- W empik go
Przepustka do męskości - ebook
Przepustka do męskości - ebook
Kolejny dzień, kolejne morderstwo. Praca gliniarza nigdy się nie kończy
W jednej z dzielnic Wrocławia dochodzi do makabrycznego morderstwa. Komisarz Marek Przygodny podejmuje śledztwo, licząc na szybkie złapanie sprawcy. Niestety, z dnia na dzień dochodzenie coraz bardziej się gmatwa…
„Przepustka do męskości” to trzeci tom serii o Marku Przygodnym, wrocławskim policjancie, który doskonale zdaje sobie sprawę, że życie to nie film i nie ma w nim happy endów.
Paweł Pollak – pisarz i tłumacz literatury szwedzkiej, autor między innymi Niepełnych, Kanalii oraz cyklu powieści kryminalnych o komisarzu Marku Przygodnym.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67204-32-3 |
Rozmiar pliku: | 1 000 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oczy zaszkliły się jej na to wspomnienie i westchnęła rozpaczliwie. Kiedyś miała nadzieję, że Zygmuś, jak dorośnie, będzie mieszkał na tym osiedlu, kupiła mu nawet z mężem mieszkanie, w tej nowej plombie za przedszkolem. Ale nie chciał. Wykształcił się na lekarza i mówił, że w Polsce nie ma przyszłości, dostał ofertę pracy w szwedzkim szpitalu i wyjechał. Wnuczek i wnuczka, zamiast przybiegać do niej po szkole, zgłaszały się przez Skype’a. Chociaż dobre i to, pani Irenka też miała córkę za granicą, i to znacznie dalej, bo w Stanach, a wnuków w ogóle się nie doczekała. Oficjalnie nie traciła jeszcze nadziei, bo w dzisiejszych czasach późne macierzyństwo nie było niczym niezwykłym, ale Bogumiła widziała, że sąsiadka robi dobrą minę do złej gry. Jej Katarzynka wcale nie chciała mieć dzieci. Dziwna dziewczyna. Jak kobieta może nie pragnąć dziecka? Nie chcieć przytulić do piersi takiego słodkiego maleństwa? Patrzeć, jak dorasta? Przecież to tak nienaturalne, jakby przestać jeść. A czy człowiek może żyć bez jedzenia?
Zresztą ta Katarzynka zawsze była dziwna. Dobrze, że nic z tego Zygmusiowego zakochania nie wynikło. Swoje przecierpiał, ale to normalne, że nastolatki nieszczęśliwie się zakochują, za to teraz miał przynajmniej porządną żonę, a nie jakąś tam latawicę, która zaliczyła dwa rozwody, a kochanków nie wiadomo ilu. Pani Irence wymsknęło się kiedyś, że szkoda, że ich dzieci się nie zeszły, bo Zygmunt to taki stateczny jest. Pewnie myślała, że ta porządność Zygmusia na jej córkę by przeszła. Może i tak. Zwłaszcza że z domu Katarzyna tej swojej rozwiązłości nie wyniosła, pani Irenka żyła z jednym mężem, jak Pan Bóg przykazał. Inna sprawa, że ciapowatym strasznie. W odróżnieniu od jej świętej pamięci Edwarda. Ona, będąc wdową, nie musiała do pracy chodzić, bo mąż ją zabezpieczył, osiem mieszkań na wynajem zostawił, i nawet sama nie musiała tego pilnować, bo zanim umarł, fachowej firmie zlecił, żeby się wszystkim zajmowała. Pani Irenka nie mogła z pracy zrezygnować, na co zresztą często narzekała, kiedy się w sobotę przy kawie spotykały. Taki rytuał sobie ustaliły, każda sobota, jedenasta rano, kawa, ona rozpuszczalną, sąsiadka z ekspresu, ciastko, ona torcik makowy, sąsiadka napoleonkę, czasami nawet dwie i nadmiar kremu w biodrach rzeczywiście było u niej widać. Dlatego częściej spotykały się u pani Irenki, bo ciężko jej się po schodach wchodziło, choć to tylko jedno piętro. Dzisiaj też u niej były umówione.
Odeszła od okna, żeby przygotować sobie śniadanie. Drobno pokrojone owoce zalane jogurtem. Zygmuś ją tego nauczył, kiedy w Szwecji go odwiedziła. Owoce albo müsli. Zdrowe jedzenie. Ale Zygmuś nie był dietetykiem, tylko chirurgiem. On sam mówił, że urologiem, trochę się jednak wstydziła tak go znajomym przedstawiać, bo przecież mogli sprawdzić, od czego ten urolog jest. Ale z tego, co jej wyjaśnił, to najprawdziwszy chirurg, bo i kroi człowieka, i wycina mu, co trzeba, więc ani odrobinę nie kłamała, chwaląc się, że ma syna chirurga. Za to pani Irenka łgała w żywe oczy, kiedy opowiadała, że jej córka jest psychologiem. Czy psycholożką, jak krzyczała w telewizji, że trzeba mówić, jedna fenistka. Chyba tak to się nazywało. Katarzyna niby też była fenistką i dlatego się rozwodziła. Tak przynajmniej twierdziła pani Irenka, ale Bogumiła wiedziała, że fenistki wcale się nie rozwodzą, tylko w ogóle za mąż nie wychodzą. Więc tę fenistkę to sąsiadka tak samo sobie wymyśliła jak psycholożkę. Przecież Katarzyna w ogóle studiów nie skończyła, przerwała, żeby za mężem do Stanów pojechać, a tam to ledwie parę kursów zaliczyła.
