Prześcignąć swój czas - ebook
Prześcignąć swój czas - ebook
W światłach jupiterów, na najsłynniejszych arenach świata pojawiła się nagle i zupełnie niespodziewanie także dla niej samej, kiedy była nastoletnią uczennicą warszawskiego liceum im. Jarosława Dąbrowskiego. Pozostała wielką postacią światowego sportu do ostatnich swych dni. Kibice zapamiętali Irenę Szewińską głównie przez pryzmat jej olimpijskich medali, jej wielkość jednak znacznie wykraczała poza ramy samego sportu. O sportowych wyczynach „Irenissimy”, ale też jej niezwykle skomplikowanym i intensywnym życiu opowiada dziennikarz „Przeglądu Sportowego” Maciej Petruczenko – człowiek, z którym znała się, także na stopie towarzyskiej, od młodzieńczych lat. Dlatego oprócz danych statystycznych jednoznacznie wskazujących, że Szewińska była jedną z największych postaci w historii współczesnego sportu, w książce jest także wiele informacji jakim była człowiekiem. O tym, że nigdy nie zdradzała przyjaciół, a największe przyjaźnie pielęgnowała przez całe życie. O tym, że była też obiektem politycznych ataków, często za sprawą ludzi z jej najbliższego kręgu. Autor odkrywa też kulisy jej kilku spektakularnych sportowych wpadek – powodem nie były nonszalancja czy zbyt duża pewność siebie, ale... słaby wzrok, co miało szczególne znaczenie podczas skoku w dal czy biegu sztafetowego...
Urodzona w Leningradzie, wychowana w Warszawie, obywatelka świata, która sławą nie ustępuje Marii Skłodowskiej-Curie, jest w książce „Prześcignąć swój czas” przedstawiana także oczami jej przyjaciółek i rywalek z bieżni.
Całość nie tylko wsparł merytorycznie, ale również fotograficznie jej mąż Janusz Szewiński, który okazał się skrupulatnym dokumentalistą sportowej kariery „Irenissimy”.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8091-768-2 |
Rozmiar pliku: | 40 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
pisane od serca
Proponując przeczytanie tych wspomnień, czuję, jak wielki kamień spada mi z serca po upływie aż 43 lat od momentu, gdy po raz pierwszy zanotowałem zwierzenia Ireny Kirszenstein-Szewińskiej pod kątem ujęcia ich w formie książkowej. Przez tak długi czas kartki tamtego maszynopisu zdążyły mocno pożółknąć, a z Ireną przyszło nam się pożegnać na zawsze. Teraz może ona oceniać mój tekst już prosto z nieba. Chociaż i ją, i mnie życie zahartowało na tyle, że nikt nas nigdy nie widział płaczących, to jednak nie ukrywam, że przy pisaniu tej książki łzy kapały mi na klawiaturę laptopa.
Zacząć wypada od tego, że wśród osób wybitnych i sławnych kobiety pozostają w mniejszości. Stąd też liczba Polek, które zyskały światowy rozgłos, jest doprawdy niewielka. Wymienić by można chronologicznie: znaną po obu stronach Atlantyku aktorkę dramatyczną Helenę Modrzejewską, a zaraz po niej autorkę pionierskich prac w dziedzinie promieniotwórczości Marię Skłodowską-Curie, która jako pierwsza kobieta otrzymała Nagrodę Nobla (i to dwukrotnie); wspomnieć wypadałoby o kilku przedstawicielkach świata muzyki i plastyki oraz literatury – bo przecież noblistką została też poetka Wisława Szymborska. Ale w sporcie Polką naprawdę znaną i uznaną przez cały świat była tylko Irena Kirszenstein-Szewińska, lekkoatletka, która sama stworzyła jakby odrębną epokę swoimi występami w pięciu kolejnych igrzyskach olimpijskich (1964–1980), aż siedem razy stając na podium. A odbywało się to już w dobie ogarniającej wszystkie kontynenty telewizji satelitarnej, dzięki której widownia podziwiająca Irenę w jednym momencie mogła być liczona już nie w milionach, ale w miliardach. Prowadzący najbardziej prestiżową i najbardziej obiektywną doroczną klasyfikację zawodników i zawodniczek w lekkoatletyce amerykański magazyn „Track&Field News” daje Irenie zdecydowanie pierwsze miejsce w sporządzonych pod różnym kątem rankingach historycznych, potwierdzając, że jest ona najlepszą lekkoatletką wszech czasów.
