- W empik go
Przerwane milczenie - ebook
Przerwane milczenie - ebook
Czasami ludzie posuwają się do czynów, z których nie są dumni...
Dziewiętnastoletnia Allison czasem ma wrażenie, że świat istnieje tylko po to, by sprawiać jej ból. W dzieciństwie porzucona przez ojca, skonfliktowana z rówieśnikami i zamknięta w sobie dziewczyna nie potrafi nawiązać bliskich relacji z obojętną i nieprzystępną matką. Jedyną rzeczą, na jakiej jej naprawdę zależy, jest przyjaźń z Williamem, wrażliwym chłopakiem, który – tak samo jak ona – nieustannie próbuje uciec od swoich traumatycznych przeżyć. Jego samobójstwo sprawia, że Allison pogrąża się w depresji i trafia na oddział zamknięty szpitala psychiatrycznego. Czy znajdzie się ktoś, komu będzie mogła zaufać i wyrzucić z siebie nagromadzony przez lata smutek?
To poruszająca historia o samotności i nierównej walce ze swoimi własnymi demonami, ale też próba zmierzenia się z krzywdzącymi stereotypami dotyczącymi chorób psychicznych. Czy potrafimy wysłuchać i zrozumieć tych, którzy najbardziej tego potrzebują? Czy zdajemy sobie sprawę z tego, jak często ignorujemy wołanie o ratunek? Czy mamy w sobie dość siły i empatii, by pomóc przerwać czyjeś milczenie?
– Wątpię, by i moja śmierć też cię tak obeszła – rzekł po chwili, uśmiechając się smutno.
– Dlaczego tak twierdzisz?
– W końcu nikogo by nie obeszła. – Zaśmiał się. Nigdy w życiu nie słyszałam smutniejszego śmiechu.
– Śmierć nie jest sposobem na ucieczkę. Są rzeczy, przed którymi nie da się uciec – próbowałam mu coś uzmysłowić, wyjaśnić, nie wiedząc tak naprawdę, co takiego i czy właściwie wierzyłam we własne słowa.
Między nami odbywało się wiele podobnie smętnych rozmów, bo nasza przyjaźń – co zrozumiałam dopiero po czasie – nie była przyjaźnią od śmiechu i zabawy. Była przyjaźnią od smutku i od smutnych historii, które każdy z nas mimo młodych lat niósł z sobą w sercu przez życie, jak balast nie do pozbycia się. Skrawki wspomnień które czasami mocno bolą.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-083-4 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedzieliśmy obok siebie w milczeniu, gapiąc się pustymi oczami w przestrzeń. Z tym że ja nie widziałam tego samego świata, co Daniel – nadchodzącej jesieni, ziemi usłanej liśćmi, budynku szpitala i prowadzących do niego schodów. Pustej ulicy i pary zakochanych przechadzającej się po drugiej stronie przejścia. Widziałam oczami tamten świat, mroczną jego stronę, której nadal nie potrafiłam pozbyć się z pamięci. Świat, w którym traci się najlepszego przyjaciela i nie można zrozumieć dlaczego właściwie.
– Z czasem zaczęliśmy się poznawać, wszystko wydawało się w normie, ale dotarło do mnie, że przez cały czas ignorowałam wszelkie sygnały, które wysyłał – wyznałam. – Wciąż przesiąkałam jego lękami, smutkiem, tonąc w jego zielonych oczach po pas. Nie zapomnę, jak śpiewaliśmy na przystanku, gdy on się śmiał, a ja wcale nie byłam zabawna, jak przenikał mnie spojrzeniem za każdym razem, gdy odwracałam wzrok, jak piliśmy tanie wino na tyłach jego ogrodu w środowe wieczory, gdy mówiliśmy sobie rzeczy, których nie wypuszczaliśmy z siebie przez jakiś już czas. Jak siedzieliśmy po turecku naprzeciwko siebie, po dwóch stronach huśtawki, zaledwie stykając się kolanami. Nie zapomnę tamtego balkonu, gdy się śmialiśmy, ale tak naprawdę byliśmy bliscy łez. Jak ciemność połykała nasze słowa, a okna budynku naprzeciw rozjaśniały tamtą ponurą noc, gdy czułam się po prostu podle, kiedy zapytałam go wprost: „Czy czujesz się na tyle źle, że odebranie sobie życia jest jedyną alternatywą?”. Nadal pamiętam, gdy mówił, że ludzie nie palą, bo nie chcą umrzeć, a co, jeśli on chce umrzeć, dlatego pali. Próbowałam mu wmówić, że odebranie sobie życia to żadne wyjście, a on jakby wiedział, że sama nie wierzę w to, co mówię. Szybko mnie przejrzał, jak moja matka nie potrafiła nieomal przez dwadzieścia lat. Bycie przy nim zawsze było jak dobra komedia, przy której oglądaniu mimo smutku nie mogłam przestać się śmiać. Czasy były ciężkie. Było to pewnego rodzaju przywiązanie, przysługa, jaką sobie wzajemnie wyświadczaliśmy. Potrzebowaliśmy mieć kogoś, kto nas nie odepchnie, komu możemy powiedzieć, że życie jest do dupy, a on nas nie pocieszy, tylko potwierdzi. Jak on sam stwierdził, oboje byliśmy tylko żywymi trupami z wypalonym systemem myślowym, stwarzającymi