- W empik go
Przesmyk - ebook
Przesmyk - ebook
Są takie związki, których nawet Śmierć nie rozłączy, chociaż stale próbuje, siejąc wokół spustoszenie. I wznosi z tych starań mur, niezdolna odwrócić oczodołowej czerni od cierpienia. Bo cierpienie człowiecze, przyprawione świadomością, smakuje jej najlepiej.
Od autora:
Zajrzałem w każdy zakątek opisanego osiedla. Dotknąłem drzazg ławek, doskoczyłem do krawędzi daszków klatek schodowych, wykradłem dziecięce skarby gnijące pod ciężarem chodnikowych płytek czy pod obeschniętymi kępkami niegdysiejszych traw. I spacerowałem z Kubą wzdłuż garaży, środkiem kałuż. I spożywałem, co ogródki działkowe rodziły, a na pobliskiej górce czas zabijałem piwem. I paliłem, i umierałem, bo przecież skłamię, jeśli powiem, że żyłem.
I podnosiłem wzrok na okropieństwa, i opuszczałem ze wstydu.
I spadałem z trzepaka przekonany, że za moment umrę, i płakałem od piasku w oczach, bo jakiś dzieciak zamachnął się łopatką.
Ale już nie płaczę. Bo mam Was,
Marek Zychla
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-960071-3-1 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Zimno. Czasami myślę, że chłód płynie stąd na cały świat i wypełnia nawet kosmiczną próżnię. A u was? Pewnie cieplej, skoro nie drżycie. Nie dziwcie się, proszę, że wyczuwam waszą cielesność. Taki mój los.
Gdzie w ogóle jesteście? Poza osiedlem? Czy ktoś wam o mnie bzdur naopowiadał?! Ktoś ploty sieje?! A może szpiegujecie dla wspólnego dobra, któremu wiernie służycie?! Szpiegujcie zatem do woli! Pomóc, nie pomożecie, zaszkodzić, nie zaszkodzicie.
Rozejrzyjcie się wpierw po pokoju. Chętnie podzielimy się chłodem, bo jak widzicie, wszystkiego innego chroniczny brak.
I nie dostrzeżecie śpiącego Młodego, dopóki wam nie pozwolę. A chłopak tak pięknie drży – zawsze drży o wszystko. Od tych ciągłych skurczy mięśni rozbudował nam trochę muskulaturę. Mój Kuba, Kubuś, Młody.
Zimno. W kościach i w sercu mróz, aż strach choćby mrugnąć, żeby powiek nie skleił lód. W uszach ból dzwoni od ciągłego przewiania cielska, od przeciągów i niedoleczonych infekcji. Kłuje przy skroniach, ćmi w potylicy, i żadna czapka nie pomoże. Dawno po zatokach poszło; dobrze że zęby wyplute, bo jeszcze te by mnie dręczyły zapaleniami nerwów.
Szczęśliwie Młody ma się lepiej.
Nie moja zmiana ze spaniem, więc mogę spokojnie pomyśleć i poopowiadać wam o osiedlu. O rozmowie możemy zapomnieć, bo nigdy nie odpowiadacie na żadne z pytań. Wasz wybór, milczki. Też wolę milczeć i słuchać. Też nadaję się na szpiega.
Wgapiam się tępo w popiół, który zlatuje spomiędzy palców na stos papierosowych filtrów, od których odrywania uzależniłam się bardziej niż od palenia. Popiół w pył się obraca i koszmarnie czernieje, kiedy się na niego splunie. Można nim malować i nie potrzeba lepszych farb, aby uwieczniać tutejsze krajobrazy. O kolorach dawno zdążyliśmy zapomnieć.
I palę sobie, jednego za drugim, bo nie cierpię bezczynności, a aktywnością fizyczną brzydzę się niczym sprzątaniem. Poza tym w dymie wszystko wygląda lepiej, skoro traci na wyrazistości. Dym rozjaśnia mój świat.
Przegniły blat służy nam obojgu, mi i Młodemu, za popielniczkę, a ognia użycza kuchenka gazowa. Ten blat nigdy nie stanie w ogniu, tyle w nim siedzi wilgoci. I poza popiołem nie udźwignąłby nawet kubka z kawą. Rozpadłby się na cuchnące wióry, z których łeb dalej posypywalibyśmy popiołem. Uparty jest w tym trwaniu; złośliwy złośliwością rzeczy martwych.
O, wzdrygacie się, ponieważ zauważyliście krew na pecie. Wybaczcie, to nie bajka o księżniczce z najwyższej wieży. Och, zawiedliście się na mnie już na samym początku znajomości! Przynajmniej nie będziecie mieli oczekiwań, z których rodzą się pretensje. Miałaś być dobra! Odważna! Piękna! Pomocna…
Jestem, jaka jestem, co samo w sobie przychodzi z trudem, kiedy ma się tysiące wrogów.