Pierwsza Dama
Wieloletnie pasmo międzynarodowych sukcesów długonogiej warszawianki to w moim przekonaniu najpiękniejszy rozdział w historii sportu polskiego, a rozdział ten został po latach ukoronowany dwudziestoletnią aktywnością byłej mistrzyni w Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim, w agendach światowej centrali lekkoatletycznej (IAAF) i Europejskiego Stowarzyszenia Lekkoatletycznego (EAA), jak również Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, Polskiego Komitetu Olimpijskiego (PKOl), Towarzystwa Olimpijczyków Polskich i Światowego Stowarzyszenia Olimpijczyków (World Olympians Association – WOA).
Szewińska nie była sportową efemerydą. I na podwórku krajowym, i na światowej arenie pozostawiła aż nadto trwały ślad. Nic dziwnego, że w naszym sporcie tylko ją tytułowano „Pierwszą Damą”, a kłaniali jej się wszyscy: inni wielcy mistrzowie, najsławniejsi artyści, politycy z pierwszych stron gazet, monarchowie, no i dziennikarze, ceniący Irenę szczególnie za to, że potrafiła uczynić ze sportu szlachetną sztukę współzawodnictwa, zawsze okazując szacunek wobec rywalek. Nawet tych, które walczyły z nią nieuczciwymi metodami. No i do ostatniej chwili życia głosiła radość z uprawiania sportu.
Nie tylko medale i rekordy decydowały o klasie tej wspaniałej sportsmenki. Klasę tę w równej mierze charakteryzowała ustabilizowana forma na wysokim poziomie i skromny, ujmujący sposób bycia, a zarazem swoista godność, która skłoniła dziennikarzy francuskich do tytułowania Szewińskiej mianem „Une Grande Dame”. Tak samo podszedł zresztą do niej prezydent Francji Valery Giscard d’Estaing, który w 1975 r. osobiście wręczał Irenie nagrodę przeznaczoną dla najlepszej sportsmenki świata, a kiedy przybył wkrótce potem z oficjalną wizytą do Polski, od razu wystosował do niej zaproszenie na uroczysty bankiet w królewskim pałacu w Wilanowie.
W ciągu mojej już blisko 50-letniej pracy w dzienniku „Przegląd Sportowy” przyszło mi rejestrować i komentować wiele fragmentów kariery znakomitej sportsmenki. Towarzyszyłem jej na mniejszych i większych imprezach sportowych, na wielkich fetach – jak doroczne gale lekkoatletyczne w Monako – i wielkich balach. Miałem też możliwość uczestniczenia w życiu towarzyskim Ireny i jej męża, mojego serdecznego druha z „Przeglądu Sportowego” – Janusza Szewińskiego, dla mnie – fotoreportera numer jeden. Duma rozpierała mi pierś zwłaszcza wtedy, gdy ta moja rówieśniczka (rocznik 1946) udowadniała swoimi zwycięstwami, że nasze mocno niedożywione po kataklizmie drugiej wojny światowej i cokolwiek cherlawe pokolenie nie ustępuje w sporcie przedstawicielom o wiele późniejszych generacji, którzy mogli już wyrastać w o niebo lepszych warunkach, w czasach – co tu dużo mówić – dobrobytu.
Bohaterowie sportu różnią się od wybitnych jednostek w innych dziedzinach życia. Znacznie częściej miewają wahania formy, czym irytują kibiców. Mistrz bieżni nie pobiegnie codziennie w tempie rekordu świata. Szewińska była jednak o tyle wyjątkiem, że wrodzony talent i sumienność w treningu pozwalały jej utrzymywać wysoką formę długie lata. Widzowie na stadionach pod każdą szerokością geograficzną wiedzieli, że na tę zawodniczkę można zawsze liczyć. Od początku do końca każdego sezonu. Bardzo rzadko sprawiała zawód. Zapewne dlatego cieszyła się tak powszechną sympatią.
Jednym słowem – Irenissima!
