- promocja
- W empik go
Przesilenie - ebook
Przesilenie - ebook
Czwarty tom bestsellerowej serii Kwiat paproci!
Nadchodzi koniec roku, a wraz z nim jesienne Dziady oraz Szczodre Gody. Biorąc pod uwagę swój stan, Gosia najchętniej by odpoczęła i skupiła się na poszukiwaniu idealnego środka na poranne mdłości. Niestety bogowie mają wobec niej inne plany. Swarożyc domaga się dotrzymania obietnicy, jednak nie zamierza jej szybko zdradzić imienia tego, kogo ma zabić. Mokosz snuje się niepokojąco w pobliżu. A Weles…? Ano właśnie. Jest jeszcze Weles.
Gosia będzie musiała zmierzyć się nie tylko z bogami i światem demonów, ale też z prawdą, którą do tej pory ukrywali przed nią najbliżsi. Mama wyjawi jej wreszcie sekret rodzinnej klątwy, a także tożsamość ojca.
Bogom dzięki, kobieta może liczyć chociaż na Mieszka i Babę Jagę. Wprawdzie Mieszko mógłby zachowywać się odrobinę dojrzalej... W końcu tysiąc lat na karku do czegoś zobowiązuje.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67690-33-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niebo było bezchmurne. Dagome zadarł głowę i stał przez chwilę, wpatrując się w gwiazdy. Przytrzymał dłonią kaptur, by nie spadł mu z głowy. Gdzieś zaskrzeczał puszczyk. Mężczyzna skrzywił usta w grymasie na ten dźwięk.
Cmentarzysko pod Wzgórzem Lecha było niebywale zatłoczone. Ktoś popchnął go zniecierpliwiony tym, że tarasuje wąską ścieżkę, zamiast iść do przodu. Oderwał spojrzenie od nieboskłonu i pozwolił, by porwał go tłum.
Mimo że przewyższał wzrostem większość mężczyzn, nie wyróżniał się z tłumu. Przykurzony podróżny płaszcz, kaptur nasunięty na twarz oraz zatknięte za pas noże skutecznie odstraszały od niego pijanych mężczyzn szukających zwady, a gadatliwych zniechęcały do pogawędki o niczym.
Drżące płomienie pochodni, zatkniętych w ziemię w równych odstępach, oświetlały trakt prowadzący w głąb miasta zmarłych. Szedł wolno, wdychając dym i zapach wiecznie zielonych cisów posadzonych u bram cmentarza.
Usłyszał muzykę, gwar i śmiech. Dziady, święto zmarłych, zawsze były wesołe. Nigdy tego nie rozumiał. Nie potrafił cieszyć się z tego, że jego bliscy nie żyją. Nie wierzył, że po śmierci może być lepiej. Usilnie, przez wiele lat, nie odwiedzał miejsca pochówku swoich żon i Garda. Bał się tego, co mógłby poczuć, gdyby znowu znalazł się blisko nich.
Teraz złamał swoją zasadę. Przyszedł, chociaż się bał.
Przyszedł dla Ote.
Przyspieszył kroku, chcąc jak najszybciej minąć łąkę, na której rozstawili się kuglarze, tancerze i sprzedawcy ze swoimi kramami. Nagle zdenerwowała go wrzawa i tłum. Zapragnął, by wszyscy zniknęli. Chciał zostać na cmentarzysku sam.
− Synku, niebawem duchy będą kroczyć między nami. Raduj się! – Jakiś starzec złapał go za łokieć.
Dagome spojrzał mu w twarz i cofnął się. Spojrzenie zasnute bielmem ślepca przewiercało go na wylot. Bezzębne dziąsła ukazały się w radosnym uśmiechu. Zmarszczki na twarzy wyglądały znajomo.
W pierwszej chwili mężczyzna przestraszył się, że to żerca, który przed wieloma laty, razem z Siemomysłem, oddał mu władzę nad Polanami. Jego serce zwolniło, gdy zrozumiał, że to niemożliwe, bo tamten już dawno nie żyje.
Jednak podobieństwo było uderzające.
− Puść mnie, starcze! – Wyrwał mu się gwałtownie i wpadł na grupę ludzi, którzy zaprotestowali oburzeni.
− Zmarli są wśród nas – obwieścił jeszcze tamten. Odszedł, unosząc ręce do nieba i kołysząc się w rytm melodii, którą tylko on słyszał.
Dagome, zakłopotany, odsunął się od zdenerwowanego tłumu i mocniej nasunął kaptur na twarz. Minęli go żołnierze jego syna. Pochylił się i zgarbił. Obserwowali go przez chwilę, ale poszli dalej, gdy upewnili się, że nie wszczyna bijatyki. Nieśli w dłoniach dzbany z miodem, nie mieli ochoty brać udziału w żadnej kłótni, więc patrzyli przez palce na większość wybryków rozbawionych ludzi.
Dagome rozejrzał się uważnie. Obecność gwardii Bolesława oznaczała, że syn przyszedł już na cmentarz, na groby rodziców. Pomimo że sam jak ognia unikał miejsc wiecznego spoczynku, samolubnie ucieszył się, że syn przyszedł zapalić światło na jego grobie. Nawet jeśli wiedział, że jest on pusty.
Stanął w cieniu drzew i potoczył spojrzeniem po ludziach wokół. Prawie wszyscy byli już pijani. Obwieszone kwiatami kobiety tańczyły, mężczyźni klaskali i tupali do rytmu. Z ich gardeł wydobywały się kolejne wersy pieśni żałobnych, które wcale nie były smutne.
