- W empik go
Przesiedleńcy. Tom 2: Obcy swojak, czyli smak tarniny - ebook
Przesiedleńcy. Tom 2: Obcy swojak, czyli smak tarniny - ebook
Po długich wahaniach zmęczeni szarzyzną PRL-u Weisenfeldtowie decydują się na wyjazd do Niemiec. Biorąc pod uwagę jednoznacznie udokumentowane niemieckie pochodzenie Gerarda, wydaje się, że uzyskanie statusu przesiedleńca jest czystą formalnością. Zderzeniez biurokracją i urzędniczą niekompetencją przynosi niespodziewane komplikacje. Również rynek pracy, nastawiony na młodych i jak najtańszych pracowników, okazuje się niespecjalnie przychylny dla pięćdziesięcioletniego inżyniera.
W tym samym czasie w Polsce upada władza komunistyczna i ojczyzna zdaje się zmierzać ku normalności. Czy decyzja o wyjeździe była zatem słuszna? Jak Gerard oceni ją z perspektywy lat?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-544-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O dziesiątej Gerard, „odstrzelony” w garnitur i pod krawatem, czekał pod drzwiami podanego w piątek pokoju. Wokoło dżinsowe hanysy, mający Registrierschein już prawie w kieszeni. Sprawa opóźnia się o kwadrans. Pan doktor Krüger to młody, chłodny i przesadnie urzędowy człowiek, celebrujący swoją rolę w służbie Niemiec. Staje się nieco bardziej uprzejmy i nawet zdawkowo uśmiecha się, gdy dociera do niego, że Gerard poprawnie mówi po niemiecku. Sprawdza każdy szczegół z ankiet i z metryk. W grubym wykazie szuka Strzeleczek, czyli Klein Strehlitz. Wypytuje odnośnie wyjazdu Käthe z Berlina do rodziców. Chce wiedzieć, gdzie był i co robił w czasie wojny Helmuth Weisenfeldt. Wreszcie przesłuchanie skończone. Doktor Krüger poleca zgłosić się o czternastej.
Ze swojego miejsca w sali numer 9 rezygnuje. Na płocie obok parkingu znajduje kartkę Zimmer frei. Spokojna noc jest więcej warta niż te dwadzieścia marek. Płaci z góry. Obozowa stołówka mieści się w olbrzymim hangarze. Tam w kolejce postał czterdzieści minut. Wygląda to na dwa, trzy tysiące ludzi – stwierdził. Za stempelek na kartoniku wydali mu Eintopf z wkładem i deser. Wszystko tu prymitywne i w tłoku. „Ale, co tam, to przecież tylko kilka razy”, mówi sobie Gerard.
W nakazanym terminie wraca pod drzwi biura. Znowu trzeba czekać na pana doktora. Wreszcie pojawia się.
– Tu jest dla pana decyzja, proszę pokwitować – mówi Krüger.
Gerard kwituje. Ale dlaczego „decyzja”, a nie Registrierschein? Na korytarzu czyta pobieżnie i dopiero do niego dochodzi: przecież to jest decyzja negatywna.
Z dopiero co opuszczonego przez niego biura wychyla się młody hanys i pyta:
– Czy pan zna niemiecki?
– Podobno – odparł Gerard.
– Czy mógłbym pana poprosić o pomoc?
Zanim się angażuje w roli tłumacza, pyta Krügera:
– Co ma znaczyć ta decyzja? Tu nawet jest napisane, że słabo mówię po niemiecku. A po jakiemuż z panem rozmawiałem? Teraz chcecie, żebym był tłumaczem, a tu stwierdza pan, że „…słabo mówi po niemiecku”?
– Proszę pana. Ubolewam z powodu tej decyzji, ale oznacza ona, że nikt nie kwestionuje pańskiej niemieckości. Jednak z uwagi na słabo udokumentowany nacisk przesiedleńczy oraz wiele sprzeczności w podanych przez pana faktach procedura jest zawieszona. Może pan starania o status przesiedleńca kontynuować w urzędzie odpowiednim dla pana miejsca zamieszkania. Wprawdzie pana ojciec rzeczywiście był w Wehrmachcie, ale w 1943 Berlin nie był jeszcze bombardowany, jak pan podał, i dlatego nie było powodu miasta opuszczać, zwłaszcza że jeszcze 1944 roku pańska matka była w Berlinie zameldowana. Stwierdzamy również, że pańskie ostatnie pięć lat w Polsce stanowi dowód na doskonałe dopasowanie się do komunistycznego systemu i pracy w PRL-u. Nie widać oznak szykanowania, czyli konieczności opuszczenia Polski z powodu pochodzenia – monologował doktor Krüger.