Odpalam kolejnego papierosa. Zapałki trzymam w lewej kieszeni kamizelki, ale i tak pielgrzymuję do kuchenki po ogień. Tak czy siak, oszczędzam zapałki na wyjścia. Zaciągam się aż po żołądek i wypuszczam chmurę. Dym gryzie się ze wszechobecnym smrodem, kłębi pod pożółkłym sufitem, szarością podpierając styropianowe kasetony. Udaje firanki, złuszcza, co złuszczyć może, wsiąka, przemija, pieści, czasem szczypnie. I wraca do płuc. U nas dym kołem się toczy.
Sięgam po alkohol. Szklanka na kolanie niestety pusta. Zabawne, że nigdy nie przestaje mnie to dziwić. Po tych wszystkich latach w piekle powinnam przywyknąć do mocniejszej niż kiedyś głowy. Dla takich, jak ja wymyślono litrowe butelki wódki, a nie zero-siódemki! Dbają o mnie w sklepie nocnym. Pilnują, żebym się nie rozpiła! Osiedle mnie potrzebuje…
Dzięki alkoholowym kaloriom nie czuję głodu, a niedosyt cudnie mi działa na nerwy.
A może odgrzeję nam słoik flaczków? Taki miły gest względem Młodego; zjem i ja, bo nie mam ochoty wysłuchiwać kazań o „niezdrowym prowadzeniu się”. Księdzem mógłby zostać, gdyby ktoś jeszcze potrzebował tego typu posług. Palmy szybciej by tu zaakceptowano!
O, coś grzmotnęło w ostatniej klatce! Nie, nie wystrzał – tam biedota mieszka, same wiecznie odurzone męty; zagrypieni, jak przywykliśmy ich pieszczotliwie nazywać. Na najwyższym, czwartym piętrze, aż się od nich roi, jakby tam mieli wylęgarnię. Ruchają się i rodzą kolejnych, w tym smrodzie, w którym ostatnią rzeczą, na jaką mielibyście ochotę, jest seks. Dziwne… Czy brudy nie powinny opadać na dno? A może osiągnęliśmy już dno na poziomie dachów, a wszystko, co poniżej, niewarte jest funta kłaków?
Wiem, nie odpowiecie. Wy będziecie się naszym światem zachwycać!
Przynajmniej na początku. Jak każdy.
II
Wychodzę na balkon, chociaż nie miałam zamiaru opuszczać mieszkania. Klamka zacięła się, lecz nie ma takiego zacięcia, które pod naciskiem mojej ręki nie puści. Szarpię i… potrzebujemy nowej klamki. Drzwi stoją otworem.
O, na dworze jest nawet cieplej niż w mieszkaniu. Wywietrzy się troszkę…
Ciekawość mnie zżera, tak interesująco grzmotnęło. Wychylam się przez barierki. Dym wali z najwyższych okien, gdzieś na skraju betonowego pudła. Kłębi się pochmurnie!
_Pięknie_, myślę i spluwam przed siebie, na pożółkłą parodię trawy – jakieś źdźbło pobłogosławiłam właśnie odrobiną wilgoci! A mawiają, że to ja jestem zła.
Biedny Młody będzie się zastanawiać, czy heroinicy przegrali z gazem, czy jednak tym razem pijaczki popisały się kreatywnością wprost z kreskówek. Raczej obstawi drugi wariant, pieprzony optymista. A jak obstawi, to trafi. Tak ma, nie pytajcie czemu. Żule rzeczywiście potrafią polać kogoś benzyną i podpalić za głupie grosze. Nic niezwykłego, o ile nie robią tego w mieszkaniu. Durni są, tak na wskroś durni, przez co służą nam za rozrywkę. Zwykle niezniszczalni niczym karaluchy, lecz jak sporadycznie coś odpierdolą, to drżyjcie narody! Ze śmiechu…
Żule nigdy nie wyginą. Zbyt pociągający to styl życia, żeby zabrakło kolejnych chętnych. Zazdroszczę im ciągłej beztroski czy raczej trosk zredukowanych do zasadniczego problemu: co wypić?
Wracam do pokoju nienazywanego salonem – nawet na kiepskie poczucie humoru nas przecież nie stać. W sumie na nic nas nie stać, oprócz wódki, słoików flaczków i zapałek raz na jakiś czas. No i papierosy, jedyna radość życia. Dłużej pociągnie się tutaj bez wody niż bez fajek. Bez dymka momentalnie pochłonie was depresja.
Balkonowe drzwi decyduję się podeprzeć krzesłem. Jeszcze dym by mi cały wywiało i syf aż nadto rzucałby się w oczy, a przecież mamy was, gości! Sięgam po paczkę aresów i tłusty od brudu uchwyt platerowanej laski – przejdę się, z ciekawości. Twarde, stare cholerstwo z tej laski. Zabawne, jak upodobniamy się do ulubionych przedmiotów…
Płaszcza nie mam. Narzucam tylko drelichową kamizelkę w koszmarną kratę, dawno już wyzutą z kolorów. Szarość i czerń, a te jaśniejsze miejsca to plamy. Kamizelka trzyma ciepło, w dodatku jest łatwa w czyszczeniu, bo wykruszają się z niej po zakrzepnięciu nawet plamy z krwi. I najważniejsze: nie ogranicza ruchów. Zapinam ją na nawoskowany zamek (Młody nigdy jej nie zapina, bo go ponoć dusi!).
