie zwiesił ramiona.
– Nie mogę – odparł ledwo dosłyszalnie. – Honor rycerza nie pozwala mi na złamanie przysięgi składanej na wierność królowej. Wybacz, Niegosławo. Może kiedyś, w innym życiu, dane nam będzie swobodnie sobą dysponować. Tu i teraz o naszej doli stanowi Jej Wysokość.
Po policzku dwórki spłynęła łza.
Honor rycerza stał ponad uczuciami.
***
Natalia Matecka-Kos podniosła powieki. Resztki snu wciąż majaczyły przed jej oczami, budząc niesprecyzowane tęsknoty i wyzwalając uczucie niedopasowania.
– To tylko kolejny absurdalny sen – powtórzyła sobie, jak za każdym razem, gdy powracała do rzeczywistości z objęć Morfeusza. – Na szczęście nie koszmar, choć boję się pomyśleć o tym, do czego mogłoby dojść, gdybym nie przebudziła się na czas.
Natalia była ekscentryczką, miała tego pełną świadomość i nie próbowała walczyć o to, by postrzegano ją inaczej. Miałaby wpasować się w narzucone odgórnie ramy? Co to, to nie! Żadna siła nie mogła jej zmusić, by stała się szarym korposzczurem, czego z całego serca pragnęła Irena Matecka, jej matka, upatrująca stabilizacji finansowej w pracy na etacie z umową na czas nieokreślony i dającą przychód minimum osiemdziesięciu tysięcy złotych netto rocznie. Dlaczego akurat taka kwota wzbudzała emocje rodzicielki, to stanowiło niezgłębiony sekret.
Na przekór matce – tak, tak, to jedno z dziwactw Natalii – pani Matecka-Kos wolała pozostawać freelancerką. I co ciekawsze, wbrew cichym nadziejom Ireny, która tylko czekała, by rzucić córce w twarz swoje upragnione „a nie mówiłam?”, Natalia radziła sobie nieźle, pracując na własny rachunek. Co gorsza, głównie w domu, choć zdarzało jej się czasami pojawiać w krakowskim biurze firmy architektonicznej „Arkada”, której była współwłaścicielką.
Matka, przyzwyczajona do zupełnie innych standardów, uważała za próżniacze „siedzenie w domu”, a kwestię zarabiania na życie w swoich czterech ścianach określała jako szumną gadaninę. Jej zdaniem Natka z powodzeniem mogłaby pójść do biura, odsiedzieć swoje dziesięć i więcej godzin – wszak i tak nie miała nic lepszego do roboty, zainkasować górę pieniędzy i...
No właśnie: i co dalej?
Ilekroć Natalia dopytywała o to swoją rodzicielkę – bez złośliwości rzecz jasna, ale wiedziona jedynie czystą ciekawością – ta nie potrafiła udzielić odpowiedzi, która mogłaby usatysfakcjonować narowistą latorośl.
Budowa nowego domu? Ha, ha, ha! Dobre sobie. Wszak Natalia Matecka-Kos mieszkała w kilkuletnim budynku, który osobiście zaprojektowała, a następnie dopilnowała wszystkich spraw związanych z jego wznoszeniem.
Kupno lepszego samochodu? Tylko po co? Jej czteroletni citroen, zwany pieszczotliwie Cytrynką, spisywał się całkiem dobrze. Był wystarczająco przestronny dla samotnej kobiety, a jednocześnie dość kompaktowy jak na potrzeby kogoś, kto zazwyczaj przemieszcza się z punktu A do punktu B.
Wypasione wczasy w ekskluzywnym kurorcie? No, okej. To jest do zrealizowania: raz, drugi, trzeci. Ale ileż, do cholery jasnej, można podróżować po świecie, gdy jest się w jej sytuacji? I co to za przyjemność, gdy za całe towarzystwo ma się wyłącznie walizkę, bo dawne przyjaciółki wolą trzymać Natalię z daleka od swoich mężów, a Marleny po prostu nie stać na kosztowne eskapady?
