Przepis na żonę doskonałą - ebook
Przepis na żonę doskonałą - ebook
Alice Hale porzuca karierę reklamową, by zostać pisarką i podążyć za mężem na przedmieścia Nowego Jorku, ale nie może się przyzwyczaić do samotności w dużym, pustym domu. Wszystko się zmienia, gdy znajduje starą książkę kucharską schowaną w piwnicy... Alice zostaje zauroczona przez poprzednią właścicielkę książki, Nellie Murdoch, żyjącą w domu w latach 50. Kiedy Alice zanurza się w przeszłości, odkrywa, że na stronach książki kucharskiej Nellie zostawiła notatki dotyczące swojego życia - w tym tajemniczą serię niewysłanych listów do matki.
Wkrótce Alice dowiaduje się, że chociaż pieczona Alaska i pieczeń przygotowana na pięć sposobów może wydawać się nieszkodliwa, tajemnice - wręcz przeciwnie. Kiedy Alice odkrywa bardziej złowrogą, a nawet niebezpieczną stronę małżeństwa Nellie i staje się coraz bardziej niezadowolona z rosnącej presji w swoim związku, zaczyna przejmować kontrolę nad swoim życiem i skrywać własne sekrety…
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66106-81-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zapomniałeś zapewne, że jestem żonaty i że urok małżeństwa na tym właśnie polega, że wzajemne niemówienie prawdy jest tutaj nieodzowne.
– Oscar Wilde, Portret Doriana Graya (1890)
Przekład polski: Maria Feldmanowa
To nie był dobry czas na prace ogrodowe – nie ta pora dnia i nie ta pora roku – ale w tej kwestii była nieprzejednana. Jej mąż nie rozumiał, że to pilne, bo nigdy nie zajmował się ogrodem ani nie doceniał jego bujnej urody. W rezultacie przez całe przedpołudnie okazywał lekkie rozdrażnienie. Według niego powinna skupić się na ważniejszych sprawach, których było mnóstwo, jako że wprowadzili się do tego domu zaledwie tydzień temu. Było w tym trochę racji, bo większość prac ogrodowych mogła poczekać. Uśpione cebulki tkwiły jeszcze głęboko w ziemi, spokojnie czekając na deszcze i wiosenne ciepło. Jednak ta konkretna roślina, z masą kwiatów w kształcie dzwonków, nie będzie tak cierpliwa. Poza tym był to prezent, który dostała wraz z konkretnymi wskazówkami. Nie miała wyboru. Musiała ją posadzić. Jeszcze dzisiaj.
Grzebiąc w brudnej ziemi, podśpiewywała pod nosem, odginała liście i pączki, i nareszcie czuła się sobą. Bo właśnie z powodu ogrodu polubiła to miejsce, kiedy zobaczyła je pierwszy raz. Grządki wytyczono wcześniej, jednak było ich tak niewiele, że od razu wyobraziła sobie, jak zmienić je w coś wspaniałego. Sam budynek wydawał się zbyt wielki i pozbawiony charakteru. I miał za dużo pokojów na ich dwoje! No ale w końcu byli małżeństwem stosunkowo od niedawna. Potrzeba sporo czasu, żeby bezduszne wnętrze zamienić w dom, wypełnić je ciepłem i dziećmi.
Wsunęła na dłonie ogrodowe rękawice, przykucnęła, i nucąc ulubioną piosenkę, zabrała się za wykopywanie w ziemi sporego, okrągłego dołka. Potem ostrożnie umieściła w nim roślinę, pilnując, żeby palcami w gumowych rękawiczkach nie zgnieść ametystowo-różowych płatków. Uklepała ziemię wokół korzeni i z zadowoleniem obejrzała stojący pewnie i prosto krzak, którego kwiaty ożywiały szary jeszcze ogród. Mimo że miała mnóstwo do zrobienia, położyła się na aksamitnej trawie i z rękami podłożonymi pod głowę obserwowała chmury tańczące na niebie tuż nad nią. Była podekscytowana i gotowa na wszystko, co ją czeka.2
Mężczyźni lubią, kiedy w domu jest czysto, lecz nieustanna krzątanina, której celem jest utrzymanie porządku, wypędza ich z domu.
William J. Robinson, Married Life and Happiness (1922)
ALICE 5 MAJA 2018
Dom imponował rozmiarem, chociaż był zniszczony i mocno zaniedbany. Kiedy Alice Hale zobaczyła go po raz pierwszy, nie mogła wiedzieć, jakie niespodzianki kryje. Gigantyczny, pomyślała w pierwszej chwili. Hale’owie mieszkali w mikroskopijnej kawalerce w Murray Hill – żeby dotrzeć do łazienki trzeba było przeciskać się bokiem obok łóżka, a kiedy już usiadło się na toalecie, kolana wbijały się w drzwi. Ten dom, dla odróżnienia, był sporym ceglanym prostopadłościanem, z okiennicami, umieszczonymi symetrycznie po obu stronach kamiennego ganku, w głębi którego widniały czerwone drzwi wejściowe. Farba łuszczyła się z nich jak skóra ze spalonego słońcem człowieka. Alice poczuła nagłą niechęć na myśl o przekroczeniu progu. Wydawało się jej, że przez przypominającą usta szparę na listy doszedł do niej niezbyt przyjazny szept: Witajcie w Greenville, Nate i Alice. W to miejsce przyjeżdżają młodzi profesjonaliści z miasta, żeby umrzeć.