Z miseczką owocowo-jogurtowej mieszanki usiadła przed telewizorem. Dobrze, że jest taki wynalazek, bo odkąd się Edwardowi zmarło, nie miał do niej kto zagadać, a cisza w domu ją przygnębiała. Dlatego na cały dzień włączała telewizor, chociaż interesowały ją tylko seriale. No i jak o Szwecji coś mówili, skoro Zygmuś tam mieszkał, ale to rzadko.
Popatrzyła na zegar w rogu ekranu, jeszcze dużo czasu do spotkania z panią Irenką. Co tu robić? Na szydełkowanie nie miała ochoty, na czytanie gazet też nie. Może do Zygmusia by zadzwoniła? Nie, wczoraj rozmawiali, trochę był zirytowany, bo dzień wcześniej również dzwoniła, nawet powiedział, że żałuje, że jej ten komputer dał i Skype’a pokazał. Oczywiście wcale tak nie myśli, to ze stresu, ma strasznie odpowiedzialną pracę, a wiadomo, im więcej odpowiedzialności, tym mocniej człowiek się stresuje.
Zdecydowała się na sprzątanie. Jakoś bardzo brudno nie było, ale już ze trzy dni nie sprzątała i kurz zaczął się pojawiać. Poza tym mogła też umyć okna, nie musiała czekać z nimi do Wielkanocy. Najwyżej przed świętami jeszcze raz je przetrze, jakby Zygmuś miał przyjechać. Pytała go, powiedział, że dzieci chodzą normalnie do szkoły, że tam ferie są w inne dni, bo w Szwecji ten protestantyzm zaprowadzili, jakby wszyscy nie mogli trzymać się prawdziwej wiary, ale obiecał, że jeszcze rozważy. To i tak lepiej niż ta Katarzynka, która już z pięć lat rodziców nie odwiedziła. Niby zapraszała ich do siebie, ale wiadomo, że jak człowiek starszy, to nawet na drugi koniec miasta ciężko mu się wybrać, a co dopiero za Atlantyk. Ostatnim razem to sama pani Irenka poleciała, bo pan Bogusław coś ze zdrowiem czy pracą miał.
Kiedy była gotowa z porządkami, akurat starczyło jej czasu, by wziąć kąpiel i trochę bardziej elegancko się ubrać. Wizyta u sąsiadki to nie wyjście do teatru czy na przyjęcie, ale w łachmanach iść przecież nie można.
Zeszła jedno piętro w dół i wcisnęła dzwonek, uśmiechając się, szczerze, bo ogromnie lubiła te spotkania z panią Irenką. Czekała na tradycyjne „Już idę”, ale ani te słowa do niej nie dotarły, ani żadne inne dźwięki z mieszkania. Zadzwoniła ponownie. Dalej nic. Poczuła ogarniające ją rozczarowanie. A nawet złość. Bo najwyraźniej miała ją ominąć zaplanowana przyjemność, do tego zostawała z wolnym czasem, z którym nie bardzo wiedziała, co zrobić. Cholerna małpa, mogła przynajmniej SMS-a wysłać, że gdzieś wychodzą.
A może wysłała, tylko odkurzacz zagłuszył sygnał wiadomości? Sięgnęła po komórkę, jednak okazało się, że nie przełożyła jej do sukienki, w którą się przebrała. Wróciła na górę. Ale nie, ekran nie sygnalizował nieprzeczytanych wiadomości. Sprawdziła jeszcze w katalogu, tam ostatnim otrzymanym SMS-em pozostawała jednak nadal informacja, że ma dużą szansę wygrać na loterii. Nie zagrała, bo Zygmuś powiedział, że to oszustwo, i zabronił jej na takie SMS-y odpisywać. Poszukała nieodebranych połączeń, bo może pani Irenka zadzwoniła, a ekran tego nie wyświetlił, ale też nie.
No to sama zadzwoni do tej małpy i powie jej, że jak człowiek się z kimś umawia, to albo powinien być obecny, albo powiadomić, że go nie będzie. Na coś te telefony komórkowe wymyślono.
Wybrała numer, formułując w myśli słowa, tak by brzmiały niewinnie, ale zawierały w sobie ciężkie oskarżenie o brak grzeczności. Nie miała jednak okazji ich wypowiedzieć, bo po kilku sygnałach włączyła się poczta głosowa. Zdeprymowana Bogumiła wcisnęła czerwony przycisk.
Nie odbiera, bo wstydzi się, że zapomniała powiadomić o odwołaniu spotkania? Czy też jest to dalsze lekceważenie sąsiadki, którą można zostawić na lodzie, nic jej nie mówiąc?