Zakradł się do centrum cmentarzyska, gdzie znajdowały się groby władców. Zobaczył swojego syna. Nie widział go prawie dwadzieścia lat, odkąd rzucił się w wir podróży po całym kraju. Krytycznym okiem zmierzył szyderczy uśmiech na twarzy potomka i iskrę okrucieństwa w jego oczach. Zaokrąglona sylwetka pasowała raczej do polityka, a nie żołnierza, o którego podbojach i brawurze tyle słyszał.
Syn wraz z żoną szybko pomodlili się przy jego grobie i ruszyli, w otoczeniu straży, na festyn.
Syn zmienił się na gorsze, ale Dagome tylko wzruszył ramionami. Nie zamierzał się wtrącać w to, jak Bolesław rządzi krajem. To nie było jego zadanie. Zniknął i zrobił mu miejsce, tak jak obiecał. Bolesław sam musiał zasłużyć na chwałę swojego imienia. To potomni go ocenią, a nie ojciec.
Czekał cierpliwie w cieniu drzew, spoglądając na rozbawioną gawiedź. Alkohol lał się strumieniami. Mieszkańcy Gniezna i okolic ucztowali na grobach swoich zmarłych, zostawiając drobne dary dla duchów przodków. Wszędzie płonęły świece, mające wskazać dziadom drogę powrotną do zaświatów, gdy uroczystości się zakończą. Świateł na grobach było tyle, że brak pełni księżyca w niczym nie przeszkadzał. Na cmentarzysku było jasno, jakby ciągle trwał dzień.
Gdy w okolicy zapadła cisza, a większość świętujących mieszkańców przeniosła się na łąki, Mieszko wyszedł z cienia i stanął przy grobach. Chłód wieczoru wkradał się pod jego płaszcz. Poczuł, jak ciało pokrywa mu gęsia skórka. Odrzucił kaptur na plecy.
Jego skołtuniona broda przykrywała uchylone usta. Przez ostatnie lata widział zbyt wiele, by teraz nie zaufać swoim instynktom. W mroku coś się czaiło i nie był to bezczelny złodziejaszek, myślący o kradzieży jego sakiewki. Oparł dłoń na sztylecie wystającym z pochwy u pasa i czekał cierpliwie na ruch przeciwnika. Wciągnął powietrze, starając się wyczuć w nim woń czającej się w mroku istoty.
Trwał w bezruchu, jednak nikt go nie atakował. Przeczucie, że nie jest sam, wciąż się utrzymywało. Obrócił się dookoła, uważnie sondując wzrokiem każdy cień. Każdy zakamarek wydawał się skrywać przyczajoną sylwetkę. Zmełł w ustach przekleństwo. Najwyraźniej obserwator nie chciał go atakować. Wrząca w żyłach krew powoli zaczęła się uspokajać. Ogarnął go zimny spokój.
− Wyjdź z cienia – powiedział w przestrzeń.
Nic się nie stało. Wciąż czuł, że nie jest sam, jednak wrażenie niebezpieczeństwa zniknęło.
Przetarł dłonią zmęczoną, brudną twarz. Oczy okolone głębokimi cieniami potoczyły spojrzeniem po grobach. Miał ochotę splunąć na ziemię, ale wiedział, że krążące duchy mogą nie przyjąć dobrze takiego zachowania.
Opuścił dłonie. Przecież nie mógł zginąć. Nic się nie stanie, jeśli zostanie zaatakowany. Jeśli tajemniczy człowiek bądź istota ma ochotę kryć się w cieniu, niech tak będzie.
Jego oddech zamienił się w wirujący obłoczek pary.
Przed sobą miał swój kopiec. Okazały, ponieważ skrywał prochy władcy, a raczej prochy wieśniaka, który przypominał go z wyglądu. Po bokach znajdowały się groby jego żon i nałożnic. Szczątki Dobrawy zostały złożone po jego prawicy, a Ote po lewej. Klęknął na twardej, zimnej ziemi. Skostniałe dłonie oparł na pożółkłej od mrozu trawie. Pochylił głowę i wpatrzył się w płomyki dziesiątek świeczek ustawionych przez jego poddanych i rodzinę w glinianych miseczkach. Oddawali mu w ten sposób cześć.
Chcieli, by dzięki światłu znalazł drogę do zaświatów. Uśmiechnął się krzywo na tę myśl. Szybko nie trafi do Wyraju.
Po swoim odejściu przez kilka lat odwiedzał Gniezno w okolicy Dziadów, by przekonać się, jak sobie radzi Bolesław. Samolubnie chciał też sprawdzić, czy został już zapomniany przez poddanych.
Bolesław zawsze przychodził na jego grób. Mieszko wiedział, że syn czeka, ma nadzieję, że ojciec pojawi się znowu w jego życiu. Dagome nie zamierzał tego czynić.
− Ote – odchrząknął i dodał szybko: – Dobrawo.
Poczuł, że nic nie idzie po jego myśli. Nie tak chciał rozpoczynać tę rozmowę. Znowu przeklął. Przez ostatnie dziesiątki lat jedynie Ote zaprzątała jego myśli. Zupełnie zapomniał o Dobrawie. Miał nadzieję, że odeszła do swojego boga i nieba, że nie słuchała teraz jego wyjaśnień.
− To nie tak miało być – mruknął pod nosem. – Nie udało mi się.