Podmiejska okolica prezentowała się uroczo, ale nie był to Manhattan. Miasteczko Greenville znajdowało się o kilka minut jazdy samochodem od bardziej znanego i ekskluzywnego Scarsdale. I chociaż pociągiem do Nowego Jorku jechało się stamtąd niecałą godzinę, był to jednak całkiem inny świat. Świat rozległych trawników i drewnianych płotów przewidywalnie pomalowanych na biało. Świat wypucowanych chodników, tak czystych, że można było z nich jeść. I zero odgłosów ruchu ulicznego, co sprawiało, że Alice czuła się trochę nieswojo. Nie mogła opanować tiku lewego oka – prawdopodobnie efektu nieprzespanej nocy. Przemierzała w ciemności swoje mieszkanko wielkości pudełka na buty i ani na moment nie opuszczało jej poczucie, że dom i całe to Greenville okażą się straszną pomyłką. Ale o północy wszystko wydaje się przerażające. Rano bezsenność i lęki wydały się jej głupstwem. To był pierwszy dom, który obejrzeli. Nikt przecież nie kupuje pierwszego oglądanego domu. Nigdy!
Nate wziął ją za rękę i poszli zobaczyć budynek z boku. Alice ścisnęła palce męża i podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem.
– Całkiem przyjemny, prawda? – powiedział.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi, licząc, że jej tik nie rzuca się bardzo w oczy.
Ogólny widok domu, głębokie spękania cementowego podjazdu i poszarzały ze starości płot, mocno przekrzywiony na jedną stronę, uzasadniały wartość, na jaką go wyceniono. Mimo to Alice zdawała sobie sprawę, że cena i tak przekracza ich możliwości finansowe. Szczególnie od kiedy żyli z jednej pensji, i to z powodu jej decyzji. Każda myśl o tym kończyła się wyrzutami sumienia i bólem żołądka. Ten dom rozpaczliwie domagał się remontu. I to sporego remontu. A przecież nie weszli jeszcze do środka. Z ciężkim westchnieniem przycisnęła do powiek opuszki palców. Jest dobrze, pomyślała. Wszystko będzie dobrze.
– To kupa kasy – powiedziała głośno. – Jesteś pewien, że damy radę?
Nigdy nie miała wolnych środków, dodatkowych pieniędzy. Zdarzało się nawet, że ledwie wiązała koniec z końcem i dlatego przerażała ją myśl o kredycie.
– Damy. Przyrzekam – uspokoił ją Nate.
Był facetem, który umiał liczyć i znał się na pieniądzach, ale ona wciąż nie dawała się przekonać.
– Porządnie zbudowany – dodał. – W klasycznym stylu. Wygląda bardzo solidnie, nie sądzisz?
Alice zerknęła na męża, zastanawiając się jak to możliwe, że widzą rzeczy w całkowicie innym świetle. Wygląda solidnie. Czego innego można spodziewać się po mężczyźnie, który zawodowo ocenia ryzyko projektów finansowych?
– Czy jesteś pewien, że ludzie z agencji podali nam właściwy adres?
Wystarczyło skrzywić lekko głowę i budynek wyraźnie przechylał się w prawo. A co, jeśli trafili w niewłaściwe miejsce? Może w innej okolicy czeka na nich jakiś wymuskany kuzyn domu, przed którym stoją? Gdyby tylko Nate zechciał zajrzeć do maila z agencji! Może usłyszałaby: Ojej, chodziło o Greenwich, nie Greenville.
Alice zmarszczyła brwi na widok szpetnego frontowego trawnika, porośniętego byle jaką trawą, i zaczęła zastanawiać się, ile kosztuje kosiarka. Wszystko dookoła wydawało się zaniedbane – wszystko oprócz rosnących wzdłuż płotu kwiatów, których jaskraworóżowe płatki wyglądały jak zrobione z bibułki. Kwitły obficie i było ich mnóstwo – zupełnie jakby ktoś zajmował się nimi nie dawniej niż tego ranka. Alice podłożyła dwa palce pod główkę jednego z kwiatów i zachwycona jego wyglądem pochyliła się, żeby go powąchać.
– Sto siedemdziesiąt trzy – powiedział Nate przenosząc wzrok z telefonu na zaśniedziałą tabliczkę z numerem domu. – Taak, to na pewno tu.
– Styl kolonialny. Dom zbudowano w latach czterdziestych, więc ma trochę udziwnień, ale jeśli chodzi o detale, wszystkie są oryginalne – opowiadała przez telefon poprzedniego popołudnia Beverly Dixon, agentka z biura nieruchomości, a Nate i Alice słuchali jej w trybie głośnomówiącym. – Poczekajcie, aż zobaczycie sklepione kamienne wejście i klasyczny rozkład pomieszczeń. Długo nie pobędzie na rynku, mówię wam. Szczególnie za taką cenę.
Beverly mówiła dalej, a Nate coraz bardziej się ekscytował. Alice wiedziała, że mąż dusi się w ich mikroskopijnym mieszkaniu, w którym było za mało okien, żadnego widoku na jakąkolwiek zieleń i za które płacili szokująco wygórowany czynsz.
Od kiedy się poznali, Nate mówił, że chce wynieść się z miasta. Marzył o podwórzu, na którym będzie grać w piłkę ze swoimi dziećmi, tak jak on i jego tato. I o tym, że każdego ranka będą budzić ich ptaki i cykady, a nie dostawcze ciężarówki. Taki zniszczony dom mógł wyremontować według własnego gustu.
Nate i dwójka jego równie uzdolnionego rodzeństwa dorastali w podmiejskich rejonach Connecticut. Ich rodzice do dziś byli razem, a matka nie pracowała i zajmowała się domem. Nic dziwnego, że miał naiwną wizję życia rodzinnego.
Alice kochała ich przytulne mieszkanie. Właściciel był w porządku, naprawiał cieknące krany, ogarniał malowanie ścian, a kiedy zeszłej wiosny nawaliła ich stara lodówka, od razu zainstalował im nową. Chciała zostać w miejscu, odległym zaledwie dziesięć przecznic od kawalerki Bronwyn Murphy, jej najlepszej przyjaciółki, u której zawsze mogła się schronić, kiedy miała dość życia w pudełku na buty, dzielonym na dodatek z drugą osobą. Trzeba uczciwie przyznać, że Nate był porządniejszy od niej i bardziej niż ona dbał, żeby wszystko było na miejscu i miejsce było na wszystko. Jednak miał swoje drobne wady. Pił sok prosto z kartonu. Używał jej pęsetki – obłędnie drogiej, pozłacanej pęsetki – do wyrywania włosków z nosa. Oczekiwał, że dostanie od życia wszystko, czego chce, tylko dlatego, że tego chce.