Rozeźlona Bogumiła wyszła na balkon, żeby trochę ochłonąć na świeżym powietrzu. Ważąc komórkę w ręku, zastanawiała się nad wysłaniem SMS-a, ale w sumie nie wiedziała, co napisać. W końcu jeszcze raz wcisnęła przycisk wybierania. Takim natrętnym dodzwanianiem się da do zrozumienia, że nie życzy sobie, by ją w ten sposób traktowano.
Na dole rozległa się melodia _Take A Chance On Me_. Że ma ona coś wspólnego z jej telefonem, Bogumiła zorientowała się dopiero, kiedy ponownie włączyła się poczta głosowa, a melodia w tym samym momencie zamilkła. No, racja, pani Irenka miała ustawioną piosenkę Abby jako dzwonek w swojej komórce. Musiała ją zostawić w domu. I musiała z tego domu wychodzić w pośpiechu, skoro zostawiła otwarte okno. Bo przy zamkniętym melodii raczej nie dałoby się usłyszeć. Może zdarzył się jakiś wypadek. To by też panią Irenkę usprawiedliwiało, dlaczego nie odwołała spotkania. Kiedy człowiek dowiaduje się, że bliska mu osoba uderzyła samochodem w drzewo albo wpadła pod tramwaj, mało ważne staje się, że był z kimś umówiony. Tylko o kogo mogło chodzić? Brzeccy nie mieli innej rodziny poza córką, a do Stanów raczej by nie gnali na łeb, na szyję.
Może ktoś z przyjaciół? Ale o wypadku zawiadamia się tylko rodzinę, nie znajomych. Nie, wypadek wydawał się jednak nieprawdopodobny. To co? Co jeszcze powoduje, że człowiek musi nagle gdzieś pojechać? Na to pytanie pojawiło się wspomnienie, jak mały Zygmunt spadł z trzepaka i złamał sobie obojczyk. Gnali wtedy na pogotowie jak szaleni. Może pani Irenka musiała pojechać do szpitala. Z mężem. Bo dostał zawału albo właśnie sobie coś złamał. Chociaż tak ślamazarnie, jak on się porusza, to naprawdę trudno się przewrócić. Czyli zawał. To akurat niewykluczone, pan Brzecki ani do najmłodszych, ani do najchudszych nie należał. Ale dlaczego żona miałabygo sama wieźć na ostry dyżur, zamiast wezwać karetkę? Przecież już w karetce takiego sercowca ratują, a w samochodzie mógłby jej umrzeć.
A co, jeśli tak się przeraziła jego zawałem, że zemdlała? I leżą teraz oboje tam na dole, a ona wścieka się niesłusznie na panią Irenkę, zamiast pomóc?
Zeszła ponownie piętro niżej i wcisnęła dzwonek, a jednocześnie załomotała w drzwi. Hałas powinien sąsiadkę ocucić.
– Pani Irenko!
Żadnej reakcji. Bogumiła zakręciła się bezradnie w miejscu. Potem nacisnęła klamkę. Bardziej dlatego, że z tej bezradności nie wiedziała, co począć, niż spodziewając się niezakluczonych drzwi. To nie była wieś jej dziadków, gdzie domy stały zawsze otwarte, tylko Wrocław, wprawdzie Biskupin, który uchodził za bezpieczną dzielnicę, ale złodzieje przecież tutaj też grasowali. Drzwi jednak ku jej zaskoczeniu ustąpiły. Ostrożnie weszła do środka.
– Pani Irenko! Panie Bogusławie!
Żadnego odzewu. Ale coś było z pewnością nie tak. Nie zostawiliby otwartych drzwi – pomyślała i wtedy go zobaczyła. Leżał na podłodze, zaraz przy wejściu do dużego pokoju, do pasa przykryty kurtką z przewróconego wieszaka. Musiał za niego chwycić, upadając. Czyli jednak zawał. Przyklęknęła przy nim, rozglądając się za panią Irenką. Tej jednak nigdzie nie dostrzegła. Drżącymi rękami wcisnęła trzykrotnie dziewiątkę na klawiaturze telefonu. Ktoś mądry wymyślił ten numer, jakby miała wybrać trzy różne cyfry, mogłoby się jej nie udać.
– Pogotowie ratunkowe, słucham.
– Przyślijcie karetkę! On miał zawał!
– Gdzie?
– Na Gersona siedemnaście. To na Biskupinie, za pętlą druga w lewo, tylko nie ten blok przy ulicy, a w podwórku. Jeszcze trzeba skręcić w prawo.
– Numer mieszkania?
Bogumiła podała.
– W jakim wieku jest ten mężczyzna?
– Przed sześćdziesiątką.
– Skąd pani wie, że zawał?
– Bo leży na podłodze i jest nieprzytomny.
– Chorował wcześniej na serce?
– Nie wiem.
– Nie wie pani? Kim pani jest?
– Sąsiadką. Weszłam do mieszkania i znalazłam pana Bogusława na podłodze.
– Czy chory oddycha?
– Nie wiem.
– Leży na plecach czy na brzuchu?
– Na plecach.
– No to niech pani sprawdzi.