pozorność tego, że wszystko jest jak należy, gdy walił nam się świat. Nasz osobisty, intymny świat, gdzieś w głowie, w sercu i duszy, gdzie swój początek ma cały ten rozbrajający rozpierdol, własny przedsionek piekła. I zawsze odnosiłam to samo wrażenie, jakby każde nasze spotkanie było tym pierwszym, gdy wyciągnął do mnie rękę, mówiąc: „William, miło mi”. Gdzieś się zgubiliśmy w tej więzi. Winię się za to, że nie potrafiłam mu pomóc. Stałam z boku i patrzyłam, jak znika człowiek. Dlaczego nic nie zrobiłam, tylko pozwoliłam mu odejść? Dlaczego nie krzyknęłam, że nie może tego zrobić? Czy mi naprawdę zależało? Jeśli tak, to dlaczego siłą go stamtąd nie ściągnęłam i nie zaprowadziłam do domu? Pytam siebie nieustannie. On odchodził, a jedynym gestem, jaki byłam wtedy w stanie wykonać, było wzruszenie ramionami. Tak nie postępuje dobry człowiek. Tak nie postępuje przyjaciel, nie zaprzeczysz… Przypomniała mi się ta jego gadka o szczęśliwych zakończeniach. – Zaśmiałam się. – Zapytałabym go teraz: „W prawdziwym świecie umieranie trwa zaledwie kilka sekund, wiedziałeś?”.
– I jak myślisz, co by odpowiedział? – Pytanie Daniela wyrwało mnie z zadumy. Uśmiechnęłam się blado na tę myśl.
– Że na tym polega jedyne jego piękno.
– A ty co sądzisz o samobójstwie?
– Nie neguję tego – odrzekłam. – Ani nie popieram. To straszne, fakt, zabicie się, ale czy ludzie, którzy z tego żartują, wiedzą w ogóle, co dzieje się w głowie takiej osoby? Ich podśmiewanie się nie jest wcale zabawne, ale oni i tak powiedzą „podać ci sznur?”. Skoczył z ósmego piętra? Dlaczego nie z dziesiątego? Bardziej by bolało. Mówią, że samobójstwo to nie wyjście, ale mylą się, samobójstwo także jest wyjściem, godnym pożałowania, ale jednak. I gdybym miała być z nim szczera, to właśnie to by ode mnie usłyszał. Gdybym miała być szczera, powiedziałabym: „Skacz, jeśli już naprawdę nie dostrzegasz innego sposobu na ukojenie bólu”. Ale tak się przyjęło, prawda? Robienie tego, co wypada, zamykanie ludzi w formie, której granicy nie mogą przekroczyć. Tworzenie schematów i szufladkowanie ludzi. William był pierwszą osobą, która postanowiła to zmienić. Zamiast wtopić się w tłum i udawać kogoś, kim nie jest, usiadł przy ścianie, założył kaptur, słuchawki, bo świat zaiste już dawno przestał mieć dla niego znaczenie. Nie idziesz na cmentarz? Nie masz uczuć. Nie tęsknisz. Nie brakuje ci go. Ale czy ich zdaniem gadanie do pomnika w ogóle coś da poza zmarnowanym czasem? Ludzie lubią zakładać. Uśmiechasz się? W takim razie musisz być szczęśliwy, prawda? Nie uśmiechasz się, ale dlaczego? Uśmiechnij się. Bo przecież powinieneś. Nic, kurwa, nie muszę robić tylko dlatego, że ich mózgi pracują pod innym kątem. Bo tak wypada. Bo tak trzeba. Bo skoro żyjesz, to musisz żyć. Nie możesz sobie życia odebrać, ale ja się pytam: dlaczego nie? Dlaczego? W końcu jest ono moje. Jeśli byłabym mordercą, w pierwszej kolejności zabiłabym tych, których nienawidzę z całego swojego zimnego serca, prawda? A co w przypadku, gdy nienawidzę samej siebie? Co, jeśli uważam, że nie zasługuję na to, by żyć, co, jeśli pragnę się zniszczyć, gdy pociąga mnie żądza samodestrukcji? Ludzie gówno wiedzą, a mówią, że rozumieją. Jak mogą wiedzieć, co się dzieje w głowie osoby obok, skoro nigdy w niej nie byli, nigdy nie patrzyli na świat jej oczami? Czy oni naprawdę sądzą, że osoba, która chce się zabić, czerpie z tego przyjemność? Że skok z okna to sport ekstremalny, z którego można drwić? Że nie jest to ostateczne posunięcie, podczas gdy inne środki zawiodły? – Wzięłam głęboki wdech. – Uważam, że nikt nie powinien nikogo oceniać i ma się zamknąć, gdy tylko najdzie go taki zamiar. Czy jestem złym człowiekiem, ponieważ być może celowo pozwoliłam mu posunąć się do czegoś takiego? Chciałam mu pomóc. Uratować go. A może właśnie to zrobiłam. Kto powiedział, że kosztem odsieczy nie może być śmierć?rozdział 1
Zanim w końcu zasnęłam, za oknem zaczęło świtać. Gdy wciąż bezskutecznie próbujesz to zrobić, noc wydaje się nie mieć końca. W każdej z nich powtarza się ten sam schemat: chciałabym zasnąć, ale nie potrafię pozbyć się wspomnień, na nowo do wszystkiego wracam, do tych niespełna kilku miesięcy, gdy wydawało się, że zaczyna się układać. Czuję się martwa w środku, jakby odebrano mi radość, jakby w środku mnie utknął jakiś głaz i nikt nie zamierza się nade mną użalać.