Alice przypomniała sobie o danej Nate’owi obietnicy, że nie będzie się uprzedzać, i naprawdę chciała się wysilić, żeby jej dotrzymać. Tym bardziej, że jeśli rzeczywiście wylądują w Greenville, całą odpowiedzialność za to poniesie tylko ona, nikt inny.
Kilka minut przed wyznaczonym czasem przy krawężniku zatrzymał się z cichym pomrukiem lexus i wyskoczyła z niego Beverly Dixon. Z siedzenia pasażera porwała torebkę i tekturową teczkę, po czym zatrzasnęła drzwiczki tak delikatnie, że Alice od razu domyśliła się, że samochód musi być całkiem nowy. Potem Beverly zablokowała pilotem drzwi – dwa razy, chociaż w pobliżu nie było nikogo, jeśli nie liczyć kobiety z wózkiem i starszego pana, który kilka posesji dalej przycinał żywopłot. Ciekawe, zastanawiała się Alice, jak to się ma do wcześniejszych zapewnień Beverly:
– Zero przestępczości w tej okolicy. Wychodząc z domu, można nie zamykać drzwi na klucz!
Okrągła jak piłeczka Beverly, wbita w beżową spódnicę i dobrany do niej żakiet, w butach na ośmiocentymetrowych obcasach szybko pokonywała dzielący ich dystans. Jeszcze zanim przy nich stanęła, przywołała na twarz ciepły, szeroki uśmiech i wyciągnęła rękę, na której pobrzękiwały ciężkie, złote bransoletki. Alice zauważyła ślad czerwonej szminki na jednym z jej przednich zębów.
– Alice, Nate. – Beverly uniosła ręce i bransoletki rozdzwoniły się jak kuranty. – Mam nadzieję, że nie czekacie długo.
Nate zapewnił, że nie. Alice uśmiechnęła się wpatrzona w ząb Beverly.
– Prawdziwa perełka – ciągnęła Beverly na wdechu, a z jej gardła wydobywał się lekki świst. – Wejdźmy do środka, dobrze?
– Wejdźmy – powiedział Nate, łapiąc znowu dłoń Alice.
Pozwoliła pociągnąć się w stronę domu, chociaż najbardziej na świecie chciałaby teraz wsiąść do samochodu i wrócić do miasta, a potem wciągnąć dresowe spodnie do jogi i zaszyć się gdzieś w ich zagraconym mieszkaniu. Może nawet zamówić jakieś jedzenie i śmiać się, że w chwili niepoczytalności rozważali przeniesienie się na prowincję.
Zmierzając do drzwi frontowych, Beverly co chwilę wskazywała drobne detale („Z jakich wspaniałych kamieni zrobiono ten łuk… Czegoś podobnego już się nie znajdzie… Oryginalne szkło ołowiowe…”). Kątem oka Alice dostrzegła jakiś ruch w górnym oknie z lewej strony. Zupełnie jakby ktoś przesuwał firankę. Osłaniając oczy wolną dłonią, wpatrywała się w okno, ale to, co się poruszyło – cokolwiek to było – pozostawało niewidoczne. Być może wszystko sobie wyobraziła. Prawdopodobnie tak, bo odczuwała ogromne zmęczenie – dziwne, jak na kogoś, kto nie pracuje.
– Jak mówiłam wam przez telefon wczoraj wieczorem, dom zbudowano w latach czterdziestych. Tak, wiem, że niektóre rzeczy tutaj nie są w doskonałym stanie, ale to nic takiego. Każda firma od pielęgnacji ogrodów sobie z tym poradzi. Czyż te piwonie nie są zachwycające? Słyszałam, że poprzednia właścicielka miała rękę do roślin. Dużo bym dała, żeby mieć takie kwiaty w swoim frontowym ogrodzie.
Firma od pielęgnacji ogrodów. Dobry Boże! Za chwilę staną się podobni do tych małżeństw. Będą jak ludzie, którzy desperacko pragną bujnej podmiejskiej trawy na swoim podmiejskim trawniku. Wszystko po to, żeby ich podmiejskie dzieci miały się gdzie bawić, a ich pudle czy inne retrievery miały gdzie się załatwiać. Ale nie jest tak, że ci ludzie samodzielnie chcą dbać o swoją trawę. O nie!
Podeszli do drzwi wejściowych. Alice poczuła, jak ściska się jej żołądek. Od śniadania nie miała nic w ustach poza garstką przeterminowanych płatków i kubkiem kawy, ale nie dlatego zrobiło się jej teraz niedobrze. To ten dom i wszystko, co się z nim wiązało – a zwłaszcza konieczność opuszczenia Manhattanu – sprawiło, że zbierało się jej na wymioty. Żółć podchodziła jej do gardła, kiedy słyszała, jak Beverly i Nate tokują o „kośćcu” budynku i jego wyjątkowych zaletach, do których na przykład należał oryginalny dzwonek – na dodatek wciąż działający. Nate, nie zważając na niechęć okazywaną przez Alice, nacisnął guzik i śmiał się, zachwycony metalicznym dźwiękiem, dochodzącym zza czerwonych drzwi frontowych.3
Nowoczesna kobieta wdaje się w spory, aczkolwiek często ulega sile miłości i rozsądku. Jeśli tylko będzie słuchać w ciszy – co jest dla niej bolesnym doświadczeniem – można stanowczo, rozumnie i życzliwie przekonać ją, że nie zawsze ma rację.