Bogumiła przyłożyła ucho do ust leżącego i wydało się jej, że poczuła słaby powiew.
– Tak, oddycha.
– W porządku. Posyłam karetkę. Najlepiej, jeśli pani wyjdzie na dwór i wskaże ratownikom drogę, bo z tego, co słyszę, to jakiś skomplikowany układ tam macie.
– Ale ja muszę poszukać pani Irenki!
– Kim jest pani Irenka?
– Jego żoną.
– A czemu to nie ona dzwoni?
– No właśnie nie wiem. Może zemdlała.
– Dobrze, niech jej pani poszuka. Ma pani zawroty głowy albo widzi gdzieś wymiociny przy leżącym?
– Nie, dlaczego?
– Bo jak dwie osoby są nieprzytomne w mieszkaniu, to może być zatrucie tlenkiem węgla.
– Ale okno jest otwarte.
– Może ta pani Irenka otworzyła je ostatkiem sił. Nie leży przy tym oknie?
– Nie wiem, bo jeszcze nie patrzyłam.
Dyspozytor nie wnikał, skąd w takim razie wie, że jest otwarte, tylko poprosił o sprawdzenie i ponowny telefon, gdyby okazało się, że pomocy potrzebują dwie osoby, a nie jedna.
W pokoju, w którym znalazła pana Bogusława, okna były zamknięte, więc Bogumiła sprawdziła przyległy, kiedyś należący do Katarzyny, ale tam również żadne nie było otwarte. A przecież to musiało być po tej stronie, skoro słyszała komórkę. Wtedy przypomniała sobie o balkonie i wróciła do dużego pokoju. Rzeczywiście, drzwi prowadzące na balkon zostawiono lekko uchylone. Pchnęła je, ale przesunęły się ledwie o kilka centymetrów. Naparła na nie ciężarem całego ciała, by odepchnąć to, co je blokowało. Wtedy zobaczyła, że tym czymś były zwłoki pani Irenki, leżące w potężnej kałuży krwi.Panie komisarzu, słucha mnie pan?
Marek Przygodny zamrugał oczami i spojrzał na aspiranta.
– Oczywiście, że słucham. Co mówiłeś?
– Mamy trupa na Gersona, na Biskupinie. Pogotowie najpierw myślało, że trzy, bo postrzelony facet leżał w pokoju, a dwie zakrwawione babki na balkonie, ale potem okazało się, że facet zarobił tylko jedną kulkę i przeżył, a jedna z tych babek na balkonie zemdlała i upaprała się krwią drugiej. I ta druga jest właśnie tym trupem, do którego mamy wezwanie. A najśmieszniejsze jest, że ci z pogotowia myśleli, że jadą do zawału.
Ponieważ Robert Gajda miał predylekcję do przydługich wstępów, konkretna informacja podana w pierwszym zdaniu ujawniała, że wcześniej już przez jakiś czas mówił, z czego do Przygodnego nie dotarło ani jedno słowo. Miał nadzieję, że nie wyglądał zbyt idiotycznie, uśmiechając się do własnych myśli. A te myśli skupiały się wokół jednej osoby. Wokół Justyny. Czterdziestopięcioletni komisarz zakochał się jak dwudziestopięciolatek. Choć może był to właściwy stan ducha, wziąwszy pod uwagę, że jego wybranka tyle właśnie lat sobie liczyła.
– No to jedźmy.
Mimo soboty obaj przyszli do pracy; Gajdzie tak wypadł grafik, komisarz musiał odrobić wczorajszy dzień, bo wziął sobie wolne, chcąc spędzić go z Justyną. Na weekend wyjeżdżała z mamą i bratem na ślub kuzynki do Bydgoszczy, a jeszcze nie doszli do etapu przedstawienia swojego partnera rodzinie. Nie byli na to gotowi, obawiali się, jak zostanie przyjęta tak duża różnica wieku między nimi. Przygodny bał się oskarżeń ze strony Gabi, że porzucił ją dla młodszej, chociaż kiedy odchodził od żony, odchodził nie do kogoś, tylko od kogoś. O istnieniu Justyny wtedy nawet nie wiedział, nie myślał o nowym związku, po prostu nie chciał tkwić w małżeństwie, w którym wygasły wszelkie uczucia. I też nie od razu trafił w ramiona nowej kobiety. Mimo że nie był tą porzuconą stroną, dopadła go fala depresji.
Opuścili budynek komendy i idąc do samochodu, obaj ściągnęli kurtki. Było bardzo ciepło, promienie słońca, odbite od wypolerowanej srebrnej karoserii ich służbowego opla vectry, raziły w oczy.
– Aleś go wypucował.
– Mężczyzna musi mieć czyste skarpetki i czysty samochód, panie komisarzu.
Po tym, jak Gajda kilka miesięcy wcześniej w pościgu za mordercą licealistów uratował mu życie, Przygodny chciał, żeby aspirant również zwracał się do niego po imieniu, bo trudno było mu w świetle tego wyczynu nadal utrzymywać między nimi relację szef – podwładny, ale młodszy o dwanaście lat Gajda wcale się do takiego równouprawnienia nie kwapił.
