- W empik go
Przenikanie - ebook
Przenikanie - ebook
„Przenikanie” to opowieść o przemijaniu, nieuchronnych zmianach i pułapkach postępu cywilizacyjnego. Narrator, wracając pamięcią do swojego dzieciństwa, kreśli jednocześnie obraz odchodzącej wsi i jej umierającej wspólnoty. Snując pełne melancholii wspomnienia, równolegle prowadzi historię Ziutka, chłopca, który dorastał przed wojną w czasach o wiele trudniejszych niż te, w których przyszło żyć jemu samemu.
Żeby zrozumieć siebie, musi jednak zrozumieć także opowieść o tamtym dziecku – tylko wtedy będzie mógł się z nim odpowiednio pożegnać. Rozliczenie z przeszłością i wszystkimi jej traumami, przekazywanymi z pokolenia na pokolenie, nie jest łatwe. Czy znajdzie słowa, dzięki którym uda mu się tego dokonać?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-457-4 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ŁĄKA WSPOMNIEŃ
Początki
Tamte wspomnienia z dzieciństwa są już tak odległe, że chwilami się zastanawiam: czy tak rzeczywiście było? Wracam tam myślami i czuję jakąś niepewność, wątpliwość: czy tamten mały chłopiec to rzeczywiście ja? Czy przypadkiem upływające lata nie odseparowały nas tak dalece, że powstały dwa odrębne byty? Zachowane w pamięci obrazy nie pomagają ocalić jedności. Przesuwają się w mojej głowie niczym kalejdoskop, czyniąc mnie stamtąd, mnie z wtedy jeszcze bardziej obcym temu stąd, temu z teraz. Tym, co ratuje przed utratą jaźni, co utrzymuje mnie w równowadze poznawczej, są świeżość i somatyczność tych właśnie wspomnień. Bo kiedy odpływam i przenoszę się w te odległe rewiry, a później gdy już całkowicie tonę w odmętach pamięci, zaczynam czuć, i czuję to naprawdę na jawie. Czuję dymy ognisk, snujących się białą przędzą nisko nad łąkami pokrytymi już wieczorną rosą. Czuję pęd rześkiego powietrza, które wpycha z powrotem do gardła śmiech dziecka pędzącego przed siebie donikąd. Czuję wreszcie, jak łaskocze chrabąszcz złapany w pułapkę mojej małej dłoni. Uwięziony, zastanawia się, czy maj już się dla niego skończył. Kiedy się wreszcie wydostaje, wznosi się szczęśliwy wysoko, wysoko ponad moją głowę, ponad drzewa, ponad wieś, ponad mój dziecięcy świat.
Naprzeciw domu ciągnęła się łąka, przez którą diagonalnie płynął mały, leniwy strumyk. Oddalając się od wiejskiej drogi, zbliżał się powoli do równoległej do niej szosy. Ta łąka w wiosennej oprawie zawsze była jednym z pierwszych obrazów, jakie udawało mi się wysupłać z szufladki reminiscencji pod hasłem „dzieciństwo”. Ilekroć wizualizują się one w mojej głowie, zawsze mam z nimi problem. Wiem, że muszą pochodzić z zarania mojego życia, bo niewiele innych wydarzeń jestem w stanie z nimi powiązać. We wszystkich późniejszych wspomnieniach jestem już aktorem, czasami pierwszoplanowym, czasem tylko statystą, ale zawsze z wyraźnie zarysowaną obecnością na scenie przy tej czy innej historii. Kiedy jednak pojawia się ta łąka, jestem tylko zauroczonym widzem, obserwującym gdzieś z własnego wnętrza cud boskiej kreacji, ale bez świadomości swojego istnienia.
Dwie drogi i dwa światy. Jeden – moja wieś ze swoją, a raczej moją dróżką, duktem, gościńcem prawie, i drugi – asfaltowa czarna szosa wiodąca na zewnątrz, poza moją tożsamość. Niezbyt odległa, z rzadko przemykającymi pojedynczymi samochodami, ale w dziecięcej imaginacji wyznaczała wtedy granicę poznania. Droga i szosa – rozdzielone łąką, jednak połączone strumykiem.