Niejednokrotnie byłem świadkiem, jak samo wywołanie nazwiska „Szewińska” przez komentatora pobudzało przychylny szmer oklasków i podziwu. Szacunek dla naszej supermistrzyni był na przykład w Ostrawie i Bratysławie tak wielki, że spikerzy ogłaszający na tamtejszych stadionach listy startowe, choć w zasadzie ograniczali komunikat do imion i nazwisk zawodników, w tym jednym jedynym wypadku podkreślali prestiż Polki, tytułując ją „panią Ireną Szewińską”. Owa czołobitność zawsze mnie uderzała, ilekroć znajdowałem się na zawodach ostrawskiej Zlatej Tretry i bratysławskiej „Peteeski” (Pravda – Televizia – Slovnaft). Irenie sprawiało to niewątpliwą przyjemność. Mianem „Wielkiej Damy” bodaj jako pierwsza z gazet zaczęła honorować polską królową lekkoatletyki paryska „L’Equipe” – i to sformułowanie chyba najlepiej oddawało renomę lekkoatletki. Być „Wielką Damą” na stadionie, gdzie pot zalewa oczy, a grymas wysiłku wykrzywia twarz, gdzie emocje i stresy – to wielka sztuka, jaką może pochwalić się niewiele sportsmenek. Szewińska posiadła też inną wielką sztukę – bycia sobą niezależnie od czasu i miejsca wydarzenia oraz splotu okoliczności życiowych. Rozpoczęła karierę jako skromna, ujmująca sposobem zachowania zawodniczka i tak ją zakończyła.
A ile można wskazać innych przykładów braku jakiegokolwiek zmanierowania w następstwie wzniecanego wokół kogoś medialnego szumu, błyskawicznie rosnącej sławy? Przyszłość wykazała, że wiele kolejnych gwiazd naszego sportu takiemu zmanierowaniu łatwo uległo, psując swój wizerunek wielkiego mistrza publicznym objawianiem pychy i zachowaniami, jakie nie mogą budzić akceptacji. Irena jednak była do końca sobą, kimś szczerym, otwartym, serdecznym, nieokazującym nikomu nawet cienia wyższości.
Sprint stał się domeną Ireny na długie lata.
Na sportowej arenie podziwialiśmy ją przez bez mała 20 lat. Były okresy mozolnego treningu, stopniowego ulepszania najdrobniejszych elementów techniki biegania i skakania. Był czas studiów na Uniwersytecie Warszawskim i czas macierzyństwa, po którym trzeba było nie lada wysiłku, by na powrót znaleźć się w czołówce światowej i rywalizować z młodym pokoleniem lekkoatletek. Była znów wielka radość z imponujących sukcesów. Był wielki triumf reprezentowanego przez nią konsekwentnie czystego sportu nad brudem farmakologicznego dopingu. I wyjście – bez najmniejszego szwanku – z brutalnej rywalizacji propagandowej, jaka – w następstwie zimnej wojny – wytworzyła się pomiędzy Wschodem i Zachodem. Były zwycięstwa w licznych plebiscytach, były zaszczyty, dalekie podróże. I niskie ukłony największych osobistości tego świata.
Długotrwała kariera sportowa Szewińskiej jednych zachwycała, innych drażniła. No cóż – o gustach się nie dyskutuje. Powiadali mi nieraz znajomi: ona wygrywa wprost do znudzenia, to przestaje być interesujące. Tak, wygrywała aż do znudzenia, wyjąwszy ostatnie trzy lata startów. Trudno jednak, by sportowe zwycięstwa mieć komukolwiek za złe. Nikt się dziś nie obraża na Portugalczyka Cristiano Ronaldo i Argentyńczyka Leo Messiego, że są w piłce nożnej bezustannie najlepsi. Tym bardziej można się dziwić, iż pasmo zwycięstw Ireny, jak kiedyś seria triumfów fińskiego długodystansowca Paavo Nurmiego, mogło kogokolwiek znudzić. Przedwojenny mistrz sprintu, a potem dziennikarz sportowy Edward Trojanowski znalazł – może najtrafniejsze – określenie wyrażające przewagi Szewińskiej. Był to później nader często używany, a nawet nadużywany termin „Irenissima”, nawiązujący do stopnia najwyższego przymiotników w języku włoskim. Moim zdaniem bardzo trafny, ale i on irytował niektórych. Pewnie dlatego, że postać i cała kariera polskiej sportsmenki numer jeden stanowiły pewien ideał, do którego trudno było się od jakiejkolwiek strony przyczepić. W zasadzie wszystko się wciąż zapisywało na plus. Żadnych kompromitacji, żadnych ekstrawagancji, żadnych skandali. Widać owa nieskazitelność była dla żądnych niezdrowej sensacji obserwatorów sportu nie do przyjęcia.