Niegdyś młodzi małżonkowie byli zapalonymi turystami, wciąż dokądś jeździli, zaznaczali kolejne punkty na mapie świata powieszonej w ich domowym gabinecie. A potem czar prysł i skończyło się pokonywanie kolejnych kilometrów dróg oraz bezdroży. Tak naprawdę od dłuższego czasu Natalia najlepiej czuła się we własnych hm... czterech kątach – o ile można było w taki sposób określić niezwykłą budowlę, którą ona z uporem nazywała swoim domem, a matka ochrzciła cynicznie lepianką.
Uściślając: wyjątkowo dużą lepianką.
O tym wszystkim rozmyślała pani Matecka-Kos, gdy pewnego majowego popołudnia goniła pomiędzy garderobą a sypialnią, gdzie na łóżku piętrzyła się już spora sterta ciuchów, i usiłowała przyoblec swoje ciało w coś, co będzie jednocześnie odzwierciedleniem jej gustu i zestawem możliwym do zaakceptowania przez matkę. Wypadało bowiem, aby na imieninach u rodzicielki prezentowała się na tyle schludnie, by nie przyprawić Ireny o palpitację serca.
– Kto to widział, by dobrowolnie, ba, z upodobaniem, wkładać sukienki szyte z myślą o korposzczurzycach? Z niemnącej się szarej tkaniny. Obowiązkowo z klasycznym żakietem i czarnymi szpilkami – burczała pod nosem. – Sztywne jak gacie wysuszone na mrozie. Grzeczne i pozbawione choćby odrobiny polotu.
Julita traktowała takie odzienie niczym drugą skórę. Patrząc na nią, Natalia wciąż zachodziła w głowę, jak siostra może znosić ten nudny mundur. I czy czasami wszystkie szare komórki jej mózgu nie są faktycznie do bólu szare. Siostra niemalże za każdym razem, gdy się widywały, prezentowała się tak samo. Jej stroje odznaczały się maksymalną prostotą. Miała niezliczone popielate sukienki, kostiumy, spódnice i spodnie. Prócz tego dziesiątki jedwabnych bądź batystowych bluzek w białych lub pastelowych odcieniach. Żadnej ekstrawagancji, żadnej żywej barwy. Za to metki renomowanych firm.
– Matko! W takim outficie to tylko kłaść się w trumnie – ironizowała Natalia, wspominając kreacje siostry.
Często zdarzało się, że mówiła sama do siebie, co chyba nikogo nie powinno dziwić: mieszkała samotnie, pracowała w domu, większość czasu spędzała w pojedynkę, a uściślając – w towarzystwie dwóch czworonogów: suczki Kleo oraz Remigiusza Kota. Aby więc do reszty nie sfiksować, choć podobno i tak brakowało jej piątej klepki, prowadziła sama ze sobą różne dysputy dotyczące pracy oraz tego, co aktualnie porabiała. Oczywiście robiła to wyłącznie w obrębie swoich czterech ścian, nazywając owe głośne dywagacje posiedzeniem zarządu – wszak była bizneswoman. Poza domem, nawet w ogrodzie, starała się zachowywać tak jak większość społeczeństwa. Była więc osobą zdziwaczałą w granicach rozsądku.
– Turkus czy fuksja? – Natalia przyłożyła do siebie jeden z dwóch wieszaków z ulubionymi tunikami. Zamierzała włożyć coś lekkiego, zwiewnego i barwnego. Była brunetką, więc dobrze prezentowała się w żywych tonacjach.
Po namyśle zdecydowała się na ciemny odcień różu. Do tego włożyła jeansy rurki i swoje najulubieńsze szpilki w kolorze fuksji – najnowszy nabytek, którym wciąż nie mogła się nacieszyć, gdyż w jej życiu rzadko zachodziły okoliczności uzasadniające noszenie butów na niebotycznych obcasach. Czasami dla kaprysu wkładała je podczas pracy w domu, lecz jaki był sens znoszenia niewygód, gdy jedynymi ich świadkami były lustro oraz dwa czworonogi?