Ten dysonans poznawczy i ta dychotomia towarzyszyły mi właściwie od początku, od czasów, nim pojawiła się świadomość, przez każdy następny już przytomny etap życia i zapewne towarzyszyć będą do jego końca. Z jednej strony wiosenne łany kwiatów. Niezatrute jeszcze nawozem, jędrne fioletowe kukułki, parasole jeżówek purpurowych, jaskry – żółte słońca fotony, dzwonki błękitne, co bezdźwięcznie koniec zimy wieszczą, koniczyny czterolistne – szczęścia tragarze, koszyczki chabrów obfite i bodziszki łąkowe, co roztropnie jeszcze puszek na listkach zachowały. Wszystko to napiera na mnie, najpierw anonimowo, wdzierając się w zakamarki wrażliwości i kalibrując optykę widzenia świata, później już nazwane i znane staje się częścią mnie w środku i na zewnątrz. I nawet dziś, kiedy zapadnę się w zieloną otchłań, w dowolną jej formę i dowolne miejsce, odnoszę wrażenie, że nic mi więcej nie trzeba, że mogę się z nią scalić i w niej zatracić. Potem przychodzi fałszywy rozsądek, złudne rozbudzenie i powrót do świata innego – zbudowanego z twardych, anonimowych płyt spiżowych. Świata ścieżek z asfaltu – nie tych ludzką nogą wydeptanych, latarni zimnych i bladych, ogniem niezahartowanych, domów zaryglowanych przynajmniej na dwa zamki paniczne.
Pierwszy świat – prawdziwy, z kwiatów łąki dzieciństwa utkany. Świat wyciszony szmerem strumyka i spotulniały, niczym dziecko utulone pieszczotą matki, nim zapadnie w sen sprawiedliwy. W drugim, obcym, idę wzdłuż znajomej szosy, ale ciągle intruz, i strwożony sam siebie pytam: co ja tu robię i dokąd zmierzam? Spoglądam w bok i widzę przecież tę łąkę, tak jak dawniej urzeka mnie i kusi feerią barw, pulsujących świateł, wibruje tańcem owadów. I tak jak wtedy, o brzasku dzieciństwa, widzę to z głębi samego siebie, z czeluści duszy, z dna zarania. I tak jak wtedy, tak i dziś daleko ode mnie jest ten raj utracony.
Moja wieś
Szosa, łącząca małe miasto z miastem większym, dosyć gwałtownie wydobywa się zza pagórka i, zaskoczona, widzi nagły zjazd w drogę polną, prowadzącą do nieodległej wsi. Mojej wsi. Ten zjazd, raptowny i nieoczekiwany, od zawsze był przekleństwem mieszkańców próbujących skręcić tu furmanką czy rowerem. Kierowcy jadący dalej na wprost nie mieli szansy, by odpowiednio wcześnie go zauważyć i zareagować. Niewidoczny skręt zebrał dosyć obfite żniwo. Zginęło tu bądź znalazło pod kołami kalectwo wielu moich znajomych, którzy mieli pecha pojawić się w nieodpowiednim momencie w tym właśnie zgubnym miejscu. Kiedy po wielu latach przejeżdżałem tamtędy, byłem mile zaskoczony, że w górce został wydrążony przekop, obniżający szosę i wydłużający perspektywę jej użytkowników. Potwór został przepołowiony i wreszcie przestał domagać się ofiar.
Kiedy uda się już bezpiecznie skręcić, droga spada nieco i mija mały zagajnik brzozowy, za którym wyłaniają się pierwsze zabudowania. To początek albo i koniec osady. Jak zwykle: zależy, skąd patrzymy. Dalej droga przebiega w pewnym oddaleniu od szosy, równolegle do niej, przez całą wieś, z którą na końcu, przy drugiej kapliczce, się żegna. Tu mocno zakręca pod kątem prostym, by po kilometrze ponownie włączyć się w szosę.
Moja mama, która była tu mniejszością napływową, tak zwaną nietutejszą, przez całe życie twierdziła, że wszyscy tu są przeklęci i powinni zostać rozdzieleni, a następnie rozlokowani w różnych miejscach, najlepiej daleko od siebie. Nie pasowała tu ze swoim pozytywnym, obyczajnym podejściem do życia i nieodłączną pogodą ducha. Nie bacząc, że zapewne miała dużo racji, odczuwałem pewien dyskomfort, gdyż urodziłem się tu i niejako z definicji należałem do tej społeczności. Mama, widząc to, starała się uspokoić mnie stwierdzeniem bardzo pojemnym: że ja to co innego. Po części jej się to udawało, chociaż pozostawałem z zawieszonym pytaniem – skoro co innego, to właściwie co?
Minęło już prawie pół wieku i niewiele mniej od naszego wyjazdu stamtąd, a ja ciągle mam przed oczami tych wszystkich ludzi. Oczywiście tych z wtedy. Ogromna większość z nich już nie żyje, pozostali podorastali, przepoczwarzyli się i są już zupełnie inni. Nie dla siebie inni, rzecz jasna, ale dla mnie. Część, tak jak my, wyjechała szukać w świecie innego, lepszego życia i zapewne znaleźli inne życie, mam nadzieję, że również lepsze. Z tego, co wiem, dużo jest też nowych, ale ci już nigdy nie będą częścią tych obrazów, które wyświetlają się ciągle na znajomej białej płachcie kina objazdowego, na ekranie mojego pamiętania.