Będąc z natury przeogromnym talentem, zdołała udowodnić w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku, że – wbrew pozorom – w dzisiejszej dobie szanse zwyciężania mają nie tylko sportowcy „z retorty”, względnie naszprycowane farmakologicznie stadionowe brojlery. Swoim niepowtarzalnym długim krokiem przemierzyła kilka lekkoatletycznych epok. Zmierzyła się z przedstawicielkami kilku następujących po sobie generacji. Przełamała ówczesne bariery fizjologiczne. Pokazała piękno sportu, odkrywając różne jego oblicza.
A jak się to wszystko tak naprawdę zaczęło? Spróbujmy rzecz uchwycić – in statu nascendi, czyli sięgając do początku rodzinnych życiorysów.Rozdział 1
TRÓJKĄT KIJÓW – LENINGRAD – WARSZAWA
Historia wielkich wojen splata się często z historią sportu. Nikomu jednak to nawet przez głowę nie przeszło, gdy 29 lipca 1976 roku miliardowa widownia, składająca się z telewidzów niemal wszystkich zakątków kuli ziemskiej, wstrzymała oddech, podziwiając finisz szczupłej, długonogiej Polki, która w imponującym stylu wygrała w Montrealu olimpijski finał biegu na 400 metrów, ustanawiając rekord świata – 49.29 sekundy. Występ tej 30-letniej naówczas biegaczki wzbudził szczególne zainteresowanie, ponieważ do mety zmierzała supergwiazda, uznana dwa lata wcześniej za najlepszą sportsmenkę naszej planety. Nadto zaś biegła ona po swój już siódmy medal igrzysk olimpijskich, niejako koronujący wieloletnią serię lekkoatletycznych występów.
Gdyby 24 maja 1946 roku jakiś prorok zapowiedział rodzicom przyszłej montrealskiej triumfatorki, że ich narodzona właśnie córka sportowymi dokonaniami zachwyci cały świat, na pewno nie uwierzyliby w tę przepowiednię, gnieżdżąc się w ciasnym pokoiku domu studenckiego w podnoszącym się z wielkim trudem z wojennego kataklizmu Leningradzie. Trwająca blisko 900 dni niemiecka blokada tego miasta (1941–1944) sprawiła, że 97 procent spośród blisko miliona rosyjskich ofiar najazdu hitlerowskiej armii wyzionęło tam ducha na skutek głodu i chorób. W najgorszym okresie notowano przypadki kanibalizmu i do dziś szokują nas zdjęcia wygłodzonych dzieci-szkieletów.
Pod koniec lat dwudziestych ubiegłego wieku Leningrad, w okresie 1914–1924 nazywany Piotrogrodem, głodował w warunkach pokoju, nękany z jednej strony suszą, z drugiej zaś szaleństwami bezwzględnej władzy sowieckiej. Wtedy jednak pomoc żywnościową przysłali statkiem Amerykanie, wykorzystując zbawcze położenie miejscowości przy wielkim jeziorze Ładoga. W czasie niemieckiej blokady wszelako generalissimus Józef Stalin – zamiast dostarczać mieszkańcom żywność – wolał słać przez jezioro dostawy surowców do produkcji broni i wyprodukowaną broń tą samą drogą z Leningradu zabierać. Nic dziwnego, że – jak w wielu innych miejscach imperium sowieckiego – kromka chleba była w drugim co do wielkości mieście Rosji na wagę złota. I w roku 1946 nikt nawet nie myślał o przywróceniu Leningradowi historycznej nazwy z czasów carskich – Sankt Petersburg, co nastąpiło dopiero 45 lat później, po demontażu politycznego kolosa, jakim był Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich.
Pamiątka z przedszkola, Irenka druga z prawej w drugim rzędzie od góry (w okularach).