Zrezygnowany przysiadł na piętach. Słowa, które pieczołowicie układał w głowie od wielu miesięcy, gdzieś uleciały. Czuł się nagi. Wszystkie wymówki, wszystkie gładkie słowa gdzieś zniknęły.
− Przepraszam – powiedział, patrząc na grób Ote. – Nie znalazłem południcy. Polowałem, zabijałem, ale jej nie znalazłem. Mogę mieć tylko nadzieję, że ktoś mnie ubiegł i pozbawił ją głowy.
Mieszko wielokrotnie przejechał całe królestwo wzdłuż i wszerz, ale nie natrafił na żaden ślad demonicy, która spaliła jego żonę. Zabijał każde stworzenie na swojej drodze, wcześniej je przesłuchując, czasem torturując. Jednak ani jedna istota nie potrafiła nakierować go na trop południcy.
− Zawiodłem cię. – Pochylił głowę. – Wiedz, że nie zaprzestanę starań. Znajdę ją i zabiję. Do końca swoich dni będę jej szukał.
W pobliżu rozległo się nawoływanie puszczyka. Mieszko wstał, nie odrywając spojrzenia od grobów.
− Ote, mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa. Że znalazłaś się w otoczeniu swoich bogów. Że Swarożyc… − Każde słowo przychodziło mu z coraz większym trudem. – On nigdy na ciebie nie zasługiwał. Mam nadzieję, że go nie spotkałaś… – Pokręcił głową, ledwie powstrzymując się przed przekleństwem. Ponownie odezwał się dopiero, gdy zdołał opanować gniew. − A ty, Dobrawo, ciesz się życiem wiecznym, które obiecał ci twój bóg – dodał znacznie łagodniej. – Może kiedyś się spotkamy. Może was obie jeszcze kiedyś zobaczę.
Bez zastanowienia wyszarpnął sztylet zza pasa i rzucił. Srebrna samica puszczyka z głośnym wrzaskiem zerwała się do lotu na krótką chwilę, zanim ostrze wbiło się w gałąź, na której siedziała.
Sztylet utkwił w drewnie, drżąc od siły uderzenia. Mieszko śledził czujnym wzrokiem ptaka, który szybko uciekał w mrok. Wrażenie czyjejś obecności, które towarzyszyło mu, odkąd przestąpił bramy cmentarza, zniknęło.
Splunął na ziemię, nie dbając już o obecność przebudzonych dziadów.
Nie oglądał się za siebie. Opuścił Gniezno jeszcze tej samej nocy z silnym postanowieniem, że zabije każdego upira na swojej drodze.1.
Pościel była szorstka, zbyt mocno wykrochmalona. Przesunęłam palcami po białym materiale, który otulał mnie sztywnym kokonem. Bałam się, że jeśli tylko zbyt gwałtownie się poruszę, to złamie się i mnie pokaleczy.
Poczułam ostry, odrobinę drażniący zapach środków dezynfekujących. Stale unosił się tutaj w powietrzu. Zwykle przywodził mi na myśl bezpieczeństwo i czystość. Teraz jednak tylko mnie denerwował.
Otworzyłam oczy i spojrzałam na sufit. Zbudowany z białych, porowatych płyt skrywał za sobą kable i przewody. Wisiał zdecydowanie zbyt blisko mojej głowy. Miałam wrażenie, że zaraz spadnie i mnie przygniecie, udusi. Przekręciłam głowę, nie mogąc dłużej znieść jego widoku. Okno nie było dużo lepsze. Przysłaniały je białe żaluzje, przypominające więzienne kraty. Przez jasne światło, prześlizgujące się między deseczkami, niczego nie widziałam.
Byłam jedyną plamą koloru, poza tym wszystko tonęło tu w bieli. Miałam wrażenie, że znowu znajduję się w tajemniczym pokoju pozbawionym cienia, że jestem bezpieczna w domu Baby Jagi.
Jednak nie byłam w Bielinach. Nie miałam też żadnej pewności, że jestem bezpieczna. Chciałam wrócić do domu.
Przymknęłam oczy i natychmiast ponownie je otworzyłam. Za każdym razem, gdy tylko opuszczałam powieki, widziałam jego twarz. Jego wzrok. Pustkę. Niedowierzanie. Złość. Strach…?
Mieszko nie przyszedł, odkąd się obudziłam.
Poczułam, jak po moim policzku płynie łza. Nie wycierałam jej. Wsiąknie w pościel. Może materiał od tego zmięknie.
Ktoś zastukał do drzwi. Nie czekając na moją odpowiedź, do pokoju weszła pielęgniarka. Na głowie miała czepek, dzisiaj już rzadkość. Nie widziałam jej twarzy. Pochylała głowę nad trzymanym w dłoniach zawiniątkiem. Wróciłam spojrzeniem do okna i przestałam zwracać na nią uwagę.
Kobieta krzątała się po pokoju. Usłyszałam, jak przesuwa drugie łóżko, dotychczas puste. Czyżby chcieli położyć kogoś obok mnie? Już nie będę mogła rozpamiętywać w samotności swojego nieszczęścia? Westchnęłam niezadowolona.
− Jak się czujesz?
Drgnęłam na dźwięk głosu. Nie spodziewałam się, że pielęgniarka będzie czegoś ode mnie chciała. Odwróciłam się w jej stronę i zamarłam. Tuż obok mojego łóżka stała bogini Mokosz. Miała na sobie biały strój pielęgniarski i czepek. Posklejane w strąki włosy opadały jej na ramiona. Pomiędzy pasmami dostrzegłam kłos zboża i wyschnięty listek, zdradzające, iż jeszcze przed chwilą tarzała się po polu.