– E, lepiej nie, głupio bym się czuł, tak pana tykając.
W środku samochód też był wypucowany, przyjemny zapach środków czyszczących unosił się jeszcze nad siedzeniami.
Aspirant ruszył z piskiem opon, który zagłuszyła włączona syrena. Z Podwala, gdzie mieściła się Komenda Wojewódzka, w kierunku Biskupina można było pojechać pod prąd w stronę Świdnickiej albo zgodnie z przepisami ulicą Krupniczą. Mimo syreny Gajda wybrał tę drugą drogę. W neogotyckiej kamienicy na rogu Krupniczej i Włodkowica mieściła się redakcja „Kuriera”, o czym informował ogromny banner, który z pewnością musiał kłuć w oczy miejskiego konserwatora zabytków.
– Ciekawe, szefie, czy pana przyjaciel też już jedzie.
Aspirant miał na myśli Jerzego Kuriatę, dziennikarza „Kuriera”, który zwykle pojawiał się na miejscu zbrodni równo z nimi albo niewiele później. Ale mimo że się z przyjaźnili, to nie Przygodny powiadamiał go o morderstwach. W interesie policjantów leżało, żeby o znalezieniu zwłok dziennikarze dowiadywali się jak najpóźniej, najlepiej z oficjalnego komunikatu rzecznika prasowego. I Przygodny uważał, że musi rozdzielać między Kuriatą dziennikarzem a Kuriatą przyjacielem. Ten zresztą nie miał o to pretensji, odcięty od jednego źródła, znajdował sobie inne, o czym świadczyło niebieskie porsche cayman zaparkowane pod blokiem na Gersona. Gajda jak zwykle westchnął na widok samochodu dziennikarza, woskować takie cudeńko to by dopiero była przyjemność, nie mówiąc o jeździe.
Kuriata nie wyglądał równie rewelacyjnie jak jego bryka, od zawsze miał lekką nadwagę, a od zeszłego roku, kiedy skończył czterdziestkę, proces tycia jakby przyśpieszył, czego nie maskowała źle dobrana dżinsowa kurtka. Warował pod drzwiami mieszkania, w którym doszło do strzelaniny, usiłował zajrzeć do środka i zagadywał wchodzących i wychodzących techników, lekarza i śledczych. Od nikogo nie doczekał się jednak odpowiedzi, od Przygodnego też nie, w każdym razie żadnej konkretnej.
– Za wcześnie, Jurek, sami jeszcze niewiele wiemy.
W mieszkaniu natknęli się najpierw na mężczyznę w białym kombinezonie, kończącego spryskiwać luminolem ciemnoczerwony dywan w dużym pokoju. Był to szef techników Leszek Leśniewski. Dowodził nimi od niedawna, z początku niechętnie przyjęty jako spadochroniarz z Katowic, ale szybko ujął swoich podwładnych pasją, z jaką podchodził do kryminalistyki, i tym, że na miejscu przestępstwa chętniej zakasywał rękawy i sam zbierał ślady, niż wydawał polecenia. Zobaczywszy komisarza i aspiranta, podniósł się z klęczek, podszedł do okna, spuścił żaluzje i włączył trzymaną w ręku lampę UV.
– Macie ochotę na mały pokaz? Nałóżcie gogle – wskazał na żółte okulary, leżące na płachcie z rozłożonym sprzętem kryminalistycznym.
Krew zmieniła kolor na niebieski, odcinający się od dywanu, i przy drzwiach zobaczyli jej kałużę, a potem szeroki strumień, ciągnący się przez cały pokój.
– Babka ostro puściła farbę, musiała dostać w aortę albo zarobić kilka kulek, potem gość zawlókł ją na balkon – zinterpretował te ślady Leśniewski.
– Po co? – zdziwił się Gajda.
Technik wzruszył ramionami.
– To już wasza robota, żeby się tego dowiedzieć.
– Czy jest taka możliwość, że ten gość to jej mąż? Rozszerzone samobójstwo, zabił żonę, a potem próbował zabić siebie?
– Innymi słowy, czy znaleźliśmy w mieszkaniu pistolet? Nie. Broni nigdzie nie ma.
Policjanci przeszli na balkon, na którym wokół zwłok korpulentnej kobiety krzątał się łysy pięćdziesięciolatek. Był to patolog Józef Małecki, jak zwykle mający kwaśną minę.
– Ustalił już pan, ile razy została postrzelona? – zapytał bez powitania i bez wstępów Przygodny. Spodziewał się odpowiedzi przeczącej, ubranej w jakiś sarkazm, stąd nie silił się na grzeczności, ale ku swojemu zaskoczeniu usłyszał, że jest pięć ran wlotowych.
– Czas zgonu?
Dalsze indagowanie jednak się patologowi nie spodobało.
– Półtorej nanosekundy po dostaniu śmiertelnego strzału.