Natalia miała świadomość, że matka chce dla niej dobrze. Ta cała troska o jej stabilizację zawodową, finansową, nienaganny wygląd i inne temu podobne dyrdymały uzasadniała miłość macierzyńska. Dla Ireny szczęście było równoznaczne ze spokojnym szaro-czarno-białym życiem. Dla córki zawierało całą paletę barw i nie mieściło się w narzucanych odgórnie ramach. Zwłaszcza że ona nie wykraczała poza nie znowu aż tak daleko.
W gruncie rzeczy w matczynych kategoriach pojmowania świata była absolutnie normalna. Skończyła świetne studia dające prestiżowy zawód architekta, wyszła dobrze za mąż w dość młodym wieku za chłopaka, którego znała od wielu lat, nie ćpała, nie piła, nie zdradzała męża. A że lubiła niezależność, barwne stroje i mieszkała tak jak mieszkała? Że mimo upływu lat nie dawała się gładko uczesać? To jej sprawa, i już!
Irena Matecka nieustannie zamartwiała się o swoje córki. Właściwie więcej powodów do troski dawała jej starsza, trzydziestosiedmioletnia latorośl. Młodsza, Julita, choć zdawać by się mogło, że nie tak utalentowana jak Natalia, pięknie sobie wszystko ułożyła: miała wspaniałą pracę, ładny apartament, zaradnego męża i dwójkę dzieciaków, które posyłała na rozmaite zajęcia, mające na celu nie tyle rozwijanie talentów, co nauczenie pociech dyscypliny i odpowiedzialności.
Problem z Natalią był taki, że odkąd tylko Irena sięgała pamięcią, dziewczyna wciąż sprawiała jej jakieś kłopoty. Niby była grzeczna, ułożona, wszechstronnie uzdolniona i dobrze uczyła się w szkole, ale równocześnie tak trudno było się z nią porozumieć! Zupełnie jakby rozmawiały w dwóch różnych językach.
A przecież ona pragnęła tylko jej dobra.
Irenie wciąż nie mogło się pomieścić w głowie, że starsza latorośl pracuje w domu. Dla niej prawdziwa praca wiązała się z etatem, powtarzalnością, stałymi godzinami nieobecności w mieszkaniu oraz oczywiście stuprocentową przewidywalnością wpływów wynagrodzenia na rachunek bankowy. Klasycznym przykładem idealnej kariery zawodowej była droga pokonana przez Julitę – młodszą pociechę, która najpierw skończyła Uniwersytet Ekonomiczny w Krakowie, a następnie podjęła pracę skromnej referentki w dużej międzynarodowej korporacji. Gwoli ścisłości: wykształcenie wyższe zdobywała z ogromnym wysiłkiem, regularnie deklarując chęć rzucenia studiów w diabły, lecz o tym już nikt nie pamiętał. W pracy z mozołem pięła się po szczeblach kariery, by osiągnąć ostatecznie stanowisko key account managera, choć oczywiście apetyt miała znacznie większy, liczyła bowiem na stołek dyrektora generalnego polskiej filii. Codziennie dojeżdżała z Myślenic do Krakowa, gdzie spędzała długie godziny zamknięta w szczelnym pałacu ze stali i szkła. A że po drodze musiała nieco zaniedbać swoją rodzinę? Ot, cena czasów – niezbyt wygórowana zresztą, gdyż Irena z przyjemnością zrezygnowała z etatu, by z wielkim oddaniem zająć się dwójką dziatek powitych przez Julitkę. Dzięki temu córcia mogła skupić uwagę na tym, co potrafiła robić najlepiej, czyli na zarabianiu pieniędzy.
Niepojęte było dla Ireny, że Natalia robi wszystko na odwrót. I też żyje.
Tylko co to za życie, skoro zamieszkała samotnie w jakimś cudacznym miejscu? Jej mąż, póki jeszcze takowego miała, był zasadniczo tylko króciutkim dopiskiem w dwuczłonowym nazwisku, a związek z nim zawarty nie wydał żadnych owoców.
Pogaduszki na powyższe tematy były w rodzinie Mateckich na porządku dziennym, ponieważ Irena z uporem dążyła do tego, by wpłynąć na Natalię.