Uderzam w kieszeń, odzywają się przebudzone zapałki, słyszę też przytłumiony banknotami szept monet. Nie jest źle! Bywało gorzej… Posiadanie pieniędzy oszczędza czas. Nie muszę nikogo z nich oskubać, tylko mogę sobie prosto powędrować do nocnego. Jak królowa!
III
Wychodzę na klatkę schodową, przy której nasze mieszkanie wygląda niczym wycięte z łagodniejszego koszmaru. Nie zamykam za sobą drzwi na klucz, nie trzeba. Co prawda na osiedlu nie brakuje odważnych, jednakże głupi, poza żulami – którym, jak wiadomo, dopisuje szczęście – wyginęli na samiuteńkim początku. Bezcenne korki jednak wykręciłam; lepiej oszczędzić sobie brutalnych poszukiwań.
Nie zapalam światła, ponieważ przywykłam do szarości i dobrze widzę w nocy. Poza tym z dziur po wykręconych żarówkach i tak nie spłynie żaden blask. I dobrze, bo o stanie ścian nie można nawet powiedzieć, że farba z nich odeszła, złuszczyła się, ktoś ją zadrapał. O nie! Tu jak w jaskini wygląda, wszystko obśrupane, łącznie z sufitem! Poryte, odłamane, odkute, nierówne, przesiąknięte krwią. Młody przywykł kiepsko żartować, że ktoś tędy po nocach bydło przepędza i byki rogami kaleczą tynki. W kwestii poczucia humoru Młodego na nic lepszego nie stać, ale wiem, że chciałby mieszkać gdzieś, gdzie sąsiedzi dbają o wspólne dobro.
Z klatki zniknęło wszystko, co dało się spieniężyć. Zapomnijcie o włącznikach światła; nawet kable wypruto ze ścian. Ba, nie ma parapetów, rur, okien i wyjściowych drzwi! W ich miejsce Gronkowski z parteru zawiesił grubą kotarę. Tych zaryglowanych, prowadzących do piwnicy nikt oczywiście nie rusza.
Odruchowo zerkam w ich stronę, sprawdzając lekkim kopnięciem, czy nie poluzowały się deski. Nie poluzowały, dzięki Bogu. To zabawne, co za dwuznaczność przybiegła mi właśnie do głowy: deskami zabito piwniczne drzwi. Trudno się nie uśmiechnąć, prawda? Uwierzcie, znacznie mniej mielibyśmy do śmiechu, gdybyśmy nie wzięli się za drzwi zabijanie…
Nocny chłód wpada przez dziurę po okienku z mocą puzonowych dmuchnięć, jakby nie wiedział, że betonowego balonu nie da się napompować… Laską odsuwam koc, zrzucając uśmiech. Z grubego materiału skapują ciemne krople sadzy czy gówna, okraszone kurzem. Osiedlowa jucha o grupie zero, toksyczna – jedna jej kropla we krwi powaliłaby słonia. A słonie pasowałyby do naszego osiedla, szare, pomarszczone, tłuste, o zaropiałych i kaprawych oczkach, a przy tym silne, uparte, pamiętliwe! Prawie nie do zdarcia.
Kroczę wolno popękanym chodnikiem, przypominającym o pierwszym spotkaniu z Młodym. Dokładnej daty nie zdołam podać, nikt nie zdoła. Nie liczymy lat. Zbytnio skupiamy się na poszczególnych dniach lub, w moim przypadku, na nocach. A dni są do siebie bliźniaczo podobne, w tej ciągłej równonocy dwudziestoczterogodzinne odłamki po równo dzielą czas w temperaturze i aurze jesiennej, bez śniegu i upałów. I telewizji brak, i internetu, i kalendarzy nikt przecież nie sprzedaje, świąt nie obchodzimy z tego pogubienia, a telefony komórkowe straciły zasięg już pierwszego dnia, baterie im po latach pozdychały na amen. Nikt nie może tak naprawdę daty sprawdzić, chociaż trafiło się kilku obsesyjno-kompulsywnych typków… Nawet u nich obliczenia są ze sobą sprzeczne. Przynajmniej zgadzają się co do roku; ostatnio (chyba wieki temu, kiedy jeszcze się tym interesowałam) podawali dwa tysiące siedemnasty.
Tylko noworoczne popijawy wciąż trwają niezłomnie na gardłowych posterunkach, każdego dnia. Pijemy co wieczór, na całym osiedlu, w każdym z zajętych mieszkań – coraz więcej jest tych opuszczonych (w naszej klatce połowa). Pijemy zwykle po cichu, bez fajerwerków, chociaż brakuje psów, którym mogłoby to przeszkadzać. No dobra, sami wiecie, że czasem coś u nas wybucha, ale z głupoty. Tu niemal wszystko dzieje się z głupoty.