Niestety nie widziałam jej stóp. Ciekawe, czy była boso. Nikogo w szpitalu nie zdziwiło, że jedna z pielęgniarek spaceruje bez butów?
− Mokosz? – zdziwiłam się.
− Jak się czujesz? – zapytała ponownie.
Uśmiechała się, ale jej oczy pozostały puste, jak oczy lalki. Nie było w nich żadnych emocji. Patrzyła na mnie, ale wydawało mi się, że jednocześnie w ogóle mnie nie dostrzega.
− Czuję się dobrze, dziękuję – odparłam. – Coś się stało? Czemu do mnie przyszłaś?
Z wysiłkiem odwróciłam wzrok od jej pozbawionej uczuć twarzy. Przytulała do piersi jakieś zawiniątko w białym ręczniku.
Po plecach przebiegł mi dreszcz.
− Co tam trzymasz? – Tym razem to ja domagałam się odpowiedzi.
Milczała. Na jej twarzy pojawił się uśmiech, od którego krew ścięła mi się w żyłach. Rysy bogini wyostrzyły się, a wargi rozciągnęły się szeroko, ukazując lekko zaostrzone zęby. Zupełnie jakby je spiłowała po tym, jak ostatnio ją widziałam. Oczy zalśniły dziko. To nie była bogini, którą znałam, a która obiecała mi swoją protekcję. Przypominała strzygę.
− Wszystko się skończy – oświadczyła gardłowo zmienionym głosem.
− Mokosz? – jęknęłam, przesuwając się na przeciwległy brzeg łóżka, byle tylko znaleźć się jak najdalej od niej. Uderzyłam barkiem o metalową barierkę. − Co tam trzymasz? – powtórzyłam pytanie. – Matko?
Zawiniątko poruszyło się, zupełnie jakby w tłumok zaplątany był noworodek. Nie rozległ się żaden dźwięk, ale byłam przekonana, że w jej rękach leży dziecko.
Nagle ręcznik zaczął nasiąkać krwią.
− Musisz coś zmienić – oświadczyła bogini matka, a jej uśmiech zgasł w jednej chwili. – Musisz wziąć odpowiedzialność. Obietnica.
− Mokosz! – krzyknęłam.
Spróbowałam usiąść, ale poczułam w dole brzucha ostry ból.
− Przestań! – wrzasnęłam.
Krew zaczęła ściekać z ręcznika na ziemię. Słyszałam, jak kapie na podłogę.
− Nie!!!
Nagle tłumok stanął w ogniu. Najpierw były to pojedyncze żółte płomyczki przeskakujące pomiędzy warstwami zawiniętego materiału, ale po chwili przerodziły się w niebieskawe, kilkudziesięciocentymetrowe płomienie.
Mokosz zdawała się w ogóle na to nie zważać. Nadal trzymała zawiniątko w wyciągniętych rękach. Blask ognia upodobnił teraz jej twarz do oblicza martwego utopca, pana Darka. Płaty skóry zaczęły odpadać z jej policzków. Tłuszcz skwierczał. Ona mimo to nie wydawała się cierpieć. Stała nieruchomo, ciągle wyciągając do mnie ręce.
− Obietnica – powtórzyła.2.
Drzwi do mojej sali szpitalnej uderzyły o ścianę, gdy ktoś pchnął je odrobinę zbyt zamaszyście. Zamrugałam, krzyk zamarł mi na ustach. Mokosz zniknęła w jednej chwili, tak samo jak ból w dole brzucha. Szarpnęłam się i wyjrzałam przez metalową barierkę łóżka.
Podłoga była czysta. Białe kafelki lśniły. Żadnej krwi, żadnych płatów skóry, które opadły ze smażącego się żywcem ciała.
Wszystko zniknęło. Jakby zupełnie nic się nie stało.
Dopiero razem z ubraną w kwiecistą chustkę Babą Jagą pojawiły się kolory, gwar i zamieszanie. Obcasy jej błyszczących czółenek, chyba specjalnie wypastowanych z okazji przyjazdu do miasta, wystukiwały wesoły rytm.
− Gosiu! Jak się czujesz? – Błysnęła złotą licówką w uśmiechu.
Spojrzałam na nią nieprzytomnie. To sen? Mokosz tylko mi się śniła?
A Dagome na cmentarzu? Był snem, który śniłam w koszmarze? Co się dzieje? Co jest prawdą?
Jaga położyła torebkę na stoliku ustawionym obok łóżka. Niechcący zrzuciła na podłogę przezroczysty kubeczek z tabletkami przeciwbólowymi, których nie połknęłam. Potoczyły się po kafelkach. Zacmokała, ale nie schyliła się, żeby je podnieść.
− Och, to było coś ważnego? – zapytała z udawaną troską, ledwie patrząc na tabletki. – Gosia, odezwij się! Jak się czujesz?
Na moich nogach wylądowała foliowa siatka z ubraniami i butami. Nie potrafiłam ogarnąć rozumem tego, co przed chwilą się stało. Wpatrywałam się w nią oniemiała, wciąż zastanawiając się, co jest prawdą. Czy Baba Jaga na pewno przyszła mnie odwiedzić? Czy szelest torby jest prawdziwy? Czy uśmiech jej uszminkowanych na ciemny róż ust jest prawdziwy?
Czy zaraz to wszystko nie spłynie krwią i nie spłonie?
− Dobrze – wychrypiałam.
− Wyglądasz jak śmierć – oznajmiła. – Stało się coś?