Ucieszyła się, gdy starsza córka oznajmiła, że wychodzi za mąż za Szymka, choć Matecka wolałaby innego kolegę Natalii, Pawła. Od biedy jednak mógł być i Kos. Młodzi znali się od dziecka, byli dość fajną parą. Mieli przed sobą wspaniałe perspektywy. Kosowie seniorzy podarowali im w prezencie przedślubnym działkę, na której narzeczeni mieli postawić dom. Początkowo wszystko pięknie się układało: młodzi jeszcze przed ślubem zamieszkali razem w mieście, po zawarciu małżeństwa zaczęli myśleć o budowie.
A potem nagle okazało się, że nic nie idzie tak, jak powinno. Nawet bryła cholernego domu, który do tej pory przyprawiał Irenę o nieprzyjemne dreszcze. Że też córka na każdym kroku musiała akcentować swój indywidualizm!
I po kim to było takie cudaczne?
Przecież ona i Miecio byli absolutnie normalni. Julitka też nie odstawała od reszty rodziny. Tylko Natalia wciąż musiała czymś zaskakiwać. I jeszcze te jej wszystkie fobie! Na przykład irracjonalny strach przed gazem.
Jako mała dziewczynka nieustannie zaglądała do kuchni, by sprawdzić, czy kurki są starannie zakręcone, a lufcik uchylony. Choćby nie wiadomo jak srogi mróz trzymał zimą, z uporem maniaka otwierała okienko. I nie przemawiały do niej żadne argumenty, że jest to całkowicie zbędne. Przez tę swoją fobię w ogóle nie garnęła się do gotowania. Irena nie miała z niej żadnej wyręki w tym przypadku, choć inne prace domowe córka wykonywała nader ochoczo. Całe szczęście, że Mateccy byli zaopatrywani w ciepłą wodę przez wodociągi miejskie, bo strach pomyśleć, jak wyglądałaby jakakolwiek toaleta w wykonaniu Natalii. Matka żywiła nadzieję, że z biegiem czasu sytuacja się zmieni, lecz nic takiego nie nastąpiło. Lęk młodej pozostał – niczym nieuzasadniony.
Irenie serce pękało na myśl o oślim uporze córki, która pogrążała się w samotności. No i jeszcze ta jej praca! O święci Pańscy! Czy można nazwać pracą siedzenie w domu? Być może tak, lecz Irena uważała, że komu jak komu, lecz jej córce kontakt z ludźmi jest absolutnie potrzebny. Stąd też nieustannie suszyła jej głowę o to, by zarzuciła swoją abstrakcyjną działalność, z której dochód – choć nie najgorszy – był też niepewny.
Dzwonek do drzwi wyrwał ją z zadumy.
– Córciu! – ucieszyła się na widok pociechy, której poświęciła ostatnie myśli. – Cieszę się, że przyszłaś.
– Nie ma jeszcze nikogo? – wyraziła zdziwienie Natalia.
– Nie, ale tylko patrzeć, jak przyjedzie Julitka z rodziną, wujek Stefan – wspomniała o swoim szwagrze – oraz kilka innych osób.
Godzinę później Matecka-Kos żałowała, że nie jest jedynym gościem rodziców. Nie lubiła gwaru, wzajemnego przekrzykiwania się przy stole, a nade wszystko rozmów, które skupiały się wokół niej. Po trzech nieznośnie długich latach od dnia, gdy w mikrokosmosie Natalii nastąpiło poważne tąpnięcie, bliscy uznali, że lepiej wiedzą, co jest jej potrzebne do szczęścia, i coraz częściej zaczynali sugerować zakres niezbędnych zmian. Sęk w tym, że nie potrzebowała rewolucji w swoim życiu. Pogodziła się, że jest jakie jest. Jedyne, co naprawdę trudno było jej zaakceptować, to brak potomka, który już od dawna powodował wielki niedosyt, czyniąc jej egzystencję pustą.