Właśnie zaczynała się nowa zmiana, przekazywanie sobie wzajemnie obowiązków przez służbę szpitala. Jedna z pielęgniarek nastawiła wodę na poranną kawę i po kilku chwilach pisk czajnika wyrwał mnie ze snu. Zacisnęłam powieki, chcąc go jeszcze zatrzymać, ale on odszedł i nie zamierzał wracać. Jak mój ojciec. Śniły mi się rozmazane światła płynące z okien okolicznych domów, gdy rozpędzona do maksymalnej prędkości karuzela, a pod nią zielona trawa zlewały się w jedność. I jego śmiech, tak dobrze mi znany śmiech mojego ojca, gdy wszystko było w porządku, tak jak właśnie powinno być w naszej rodzinie. Za mną następna z rzędu słabo przespana noc i siódma godzina, gdy rzeczywistość zdaje się jeszcze bardziej przerażająca, a zostanie w łóżku niczego nie rozwiązuje. Przeraża więc mnie perspektywa wstania i tego, że coś trzeba zrobić z resztą dnia. Sen jest dobry na wszystkie problemy, ale i nie rozwiąże żadnego z nich, choć dzięki niemu można poznać przedsmak śmierci, taką spokojną nicość, którą pragnę osiągnąć.
Mam już dość ataków lęku przed snem, ataków lęku, gdy tylko otworzę nad ranem oczy. Dokąd to zmierza? Do jasnej cholery, dlaczego musi być tutaj tak zimno? – bluźniłam w myślach i chcąc podciągnąć wyżej kołdrę, przypadkowo strąciłam swój pamiętnik na podłogę. Jeden z tych „niebezpiecznych przedmiotów”, które wszyscy na oddziale zamkniętym próbują ukryć przed personelem. Czy im się naprawdę wydaje, że skoro choruję na depresję, mam w ogóle jeszcze choćby siłę zastanawiać się, jak zrobić sobie krzywdę przy pomocy zwykłego zeszytu? Czasami jednak staram się wyobrazić sobie reakcję własnej matki, która gdyby tylko przeczytała te żałosne wpisy, z marszu zaczęłaby się wstydzić, że jesteśmy w jakiś sposób ze sobą spokrewnione. Chciałabym, żeby te wszystkie myśli należały do kogoś innego, żeby nie były one moimi niestety. Przylgnęły do mnie i czasami mam wrażenie, że już na zawsze.
Trudno jest mi kochać tę kobietę, której nie mogę nawet nazwać matką. Za obojętność, za to, że czuję, jak ją bez przerwy zawodzę, że wszystko, co robi, robi z myślą o sobie, jakby nie mogła pogodzić się z moim przyjściem na świat i jednocześnie żałowała, że nie może cofnąć czasu i tego zmienić. Z kolei mojego ojca wspominam jak przez jakąś gęstą mgłę. Odszedł od nas, gdy miałam niecałe sześć lat. Chciał zacząć nowe życie, uwolnić się, a wszystkie z nim związane wspomnienia blakną z każdym dniem, stając się jedynie starą, zżółkniętą fotografią z zapomnianego dzieciństwa. Gdy odszedł, a matka pozostawała wobec mnie zimna, dotarło do mnie, że jestem zdana wyłącznie na siebie. W wieku sześciu lat uświadomiłam sobie, że muszę w końcu przestać żyć złudzeniem, że ramiona rodziców ochronią mnie przed światem. Musiałam nauczyć się samodzielności.