Nagle skrzywiła się z niesmakiem. Patrzyłam, jak nabiera powietrza przez nos i marszczy czoło. Krytycznym wzrokiem zlustrowała każdy centymetr mojej twarzy i matowych włosów rozsypanych na pościeli.
− Ależ tu smród! – skwitowała. – Nie lubię szpitali. Nie wiem, jak możesz w ogóle chcieć tutaj pracować. Wydaje mi się, że to wszystko…
Razem z nią potoczyłam spojrzeniem po bezosobowym pokoju.
− To wszystko wydaje się wysysać życie, zamiast je ratować. W ogóle nie ma tu ciepła, współczucia – dokończyła niezadowolona.
− Niby tak – mruknęłam.
− Nie mogę się doczekać, kiedy stąd wyjdziemy.
Delikatnie pomasowałam pod pościelą swój brzuch, chociaż wcale już nie czułam bólu, który zesłała na mnie bogini. Opatrunek był suchy.
− Byłam u twojego lekarza – oświadczyła szeptucha.
Drgnęłam.
− Co powiedział?
− Że powinnaś tu zostać jeszcze co najmniej tydzień. Jeśli chcesz się wypisać, to tylko na własne żądanie.
Zmierzyła mnie uważnym spojrzeniem.
− Dziwnie się zachowujesz. Stało się co? Przecież ty zwykle wygadana jesteś. Buzia ci się nie zamyka.
− Wszystko okej – mruknęłam.
Kiwnęła głową bez przekonania.
− Tu masz dokumenty, które musisz podpisać, żeby wyjść. – Położyła na pościeli kartki i długopis.
Podparłam się rękami, żeby usiąść i spuścić nogi na podłogę.
− Czekaj, pokaż najpierw brzuch. Mówił, że założyli ci szwy – rozkazała.
Zanim zdążyłam zaprotestować, bezceremonialnie popchnęła mnie z powrotem na materac, zerwała ze mnie kołdrę i szarpnięciem podniosła podkoszulkę, którą miałam na sobie. Na moim brzuchu, w miejscu, w którym ugodził mnie nóż, naklejony był duży opatrunek. Żółć podeszła mi do gardła, gdy zobaczyłam brunatną, zakrzepłą już krew, która dużo wcześniej przesiąkła przez gazę.
− Zapiecze – powiedziała i zanim zdążyłam zaprotestować, szarpnęła za biały plaster.
Gwiazdy zatańczyły mi przed oczami, gdy jednym ruchem zerwała opatrunek. Zaklęłam pod nosem przekonana, że pozrywała mi szwy.
− Jaga! – syknęłam.
− Leż, nie przeszkadzaj. Trzeba ci wyjąć czym prędzej te sznurki. Już wrastają w ciało.
Uniosłam się na łokciu i spojrzałam na brzuch. Na krzywej, długiej na jakieś pięć centymetrów bliźnie miałam założonych osiem szwów. Fioletowa nitka z supełkami została praktycznie wchłonięta pod świeżą tkankę. Szwy wyglądały, jakby założono je dobrze ponad miesiąc temu, a nie ledwie przedwczoraj.
− Dobrze, wszystko się zagoiło. Nie martw się. Będzie dobrze – usiłowała mnie pocieszać. – Usunę ci te sznurki, bo inaczej wciągniesz je jeszcze głębiej, dobrze?
Sięgnęła do swojej torebki i ku mojemu zdziwieniu wyciągnęła pęsetę chirurgiczną oraz skalpel. Złapała pęsetą końcówki nici i zacmokała niezadowolona, machając w powietrzu skalpelem.
− A… dezynfekowałaś…? – zapytałam.
Posłała mi pełne niechęci spojrzenie.
− Powietrze w tym miejscu je zdezynfekuje – burknęła.
Poczułam szarpnięcie i pieczenie, gdy skóra została rozcięta ostrzem. Po chwili na blacie stolika obok mnie pojawił się pierwszy fioletowy supełek.
Jeszcze siedem.
W sumie miała rację – co mi zależało? Już miałam w brzuchu brudny nóż. Skalpel niesiony bez żadnego zabezpieczenia w damskiej torebce, w której o ile mnie pamięć nie myli, zawsze znajduje się również czosnek i kurza zasuszona nóżka z pazurami, nie mógł mi już chyba bardziej zaszkodzić.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Mam szczęście do noży. A raczej ma do nich szczęście skóra na moim brzuchu.
− Co powiedział lekarz? – zapytałam, żeby jakoś wypełnić ciszę.
− Nie mógł uwierzyć, że jesteś w takim dobrym stanie. Musimy cię czym prędzej stąd zabrać, zanim nabierze podejrzeń.
Ścisnęło mnie w dołku. Już nie byłam normalna. Ktoś mógłby nabrać podejrzeń, że coś jest ze mną nie tak. Czy czeka mnie przez to życie podobne do tego, które wiedzie Mieszko? Samotne, bo jakakolwiek bliskość może zrodzić niewygodne pytania?
− A moja mama? Mówiłaś jej coś? – spytałam z nagłym strachem.
Nie odezwałam się do niej od naszej pamiętnej rozmowy. Na pewno czekała na mój telefon. Zamartwiała się i już sto razy zdążyła zadzwonić do Jarogniewy. A w ogóle, to gdzie jest moja komórka?!
− Musiałam. Jest twoją matką. Ma prawo wiedzieć, co się dzieje z jej jedynym dzieckiem.