Gerard nic nie powiedział. Rzucił na niego wściekłe spojrzenie i milcząco opuścił pomieszczenie, pozostawiając hanysa i „genialnego” doktora Krügera samych. „Większość tych wszystkich, których, tu spotkałem, przejdzie przez obóz, otrzymując Registrierschein i niemieckie dokumenty, mimo że powody mają co najmniej wątpliwe. A ja dostaję w łeb, bo urodziłem się w Berlinie z niemieckich rodziców, mówię biegle po niemiecku i przetrwałem z piętnem Niemca tyle lat w PRL-u. A może rzeczywiście mi się to nie należy? Przecież myślę po polsku, w Polsce zdobyłem wykształcenie i awansowałem, no i… mam polską żonę. A te różne Spazmowicze, swastyki i literki D nad drzwiami, to nic nieznaczące epizody – rozpamiętywał. Będę walczył – powiedział sobie – od każdej decyzji można się odwołać. Brak statusu przesiedleńca oznaczać będzie utratę wielu możliwości, a w tym obywatelstwo żony, uznania dyplomów, brak dostępu do nieoprocentowanego, długoterminowego kredytu oraz bieżących świadczeń socjalnych. Nie mogę tego ot tak sobie odpuścić”.
Postanowił kontynuować tę procedurę w Friedland. Według karty obiegowej, ma się stawić w bloku 4. Za chwilę go wywołują. Uprzejma pani, kiedy usłyszała jego historię, nie kryła zdziwienia i poradziła mu się zgłosić do niejakiej pani Stanek. Następnie padł szereg pytań o kontakty z polską bezpieką:
– Czy kiedykolwiek próbowano pana zwerbować do polskich tajnych służb?
– Nie, takiej próby nigdy nie było – odpowiedział Gerard zgodnie z prawdą.
– A były jakiekolwiek inne kontakty SB? – wypytywała uprzejma pani.
Gerard przez chwilę się zastanawiał, a miłej pani rozbłysły oczy, które pytająco skierowała na niego. Odparł więc:
– Tak, nagabywano mnie przy okazji wyjazdów zagranicznych, a także, jak sądzę, czytali nasze obowiązkowe sprawozdania z wyjazdów, składane w uczelni.
– Co to były za sprawozdania?
– Moim zdaniem, były to dokumenty typowo naukowe, przeznaczone dla kierownictwa uczelni. Chodziło o to, jakie problemy naukowe i z kim się omawiało, względnie realizowało. Chciano też znać nazwiska naukowców, z którymi miało się kontakt.
– A to nagabywanie, jak pan określił, to na czym polegało?
– Na przykład po moim ostatnim wyjeździe do Szwecji, kiedy jakiś redaktor z Göteborga, jadący ze mną kilka godzin w pociągu, napisał artykuł o mizerii polskiej nauki, taki jeden tajniak przyszedł nawet do nas do domu. Jak się później okazało, miał u nas syna na wydziale. Ale faktycznie przepytał mnie solidnie i mocno postraszył, nie kryjąc, że sporo o mnie wiedzą.
– Czy o pana pobyty w Niemczech także wypytywał?
– Nie, ale ktoś podczas mojej nieobecności, w 1979, przeszukiwał w Darmstadt moje mieszkanie.
– Dziękuję panu. To wszystko.
Gerard udał się do tej Stanek. „Może to Karin Stanek – ta od chłopca z gitarą?”, pomyślał z przymrużeniem oka. Pani Stanek oczywiście z Karin nie miała nic wspólnego, ale po niemiecku mówiła z wyraźnym śląskim akcentem. Pozwoliła się Gerardowi wygadać, przyjmując dość znudzony urzędowy wyraz twarzy.
– Treści decyzji nie możemy już zmienić – powiedziała – może pan to zrobić w miejscu zamieszkania.
– To znaczy gdzie? – spytał ją Gerard. – Przecież ja w Niemczech nigdzie nie jestem zameldowany.
– No to trzeba się zameldować – odparła niewzruszona. – Gdzieś pan przecież przebywa.
– Tak, w Gravenbruch, dzielnicy Neu Isenburga.
– To tam trzeba się zgłosić w biurze meldunkowym.