Czasami, kiedy osuwam się po zboczach nostalgii, chwytając po drodze każdy okruch przeszłości, zaczynam sprawdzać siłę mojej pamięci. Trudne to zadanie, bo jestem wówczas jednocześnie sprawdzanym i sprawdzającym. Wydaje mi się, że z ogromną swobodą zdejmuję z półek poszczególne księgi i zdmuchuję osiadły na nich przez lata kurz. Bez wysiłku, wręcz z łatwością czytam tak przecież bliskie mi wersy. Znam je na pamięć, więc ciągle mogę recytować z zamkniętymi oczami. Niekiedy jednak pojawiają się jakieś puste miejsca. Nie to, że niezapisane, przecież wiem, że tam była kiedyś treść, tylko litery po prostu wyblakły. Stopniały szybciej, niczym śnieg pokryty sadzą, sadzą druku. Mózg człowieka nie lubi takich niespodzianek, nie lubi nieciągłości, nie lubi niepołączonych kropek. Nie przepadamy za niepełnymi, wybrakowanymi historiami. Nie gustujemy w sytuacjach, w których jakieś wydarzenie lub jakaś osoba wpada w przysłowiową czarną dziurę i wydostaje się ni stąd, ni zowąd zupełnie w innym miejscu i czasie. W świecie jest to możliwe, ale my nie zawsze chcemy i umiemy zrozumieć świat z jego dziwactwami. Czujemy się wtedy niepewnie i dlatego nasz mózg nauczył się skutecznie tę dolegliwość eliminować. Sam łączy zatem kropki w linię, linię w całość, całość w kompletny obraz. Podświadomie uzupełniamy te braki w scenariuszu i luki w pamięci. Tworzymy suplementy do oryginalnego wydania, wykorzystując wcześniejsze doświadczenia i ogólnie uznaną logikę. Klajstrujemy ubytki wymyślonymi łatami, z takim zaufaniem w ich autentyczność, że każdego, kto to kwestionuje, traktujemy jak wroga. Dopiero jakiś poważny i niepodważalny argument, który jest w stanie przebić się do najgłębszych półek naszego archiwum, burzy tę misterną układankę i uświadamia marną kondycję i złudną naturę pamięci ludzkiej.
Tak też ja, wracając tam, widzę wszystko wyraźnie, ale do końca nie wiem, czy to, co widzę, jest prawdą – niepodważalną i absolutną, czy są tam też łaty mojej pamięci i figle wyobraźni.
Zapuszczam się nieśmiało i dostrzegam, że nie każde podwórko jest otwarte. Gdzieniegdzie są tylko lekko uchylone furtki. Nie pcham się do środka, nie wciskam głowy. Nie wszystko musi być opowiedziane, nawet jeżeli kiedyś naprawdę się stało, wybrzmiało i się spełniło. Zapewne wiele historii osiadło niczym muł na dnie toczącej się rzeki pamięci. Zaległo tam głęboko, albo i płytko, bądź też porwane nurtem innych ważniejszych spraw odpłynęło do morza zapomnienia, często razem z właścicielem. Uspokajam się, że jeśli o czymś zapomniałem, to było to najwyraźniej albo zbyt błahe w mojej ówczesnej hierarchii ważności spraw, albo właśnie tą resztą, która jest milczeniem.
Spacer
Pierwszy dom we wsi to dom Jagustynów. Zawsze, gdy go mijam, lekko przyspieszam. Zerkam tylko na podwórko i zauważam Wisię, ale ona mnie nie widzi – bo nie może mnie zobaczyć. Idę dalej, ale jeszcze tu wrócę.
A dalej mieszka Klimek. Góral, co znalazł żonę i swoje miejsce na początku naszej wsi. Opowiadają o nim, że dawno temu, kiedy był młody, potrafił wejść pod koński wóz, włożyć ramiona pod rozworę i całość razem z kołami podnieść. Siła przeszła na synów. Ma ich dwóch i brak we wsi chętnego do wejścia z nimi w zatarg. Może dlatego raz na odpuście pobił się jeden z drugim, tak jak tylko potrafią pobić się dwaj górale.
Oddalam się, bo czuję się tu niepewnie. Zmieniam stronę drogi. Dla otuchy wziąłem w rękę znaleziony kij i teraz ciągnę nim po sztachetach ogrodzenia, czyniąc przy tym donośny i dokuczliwy turkot.