Dostrzegłam swój telefon komórkowy w foliowej torbie leżącej na łóżku.
Poczułam ostatnie draśnięcie skalpela i kroplę krwi płynącą po brzuchu. Na blacie pojawił się ostatni supełek.
– No! Do wesela się zagoi – ucieszyła się Baba Jaga.
Wyciągnęła z opakowania jednorazową chusteczkę higieniczną, zawinęła w nią skalpel oraz pęsetę i wrzuciła je do torebki. Przykleiła mi do brzucha ten sam opatrunek.
− Jak wrócimy do domu, to nałożę ci na to maść mojej roboty. Może blizna się chociaż trochę od tego zmniejszy. Podpisuj dokumenty.
Posłusznie sięgnęłam po kartki i zaczęłam je wypełniać. Nawet nie czytałam rubryk o możliwych powikłaniach, które mogą mnie spotkać, jeśli wyjdę ze szpitala przed zakończeniem leczenia. Moje myśli błądziły wokół blizny na brzuchu. Tak podobnej do tej, którą na swojej piersi ma Mieszko. Czemu po ugodzeniu nożem Witka została mi blizna? Do tej pory wszystkie rany goiły się bez śladu.
Dlaczego tym razem kwiat paproci nie zadziałał tak, jak powinien?
− Ubieraj się, a ja poszukam twojego lekarza – powiedziała. – Pojedziemy do domu.
− Czym pojedziemy? – zapytałam.
− Samochodem.
− A kto będzie prowadził?
− Mieszko – odparła krótko i wyszła.
*
Rana na brzuchu, choć zagojona, lekko ciągnęła. Zupełnie jakby w środku został jakiś szew, który delikatnie ciągnie skórę w stronę kręgosłupa. Poczułam mdłości, gdy tylko to wyobrażenie stanęło mi przed oczami.
Pośpiesznie wkładałam na siebie bieliznę i ubrania, które przywiozła mi Baba Jaga. Na ramiona narzuciłam sweter. Ubrania pachniały proszkiem do prania i suszoną lawendą, którą Jarogniewa wkłada do każdej szafy w obawie przed molami. Komórka była rozładowana. Nowoczesna bateria nie wytrzymała bez ładowarki.
Przed oczami cały czas widziałam jego twarz. Leżałam w szpitalu trochę ponad dobę. Niby krótko, ale z drugiej strony chyba jesteśmy przecież parą. Nie przyszedł mnie odwiedzić. Nie wiedziałam, co się z nim działo. Obraził się na mnie? Uznał, że go zdradziłam? To na pewno. Przecież uważa, że nie może mieć dzieci. A ja nie zdążyłam mu powiedzieć, że jednak może.
Ręce tak mi się trzęsły, że nie potrafiłam zapiąć swetra na małe, czarne guziczki. Cały czas wyślizgiwały mi się ze spoconych palców.
Co mi powie? A może będzie udawał, że nic się nie stało? Bałam się, że przez to, że nie powiedziałam mu wcześniej o ciąży, już nigdy mi nie zaufa. A teraz? Teraz przecież było już za późno. Ciąg dalszy dramatu czeka mnie za drzwiami szpitala.
Przez krótką chwilę pożałowałam, że jednak wypisałam się na własne żądanie.
Nie słuchałam, kiedy lekarz jeszcze raz usiłował przemówić mi do rozsądku i namówić do pozostania w szpitalu. Widziałam brak zrozumienia w jego oczach i odrazę, gdy zerkał na Babę Jagę. Wyraźnie było po nim widać, że uważa wiejskie metody leczenia za gusła i niebezpieczną szarlatanerię. Poniekąd miał rację. Po dźgnięciu nożem nie powinnam tak szybko opuszczać oddziału. Niemniej jednak nie mogłam mu powiedzieć, że wszystko ze mną dobrze, bo moje rany goją się szybciej dzięki naparowi z kwiatu paproci.
Z pewnością skierowałby mnie wówczas na oddział psychiatrii. Nie mam czasu na leczenie psychiatryczne.
− Gosia, dobrze się czujesz? – zapytała szeptucha.
Poczułam, jak sękata, spracowana dłoń Baby Jagi łapie mnie za lodowate palce. Zamrugałam i spojrzałam na nią zaskoczona. Dopiero teraz zorientowałam się, że stoimy przy przeszklonych drzwiach prowadzących na parking. Pogrążona w rozmyślaniach nie zarejestrowałam, że pokonałyśmy pół szpitala, żeby się tu dostać.
Szybko. Za szybko tu doszłyśmy.
− Co? Tak – mruknęłam nieuważnie.
− Czego się znowu martwisz? – zapytała zrezygnowana. – Niby parę powodów do zmartwień masz, przyznaję. Ale o co chodzi teraz? Mów, bo chcę już stąd wyjść. Śmierdzi tu strasznie…
− Mieszko – powiedziałam tylko.
Na szczęście zrozumiała.
− Aha. – Pokiwała głową. – Mieszko jest mężczyzną. Oni rzadko kiedy skaczą ze szczęścia, gdy słyszą, że ich kobieta spodziewa się dziecka. A sytuacja, w której się znaleźliście, jest dość wyjątkowa.
Pociemniało mi przed oczami.
− Wszystko przez Swarożyca – syknęłam.
− To prawda, wszystko przez niego – przyznała skwapliwie. – Ale co z tego? Teraz tego nie zmienisz. Musisz porozmawiać sobie w cztery oczy z Mieszkiem, i tyle.
− A będzie chciał ze mną rozmawiać?