Od tamtego czasu minęły długie lata i choć mam dopiero ich dziewiętnaście, w moim życiu zdążyły już wydarzyć się takie rzeczy, przez które w nocy zaburzony został spokojny sen, a niektórzy nazwaliby mnie wariatką. Może to dlatego, że czasami potrafię być naprawdę nieobliczalna, nie tylko w stosunku do samej siebie, ale i wobec ludzi dookoła. Może właśnie z tego powodu szpital stał się moim drugim domem, a może to dlatego, że ważę zaledwie osiemdziesiąt cztery funty1, a słowa zawodzą, gdy chcę opisać, jak bardzo nienawidzę każdego z tych funtów. Gdy patrzę w lustro, nie rozpoznaję się, a jednocześnie oczami wyobraźni wciąż widzę tamtą dziewczynę z przeszłości, mającą problem ze znalezieniem spodni w sklepie, które chciałyby dopiąć się w pasie.
Coś w moim mózgu, odpowiedzialnego za ośrodek sytości, zepsuło się, przestałam czuć głód. Odzwyczaiłam się od jedzenia, a potem już nie potrafiłam zatrzymać jadłowstrętu. Często zastanawiam się, dlaczego właśnie mnie to dotknęło, dlaczego to mnie z czasem głód zaczął przynosić satysfakcję, a nawet dumę. Gdyby ktoś mnie zapytał, jak do tego wszystkiego doszło, powiedziałabym, że któregoś dnia po prostu straciłam apetyt, położyłam się do łóżka i nie mogłam już wstać. Czując się przy tym zrezygnowaną, wypaloną, można powiedzieć, że przegraną.
Któregoś dnia, chcąc czy nie, udało mi się przekroczyć jakiegoś swoistego rodzaju granicę zdrowego rozsądku. Zamknęłam się w sobie i to tak szczelnie, że już nawet sama nie potrafię przebić się przez własny pancerz. Mam już dość, kurewsko dość tych wciąż niekończących się wizyt lekarzy i pielęgniarek, sprawdzających, czy przypadkiem nie zdążyłam umrzeć od ich ostatniego obchodu, choć wiem, że swoją śmiercią ułatwiłabym życie nie tylko im, ale i wielu innym osobom. Zaczął już mnie przerażać ten nieustający wrzask w mojej głowie, ten krzyk, którego nikt nie słyszy, te wszystkie nieme błagania o pomoc i nawet się nie łudzę, że któregoś dnia wstanę, a ten świat będzie dobry. Nie, pozostanie on brudny na wieczność.
Ktoś mógłby powiedzieć, że ten wiek, w którym jestem, do czegoś zobowiązuje, ponieważ gdy zbliżasz się do dwudziestki, powinieneś już wiedzieć, kim jesteś, czego chcesz czy dokąd dążysz – a tymczasem ja nie jestem jeszcze pewna, czy chciałabym się obudzić jutrzejszego dnia. Przeraża mnie odpowiedzialność i samodzielne wybory. Wbrew wszelkim zakazom lubię jednak otwierać okno na rozcież, wychylać się do przodu, czuć świeże powietrze. Zabraniają mi otwierać nawet to przeklęte okno, od kiedy dowiedzieli się o moich myślach samobójczych, choć kwestia, czy skoczę z dziesiątego piętra, obchodzi ich tak samo mocno, jak i mnie samą.
Czasami obserwuję, chociażby przez okno, jak wygląda świat, w którym od tak dawna biorę jedynie bierny udział. Swoisty rodzaj nostalgii za nim doprowadza mnie do szaleństwa. Świadomość, że gdzieś poza murami tego szpitala, za tymi wszystkimi rozgałęzionymi drzewami, przy brukowanej uliczce toczy się normalne życie, dodaje mi otuchy. Jednocześnie wiem, że gdyby nawet pozwolono mi opuścić ten przybytek, za bardzo bałabym się to zrobić. Świat zewnętrzny mnie przeraża. Więc może jednak faktycznie jestem jakimś dzikusem, którego powinni zamknąć w pokoju bez klamek. Zostałam uwięziona w koszmarze, z którego nie sposób się wybudzić. Może bycie wariatką mam już zapisane w genach, odziedziczone po rodzicach, którzy są tak samo nienormalni…
Gdy mój ojciec wracał do domu, wszczynał awantury, trzaskał szafkami, rzucał naczyniami – zwykle w moją matkę, klnąc przy tym na bałagan, który sam przecież tworzył i mówiąc, jak bardzo nas nienawidzi. Rzucał słowami, których nigdy nie odżałował. Czasami potrafił być zanadto porywczy i agresywny, wszystko to robił jakby w jakimś afekcie, tylko gdy był czymś odurzony. Trudno było zgadnąć, kiedy można do niego się odezwać, a kiedy najlepiej wyjść z domu. Zwykle starałam się to wszystko przeczekiwać w pokorze. Na dobrą sprawę nie mam pojęcia, w którym momencie moje życie stało się schematem, stagnacją, która spędza mi sen z powiek w obawie, że nic już się nie zmieni, że będzie tak zawsze. Bo moje życie nie jest niczym więcej, jak wmuszanym we mnie śniadaniem rano, gaszeniem świateł wieczorem, dawkami leków w południe, gdzieś pomiędzy badaniami, lekarzami, wizytami mojej matki, które wcale nie poprawiają mi humoru, a wręcz sprawiają, że za każdym razem, gdy przychodzi, czuję się jeszcze gorzej.