W pierwszym domu po prawej stronie wsi mieszka Gina, kobieta, u której mimo wieku ciągle widać wyraźne ślady dawnej urody. Ma dwie córki, piękne jak matka. Jako mały chłopiec byłem bardzo kochliwy i w wieku trzech lat jednej z nich, wówczas już panience, oświadczyłem się – zresztą ze skutkiem pozytywnym. Do małżeństwa jednak nie doszło. Ma też dwóch synów, którzy stanowią jej krzyż pański, jak sama mówi. Całą czwórkę od dawna wychowuje sama, ponieważ mąż zginął w wypadku na drodze. Wracał z pracy autobusem pełnym ludzi. Samochód wpadł do rowu tuż przy naszej wsi. Była tylko jedna ofiara – Edward, mąż Giny. Nikomu innemu nic się nie stało.
Naprzeciwko żyje Tomanek z szóstką dzieci. Owdowiał wcześnie, ale znów się ożenił, z siostrą mojej ciotki Natalii. Ona też ma czwórkę dzieci. Stworzyli coś na wzór spółdzielni, bo choć wspierają się wzajemnie, to prowadzą dwa oddzielne gospodarstwa. Wszystkie dzieci Tomanka, jego i przybrane, powinny zamknąć się w liczbie dziesięciorga, ale się nie zamkną, bo ludzie wiedzą, że jest ich więcej. Tomanek ma potężne uzębienie, które przekazuje w genach. Wiele dzieci, a teraz już dorosłych, u nas, ale również w innych wsiach, uśmiechając się, wstydliwie, odruchowo stara się górną wargą zakryć pokaźne zęby.
Środek wsi okupuje moja rodzina i bardziej lub mniej spokrewnieni jej członkowie. Dosztukował tu pewnego dnia tylko Władek ze swoją familią. Wszczepił się na stałe w nasze życie, a moje z pewnością w dużym stopniu ukształtował.
Przy stojącej tu kapliczce czynię znak krzyża i idę dalej. Ciotka Maryśka chodzi po podwórku i powłóczy nogą. Od wypadku już nigdy nie wróciła do zdrowia. Wuj wiele lat temu zachorował psychicznie i ukrył się gdzieś głęboko w ramionach obłędu, w szpitalnych katakumbach. Schował się przed wzrokiem i językiem gawiedzi, pozostawiając rodzinę samą sobie i z piętnem szaleństwa. Od zawsze sama zatem wychowuje dwóch synów, moich braci ciotecznych. Jeden jest dobry, a drugi zły, ale niekoniecznie zawsze w tej kolejności, gdyż często wymieniają się tymi cnotami. Chłopcy wychowywani bez ojca smakują wszystkich pokus życia, a te czasami są gorzkie i dla nich, i dla matki. Ciotka uśmiecha się do mnie, a może sama do siebie, i odsłania niekompletne uzębienie.
Przechodzę do sąsiadów. Tu mieszka bezdzietne małżeństwo Gowalów. On przywędrował do nas gdzieś z bardzo daleka i znalazł tu kobietę – Nemezis. Za mojego dziecięctwa są to już starsi ludzie. Żyją inaczej niż inni, dużo wolniej. Nie przejmują się pracą w polu, zbiorami, a przede wszystkim tym, co inni o nich mówią. Ona duża i krzepka, on przygięty do ziemi, zasuszony, drobny chłopek. Często tam bywam, bo nie lubię rozmów banalnych, sztampowych i nijakich. Oni zapewniają, że takie nie są. Ich logika i ekspresja pełne są jakichś niedojrzałych, naiwnych perspektyw, z których ja również lubię skorzystać, by podejrzeć życie często zbyt bezbarwne. Na ścianie wisi ich monidło. Podkolorowane, wyretuszowane i niepodobne do nich. Podoba mi się jednak bardziej niż rzeczywistość. Na tandetnym portrecie uśmiechają się do siebie. W życiu jest różnie. Wiem na pewno, że w napadach gniewu ona często bije go dotkliwie. On jej to wszystko później wybacza i znów siadają razem na ławce, spod zmrużonych powiek patrzą na przemykających ludzi, ścigających się z własnym czasem. Ich czas nie jest mierzony, nie jest szatkowany na minuty, kwadranse i godziny. Ich czas rozpościera się pomiędzy wschodem i zachodem słońca, pomiędzy porami roku. Lekko chybocze pośród kropel deszczu, drży delikatnie w rytm szmeru liści. Ich czas nie płynie – on po prostu dryfuje.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_