Komisarz, współpracujący z Małeckim dopiero od sprawy indiańskiego zabójcy, nie po raz pierwszy zatęsknił za poprzednim patologiem, który odpowiadał po prostu, że jeszcze nie wie albo że jest to w stanie ustalić dopiero w trakcie sekcji. Ale, gwoli sprawiedliwości, ustalał podczas tej sekcji źle, co jego następcy się nie zdarzało. I jeśli Przygodny miał wybierać między brakiem kultury a brakiem fachowości, z ociąganiem przyznawał, że woli to pierwsze.
– Widzi pan przecież, że nie leży dupskiem do góry, znaczy się, dopiero będę jej wkładał.
Małecki mówił o termometrze.
– Byłbym więc wdzięczny, gdyby przeprowadził pan tę operację.
Z wyrazu twarzy lekarza dało się jednoznacznie wyczytać, co myśli o tym poleceniu, mimo to je wykonał. Przewrócił zwłoki na brzuch, podciągnął zakrwawioną kolorową sukienkę i rozsunął palcami pośladki.
– Szerszych już mieć nie mogła. Córka musi być starą panną, bo każdy adorator, mający pojęcie o genetyce, zobaczywszy przyszłą teściową, zwiewał pewnie, aż się kurzyło.
Przygodnemu nie spodobał się ten pogardliwy komentarz, ofiara zasługiwała na szacunek bez względu na swoją tuszę, ale nic nie powiedział.
Kiedy po czterdziestu sekundach elektroniczny termometr zasygnalizował koniec pomiaru, patolog dokonał w myślach obliczeń.
– Czas zgonu wczoraj między siedemnastą a dwudziestą pierwszą. Po sekcji zawężę wam to do dwóch godzin.
Wrócili do pokoju. Jeden z podwładnych Leśniewskiego pędzelkował właśnie meblościankę, na której stało zdjęcie może piętnastoletniej blondynki o długich włosach.
– Pewnie wnuczka – powiedział aspirant.
Komisarz rozejrzał się za innymi fotografiami.
– Wtedy powinno być też zdjęcie córki albo syna, a nie ma.
Nie zgłębili tematu, bo w drzwiach pojawił się szef techników.
– Nie zabezpieczymy ich laptopów, bo sprawca je zabrał.
– Może nie mieli – znalazł inne wyjaśnienie Gajda. – Starsi ludzie niekoniecznie posiadają komputery.
– Co najmniej jeden mieli, jest myszka, zasilacz i modem.
– Czegoś jeszcze brakuje?
– W tamtych pokojach są dwa obrazy wycięte z ram. Resztę sprawdzamy.
Przygodny chciał zapytać, czy znaleźli telefony, kiedy koło Leśniewskiego przecisnął się Jarosław Kania. Jak zwykle miał na sobie garnitur, czym odróżniał się od pozostałych, pracujących na miejscu zbrodni. Ze względu na drobną posturę wyglądał w nim jednak raczej na domokrążcę sprzedającego odkurzacze niż na surowego prokuratora, którym w rzeczywistości był.
– Co mamy, panowie?
– Wygląda na zabójstwo i próbę zabójstwa. Zastrzelona kobieta, ranny mężczyzna, najprawdopodobniej małżeństwo, sąsiadka, która wezwała pogotowie, mówiła, że znalazła pana Bogusława i idzie szukać jego żony Ireny – komisarz zreferował, co usłyszał od Gajdy w samochodzie, kiedy tu jechali. – Potem już się nie odezwała, znalazła martwą na balkonie, najpewniej tę panią Irenę, i zemdlała.
– A gdzie teraz jest?
– Jak rozumiem, ją też zabrało pogotowie. – Przygodny popatrzył pytająco na aspiranta.
– Nie! Nie chciała jechać, dali więc jej tylko coś na uspokojenie i odprowadzili do domu.
– Czemu od razu nie mówisz? Skoro mamy naocznego świadka na miejscu, to trzeba go przepytać.
Nie wiedzieli wprawdzie, gdzie szukać, ale ponieważ Gajda spisał personalia, ustalone przez pogotowie, wystarczyło zapytać sąsiada z naprzeciwka, pod którym numerem mieszka Bogumiła Kownacka. Okazało się, że piętro wyżej, udali się więc wraz z Kanią na górę. W reakcji na dzwonek do drzwi dobiegło ich słabe, ale jednak słyszalne:
– Kto tam?
– Policja, musimy zadać pani kilka pytań.
– Otwarte, proszę wejść.
Gospodyni leżała w ubraniu na kanapie, przykryta częściowo kocem. Musiała na policjantów czekać, bo każdy normalny człowiek, w którego domu popełniono morderstwo i który jeszcze oglądał miejsce zbrodni na własne oczy, zamyka się na cztery spusty. Mimo to Przygodny zapytał:
– Obudziliśmy panią?
– Nie, próbowałam zasnąć, ale co zamknę oczy, to mam pod powiekami ten straszny widok, jak pani Irenka leży tam na balkonie, taka zakrwawiona i bezbronna…
– Jak brzmi nazwisko pani Irenki? – komisarz jej przerwał, zakładając, że poza tą jedną konkretną informacją, potwierdzającą tożsamość zabitej, będą już tylko biadolenia.
– Brzecka. Po mężu, bo kiedy myśmy za mąż wychodziły, to jeszcze takiego idiotycznego zwyczaju nie było, żeby podwójne…
– Ile miała lat?