– Jak to? Każdy, kto zechce, może pójść do ratusza i się zameldować? – zdziwił się Gerard.
– Nie każdy. Kiedy przedstawi pan tam decyzję, zajmą się panem. Aha, jeszcze jedno. Byłoby korzystnie dysponować oświadczeniem pana matki, stwierdzającym, kiedy przed ósmym maja 1945 przeprowadziła się do Klein Strehlitz, albo też innymi dokumentami lub wypowiedziami świadków.
Zawiedziony i rozgoryczony wychodzi. „Zwykła spychologia”, stwierdza. Łeb pęka, potrzebuje powietrza. Boli odpowiedzialność za swoich. Co im powie, kiedy trzeba będzie wracać? Na jutro ma jeszcze dwa miejsca, które według obiegówki musi zaliczyć. Dzisiaj zrobiło się już późno. Po mało wybredną kolację znowu trzeba było czterdzieści minut stać w kolejce. Spotyka państwa Magurów. Nie wierzą temu, co im mówi. To przecież niemożliwe. Osobiście znają jakiegoś dyrektora gwarectwa oraz naczelnego inżyniera z jakiegoś śląskiego przedsiębiorstwa i obaj są już uznanymi Aussiedlerami. Im awans w Polsce nie przeszkodził.
Kupując w lokalnym sklepie owoce, spotykają Dietera Wolfganga Kellera. Ten również otrzymał decyzję o zawieszeniu postępowania, chociaż Gerard osobiście widział u niego bezsporne świadectwa potwierdzające pochodzenie. Ale u Kellera można to zrozumieć. Wszak służył w polskim wojsku. Okazało się, że jest jeszcze kilka innych osób z takimi decyzjami. Niektóre widział i musiał przyznać, że zarzuty były dość przekonujące: brak wiarygodnych dokumentów, ojciec przeszedł z Wehrmachtu do Armii Andersa oraz sprzeczne dane osobowe. Ale argumenty „na nie” w jego decyzji? Widać, że zaostrzono kurs i „tną”, gdzie się tylko da. Może należało przed obliczem doktora Krügera stawić się w przetartych jeansach i rozchełstanej koszuli? „Szkoda, że to mnie musiało trafić, a ja jeszcze temu durniowi dałem cepeliowską laleczkę”, rozpamiętuje zgorzkniały.
W wynajętym pokoju jest diabelnie zimno. Jakieś małżeństwo w sąsiednim pomieszczeniu głośno dyskutuje ze swoim dość dobrze oblatanym gościem, który przygotowuje ich do czekającej w obozie procedury. Podśmiewując się, uspokaja ich. Obywatelstwo i finansowe wsparcie łatwo się tutaj dostaje – twierdzi z niezrozumiałą pewnością siebie „doradca”. Z ich rozmowy jasno wynika, że tym ludziom wcale nie chodzi o status przesiedleńca, ale o potwierdzenie przynależności narodowej, bo to umożliwi im pobyt w Niemczech i podjęcie pracy na polskim paszporcie. W międzyczasie pojawia się Gerarda współmieszkaniec, który przez obóz przeprowadza żonę. Sam niemieckie papiery już ma. Aktualnie chodzi na kurs niemieckiego. Wkrótce podejmie pracę, a w mieście Korbach ma już obiecane trzypokojowe mieszkanie za sześćset marek.
Sąsiedzi w nieskończoność okupują łazienkę. Zrobiło się późno. Spać trudno. O czwartej budzi się i liczy na to, że następne relanium sprowadzi pokrzepiający sen. Na niewiele to się zdało. Kłębowisko myśli, jak czarne obślizgłe węże kąsające psyche, nie daje spać.
Po śniadaniu dalej chodzi według karty obiegowej. Tym razem udaje się do przedstawicielstwa Arbeitsamtu. Sympatyczna pani po przeczytaniu Gerardowej decyzji i wysłuchaniu jego komentarza nie ukrywa zdziwienia.
– Przecież, tu są sprzeczne stwierdzenia – komentuje, czytając ten Bescheid. – Nie można pisać: „dostatecznie udowodniono narodowość wnioskodawcy” i równocześnie twierdzić, że: „przedłożone przez kandydata załączniki nie wystarczają, by uwiarygodnić przynależność państwową i narodową”.
– Rzeczywiście, dziękuję pani. W tym zdenerwowaniu sam tego nawet nie zauważyłem. I co mam z tym zrobić?