Walter Gallichan, Modern Woman
and How to Manage Her (1910)
ALICE
Wewnątrz było ciemnawo i chłodno. Alice wetknęła zziębnięte dłonie pod pachy i rozejrzała się wokoło. Wszystko tutaj miało swoje lata, łącznie z warstwą kurzu pokrywającego tapety, o których Beverly nie przestawała mówić, że są „retro”, tak jakby to była jakaś zaleta. Stare biurko zostało wepchnięte pod frontowe okno, a na środku salonu pod przybrudzonym prześcieradłem stało coś, co mogło być kanapą.
– Czy któreś z was gra?
– Słucham? – Alice nie była pewna, o co chodzi Beverly.
– Na pianinie – Beverly podniosła klapę pianina wciśniętego w kąt salonu i nacisnęła kilka klawiszy. – Zakurzone i rozstrojone, ale poza tym jest w świetnym stanie.
– Niestety nie – odpowiedział Nate. – Ale może jeszcze się nauczymy.
Co do tego Alice miała poważne wątpliwości – żadne z nich nie wykazywało szczególnych zdolności muzycznych. A jeśli chodzi o Nate’a – tego była pewna, ponieważ od paru lat słyszała, jak śpiewa pod prysznicem. Nie miał on za grosz talentu.
Przez łukowe drzwi przeszli z salonu do kuchni. Kuchnia, podobnie jak reszta domu, nie była unowocześniana od lat: morelowe szafki, wiekowa lodówka, która dziwnym trafem wciąż działała, a hałas wydawany przez nią przypominał ryk przejeżdżającego pociągu towarowego, pokryty laminatem owalny stół na chromowanych nogach. Pod ścianą piętrzyły się cztery krzesła, jasnoniebieskie jak jaja rudzika. W narożnych szafkach wciąż stały stosy naczyń – matowobiałych z deseniem w kwiatowe zawijasy. Alice widywała podobne na targach staroci i w sklepach z używanymi rzeczami. Dom wystawiono na sprzedaż „w jego obecnym stanie”, czyli ze wszystkim, co jest w środku. Kto wie, może nawet zarobiliby na sprzedaży talerzy, w końcu były retro.
– A to do czego służyło? – Alice wskazała niewielki metalowy pojemnik umieszczony obok zlewu i uniosła prostokątną pokrywę, żeby zajrzeć do środka.
– To coś w rodzaju zsypu na śmieci – odpowiedziała Beverly. – Na obierki i niedojedzone resztki z talerzy.
Otworzyła szafkę znajdującą się dokładnie pod pojemnikiem i pokazała płaską metalową miskę, lekko zardzewiałą na brzegach.
– Potem wystarczyło opróżnić miskę. Kiedyś coś takiego znajdowało się w wyposażeniu każdej porządnej kuchni.
– Sprytne – zauważył Nate, który zaglądał do szuflad i otwierał kolejne szafki. Odkrył metalowy stojak na książki kucharskie, rząd haczyków przeznaczony do wieszania garnków i patelni na tylnej ścianie kredensu oraz wyciąganą deskę, która – jak wyjaśniła Beverly – pozwalała gospodyni przygotowywać jedzenie na siedząco.
Nate oddawał się swojemu zajęciu z takim zaangażowaniem i radością, że Alice starała się nie zauważać żałosnego stanu znajdowanych przedmiotów. Skupiła się na wyobrażaniu sobie, jak wyglądałby dom po przeróbkach. A może właśnie czegoś takiego potrzebowali? Od kilku miesięcy atmosfera w ich małżeństwie wyraźnie gęstniała, za co – jak się jej wydawało – wyłącznie ona ponosiła odpowiedzialność. Z tego powodu powinna się poświęcić, nawet jeśli oznacza to życie w całkowicie obcym świecie.
Może, zgodnie z wielokrotnie powtarzaną radą Beverly, powinna wykorzystać swoją gorączkową energię na przekształcenie martwego budynku w prawdziwy dom? Zedrzeć „retro” tapety, choć było ich tyle, że na samą myśl o nich chciało jej się płakać. Rozbić ściany dzielące pokoje. Stworzyć dużą, jasną przestrzeń oświetloną światłem z frontowych i tylnych okien.
Kiedy starała się skupić na pozytywach, Nate szepnął, wskazując biurko pod oknem, że to idealne miejsce do pisania.
– Wyobraź sobie, że na regale obok postawimy twoje powieści, kiedy już powstaną – dodał.
Kto wie, może. Alice umiała się dostosować. Opanowała tę umiejętność do perfekcji i dlatego wyznaczano ją w firmie do rozmów z najtrudniejszymi klientami. „Na wszystko jest sposób. Zawsze” – powtarzała jak mantrę.
– Założę się, że to super teren do joggingu – powiedział Nate.
Alice nie miała wątpliwości, że obliczał już w duchu mile, które wspólnie przebiegną w weekendy. Klik – klik. Niemal widziała jak cyferki przesuwają się na liczniku w jego głowie. A może to nie był głupi pomysł. Może dobrze byłoby znowu zająć się poważnie bieganiem, śmigać po wysadzanych drzewami ulicach bez obawy, że potrąci cię samochód, kiedy przypadkiem zejdziesz z chodnika.
Beverly z zapałem pokiwała głową.
– O! – zawołała. – Właśnie ktoś biegnie.
Wyjrzeli wszyscy przez okno salonu. Biegnąca kobieta miała wyczucie czasu. Zupełnie jakby była wynajętą przez Beverly statystką.
– Niedawno mówiłaś, jak bardzo chcesz wrócić do biegania. Przynajmniej zanim pojawi się dziecko – Nate wyciągnął rękę i pogłaskał okolice żołądka Alice.