− W końcu przyjechał teraz po ciebie, czyż nie?
− A nie namówiłaś go do tego przypadkiem?
− Ja? Skądże – żachnęła się na tyle przekonująco, że nie byłam pewna, czy kłamała.
Fotokomórka otworzyła przed nami przeszklone drzwi. Po drugiej stronie, z włączonym silnikiem, czekał już czarny samochód, który tak dobrze znałam. Zobaczyłam przez szybę Mieszka siedzącego na miejscu kierowcy. Przez otwarte okno gawędził z ochroniarzem, skutecznie nie dając mu się przepędzić sprzed budynku, pomimo że napis na asfalcie wyraźnie informował, że miejsce przeznaczone jest wyłącznie dla karetek pogotowia.
− Siedział przy tobie przez cały czas, gdy byłaś nieprzytomna – oznajmiła Baba Jaga i pomachała do ochroniarza. – Wyszedł niedawno, żeby pojechać po mnie i po auto.
Mieszko odwrócił głowę i nasze spojrzenia się skrzyżowały. Wydawało mi się, że minęła wieczność, zanim się uśmiechnął.
Ale się uśmiechnął, a mnie zrobiło się cieplej na sercu.
Rzucił coś w stronę ochroniarza i wybiegł z samochodu, żeby otworzyć nam drzwi. Jarogniewa wpakowała się na siedzenie z przodu. Mieszko podał mi rękę i zapytał:
− Jak się czujesz?
− Dobrze – odpowiedziałam.
Chciałam jeszcze o coś zapytać, miałam nadzieję, że może on coś powie. Nic z tego! Bezceremonialnie wepchnął mnie do samochodu. Zupełnie jakby nagle zaczął się przejmować zakazem postoju.
Przez całą drogę do Bielin nie odezwał się ani słowem. Jaga natomiast szczebiotała wesoło za całą naszą trójkę i zdawała się nie zauważać, że żadne z nas nie odpowiada na jej pytania. Mieszko czasami tylko zerkał na mnie w lusterku tym swoim ponurym, lodowatym wzrokiem, z którego niczego nie potrafiłam wyczytać.
Ja za to czułam się coraz lepiej z każdym kilometrem oddalającym mnie od szpitala. Miałam wrażenie, że zdrowieję. Nawet wspomnienie demonicznej Mokosz zaczęło się zacierać w mojej pamięci.
Gdy zajechaliśmy pod willę szeptuchy, wreszcie zrozumiałam, dlaczego Mieszko miał taki zły humor. O dziwo, okazało się, że wcale nie przeze mnie.
Jaga otworzyła drzwi samochodu. Ja także sięgnęłam do klamki.
− Ty nie wysiadasz. – Zimny głos Mieszka zatrzymał mnie w pół ruchu.
Szeptucha szarpnęła głową.
− Wysiada. I idzie do mnie, do domu – powiedziała twardym tonem.
− Nie wysiada – burknął. – Jedzie do mnie.
− Właśnie że wysiada. Muszę zająć się jej raną.
− Ja się nią zajmę.
− Nie umiesz. Poza tym mieszka u mnie.
− A teraz będzie mieszkać u mnie.
− Nie zgadzam się!
Kręciłam głową od jednego do drugiego, ciągle nie rozumiejąc, czemu się kłócą.
− Nie zostanie z tobą. To zbyt niebezpieczne – wycedził Mieszko.
− Dlaczego? – zdążyłam wtrącić.
− Pozwól sobie przypomnieć, że to tylko twoja zasługa – skwitowała Jaga, kompletnie mnie ignorując. – A teraz wszyscy mamy kłopoty!
− Moja zasługa? – warknął.
− A niby czyja?!
Zirytowana klasnęłam w dłonie i krzyknęłam:
− Hej!
O dziwo, odwrócili się w moją stronę. Każde miało tak samo wściekłe spojrzenie. Przez chwilę pożałowałam, że im przeszkodziłam. Może lepiej było pozwolić im się pozagryzać? Miałabym przynajmniej święty spokój.
− Wyjaśnicie mi, o co chodzi? A wtedy sama podejmę decyzję, czy wysiadam, czy zostaję?
Obydwoje zacisnęli wargi ze złości. Przez chwilę przypominali rozkapryszone przedszkolaki bijące się o kredki. Jednak gdybym miała obstawiać, które z nich by wygrało, wcale nie jestem taka pewna, czy postawiłabym na Mieszka. Jaga wyglądała na zdeterminowaną.
− No? Dalej! Wykrztuście to z siebie! Nie macie zbyt wiele czasu, bo chce mi się sikać i zaraz po prostu wysiądę, żeby pójść do łazienki. Streszczajcie się! – Teraz mnie puściły nerwy, bo naprawdę zaczęłam odczuwać parcie na pęcherz. – O co wam chodzi?
− Chodzi o Witka – oświadczył grobowym głosem Mieszko.
− O Witka? – spytałam zdziwiona.
Po chwili ogarnął mnie wstyd. Zupełnie o nim zapomniałam, skupiając się wyłącznie na sobie. Przypomniałam sobie głuchy dźwięk, gdy kij spotkał się z jego głową. Uderzenie od razu pozbawiło go przytomności. Tego byłam pewna. Widziałam, jak upadł na ziemię.
Całe szczęście, że Mieszko niechcący go nie zamordował! Przecież takie uderzenie… Nie mogłam sobie uprzytomnić, czy trafił go w skroń, czy w czoło. Jeśli w skroń, to mogło być z nim naprawdę krucho.