Moja matka, zdaje się, odrzuca myśli zakładające, że jej dziewczynka o szczerym uśmiechu i zawsze otwartym sercu odeszła. Nie widzi, że zastąpiła ją już dorosła, ogromnie zraniona dziewczyna, każdego dnia tocząca walkę ze światem, a przede wszystkim z samą sobą i że czuje ona, że w tej walce przegrywa. Moja matka chyba mimowolnie wmawia sobie, że wszystko jest w porządku i nie wie przy tym, jak bardzo się myli. Nic nie jest w porządku, już od jakiegoś czasu. Czasami myślę, że może ona woli przemilczeć wszystko, co dzieje się wokół, ponieważ wypowiedzenie na głos oczywistości sprawia, że staje się ona bezapelacyjnie oczywista. Nie mogę jej za to winić. Każdy w końcu jakoś znieczula swój ból i woli żyć własnymi wierzeniami co do stanu rzeczywistości.
Dopiero zaczynam swoje życie, a już nęka mnie wrażenie, że wiele rzeczy we mnie umarło, że życie przeminęło na samym starcie. Przywykam więc powoli do myśli, że już nic nie jest w stanie mi pomóc, nawet konsultacje z psychiatrą, który bezskutecznie stara się cokolwiek ze mnie wydusić. Pan Richard Martin jest mężczyzną w średnim wieku, zwykle ubranym w szarą marynarkę, z posępną twarzą i irytującym zwyczajem, by siadać zawsze na łóżku naprzeciwko mojego, co za każdym razem skłania mnie do refleksji, gdzie usiądzie, gdy ktoś już je zajmie. Jego wizyty zwykle wyglądają tak, że on mówi, salę wypełnia jedynie jego głos, gdy ja milczę ze wzrokiem wbitym choćby w podłogę, widok za oknem, własne dłonie – wszędzie, aby tylko nie w niego. Zazwyczaj właśnie tak siedzimy – w ciszy, którą od czasu do czasu przerywa dźwięk wiatru za oknem. Nie potrafię mówić o swoich uczuciach, zwłaszcza wtedy, gdy ktoś tego ode mnie oczekuje, poza tym czasami mam wrażenie, że ich nie mam, już nie. Została jedynie wypalona dziura po tych, które być może były kiedyś. I obojętność, którą trudno jest ubrać w jakiekolwiek słowa.
Ostatnim razem pytał mnie o zbliżające się święta Bożego Narodzenia. I co niby mogę mu o nich powiedzieć, skoro z całego serca ich nie znoszę? Jedynie przypominają mi o wszystkim, co tak uporczywie próbuję wymazać z pamięci. Ulgę przynosi mi więc myśl, że i te święta spędzę w szpitalu, wiem bowiem, że nie zniosłabym ani jednej chwili w towarzystwie mojej zawsze na pozór świętej rodziny, zepsutej od własnego zakłamania, podczas gdy jedynie kwestią czasu jest jej zgnicie od środka. Wraz z początkiem grudnia w mediach ukazuje się pewien wzór świąt i każdy czuje presję, by sprostać jego powieleniu. Nie mówi się o rzeczach przykrych, przez co czasami społeczeństwo zapomina, że święta wiążą się również z cierpieniem, osobami, których już przy nas nie ma i pewnym smutkiem, który dźwigamy. Właśnie w święta, nie wiedzieć czemu, wszyscy stają się słabi, tacy tkliwi, kruszą się.
Wszystkie święta, które spędzałyśmy same z matką, utwierdzały mnie tylko w przekonaniu, jak bardzo jesteśmy sobie dalekie, a moje znalezienie się w szpitalu niczego tak naprawdę nie zmieniło między nami. Dochodzę do wniosku, że skoro i tak nigdzie nie czuję się jak u siebie, nie ma żadnego znaczenia, czy spędzę ten czas w domu, czy w szpitalu. Źle znoszę rodzinne zjazdy, czemu zresztą się nie dziwię, skoro członkowie mojej rodziny często mają w zwyczaju wyznaczać mi priorytety, jakby wiedzieli lepiej niż ja sama, czego chcę od życia. A co, jeśli nie chcę tego samego, czego oni ode mnie oczekują?