– O! Spodziewacie się potomka? – zapytała Beverly na wdechu, bo oczekiwane dziecko sprawia, że kupno domu staje się nagłą potrzebą, a sam dom wydaje się lepszy niż jest w istocie. – To wymarzona okolica dla młodych małżeństw – ciągnęła. – Nie byliśmy jeszcze w suterenie. Jest tam wielka pralka z suszarką. Idealna, gdy ma się góry dziecięcych rzeczy do prania. Wcale nie trzeba wychodzić z domu.
– Nie spodziewamy się – odpowiedziała Alice.
Szybko i stanowczo.
Nie była zadowolona, że Nate poruszył ten temat i to w towarzystwie kompletnie obcej osoby. Stan jej macicy jest wyłącznie jej osobistą sprawą, a poza tym, dopiero niedawno ustalili, że zaczną starać się o dziecko.
– Przynajmniej na razie – uściślił Nate i zanim zdjął rękę z brzucha Alice, klepnął ją tam, gdzie T-shirt ohydnie opinał jej brzuch.
Alice zawsze była szczupła. Zejście o jeden rozmiar w dół nie sprawiało jej nigdy trudności – wystarczyło, że przez tydzień piła soki z zielonych warzyw na przemian z kawą i nie jadła nic oprócz cienkiego bulionu i arbuzów. No i praca. Ona też cudownie odchudzała, ponieważ nie dawała nawet jednej chwili na przyswajanie kalorii niezbędnych do przybrania na wadze. Jednak bezrobocie zrobiło swoje. Nate uwielbiał zaokrąglone kształty Alice i wciąż powtarzał, że zbyt chude kobiety mają trudności z zajściem w ciążę. Kiedy go pytała, skąd to wie, odpowiadał, że nie pamięta. Podejrzewała, że zdążył już dodać do zakładek w swoim komputerze co najmniej kilka stron poświęconych ciąży. Nate Hale nigdy nie był nieprzygotowany.
– Pracujesz, Alice? Mam na myśli, poza domem?
Alice poczuła się urażona pytaniem Beverly. Przecież nie wyglądała jak jakiś nierób, który nie wie, czym jest praca. Mam dwadzieścia dziewięć lat. Oczywiście, że pracuję – zamierzała odpowiedzieć wyniośle. Tyle że to nie była prawda. Już nie. Znowu poczuła ścisk żołądka, tym razem z żalu – męczącego jak swędzenie w miejscu, którego nie da się podrapać.
Tęskniła za pracą. Brakowało jej pośpiechu, wyzwań, własnych pieniędzy na koncie… Nawet butów na zbyt wysokich obcasach. Zakładała je czasami i chodziła w nich po mieszkaniu, kiedy Nate był w pracy. Czuła się w nich bardziej… sobą.
– Zajmuję się public relations. Niedawno rzuciłam posadę. Chcę się skupić na czymś innym – odpowiedziała Alice.
– Ali pisze powieść – dodał Nate.
Alice z trudem pohamowała się, żeby go nie uciszyć. Nate nie miał pojęcia, że nie napisała dotąd ani jednego zdania. Nie wiedział też, co naprawdę zdarzyło się jej w pracy.
Na wzmiankę o powieści brwi Beverly uniosły się, a usta ułożyły w doskonale okrągłą literę O. Alice pomyślała, że panu Dixonowi – o ile istniał – na pewno bardzo się te usta podobają.
– Fantastycznie – powiedziała Beverly. – Chciałabym umieć pisać. Szczytem moich możliwości jest lista zakupów i informacje o nieruchomościach na sprzedaż.
Uśmiechnęła się szeroko. Różowy ząb ukazał się w pełnej krasie. Nate powiedział, że z nim jest podobnie. Poprzestaje więc na cyfrach i wykresach.
– O czym jest? Mam na myśli powieść – spytała Beverly.
– Jest… Eee… O młodej kobiecie z branży PR. Coś w rodzaju Diabeł ubiera się u Prady.
– Kocham ten film! – wykrzyknęła Beverly.
– Ale mam dopiero wstępny szkic. Zobaczymy, co z tego wyjdzie – Alice zajęła się zakładaniem za ucho sterczącego kosmyka włosów, rozpaczliwie pragnąc zmiany tematu rozmowy.
Nate położył dłonie na jej ramionach i delikatnie ją uścisnął.
– Ali nie chce zdradzać zbyt wiele. Pisarze mają swoje tajemnice, prawda, maleńka?
– Ależ oczywiście – Beverly pokiwała znacząco głową. – Zapraszam teraz na górę.
– Damy pierwsze – Nate zapraszającym gestem wskazał schody.
– Pisarka… Niesamowite, Alice. W każdym razie, ja lubię czytać.
Drewno zatrzeszczało, kiedy Beverly postawiła nogę na pierwszym stopniu. Trzymając się kurczowo poręczy spojrzała przez ramię, żeby sprawdzić, czy idą za nią. Schody były wąskie i strome, dlatego wchodzili na górę gęsiego.
– Co lubisz czytać? – spytała Alice.
– Różne książki. Tak naprawdę, czytam wszystko. Chociaż moją ulubioną lekturą są kroniki policyjne.
Kroniki policyjne. Hm. Dość nieoczekiwany wybór.
Weszli do pierwszej z rzędu sypialni. Alice podeszła do okna, wychodzącego na sąsiedni dom, częściowo zasłonięty gałęziami wysokiego drzewa. W porównaniu z tym, który być może niedługo stanie się ich własnością, tamten wydawał się być w całkiem przyzwoitym stanie.
– Co mogłabyś powiedzieć nam o poprzednich właścicielach? – spytała Alice.
Przeszli do większej sypialni, w której stały dwa łóżka. Chyba wstawiono je tam tylko na pokaz, bo spod skromnej, byle jak narzuconej kapy wystawały nagie materace. Bieliźniarki, do których zajrzała Alice, były puste. Na nocnych szafkach nie stały żadne rupiecie, a w łazience brakowało papieru toaletowego.
– Dom stał pusty przez ponad rok – powiedziała Beverly.
– Rok?