W przeszłości, gdy miała u swego boku Szymona, podejmowali wspólne kroki w kierunku powiększenia rodziny. Właściwie zaczęli starać się o to zaraz po przeprowadzce do domu, który dla dwóch osób był zdecydowanie zbyt wielki, a co dopiero mówić o jednej. Ich próby nie przynosiły oczekiwanych efektów, więc przełamali się i poszli po pomoc do specjalisty. Wyniki badań nie pozostawiały złudzeń: żadne z nich nie mogło zostać biologicznym rodzicem – przypadek dość rzadki, a jednak nie odosobniony. Po okresie mierzenia się z bólem postanowili dać rodzicielstwu drugą szansę i postawili na adopcję. Marzyli o noworodku, lecz mieli świadomość, że może być z tym problem, gdyż niemowlęta najszybciej znajdują nowe domy. Otwarli się więc na przygarnięcie nieco większego dziecka. Byli na dobrej drodze do stworzenia pełnej rodziny, gdy nagle świat Natalii runął niczym domek z kart. Z dnia na dzień została sama. Cała procedura, którą odbyli we dwoje, została unieważniona.
To był najgorszy rok w życiu Natalii. Rok nieutulonego płaczu, ciężkiej depresji, którą musiała leczyć farmakologicznie, rok utraconych szans, nadziei, ba! – nawet marzeń.
A teraz rodzina oczekiwała od niej podjęcia radykalnych kroków, na które mimo wszystko nie była gotowa, gdyż wiązały się z ogromnym dylematem moralnym.
– Powinnaś ponownie wyjść za mąż – oświadczyła matka, zerkając na ślubnego, jakby oczekiwała wsparcia z jego strony.
– Absurd – odparła Natalia, która już zdążyła przywyknąć do jej nonsensownych pomysłów. – Przypominam ci, że jestem mężatką.
– Ale de facto twój mąż w twoim życiu jakby przestał istnieć.
– Ależ mamo! Nie możesz tak mówić. Szymon żyje. Mam popełnić bigamię?
– Droga Natusiu! – oburzył się Stefan, który w przeciwieństwie do wiecznie milkliwego brata miał zawsze wiele do powiedzenia. – Irenka ma rację i pragnie dla ciebie jak najlepiej. Myślę, że w twojej sytuacji rozwód jest całkiem możliwy – stwierdził.
– To byłoby nie w porządku.
– W stosunku do kogo? Do twoich hm... teściów? Czy do człowieka, który nie ma żadnych uczuć?
– No... Ja rozumiem, że go bronisz, ale przecież zaistniały takie okoliczności, że każdy sąd... – bąknęła matka.
– Nie! Dość tego tematu! Nie próbujcie mnie więcej przekonywać, bo dla mnie przysięga złożona jedenaście lat temu ma moc wiążącą – oświadczyła Matecka-Kos, wodząc wzrokiem po krewnych zgromadzonych przy stole. Podłapała pełne współczucia spojrzenie ojca, który pokiwał głową, by dodać jej otuchy. Potem zerknęła na Julitę, jej wyraz twarzy mówił sam za siebie. Jakby na potwierdzenie przypuszczeń Natalii, siostra przyjęła ten sam punkt widzenia.
– Mama ma rację. To marnowanie potencjału. Przecież mogłabyś założyć nową rodzinę, postarać się o dzieci i żyć pełnią życia, zamiast dziwaczeć do reszty.
– Nie masz prawa mnie oceniać, nie jesteś w mojej sytuacji – odparła z pełnym chłodu spokojem.
– Przecież kochasz dzieci. Byłabyś wspaniałą matką. Serio chcesz zrezygnować z macierzyństwa?
Natalia zacisnęła zęby, by nie wybuchnąć. Nigdy nie powiedziała nikomu z rodziny o wynikach badań. Nie wiedzieli o adopcji, o którą starali się z Szymonem. Po trosze wynikało to stąd, że nie czuła mocnych więzi z krewnymi, nad czym mocno ubolewała. Najbliższy jej sercu był ojciec. Matka i Julita zawsze trzymały wspólny front, stanowiąc dla niej mur nie do przebicia. Nie potrafiła im się zwierzyć nawet ze swej największej udręki. A gdy już sprawa oparła się o przygarnięcie obcego dziecka, nadal milczeli, ponieważ odczuwali lęk, że zapeszą. Do sekretu dopuścili jedynie państwa Kosów. Czy w ten właśnie sposób zapeszyli? Możliwe.