Moje życie jedynie pozornie nie różni się niczym od życia każdego przeciętnego człowieka. Jak oni, każdego dnia muszę mierzyć się z obowiązkami, które mnie przerastają, a jednym z nich są właśnie odwiedziny mojej matki. Zawsze, z naprawdę godną podziwu determinacją, wypytuje lekarzy o mój stan, z tą samą naiwną iskrą nadziei w oczach, że jest jeszcze szansa. Mogłabym opisać ją jako kobietę sukcesu, silną, niezależną, choć z dzieciństwa zapamiętałam ją inaczej, gdy po odejściu ojca zdawałoby się, że już nic nie jest w stanie przywrócić jej wiary w życie. Myślała, że sobie nie poradzi, gdy któregoś dnia mój ojciec postanowił spakować walizki. Często wtedy płakała, a łzy matki dla dziecka zawsze są prawdziwym wstrząsem. Gdy już jakoś stanęła na nogi, zwykła zostawiać mnie pod opieką. Niezbyt tym uradowanych sąsiadów, by móc poświęcić się pracy. Obecnie jest prezeską firmy międzynarodowej, a jej córka to jedynie efekt uboczny życia, w którym dominują same sukcesy. Kiedy przyszła, nie zapytała mnie nawet, jak się czuję, jakby także ją to średnio obchodziło. A może przez swoją obojętność okazuje niepokój o mnie, coś na wzór troski? Zadrwiłam w duchu z samej siebie, tak bardzo chciałabym w to wierzyć.
– Spotykam się z kimś – oświadczyła za to, a na mnie nie wywarło to jakiegoś szczególnego wrażenia, jako że często się z kimś spotykała, co wiem, odkąd odkryłam, że założyła konto na jednym z portali randkowych. Często na jednym spotkaniu się kończyło, nigdy więc nie przypuszczałam, że jakiekolwiek z nich mogę brać na poważnie.
– Moje gratulacje – odparłam znudzonym głosem.
– Wiem, że możesz mieć do mnie pretensje – zaczęła. – Że ci nic wcześniej nie powiedziałam, ale minął już rok, odkąd jesteśmy razem, więc uznałam…
– Więc jesteście już ze sobą od roku – wysyczałam pretensjonalnie, wchodząc jej w słowo – i nic mi wcześniej nie powiedziałaś?
– Chciałam zyskać pewność – uzasadniła, próbując się usprawiedliwić. – Wiesz, że nie jest to coś przelotnego… Nie cieszysz się razem ze mną? – zapytała jakby zawiedziona moją reakcją.
– Cieszę się – skłamałam, siląc się na jeden ze swoich najlepszych sztucznych uśmiechów, chociaż tak naprawdę nie dostrzegłam żadnego powodu do optymizmu, przeciwnie – zatrząsł mi się cały świat.
Zawsze naiwnie, jak dziecko, wciąż łudzę się, że jest jeszcze jakaś choćby minimalna szansa na scalenie naszej rodziny, na powrót mojego ojca, a teraz ona przychodzi i mówi, że kogoś ma, śmie burzyć moje marzenia. Nikogo jednak nie obchodzi, że nie chciałabym, by ktoś zajął miejsce mojego ojca, jak w ogóle mogę tego oczekiwać. Wybrał po prostu inne życie i nie powinnam go za to winić, przecież każdy ma prawo do decyzji, które go uszczęśliwią, a jednak czuję wstyd na samą myśl o wyznaniu matce, że nie chciałabym, aby się z kimś wiązała. Jak mogłabym wyjść na jeszcze większą egoistkę… Nie mogę przecież zabronić własnej matce układania sobie życia ani wyprzeć bólu, jaki mnie przeszywa na samą myśl o tym. Wszystkie wątpliwości, jak zwykle zresztą, zamierzam dusić w sobie do momentu, gdy któregoś dnia te mnie w odwecie zabiją.
– Mogę cię o coś zapytać? – zaczęłam powoli i ostrożnie, zważając na słowa. – Co wiesz na temat… na temat mojego ojca?
– Niewiele – rzuciła pospiesznie. Na jej twarzy pojawił się lęk, pewnego rodzaju konsternacja. – Naprawdę – dodała, dostrzegłszy niedowierzanie w wyrazie mojej twarzy. – Wyjechał i tyle wiem.
– Ale dokąd właściwie wyjechał?
– Dlaczego w ogóle o to pytasz? Nigdy jakoś specjalnie cię to nie interesowało… Nigdy nie pytałaś… Dawno już o niego nie pytałaś.
– Bo wiedziałam, że mnie zbędziesz, tak jak teraz – odparłam z zaskakującym spokojem.
Moja matka nie wie nawet, jak bardzo się myli. Nie zdaje sobie sprawy, że zrezygnowałam z pytania jej o mojego ojca jakiś czas temu, gdy pomimo wciąż mijających lat nadal mnie zwodziła, nie chcąc niczego mi wyjaśnić, zasłaniając się pracą, brakiem czasu, innymi obowiązkami. Teraz mija ich już trzynaście, a ja nadal nie mam najmniejszego pojęcia, jak do tego doszło, że jest on jedynie strzępkiem wspomnienia w mojej pamięci.
– Chcę po prostu wiedzieć… – kontynuowałam. – Masz z nim może jakiś kontakt?
– Nie, nie mamy ze sobą żadnego kontaktu. Wyprowadził się z Chicago.
– A wiesz dokąd?
– Nie, nie wiem. – Westchnęła. – Czy możemy już zakończyć tę rozmowę?