– Niestety, w tym panu nie pomogę. To nie są moje kompetencje. Radzę zwrócić się kierownika obozu przesiedleńczego. A ja mogę panu tylko wydać skierowanie do urzędu pracy, odpowiedniego dla pana miejsca zamieszkania.
Gerard znowu podał adres Günterów. Zabrał skierowanie i poszedł szukać kierownika. Ten jednak zamiast przyjść o wpół do dziewiątej, spóźnia się. Sekretarka informuje, że przed dziesiątą szef nie będzie przyjmował. Wałęsając się po obozie, spotyka zadowolonego z siebie Bobkowskiego:
– Załatwiam wszystko jak po sznurku – mówi.
A ci, co to nigdy nie chcieli być Niemcami, a przyjechali „na dziadka”, „na wujka” i podobnie, do tej pory nie mieli żadnych problemów. Wkrótce będą obywatelami Niemiec, dostaną dokumenty i zapomogi.
Kiedy tak czekał w korytarzu przed drzwiami najwyższego bossa, zaczepiła go przechodząca pani Stanek. Poznała go. Wyróżniał się przecież ubiorem i pewnie tą niezwykłą decyzją.
– Po co pan tu siedzi. Kierownik i tak nikogo dzisiaj nie przyjmie. Przecież już wczoraj panu powiedziałam, jak sprawa wygląda i co należy zrobić.
– Jednak chyba mnie szef przyjmie. Mam zaklepany termin. Pani zresztą wczoraj również nie zauważyła sprzeczności w uzasadnieniu decyzji i wielu błędów rzeczowych. Nie sądzę, bym musiał tę decyzję korygować sądownie.
– Nie, oczywiście, że nie. Załatwi pan to w Neu Isenburgu, jak dobrze pamiętam. Szkoda pana czasu, wiem że dzisiaj kierownik będzie długo zajęty.
Otwierają się jakieś drzwi. Wychyla się urzędnik i patrząc taksująco na czekających, pyta:
– Jest tam ktoś, kto mógłby być pomocny w tłumaczeniu?
Zdeterminowany Gerard zgłasza się:
– Jestem gotów pomóc, za pomoc.
– Proszę wejść – mówi tamten przyjaźnie i wyciągając rękę, przedstawia się: – Herbert Vogt.
Siedząca przed jego biurkiem pani z Wrocławia, urodzona gdzieś koło Świdnicy, dysponuje tylko kopiami, których tutaj nikt nie respektuje. Ona nawet nie wie, gdzie w 1939 mieszkali rodzice, chociaż jest pewna, że ojciec w Wehrmachcie nie był. Podobno wszystkie oryginalne dokumenty ma siostra, mieszkająca już w Niemczech. Ten gość naprawdę chciał pomóc tej kobiecie. Nawet zadzwonił do tej siostry. Ta jednak również nie wiedziała, gdzie rodzice mieszkali przed wojną. Gerard musiał jej w końcu, w imieniu pana Vogta, przekazać informację, że tymczasem nie można uznać jej argumentów. Jeżeli przedłoży we właściwym lokalnym urzędzie oryginalne dokumenty i potrafi podać adres rodziców w trzydziestym dziewiątym, to tam pewnie pozytywnie załatwi sprawę. Nie dotarło chyba do niej, co ta decyzja tak naprawdę oznacza.
Gdy pani wyszła z pokoju, Gerard pokazał Vogtowi swój dokument.
– No tak, uzasadnienie faktycznie jest sprzeczne, ale prawdą również jest, że gdyby pan, jako Niemiec, był w Polsce szykanowany, to nie awansowałby pan. A więc faktycznie nie ma powodu do starania się o status przesiedleńca. W sprawie poprawienia oczywistych błędów proszę jednak udać się do kierownika.
– Ale on dzisiaj nie przyjmuje.
Herbert Vogt chwycił za telefon i zadzwonił do sekretariatu szefa.
– Przykro mi, dzisiaj z pewnością pan tego nie załatwi. Proszę jutro spróbować. A teraz przepraszam pana, ale przed drzwiami czeka wiele osób.
W pokoju 311 Gerard oddaje obiegówkę. Na bilet kolejowy dostałby pieniądze. Na paliwo nie. Już w domu czyta list od Julii i Artka. Teraz nerwy puściły. Ryczy jak bóbr – dobrze, że jest sam.
Uspokaja się i postanawia. „Jutro zacznę walkę na nowo. Już tu – na miejscu”.