− Jedź do mnie – zaproponował, odwracając się do mnie z przedniego siedzenia. – Ze mną będziesz bezpieczna. Obiecuję.
− Wątpię, żeby drugi raz chciał zrobić mi krzywdę – zaprotestowałam. – Przecież oberwałam zupełnie niechcący. Zaczajał się na Sławę, a nie na mnie. Swoją drogą, musimy z nim poważnie porozmawiać. Dlaczego ją zaatakował? Czego od niej chciał? Czy zrobił krzywdę innym boginkom i demonom?
− Jedź do mnie – powtórzył trochę mniej cierpliwie.
Spojrzałam Jarogniewie w oczy. Wydawało mi się, że ma wątpliwości co do mojego bezpieczeństwa, które miałby mi zapewnić obrażony mężczyzna. Ja także zaczynałam się zastanawiać, czy aby nocowanie u Mieszka to dobry pomysł. Jeszcze znowu strzeli mi focha. Nie ma nic bardziej irytującego niż tysiącletni facet, który jest tak zapalczywy i nieustępliwy w swoich poglądach, że rzadko można mu przemówić do rozsądku. Skończy się tym, że nie będziemy się do siebie odzywać przez cały dzień.
Niemniej jednak naprawdę musiałam chociaż spróbować porozmawiać z Mieszkiem sam na sam. Nie chciałam, żeby szeptucha była świadkiem naszej rozmowy.
− Jago…
Na szczęście zrozumiała moją decyzję.
− Masz do mnie przyjść jutro – zastrzegła surowym tonem. – Chcę zobaczyć twój brzuch. Dzisiaj się nie nadwerężaj. Umyj się zwykłym mydłem, plastra nie musisz nosić.
− Dobrze.
− A ty się nią opiekuj. – Stuknęła palcem w pierś Mieszka. – Jeśli tylko włos jej z głowy spadnie, znajdę cię wszędzie, a twoja dola będzie straszna. Poza tym oboje jesteście mi jutro potrzebni. Musimy się zająć ważnym problemem.
− Jago? – Zdążyłam jeszcze ją zatrzymać, zanim wysiadła.
− Tak?
− Gdyby zgłosiła się policja, żeby ze mną porozmawiać o tym zdarzeniu, to odeślij ich, proszę, do Mieszka, dobrze?
− Policja? – Pobladła. – A po jakie licho policja?
− Musiałam złożyć doniesienie – wyjaśniłam. – Byli dzisiaj w szpitalu. Mój lekarz zgłosił, że zostałam ugodzona nożem. Takie są przepisy.
− Same kłopoty z tego będą – sarkała. – Jeszcze tylko policji brakuje. Ale dobrze, przyślę ich do ciebie, gdyby się pojawili.
− A ty będziesz bezpieczna? Skoro Mieszko podejrzewa, że z Witkiem mogą być kłopoty, to kto zagwarantuje, że i ciebie nie będzie chciał zaatakować?
− Spokojnie, ja sobie poradzę. – Machnęła ręką. – Idę. A wy bądźcie grzeczni!
Wysiadła i trzasnęła ze złością drzwiami. Widziałam przez szybę, jak mamrocze coś pod nosem.
Czekaliśmy, aż wejdzie do domu. Oczywiście drzwi były otwarte. Nigdy ich nie zamykała, wychodząc z założenia, że nie ma głupich, którzy by się włamywali do szeptuchy.
− Co powiedziała policja? – zapytał Mieszko, zawracając samochodem na poboczu.
Żwir i kamienie zachrzęściły pod kołami. O włos minęliśmy rozpadający się płot na sąsiedniej posesji, gdzie stała drewniana chatka szeptuchy. Kiedyś płot był prosty. Do momentu, kiedy spotkał się z moim, zezłomowanym już niestety, autem.
Mieszko zerknął na mnie w lusterku wstecznym. Jego oczy były takie puste. Zupełnie bez życia. Po plecach przebiegł mi dreszcz. Miałam wrażenie, że bardzo dużo wydarzyło się przez ten jeden dzień, gdy leżałam nieprzytomna w szpitalnym pokoju. Mogłam coś przegapić.
− Lekarze poinformowali policję – powtórzyłam. – Musiałam złożyć doniesienie. Teraz toczy się śledztwo.
− Przeciwko żercy?
− Nie. Przeciwko przypadkowemu złodziejaszkowi, który chciał mnie okraść – odpowiedziałam bardzo powoli, obawiając się jego reakcji. – Zaczęłam się bić ze złodziejaszkiem i skończyłam z nożem w brzuchu.
− Dlaczego kryjesz Witka? – W jego głosie słychać było wzbierającą furię, której nie potrafił, a może nie chciał, kryć. – To on cię zaatakował, a nie jakiś przypadkowy złodziejaszek.
− Bo uważam, że kierowali nim bogowie, a raczej bóg. On nie jest złym człowiekiem. Zabijał demony, tak jak ty. Czy to również czyni ciebie złym człowiekiem?
Mieszko nie odpowiedział.
− Poza tym Bieliny nie powinny tracić drugiego żercy w tak krótkim czasie – dodałam. – Gdybym wskazała na niego, wszczęto by przeciwko niemu postępowanie karne i nie mógłby dalej pełnić swoich obowiązków. Jestem pewna, że to wszystko da się jakoś wytłumaczyć.
− Zbrodnię trzeba karać – mruknął. – A ja jestem złym człowiekiem. Mówiłem ci to wiele razy.