– Ale tak nagle się wyprowadził? Nic z tego nie rozumiem… – Nasza dyskusja była tylko bezbarwną wymianą zdań, podczas której każda ze stron nieustępliwie trzymała się swojego.
– Czasami tak bywa – powiedziała po chwili. – Nie należy rozgrzebywać tego, co było.
– Możesz mi niczego nie powiedzieć teraz, ale kiedyś i tak będziesz musiała – uznałam. – Nie możesz ukrywać prawdy do końca życia…
– Niczego nie ukrywam, po prostu nic na jego temat nie wiem, przecież już powiedziałam – zirytowała się.
– Jak możesz nie wiedzieć, dlaczego nas zostawił? Chcę tylko poznać prawdę…
– Chcesz poznać prawdę? Więc prawda jest taka, że nigdy go specjalnie nie interesowałaś – wyrzuciła z siebie. – Wyjechał, gdy miałaś sześć lat, i od tamtego czasu nawet nie próbował nawiązać z tobą jakiegokolwiek kontaktu – wyjaśniła, przy czym nie zadrżał jej nawet głos. Stwierdziła to tak beznamiętnie i brutalnie, że aż zapiekło mnie coś w klatce piersiowej.
– Ale dlaczego właściwie to zrobił? Zawsze sądziłam, że jesteście szczęśliwym małżeństwem… – Poza licznymi awanturami i przemocą, do jakiej nieraz dochodziło w naszym domu, ale tego nie śmiałabym dodać.
– Kiedyś może byliśmy, ale później wiele się zmieniło. – Spuściła głowę. – Nie do mnie powinnaś kierować swoje pretensje, on jest po prostu złym człowiekiem i naprawdę nie chciałabym, żebyś miała z nim jakikolwiek kontakt – oświadczyła dobitnie, jakby już zakończyła rozmowę, gdy we mnie wciąż tliło się tak wiele niedomówień.
Mojej matce tak naprawdę nigdy nie przeszło przez myśl, że potrzebuję poznać prawdę, dowiedzieć się, kim jest mój ojciec. Zawsze próbowała mnie od tego odwieść. Dlaczego nie mogę porozmawiać z nią tak zwyczajnie, jak to robią córki z matkami? Dlaczego ona tak to wszystko utrudnia? Nie możemy tego zrobić z wielu przyczyn, jakby między nami panowała niepisana zasada nieodzywania się i niezadawania żadnych pytań. Mur, którego obie nie potrafimy przebić, a który wyrósł między nami kilkanaście lat temu. Poza tym nie wiem nawet, jak do tego wszystkiego podejść. Powiedzieć po prostu: „Nie rozmawiamy ze sobą szczerze i otwarcie, więc może zaczniemy? Mój problem polega na tym, że od jakiegoś czasu czuję się strasznie sama ze sobą, jednak poza smutkiem, strachem, osamotnieniem, bólem, depresją, łzami, nieprzespanymi nocami, cierpieniem, odrzuceniem i nienawiścią, nie tylko do samej siebie, ale i do reszty świata, wszystko jest jednak w porządku. Rozumiesz mnie, prawda? Wiesz, jak to jest, gdy otworzywszy rano oczy, pragniesz umrzeć? Wiesz, jak to jest czuć się zawsze zażenowanym, winnym, zalęknionym i nie na miejscu, mam rację, mamo? Znasz to uczucie, gdy patrzysz na ludzi i czujesz całym sobą, że do nich nie przynależysz, że jesteś jak skażony, każdy się od ciebie odsuwa? Nawet ty, mamo, się ode mnie odsuwasz i myślisz, że tego nie widzę. Znasz pewnie doskonale to uczucie w depresji, ten ból i uczucie pustki, które dopada cię nagle, w najmniej spodziewanym momencie, nawet wtedy, gdy się śmiejesz, gdy pozornie powinieneś być szczęśliwy, wtedy wolisz nawet umrzeć, by tylko nie czuć. Mamo, posłuchaj. Każdego dnia toczyłam walkę z samą sobą, w której czułam, że przegrywam. Wstawałam rano, ubierałam się, wychodziłam z domu i udawałam, że do żadnej nie staję, a wszystko jest w jak najlepszym porządku. Tak wyglądało moje życie. Miałam ochotę wstać, jako pierwsza rozpocząć anarchię, sprzeciwić się życiu, w którym utknęłam, ale brakowało mi odwagi. Zawsze też zastanawiałam się, ile czasu zajmie mi jeszcze takie zachowanie i czy znajdzie się ktoś, kto zdąży zorientować się, że jest ono niczym więcej, jak tylko grą pozorów. Zastanawiałam się, kiedy ty, mamo, się zorientujesz, że cię potrzebuję. Zabawne, jak człowiek może żyć, umierając jednocześnie w środku, prawda?”.