– Jeste… byłyśmy rówieśniczkami, pięćdziesiąt siedem, żaden wiek na umieranie, jeszcze…
– Proszę nam opowiedzieć, jak doszło do tego, że ją pani znalazła – polecił Kania.
Wysłuchali mocno nieskładnej relacji, zawierającej poza faktami wiele pytań w rodzaju „Jak to się mogło stać?” i „Skąd się biorą takie potwory?”.
– Drzwi nie były zakluczone? – Komisarz upewnił się, czy dobrze zrozumiał, jak Kownackiej udało się wejść do mieszkania.
– Nie. Też się zdziwiłam, bo…
– Czy Brzeccy mieli cenne obrazy?
– Obrazy? Pani Irenka nic nie mówiła. Biżuterię to miała cenną, ale sama musiała sobie kupować, bo ten ciapa… Chociaż może nieładnie tak o nim teraz mówić, jak miał zawał, nie wiadomo, czy się wygrzebie, a kto wie, czy nawet dla niego nie byłoby lepiej, żeby nie, bo bez pani Irenki to on nie da sobie rady, pewnie dlatego dostał zawału, jak ją zobaczył martwą…
– Pan Bogusław też został postrzelony, ale przeżył.
– O Jezu!
Przygodny miał nadzieję, że to komentarz do pierwszego zdarzenia.
– Gdzie trzymała tę biżuterię?
– W takim puzdrze z różyczkami w szufladzie meblościanki, zaraz pod zdjęciem Katarzyny.
Nie było dalszego ciągu, najwyraźniej zaskoczenie losem pana Bogusława wpłynęło na ukrócenie słowotoku.
– Katarzyny?
– To ich córka.
– Taka młoda? Wie pani, gdzie ona teraz może być? Zabójstwa dokonano wczoraj, dlaczego nie wróciła na noc do domu?
Komisarz przestraszył się, że gdzieś w krzakach leżą drugie zwłoki, może od tego się zaczęło, ktoś najpierw zabił córkę, a dopiero potem chciał zlikwidować rodziców, którzy mogli go wskazać jako sprawcę, ale odpowiedź Kownackiej rozwiała te obawy.
– Katarzyna ma trzydzieści pięć lat i mieszka w Stanach, to zdjęcie na meblościance jest stare, jeszcze z liceum.
– A jakie nosi nazwisko?
– Takie samo jak rodzice. Brzecka.
– Nie wyszła za mąż?
Przygodny mimowolnie pomyślał, że Małecki mógł mieć rację co do wyglądu córki, co też wyjaśniałoby, dlaczego rodzice woleli pokazywać zdjęcie sprzed dwóch dekad, z czasów, zanim latorośl zaczęła gromadzić kilogramy.
– Wyszła, i to nawet dwa razy, ale po drugim rozwodzie wróciła do swojego panieńskiego.
– Słyszała pani jakieś hałasy na dole wczoraj między siedemnastą a dwudziestą pierwszą? Strzały?
– Nie.
– Widziała pani jakieś obce osoby na klatce schodowej o tej porze?
– Nie.
Przygodny spojrzał na aspiranta.
– Weź, Robert, przejdź się z tymi dwoma pytaniami po sąsiadach.
Kiedy aspirant opuścił pokój, jego przełożony kontynuował przesłuchanie.
– Czy potrafi pani wskazać kogoś, kto miałby powód, by nastawać na życie państwa Brzeckich?
– Ale skąd! Pani Irenka należała do najwspanialszych ludzi, jakich znałam, a pan Bogusław to już naprawdę nikomu nie wadził. Jakby go nie było.
– Czy Katarzyna jest ich jedynym dzieckiem?
– Tak. I jedyną rodziną. Pan Bogusław miał brata, ale chociaż był młodszy, też już umarł. Rak trzustki. Pewnie ze zgryzoty, bo sam był na tym świecie jak palec, ani żony, ani dzieci.
– Ma pani może jakiś kontakt do Katarzyny, telefon albo e-mail?
– Nie, ale na pewno będzie w ich komputerze, bo przez Skype’a często rozmawiali.
Tyle że komputer został zabrany przez zabójcę.
– A wie pani chociaż, gdzie dokładniej ona w tych Stanach mieszka?
– W Miami na Florydzie. Najpierw mieszkała w St. Louis, ale się przepro…
– Dobrze, dziękujemy pani.
Przygodny z Kanią zeszli z powrotem na dół. Kuriata, który wcześniej gdzieś zniknął, znowu czekał pod drzwiami, ale kiedy zobaczył, kto idzie u boku przyjaciela, zrezygnował z zadawania pytań. Był u prokuratora na cenzurowanym, odkąd ten przyłapał go, jak podstępem wszedł do mieszkania zamordowanego emeryta.
Komisarz od razu podszedł do meblościanki i wysunął wskazaną przez Kownacką głęboką szufladę. Nie musiał przerzucać znajdujących się w niej przedmiotów, by zobaczyć, że puzdra wśród nich nie było.
– Biżuterię też zabrał.