To wyjaśniało sprawę zarośniętego trawnika i obłażących z farby drzwi wejściowych. To dlatego wszędzie były pokłady kurzu, a ciemne pokoje, w których na podłodze kładły się długie cienie i śmierdziało stęchlizną, sprawiały mocno grobowe wrażenie. Wydawało się, że dom został porzucony przez kogoś, kto lata temu wyszedł na chwilę po mleko, po czym postanowił nigdy tu nie wracać.
– Dlaczego dopiero teraz wystawiono go na sprzedaż?
Beverly zadzwoniła bransoletkami i odchrząknęła.
– Właścicielka umarła. Zostawiła dom i resztę nieruchomości prawnikowi, który miał się wszystkim zająć po jej śmierci. Podobno nie miała żadnej rodziny.
Beverly zmarszczyła brwi, ale natychmiast się rozchmurzyła.
– Właśnie dlatego ma taką dobrą cenę! – zawołała. – Kiedy na początku roku pojawił się w naszej ofercie, był wyceniony trochę wyżej. Ale nie było chętnych. Teraz jest znów na rynku i na dodatek w przystępnej dla was cenie.
Nawet Alice ze swoją zerową wiedzą o remontach zrozumiała, że powodem „przystępnej ceny” jest konieczność przeprowadzenia modernizacji całego budynku. Gdyby zdecydowali się na istotne zmiany, na przykład na wyburzenie kilku ścian, prawie na pewno do wymiany byłaby instalacja elektryczna. Hydraulika prawdopodobnie też. Powinni też usunąć azbest i w miarę swoich finansowych możliwości powymieniać okna, żeby obniżyć rachunki za prąd. Tak naprawdę, każdy centymetr kwadratowy tego domu wymagał naprawy.
– Czy jest jeszcze coś, o czym powinniśmy wiedzieć? – spytała Alice.
Nate podskoczył na jednej nodze. Deski zatrzeszczały.
– Podłogi są w porządku – oświadczył, nie przestając skakać.
Alice spojrzała pod nogi.
– Czy też są oryginalne? – spytała.
– Wydaje mi się, że wymieniono je jakiś czas temu. – Beverly otworzyła skoroszyt i przejechała palcem po pierwszej kartce. – Tak. Dobrze pamiętałam. W 1985.
– I tak wciąż jest retro! – zaśmiał się Nate.
– Beverly, co jeszcze powinniśmy wiedzieć o tym domu? – powtórzyła Alicja, ignorując zapał Nate’a. – Chcę uniknąć przykrych niespodzianek, tym bardziej, że już na pierwszy rzut oka widać, ile pracy trzeba w niego włożyć.
Uradowany Nate patrzył na Beverly, pewien, że nie usłyszy niczego więcej. Podobał mu się ten dom. Chciał go mieć.
– Mogłabym o tym nie mówić, ale jesteście taką miłą parą… I widzę wasze zainteresowanie… Poprzednia właścicielka… Ona….
Beverly ściszyła głos. Jej brwi zbiegły się w jedną kreskę. Błyszczące paznokcie stukały w kartonową teczkę.
– Ona tu… Umarła. – Beverly wygięła usta w podkówkę.
Marzyła, żeby wrócić do rozmowy o staroświeckich tapetach, niedawno wymienionych podłogach, solidnej konstrukcji i ewentualnej możliwości zejścia z ceny.
– Ach. Umarła w domu… Co się wydarzyło? – dopytywała się Alice.
– Rak. Tak mi powiedziano. – Beverly przeraziła się, że Hale’owie mogą należeć do ludzi, którzy nigdy nie kupią domu z taką historią.
I tak właśnie było. Ani Greenville, ani ten dom nie odpowiadały Alice. Musiała działać szybko i zaciągnąć ich znów na Manhattan. Nieważne, że od niedawna miasto oznaczało dla niej porażkę.
– Rozumiem. – Alice rozcierała ramiona, jakby chciała pozbyć się gęsiej skórki. – Interesujące – dodała, a ton jej głosu sugerował, że „interesujące” w tym wypadku znaczy „niepokojące”.
– Powtórzę, że to się stało dawno temu. – Beverly widziała w wyobraźni, jak prowizja wymyka się jej z rąk i ucieka przez frontowe okno z szybkami z ołowiowego szkła.
– No, nie wiem, czy rok to naprawdę jest „dawno temu” – zmarszczyła brwi Alice.
Usta agentki wygięły się jeszcze mocniej.
– Prawdę mówiąc, trudno dziś znaleźć stary dom bez podobnej historii.
– Nie wiem, co o tym myśleć, kochanie – wzdrygnęła się Alice, spoglądając na Nate’a. – To trochę przerażające.
– Naprawdę? Aż przerażające? – Nate przeniósł wzrok z Alice na Beverly. – Nigdy nie byliśmy szczególnie przesądni. Beverly powiedziała, że zdarzyło się to rok temu, więc nawet jeśli żył tu jakiś duch, na pewno zdążył już znaleźć sobie lepsze mieszkanie.
Beverly zachichotała, Nate parsknął śmiechem, a Alice zdała sobie sprawę, że zmarnowała szansę.
Nate patrzył na nią z nadzieją. W jego wzroku kryło się pytanie, więc kiedy Alice kiwnęła głową (było to ledwo widoczne kiwnięcie, ale jednak kiwnięcie), natychmiast odwrócił się do Beverly.
– Jesteśmy zainteresowani. Nawet bardzo – powiedział.4 NELLIE 19 LIPCA 1955
Klops z płatkami owsianymi
1 funt mielonego mięsa wołowego (łata, udziec lub gotowe mielone)
1 szklanka płatków owsianych Purity Rolled
1 średnia cebula
1 ½ łyżeczki soli
½ łyżeczki pieprzu
1 szklanka mleka lub wody
1 jajko, delikatnie ubite
Wymieszaj wszystkie składniki, przełóż masę do wysmarowanej tłuszczem podłużnej foremki i piecz przez 45 min w niskiej temperaturze (150°C). Podawaj na zimno lub na ciepło. Dobrym dodatkiem do wszelkich klopsów jest mała puszka przecieru pomidorowego.