Co za bezsens. Zrezygnowałam z mówienia ludziom o sobie, o tym, jak się czuję, co czuję, gdy zauważyłam, że ich to wcale nie obchodzi. Mogłam krzyczeć przez megafon, że nie chcę żyć, że wolałabym umrzeć, niż czuć się tak, jak się czuję, a oni jedynie spuściliby wzrok i przemilczeli moje słowa, będąc jednocześnie oburzonymi, gdy usłyszą o kimś, kto skoczył z okna, zmęczony zepsutym światem. Tacy ludzie wolą żyć w kłamstwie, oszukiwać się, że życie jest piękne i wspaniałe, kiedy nie prowadzi ono do niczego więcej jak do cierpienia, a następnie śmierci. Nikogo nie obchodzi, czy masz depresję i czy lęki niszczą ci życie, dopóki nie staniesz się sławny, dopóki nie będziesz aktorem, celebrytą, nikt nie będzie chciał cię słuchać, nikogo nie będzie interesował twój smutek i czy jeszcze masz siłę wstać z łóżka. Obojętność to największy akt egoizmu, jaki widział świat, i krzywdzi najbardziej. Poza tym jak niby zacząć rozmawiać z rodzicami? Jak podejść i powiedzieć własnemu rodzicowi: „Hej, nie radzę sobie, mam lęki, myśli samobójcze i stany depresyjne”? Zbagatelizują to, nie wiedząc, co to takiego, z czym mają właściwie do czynienia. Powiedzą, że przesadzasz, że chcesz jedynie zwrócić na siebie uwagę, że z tego wyrośniesz, że niepotrzebnie się wychylasz… W jaki niby sposób, do jasnej cholery, powiedzieć komuś, kto sprawił, że jesteś na tym świecie, że źle się w nim czujesz?
– Zwiąż jakoś te strąki. – Z zamyślenia wytrącił mnie jej głos, znów użalającej się nad stanem moich włosów, nad moją poszarzałą cerą, z której uszło całe życie. – Ciągle chodzisz w tych rozciągniętych dresach – dodała z przekąsem, dając mi tym samym do zrozumienia, że temat mojego ojca uważa już za wyczerpany.
W przeszłości, gdy jeszcze mieszkałyśmy pod jednym dachem, nigdy nie pomijała okazji, by przypomnieć, że do niczego się przecież nie nadaję. Że nie potrafię niczego zrobić – porządnie posprzątać, ugotować czy zrobić zakupów, jakby wystarczył jej zaledwie brak tych umiejętności we mnie, by stwierdzić, że jestem na tym świecie zbędna. Najczęściej to właśnie rodzice przyczyniają się do spadania naszego poczucia wartości do zera. Sprawiają, że czujemy się nikim, a potem to znajome niedowierzanie, szok i szukanie winnych, gdy dziecko ląduje w szpitalu, karmione przez kroplówki, gdy pada diagnoza zaburzeń odżywiania. Nikt tak nie sprawi, że poczujesz się źle z samym sobą, jak twoja własna rodzina – tylko ona tak idealnie i precyzyjnie potrafi zasiać w tobie wątpliwość, czy aby na pewno wszystko z tobą w porządku. Wbić szpilkę w najczulszy twój punkt i jak przed chwilą wszystko z tobą było w porządku, tak po kłótni z nimi masz ochotę się zabić.
Zabawne, jak człowiek po jakimś czasie wmawiania mu, że jest niewystarczająco dobry, sam w końcu zaczyna w to wierzyć. Oni sami często odchodzą od dzieci, zdarza się, że z błahych powodów, nie chcą ich znać i nie wiedzą, że ich własne błędy odciskają na potomstwie trwały ślad, ponieważ można, podobnie jak w moim własnym przypadku, nie znać ojca zbyt dobrze, a jednak tęsknić – mimo zapomnienia wyglądu jego twarzy czy dźwięku jego głosu. Czy to wtedy, kiedy żył przy mnie jeszcze ojciec, były te czasy, które moja matka często przy mnie wspomina i o których mówi, że kiedyś uśmiech nie schodził mi z twarzy? A gdy to opowiada, stara się jakby przypomnieć mi, jaka powinnam wciąż być. I nawet nie jestem pewna, czy kiedyś chciałabym mieć własne dziecko. Mogłabym je niechcący skrzywdzić, jak moi rodzice mnie, co gorsza, istnieje tego jeszcze większe prawdopodobieństwo, jeśli prawdą jest, że dzieci powielają błędy swoich rodziców.
Mam wrażenie, że smutek mam zapisany w genach. Czasami nawet popieram ideę zamknięcia mnie na oddziale, często bowiem zdarzały mi się dni, gdy podczas przechodzenia przez ulicę nie spoglądałam już w prawo czy w lewo, powoli stawało się mi obojętne, czy będę żyć, czy umrę. Zwykłam nazywać takie dni dniami, gdy ci nie zależy, dniami, gdy czasami chcesz żyć, a czasami nie masz nic przeciwko umieraniu.
------------------------------------------------------------------------
1 Funt odpowiada 0,45 kilograma, a więc 84 funty to 38 kilogramów.