Kania nie zapytał, do czego owo „też” się odnosi, najwyraźniej z przedpokoju słyszał technika, mówiącego o wyniesionych obrazach i laptopie. Podsunął za to teorię co do przebiegu zdarzeń:
– Zabójstwo na tle rabunkowym? Włamywacz zaskoczony przez lokatorów nie wytrzymuje nerwowo i urządza jatkę?
Nic nie mówiąc, Przygodny podniósł się z przyklęku i przeszedł do jednego z mniejszych pokoi. Nie znalazł tam, czego szukał, opustoszałe ramy były w drugim. Komisarz przyjrzał się ich wewnętrznej stronie.
– Co pan sprawdza?
Przygodny nie zdążył prokuratorowi odpowiedzieć, bo z obchodu wrócił Gajda i, nie patrząc, czy nie przerywa rozmowy, zaczął zdawać relację. Tyle że ze swoich wrażeń, a nie ustaleń.
– Niechętni ci ludzie do współpracy, patrzą na mnie, jakbym chciał im coś sprzedać, a nie złapać mordercę ich sąsiadki, żeby sami mogli poczuć się bezpieczniej, odpowiadają, jakby mi łaskę robili…
– Robert!
– No co, przecież mówię, że w dwóch mieszkaniach nikogo nie ma, w dwóch lokatorzy byli wczoraj nieobecni, ale nie wiem, czy kłamią, czy nie chcą być zamieszani, a ci z pozostałych czterech nie słyszeli strzałów ani nikogo podejrzanego nie widzieli.
– Tłumik – mruknął Przygodny.
– Co? – Dla prokuratora mruknięcie okazało się zbyt ciche.
– Sprawca musiał użyć broni z tłumikiem. Szkopuł w tym, że na włamanie z taką się nie chodzi. Pistolet służy do zastraszenia właściciela mieszkania, gdyby się tam wbrew przewidywaniom włamywacza znajdował. Tłumik bierze się wtedy, gdy planuje się strzelać, a złodzieje nie planują strzelać. I nie dokonują kradzieży między siedemnastą a dwudziestą pierwszą, kiedy lokatorzy są w domu i nie śpią. Nie, ten motyw rabunkowy jest grubymi nićmi szyty. Proszę spojrzeć na ramy, obrazy wycięto niestarannie, zostawiając zbyt duże kawałki płótna. Gdyby to były cenne malowidła, złodziej nie uszkodziłby ich w ten sposób, poza tym właścicielka pochwaliłaby się sąsiadce, że ma coś wartościowego na ścianach, skoro kosztowną biżuterią lubiła się chwalić. Sprawca sugeruje nam motyw rabunkowy, ale przyszedł tutaj, żeby zabić. A te pięć kul w ciele pani Brzeckiej wskazuje na mocno osobiste pobudki. Do unieszkodliwienia człowieka wystarczy jedna kula, góra dwie. I to człowieka agresywnego albo uzbrojonego, w przypadku takich mieszczuchów włamywacz z pewnością mógłby ograniczyć się do pomachania pistoletem, by utorować sobie drogę ucieczki.
– Myśli pan, że celem była ta kobieta, a mąż został postrzelony przy okazji, bo na przykład próbował ją zasłonić? – Kania w świetle argumentów komisarza nie miał zamiaru upierać się przy teorii zabójstwa na tle rabunkowym.
– Możliwe. Ale też możliwe, że sprawca chciał zabić oboje, a do niej żywił prawdziwą nienawiść i dlatego władował jej cały magazynek. W każdym razie musiał być przekonany, że męża też zabił, inaczej nie wynosiłby jej zwłok na balkon.
– Nie rozumiem…
– Wygląda mi na to, że zależało mu, byśmy jak najszybciej znaleźli zwłoki. A na rodzinę nie mógł liczyć, skoro jedyna córka jest w USA. Smród z balkonu rozszedłby się znacznie prędzej niż z mieszkania. Nie zamknął też drzwi na klucz, a przecież bez większego trudu mógł znaleźć klucze i to zrobić. Gdyby zakładał, że mąż żyje, spodziewałby się, że on wezwie pomoc.
– Albo wiedział, że Brzecki żyje, ale nie był pewien, czy przetrzyma i zdoła kogokolwiek powiadomić, więc poczynił takie kroki, o jakich pan mówi.
Komisarz musiał przyznać, że zbyt pochopnie wyciągnął swój wniosek.
– Jeśli morderca rzeczywiście orientował się w ich rodzinnych relacjach, mielibyśmy do czynienia z kimś ze stosunkowo wąskiego kręgu – podsumował Kania.
– Ale dlaczego zabójcy miałoby zależeć, żebyśmy jak najszybciej znaleźli zwłoki? – wtrącił Gajda, przysłuchujący się tej wymianie zdań. – Zwykle starają się to opóźnić.
– Dobre pytanie.
***
Opisanej w pierwszej części cyklu pt. „Gdzie mól i rdza”.
Zdarzenie z powieści „Gdzie mól i rdza”.OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!
Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.
P O L E C A M Y
Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl
e-mail: [email protected]
tel. 510 043 387