Nellie Murdoch zapięła ogrodniczki – nosiła je tylko w ogrodzie, ponieważ Richard, jej mąż, wolał gdy zakładała spódnice – i puknęła palcem w biało-czerwoną paczkę papierosów Lucky Strike, którą miała zawsze pod ręką. Wsunęła cienki papieros w cygarniczkę z masy perłowej i rozsiadła się na nowiutkim kuchennym krześle, niebieskim jak jaja rudzika albo bezchmurne letnie niebo. Zaciągając się dymem, kartkowała leżący na stole najnowszy numer magazynu Ladies’ Home Journal. Richard bezustannie namawiał ją, żeby przerzuciła się na gumę do żucia (odziedziczył fabryczkę gumy po ojcu, Richardzie Murdochu Pierwszym) albo przynajmniej na papierosy z filtrem. Uważał, że są zdrowsze. Nellie nie znosiła jednak mlaskania wydawanego podczas żucia gumy, a papierosy Lucky po prostu kochała. Lubiła też obserwować jak palenie zmienia jej głos, który stał się ostatnio nieco chrapliwy i brzmiał bardziej interesująco, gdy śpiewała. Bo Nellie miała piękny głos – niestety wykorzystywała ten dar jedynie w kościele albo w kąpieli. I jeszcze kiedy namawiała swoje kwiaty, żeby zakwitły. Dzięki filtrom w papierosach można było pozbyć się podrażnienia gardła. Tak przynajmniej twierdził jej lekarz oraz reklamy w kolorowych magazynach. Ale jej wcale na tym nie zależało.
Wypluwając okruch zabłąkanego na języku tytoniu, Nellie skupiła się na rubryce zatytułowanej „Czy to małżeństwo da się uratować?”. Przebiegła wzrokiem trzy punkty widzenia: męża, żony i terapeuty. Męża o imieniu Gordon przytłaczały zobowiązania finansowe, więc irytował się, że żona wydaje zbyt dużo pieniędzy, na przykład na drogie steki na kolacje, i że najwyraźniej nie zauważa jego stresu. Żona, Doris, czuła się lekceważona z powodu wiecznego milczenia męża, więc przygotowywała kosztowne steki tylko po to, żeby go uszczęśliwić.
Nellie zmieniła pozycję. Założyła nogę na nogę i zaciągnęła się papierosem, wyobrażając sobie, co ona poradziłaby tym ludziom, którzy od ponad dziesięciu lat kisili się w małżeństwie. Po pierwsze, zaproponowałaby żonie, żeby na tydzień rzuciła gotowanie i sprawdziła, jak podziała to na stres męża. Po drugie, poradziłaby mężowi, żeby spróbował porozmawiać z żoną zamiast oczekiwać, że będzie ona czytać w jego myślach.
Szybko przeczytała odpowiedź terapeuty, która brzmiała tak: Doris powinna zdawać sobie sprawę, że kosztowne posiłki jedynie pogorszą sytuację, zmartwią Gordona, a więc pośrednio i ją; nie można oczekiwać od męża, że sam powie Doris, co czuje… Ona po prostu powinna to wiedzieć.
Oczywiście. Jak każda dobra żona.
Nellie, która była panią Ryszardową Murdoch zaledwie od roku, prychnęła. Rozumiała niełatwą sytuację Doris i Gordona, ale była przekonana, że ona nigdy nie będzie prosić gazet o takie rady.
Od momentu, kiedy w jakimś klubie o jedenaście lat starszy od niej Richard wypatrzył ją w tłumie i zakomunikował, że zostanie jego żoną, Nellie uważała się za szczęściarę. Wprawdzie nie był on szczególnie przystojny, zwłaszcza w porównaniu z mężami kilku jej koleżanek, ani też szczególnie oszalały na jej punkcie, ale miał mnóstwo uroku. Atmosfera tamtego wieczora ścięła ją z nóg – i to dosłownie, bo kiedy Richard usłyszał, że Nellie obchodzi właśnie dwudzieste pierwsze urodziny, uniósł ją wysoko i przeniósł do swojego stolika, a tam poił drogim szampanem i zasypywał komplementami, dopóki nie poczuła się kompletnie pijana i zauroczona jego osobą.
W ciągu dwóch lat, które minęły od tamtego dnia, Nellie zdążyła odkryć, że Richard ma swoje wady (a kto ich nie ma?), ale za to świetnie potrafi zapewnić im przyzwoity poziom życia i jest materiałem na troskliwego ojca. Czego więcej żona może oczekiwać od męża?
Zgasiła papierosa i jednym pstryknięciem uwolniła niedopałek z lufki. Powoli nalała lemoniadę do szklanki. Czas leciał. Wiedziała, że niedługo musi zabrać się za przygotowanie kolacji. Richard prosił o coś lekkostrawnego – znowu miał poważne kłopoty z żołądkiem. Kilka lat temu nabawił się choroby wrzodowej, która co jakiś czas przypominała o sobie atakami ostrego bólu.
W tym tygodniu była promocja na mielone mięso i Nellie miała w lodówce zapas wystarczający na kilka posiłków. Richard powtarzał jej wiele razy, że nie musi zbytnio oszczędzać, ale w jej domu rodzinnym zawsze rozważnie wydawano pieniądze. Gospodarność przede wszystkim – wpojono jej od dziecka. Tak więc pomimo rodzinnego majątku Richarda – który był teraz ich majątkiem, gdyż matka Richarda umarła zaledwie cztery tygodnie po ich ślubie – Nellie dalej starała się wykorzystywać okazje.
Zdjęła z półki biblię swojej matki, czyli Książkę kucharską nowoczesnej pani domu. Egzemplarz miał rozklejony grzbiet i kartki pokryte zaciekami oraz tłustymi plamami, co stanowiło oczywisty dowód długich lat użytkowania. Nucąc „Hound Dog”, najnowszy przebój Elvisa Presleya, i sącząc lemoniadę, Nellie kartkowała książkę, dopóki nie znalazła sfatygowanej strony z zagiętym rogiem. Klops z płatkami owsianymi. Obok listy składników widniała notatka zrobiona kaligraficznym pismem jej matki: Dobry na niestrawność.
Nellie odłożyła książkę, dopiła lemoniadę i postanowiła, że – zanim zmarnuje resztę dnia w kuchni – zajrzy jeszcze do ogrodu. Na dworze panował upał, więc mądrze byłoby założyć kapelusz, ale ona lubiła wystawiać twarz do słońca. Piegi, których dorobiła się tego lata, na pewno zszokowałyby jej teściową, wyznającą pogląd, że skóra kobiety ma być nieskazitelna. Ale Grace Murdoch, której i tak nigdy nie dało się zadowolić, nie było już wśród żywych, więc Nellie nie musiała słuchać jej rad i wyszła z domu bez kapelusza.
Nellie kochała swój ogród, a ogród kochał ją. Był obiektem zazdrości całego sąsiedztwa – jej kwiaty rozkwitały najszybciej i kwitły bujniej i dłużej. Nie więdły nawet wtedy, gdy inni musieli obcinać zasuszone i sczerniałe płatki. Wszyscy przekonali się, że bez względu na to, co zrobią, ich grządki nie dorównają grządkom Nellie.
Chociaż ludzie daliby wiele, żeby poznać jej sekret, ona utrzymywała, że żaden sekret nie istnieje – wystarczy w odpowiednim czasie przycinać gałązki i usuwać chwasty oraz wiedzieć, które rośliny lubią pełne słońce, a którym odpowiadają miejsca wilgotne i zacienione. Nie ma w tym nic niezwykłego, mówiła. A jednak to nie do końca była prawda. Nellie od najmłodszych lat bawiła się w ogrodzie matki, Elsie Swann, która spędzała więcej czasu ze swoimi roślinami niż z przedstawicielami gatunku ludzkiego.
Podczas ciepłych miesięcy Elsie była pogodna, zabawna i zawsze obecna w życiu córki. Ale gdy wraz z końcem jasnych dni kwiaty przekwitały i zmieniały się w brązową ściółkę, matka Nellie zamykała się w sobie i nikt nie miał do niej dostępu. Nellie od dziecka nienawidziła szarych, zimnych miesięcy (tak było do dzisiaj) i szklanego wzroku znieruchomiałej przy kuchennym stole matki, nieświadomej, że jej nastoletnia córka robi co może, żeby dom jakoś działał. I żeby powstrzymać nie najlepszego ojca przed ucieczką od nich obu, tak jak dawno temu jej dziadek uciekł od jej matki i babki.
W jasnych momentach wplecionych pomiędzy okresy mrocznych nastrojów, Elsie przekazała córce całą swoją wiedzę o ogrodach i gotowaniu. Przez chwilę wydawało się, że wszystko będzie dobrze. Gdy tylko stopniał śnieg, a dni rzucały coraz dłuższe cienie, Elsie znów stawała się sobą. Tworzyły razem z córką nierozłączny team, szczególnie po tym, jak ojciec Nellie zostawił je same, ponieważ doszedł do przekonania, że pogoda ducha młodej i nieskomplikowanej kobiety bardziej odpowiada jego potrzebom.
Pot spływał cienką strużką między piersiami Nellie. Czuła go w pępku i w zagięciu kolan. Szorty byłyby lepsze, pomyślała. Zastanawiała się, czy nie pójść na górę i zrzucić ogrodniczki, ale uznała, że nie warto.
– Taki upał mi odpowiada – mruknęła.
Chodziła między grządkami i cicho śpiewała swoim kwiatom. Zauważyła świeżo rozkwitłe bergamotki, ulubione przez kolibry, i zatrzymała się, żeby pogłaskać ich rurkowate fioletowe płatki.
– Nawet roślina potrzebuje delikatnej pieszczoty i śpiewu, Nell – mawiała Elsie.
Nellie może nie miała takiej ręki do roślin jak matka, ale na pewno tak samo jak ona kochała wszystko, co kwitnie.
Kiedy chwasty już zostały wyrwane, a kwiaty utulone, Nellie uszczknęła kilka łodyżek ziół. Nie zdejmując ogrodowych rękawic, roztarła w palcach listki zielonej pietruszki i przyłożyła do nosa. Świeży zapach zieleniny.Tego jej brakowało.
W kuchni umyła natkę, posiekała i dodała do masy mięsnej razem ze szczyptą suszonych ziół, które hodowała w ogrodzie i trzymała w kredensie w słoiczku po tartym serze. Przy okazji zerknęła do książki kucharskiej, żeby sprawdzić, czy o niczym nie zapomniała. Mimo że robiła to danie dziesiątki razy, lubiła dokładnie trzymać się przepisu. Dawało to gwarancję, że wyjmie z piekarnika perfekcyjnie upieczony klops – złocistobrązowy z zewnątrz i soczysty w środku. Tak, jak lubił Richard.
Nellie miała nadzieję, że do tej pory jego żołądek będzie już w lepszym stanie – rano Richard z trudem cokolwiek przełknął. Może zaparzy mu herbatę z kopru włoskiego i mięty? I poda do kolacji, oczywiście na zimno, bo nie przepadał za ciepłymi napojami. Urwała kilka listków mięty i zanuciła piosenkę nadawaną właśnie przez radio. Oby tylko Richard nie spóźnił się na kolację, tak jak wczoraj. Miała dla niego wspaniałą nowinę. I nie mogła się doczekać, kiedy mu ją zakomunikuje.