Tym bardziej więc warto zdać sobie sprawę, w jakich warunkach przyszła na świat Irena Kirszenstein, najznakomitsza polska sportsmenka w historii, bardziej znana już pod przyjętym po zamążpójściu nazwiskiem – Szewińska. Gdyby nie doszło do szczęśliwej repatriacji w 1947 roku i przeniesienia z Leningradu do Warszawy wraz z rodzicami – urodzonego w Warszawie Jakuba Kirszensteina i wywodzącej się z Kijowa Eugenii Rafalskiej, losy Ireny potoczyłyby się najprawdopodobniej całkiem inaczej. I żałowałby tego zapewne przebywający od dawna w zaświatach wielki podskarbi litewski, Hieronim Kryszpin-Kirszensztein (1663–1676), być może jeden z dalszych przodków Jakuba.
To dzięki ukochanej mamie Eugenii Rafalskiej poszła pierwszy raz na zawody lekkoatletyczne – Memoriał Janusza Kusocińskiego.
Skomplikowane koleje losu Rzeczypospolitej sprawiły na przykład, że w latach dwudziestych ubiegłego wieku doczekaliśmy się znakomitego dziesięcioboisty w osobie Antoniego Cejzika tylko dlatego, że po prostu cudem udało mu się wydostać ze świeżo założonego imperium komunistycznego – ZSRR, gdzie zdążył ukończyć szkołę baletową i co nieco wyćwiczyć się w sporcie. Nasz najlepszy – obok Janusza Kusocińskiego – przedwojenny biegacz na średnich i długich dystansach Stanisław Petkiewicz był imigrantem z Łotwy. Z kolei syn osiadłego z dawna na Litwie i zamordowanego za współpracę z wileńską AK hrabiego Władysława Komara – Władysław Komar junior – został wprawdzie w roku 1945 wwieziony na terytorium powojennej Polski na białym koniu, ale… czerwonoarmisty, a przyszły mistrz olimpijski i rekordzista świata w skoku o tyczce Władysław Kozakiewicz to także repatriant – do Polski przybył wraz z rodziną z terytorium radzieckiej Litwy.
Podczas wakacji nad morzem.
Życiorys Jakuba Kirszensteina
Rodowód Ireny Kirszenstein-Szewińskiej najlepiej ilustruje życiorys jej ojca, własnoręcznie przez niego napisany. Jest to bardzo ciekawa opowieść ze szczególnym uwzględnieniem perypetii Jakuba i jego przyszłej żony w okresie drugiej wojny światowej. Z wyjątkiem śródtytułów tekst jest przedstawiony w oryginale – bez jakichkolwiek poprawek.
Tu Niemcy, tam Sowieci…
Urodziłem się w Warszawie 24.06.1919 r. Ojciec z matką prowadzili atelier i pracownię kuśnierską w Warszawie. Miałem jeszcze troje młodszego rodzeństwa, 2 braci i najmłodszą siostrę. Naukę rozpocząłem w wieku 6 lat w prywatnej szkole podstawowej, po ukończeniu której kontynuowałem naukę w gimnazjum, po czym rozpocząłem wyższe studia na wydziale elektrycznym. Studiowałem 2 lata aż do napaści niemieckiej na Polskę w 1939 r. Brałem wówczas udział w obronie Warszawy.
Drugi okres wojny
Po 3 miesiącach w początku grudnia wraz z kilkoma kolegami opuściłem Warszawę, udając się na wschód i po wielu perypetiach dostałem się do strefy zajętej przez wojska radzieckie. Dotarłem do Lwowa, gdzie spotkałem wielu kolegów, którzy przybyli wcześniej. Zostałem przyjęty na Politechnikę Lwowską, gdzie mogłem kontynuować studia. We Lwowie spotkałem młodszego brata, który opuścił Warszawę wraz ze swymi kolegami przede mną. We Lwowie starał się dostać na studia na uniwersytecie, ale nie był przyjęty i postanowił wrócić do Warszawy. Ostatnią kartkę od rodziny (ojciec, matka, dwóch braci, siostra) otrzymuje w marcu 1941 roku. Po tej odkrytce, którą do dziś zachował, nie miał od nich więcej żadnych wiadomości. Jak się już później dowiedział, wszyscy zginęli w Treblince.