O tym, że pozostaje w stałym kontakcie z teściami, nie rozmawiała z matką. Być może Irena domyślała się, lecz nie poruszała tej kwestii. Dla niej ci ludzie przestali istnieć dawno temu. Nigdy za nimi nie przepadała, teraz w ogóle nie czuła się zobowiązana do podtrzymywania stosunków towarzyskich.
– Natusiu! Minęły trzy lata! Trzy długie lata, podczas których nie wydarzyło się nic, co mogłoby ci dawać jakąkolwiek nadzieję. Nie możesz w nieskończoność żyć przeszłością i wspomnieniami. Czas na tworzenie przyszłości – perorowała niezrażona Irena.
– Nie, proszę... Wielokrotnie o tym rozmawialiśmy. Nie wystąpię o rozwód. Postąpiłabym niezgodnie z własnym sumieniem.
– Och! Zbędne skrupuły. – Julita wzruszyła ramionami. – Jestem głęboko przekonana, że gdyby Szymon był na twoim miejscu, postąpiłby właśnie w taki sposób.
– Wątpię. I jeszcze jedno: przypominam wam, że uratował mi życie. Odczuwam w związku z tym głęboką wdzięczność. Nie mogę więc...
– My też jesteśmy mu wdzięczni – przerwała jej obcesowo Irena. – Ale nie możesz do końca swoich dni zachowywać się jak mniszka!
– Możemy wreszcie zmienić temat? – zniecierpliwiła się Natalia.
Nie czekając na reakcję rodziny, wstała i podeszła do siedzących na dywanie siostrzeńców. Klapnęła ostentacyjnie na podłogę. Mogła sobie na to pozwolić, skoro włożyła wygodne dżinsy oraz tunikę, która wywołała grymas niesmaku na twarzy pedantycznej i wymuskanej Julity.
– Mogę się dołączyć? – zagadnęła Emilkę i Wojtka.
– Pewnie, ciociu! – ucieszyła się czterolatka. – Budujemy stację kolejową – oznajmiła, wskazując ruchem głowy skomplikowaną budowlę z drewnianych klocków, które otrzymała na gwiazdkę od Natalii. Od tamtej pory niemalże nie rozstawała się z nimi i woziła ich karton na wszystkie imprezy rodzinne.
– A tutaj będzie przejeżdżał pociąg – wtrącił Wojtek, wskazując nieco koślawą bramę. Chłopiec z tej samej okazji dostał drewnianą ciuchcię z kompletem wagoników, dzięki czemu rodzeństwo mogło zgodnie się bawić. Obydwa zestawy pochodziły z manufaktury wytwarzającej tradycyjne rękodzieło.
– W takim razie musimy trochę poprawić sklepienie – stwierdziła Natalia, w której momentalnie odezwał się duch architekta – by nie runęło na lokomotywę.
Przez następną godzinę bawiła się z siostrzeńcami, nic sobie nie robiąc z tego, że przy stole biesiadowano w najlepsze. Zdecydowanie milej spędzała czas z maluchami niż w towarzystwie dorosłych popijających alkohol i wymądrzających się o tym, co jest jej niezbędne do szczęścia. Mogli sobie pozwolić na spożywanie trunków wyskokowych, ponieważ zarówno wuj Stefan, jak i Julita z Piotrem przybyli taksówkami. Natalia konsekwentnie na każdy spęd rodzinny przyjeżdżała własnym samochodem, by mieć pretekst do zachowania trzeźwości. Żywiła bowiem obawy, że będąc na rauszu, może powiedzieć o parę słów za dużo. Nie chciała się narażać krewnym. Już i tak w ich oczach uchodziła za dziwaczkę.
Natalia wracała do domu bardziej zmęczona niż po wielogodzinnej naradzie w biurze. Z ulgą zaparkowała na podjeździe, nie zadając sobie trudu, by wstawić samochód do garażu. Nie zanosiło się na deszcz, a choćby nawet, citroen nie był z cukru.