Kierunek – Uzbekistan
Po natarciu wojsk niemieckich na ZSRR uciekłem ze Lwowa i na piechotę wraz z kolegami, chodząc tylko nocą – dostaliśmy się do starej polsko-radzieckiej granicy, gdzie dostaliśmy się do pociągu, którym dotarliśmy do Kijowa. Tam szła pełna ewakuacja fabryk i ludności na daleki wschód. Udało się nam dostać do pociągu towarowego z otwartymi wagonami, którym po przeszło 30 dniach podróży i po zmianach pociągów dotarliśmy do Taszkientu. W Taszkiencie znajdowało się już kilkaset tysięcy uciekinierów i doradzono nam, aby jechać dalej do Samarkandy. Naturalnie wszystko to, co podałem wyżej, nie szło tak gładko, czasem traktowano nas jak szpiegów, ponieważ nie znaliśmy języka rosyjskiego, a z dowodów wynikało, że jesteśmy z Polski. W Samarkandzie zacząłem pracować jako elektryk w browarze przy konserwacji maszyn elektrycznych.
Zostaję Sybirakiem
Po kilku miesiącach pracy, zimą 1941 r., zostałem wraz z wieloma innymi odtransportowany do pracy na Syberii w okolicach Czelabińska, gdzie pracowałem jako elektryk przy konserwacji sieci wysokiego napięcia zasilającej zakłady przemysłu zbrojeniowego w Czelabińsku. Praca była bardzo ciężka i polegała m.in. na naciąganiu pękających, przy temperaturze dochodzącej do –60 stopni, przewodów elektrycznych. W końcu 1943 r. zostałem zwolniony i wróciłem do Samarkandy, gdzie znów zacząłem pracować już w innym zakładzie, jako elektryk.
Gdzie by tu się schować przed mamą…
Okres studiów w ZSRR
W tym czasie (1944 r.) znajdował się w Samarkandzie (Uzbekistan) ewakuowany z Leningradu Instytut Inżynierów Kinematografii m.in. z wydziałem elektrycznym. Zgłosiłem się tam i po moim piśmie do Komitetu do Spraw Wyższej Szkoły w Moskwie (ówczesne Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego) zostałem przyjęty i mogłem kontynuować studia.
Studia w Instytucie Kinematografii, poza ogólnymi przedmiotami teoretycznymi, obejmowały zagadnienia elektroakustyki, nagłaśniania, akustyki wnętrz, ochrony od hałasów, projektowania studiów filmowych, kinoteatrów, konstrukcji sprzętu stosowanego w technice filmowej itp. W Samarkandzie w czasie studiów poznałem moją przyszłą żonę Eugenię Rafalską, która była uciekinierką z Kijowa i studiowała na wydziale foto-chemicznym w tym samym instytucie.
W 1945 r. pobraliśmy się i wraz z Instytutem, który reewakuował się, wyjechaliśmy do Leningradu. Miasto wówczas leżało w gruzach.
W 1946 r. urodziła się w Leningradzie córka Irena. W związku z reewakuacją obywateli polskich znajdujących się w ZSRR uzyskałem w tym samym roku, z Polskiej Delegatury w Moskwie, zgodę na pozostanie w Leningradzie do zakończenia studiów. W 1947 ukończyłem studia, uzyskując dyplom inżyniera elektryka. Opinia Komisji – Bardzo Dobra.
Powrót do Warszawy
W 1947 r. wraz z żoną i dzieckiem wróciłem do Polski. Jako ciekawostkę mogę dodać, że to nie było takie proste. Gdy zgłosiłem się na milicję, aby dostać zgodę na wyjazd, zażądano, abym przedstawił dokumenty, że jestem z Polski. Dokumenty przedłożone przeze mnie zostały uznane jako nieważne, ponieważ były pisane po polsku. Na moje wyjaśnienia, że Polska jest i była niezależnym krajem, ze swoim językiem i pismem, uznano to za niewystarczające i zażądano, aby wykonać urzędowe tłumaczenie na język rosyjski. W Leningradzie – milionowym mieście – nie było żadnego urzędowego tłumacza, a najbliższy był w Moskwie. Na wyjazd do Moskwy potrzebna była delegacja. Zgłosiłem się wówczas do rosyjskiej Akademii Nauk i na dziale języków słowiańskich profesor języka polskiego napisała tłumaczenie, przyłożyła pieczęć Akademii Nauk i to pozwoliło uzyskać dokument upoważniający do wyjazdu.