Nim weszła do domu, zadarła głowę i spojrzała na rozgwieżdżone niebo. Kilka razy głęboko odetchnęła, uwalniając się od negatywnych emocji, które przywlekła za sobą z Myślenic. Zdecydowanie najlepiej czuła się w Drogini nad Jeziorem Dobczyckim, gdzie wśród malowniczych wzgórz osiedliła się krótko po ślubie.
To miejsce, tchnące sielankowym spokojem i ciszą, było najwspanialszym darem losu. Kochała je i nie wyobrażała sobie zamieszkania gdziekolwiek indziej.
Do posesji wiodła wąska asfaltówka, zwieńczona bramą wjazdową. Po drodze mijało się dwa inne domy, które Kosowie, za zaciągnięty w banku kredyt, wznieśli w celu odsprzedaży. Oczywiście już dawno uwolnieni zostali od tego długu, gdyż budynki wraz z kilkuarowymi parcelami szybko zyskały nowych właścicieli. Dla siebie narzeczeni zostawili lwią część działki, która zapewniła im komfort samotności. Nikt nie zaglądał w okna ich domu, nie hałasował, gdy pragnęli wypocząć, a jednocześnie mieli poczucie, że nie mieszkają na krańcu świata. Trzy lata temu, gdy świat Natalii legł w gruzach, doceniła towarzystwo sąsiadów. Szczególnie bliski jej sercu stał się Tomeczek, wówczas osiemnastolatek, chłopak z zespołem Downa i sercem na dłoni. Jego pogodne usposobienie i szczery uśmiech stanowiły balsam dla duszy. Cieszyła się, że póki jeszcze był obok niej Szymon, zatrudnili Tomka do wykonywania drobnych prac ogrodniczych.
***
Doskonale pamiętała dzień, gdy chłopak zawitał u niej po raz pierwszy. Była wiosna, jego rodzina zaledwie przed tygodniem wprowadziła się do odkupionego od Kosów domu. Zapewne nadal urządzali się na nowych śmieciach, ponieważ wciąż kursowali samochodami tam i z powrotem, co Natalia mogła dostrzec z wyżyn swojego wzgórza.
– Dzień dobry. Tomeczek jestem – przedstawił się, gdy otwarła drzwi, zwabiona stukaniem.
Oderwał ją wprost od aktualnie kreślonego projektu. Cud, że go usłyszała, przyzwyczajona do dźwięku dzwonka, który mógłby wskrzesić nieboszczyka, nic innego nie było w stanie rozproszyć jej podczas pracy.
– Dzie... Dzień dobry – zająknęła się, mierząc uważnym spojrzeniem niespodziewanego gościa. – Ach, pewnie mieszkasz po sąsiedzku! – uprzytomniła sobie, bowiem u notariusza państwo Lenartowie napomknęli, że mają syna z zespołem Downa. To właśnie z myślą o ukochanym jedynaku nabyli specyficzne domostwo.
– Taak – przytaknął przeciągle. – Mieszkam w Hobbitówce.
Dom nowych sąsiadów, podobnie jak Kosów oraz trzecia budowla przy ich uliczce, wzniesiony został według dość specyficznego planu. Wszystkie trzy były kopułami tonącymi wśród zielonych pagórków. Faktycznie mogły przypominać wioskę hobbitów, choć to właśnie na wyraźne życzenie państwa Lenartów Natalia zmodyfikowała nieco jeden z projektów, zastępując tradycyjną stolarkę okrągłymi oknami oraz wykonanymi na zamówienie dębowymi drzwiami wejściowymi z półokrągłym nadprożem. Na etapie budowy domu podchodziła do inwestorów z nieznacznym rozbawieniem. Wydawało jej się, że czterdziestoparolatkowie powinni mieć poważniejszy stosunek do budynku, w którym zamierzają spędzić resztę życia. Tymczasem oni twierdzili zgodnie, że te modyfikacje zachwycą ich syna, bo porwali się na zakup nowego lokum właśnie z myślą o jego szczęściu. Wtedy jeszcze powątpiewała, czy to dobry pomysł. Zakładała, że gdy ów młodzian dorośnie i porzuci dziecięce fantazje dotyczące zamieszkania w Hobbitowie, taka budowla może stać się problematyczna.
Teraz już wiedziała, że tak nie jest.
– Miło mi. Natalia. – Wyciągnęła dłoń do człowieka, który wówczas wydawał jej się w trudnym do określenia wieku. Specyficzne rysy twarzy sprawiały, że równie dobrze mógł być nastolatkiem, co mężczyzną w okolicach trzydziestki.
– Hej, Natalio. – Gładko przeszedł z nią na ty, używając przy tym poprawnej formy wołaczowej, co nie było oczywiste wśród młodych ludzi. – Mnie też jest miło.
– Może usiądziesz na chwilę? – Wskazała komplet mebli z rattanu stojący w cieniu potężnego wiązu.
– Chętnie – odparł krótko i poczłapał dość ciężkim krokiem ku najbliższemu fotelowi.
Natalia przymknęła drzwi swego domu, wypuściwszy na zewnątrz mocno zaintrygowanego przybyszem Remigiusza Kota. Tak, Remigiusza Kota – jej srebrzysty pręgowany ulubieniec rasy europejskiej prócz imienia nosił również nazwisko. Ot, taka tam fanaberia Natalii, jedna z wielu de facto. Kleo jeszcze wówczas nie było, pojawiła się znacznie później, właśnie za sprawą młodego Lenarta.
– Masz fajnego kota – stwierdził Tomek, schylając się, by pogłaskać czworonoga. Remek z głośnym mruczeniem otarł się o jego łydki. – Jak się nazywa?
– Remigiusz. W skrócie Remek – odparła, przyglądając się sierściuchowi, który zazwyczaj był nader nieufny w stosunku do obcych. Najwyraźniej chłopak z zespołem Downa wzbudził jego zaufanie.
– Remek – powtórzył. – Mięciutki. Mógłbym go ciągle głaskać.
– A więc głaszcz go, jeśli ci to sprawia przyjemność – zachęciła. – Jak ci się podoba w nowym miejscu? – zmieniła temat.
– Hobbitówka jest super. Marzyłem o takim domu. Czuję się w nim jak Frodo Baggins.
– To cudownie. Domyślam się, że lubisz Tolkiena?
– Tak. Czytałem kilka razy Władcę pierścieni. A film znam na pamięć. Tato kupił mi płyty, żebym mógł często oglądać.
Natalia zerknęła na niego z szacunkiem. O ile miała rozeznanie na temat ZD, osoby nim dotknięte raczej nie czytywały dla rozrywki, podobno takie przypadki należały do rzadkości.
– Nie bałeś się tych wszystkich mrocznych scen i postaci? – dociekała zaaferowana.
– Bałem się na początku. Ale tato oglądał filmy razem ze mną. Ciągle mówił, że to bajka i nie dzieje się naprawdę. Wierzę mu, bo jest bardzo mądry. I już się nie boję.
– Najpierw czytałeś książkę czy oglądałeś film?
– Film. Książki przeczytałem trochę później.
Tomeczek zdążył wydorośleć, lecz jego upodobanie do Tolkienowskich historii nie gasło. Uwielbiał Natalię i Szymona oraz Remka, później tę miłość rozciągnął również na Kleopatrę zwaną pieszczotliwie Kleo. Sam zaproponował sąsiadom, że wiosną oraz latem będzie kosił ich trawnik, jesienią grabił liście, a zimą odgarniał śnieg. Nim przystali na jego propozycję, zagadnęli Lenartów, czy nie będą mieli nic przeciwko temu. Sąsiedzi wyrazili radosną aprobatę, gdyż syn poza Tolkienem uwielbiał wszelkie prace ogrodowe. By uniknąć poczucia, że wykorzystują jego dobre serce, Kosowie postanowili wypłacać mu dniówki.
Wkrótce okazało się, że chłopak stanowi dla Natalii prawdziwe błogosławieństwo. I zawsze nazywała go Tomeczkiem. Nie Tomkiem, nie Tomaszem czy Tomusiem, ale Tomeczkiem.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------