Rodzina żony
Do wojny żona wraz ze swoją rodziną mieszkała w Kijowie. Ojciec jej w okresie stalinowskim był prześladowany. Zmarł, gdy żona i jej siostra były jeszcze małe. Siostra oraz jej mąż również mieli wyższe studia. Syn siostry, tzn. kuzyn Ireny, jest również inżynierem.
Praca na ziemi polskiej
Po przybyciu do Polski zgłosiłem się do Centralnego Urzędu Kinematografii i rozpocząłem pracę w Nadzorze Technicznym Filmu Polskiego, a po zorganizowaniu jednostki naukowo-badawczej (FODU) przeszedłem do tej jednostki jako kierownik jednego z zakładów, gdzie konstruowano nowe sprzęty filmowe. W tym czasie byłem również konsultantem dla projektantów z Biura Projektów w zakresie moich specjalności – kinotechniki i akustyki. Na polecenie Prezesa Kinematografii byłem przeniesiony na stanowisko Dyrektora Technicznego na okres 1 roku dla zorganizowania działu technicznego, po czym wróciłem do FODU.
W 1953 r. odszedłem z FODU i przeszedłem do Specjalistycznego Biura Projektów – Miastoprojekt na stały etat, jako kierownik zespołu w zakresie kinotechniki, akustyki wnętrz, ochrony od hałasów i megafonizacji. Biuro to – w zakresie zagadnień teatralnych i filmowych – współpracowało niemal ze wszystkimi biurami projektowymi w Polsce projektującymi obiekty widowiskowe i widowiskowo-sportowe, pracownie konserwacji zabytków itp. Często bywałem powoływany jako ekspert dla Ministerstwa Kultury.
Lista moich dzieł
W zespole wyszkoliłem cały szereg specjalistów w tych zagadnieniach. Niemal we wszystkich miastach w Polsce znajdują się obiekty, dla których w czasie mojej pracy opracowałem projekty dla dużej ilości kinoteatrów, teatrów dramatycznych, operowych, sal koncertowych, audytoriów, teatrów na terenach otwartych, szkół muzycznych, domów kultury i wytwórni filmowych oraz dużych hal widowiskowo-sportowych. Niektóre z nich są opisane w polskiej literaturze technicznej, niektóre były pozytywnie oceniane w prasie. Do bardziej znanych zrealizowanych obiektów można między innymi zaliczyć: trzy wytwórnie filmowe – WFF w Łodzi z dużym nowoczesnym budynkiem dźwięku, WFO w Łodzi, WFF we Wrocławiu, Operę Narodową w Łodzi, Operę w Gdańsku, Halę Sportowo-Widowiskową w Katowicach, Szpital Dziecięcy – dar amerykański w Krakowie, hotel w Krakowie.
Irena z Andrzejkiem w wózku podczas spaceru z mamą – Eugenią Rafalską oraz tatą – Jakubem Kirszensteinem, któremu towarzyszy druga córka Ania.
Druga żona i córka
Po powrocie do Polski żona przez jakiś czas, gdy Irenka była mała, uczyła się języka polskiego oraz zaczęła kontynuować swoje studia na Politechnice Warszawskiej na wydziale chemii. Po uzyskaniu dyplomu zaczęła pracować w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego. W 1953 r. rozeszliśmy się. Irena została przy matce. W 3 lata po rozwodzie powtórnie się ożeniłem i w 1957 r. miałem jeszcze jedną córkę. Z Ireną i matką utrzymywaliśmy poprawne stosunki i od czasu do czasu spotykaliśmy się. Na urlopy letnie lub zimowe, gdy Irena była mała, wyjeżdżaliśmy razem z nią. Bardzo cieszyłem się, słysząc o jej pierwszych zainteresowaniach sportowych i wynikach w wieku 12 lat, gdy chodziła jeszcze do szkoły podstawowej.
* * *
Druga córka Jakuba – Anna – dołączyła do powyższego życiorysu swój własny tekst zatytułowany: