Przestrzeń, w której wszystko się wydarza - ebook
Przestrzeń, w której wszystko się wydarza - ebook
Przestrzeń, w której wszystko się wydarza to miejsce gdzieś we współczesnej Europie. Odległe, a jednocześnie bliższe niż myśl, niż dotyk nawet. To miejsce, w którym przestają istnieć granice dzielące ludzi. To także moment, zatrzymany kadr. Tam właśnie przebywają wszyscy bohaterowie opowiadań: Irakijczyk, Holenderka, Angielka, Polka. Ci wszyscy ludzie, którym dane było spojrzeć sobie w oczy i przejrzeć się w nich niczym w lustrze.
Zabawne, czasem smutne historie przeplatają się ze sobą, tworząc kalejdoskop doświadczeń emigrantki zarobkowej, która zupełnie przez przypadek, w zwykłym byciu obok drugiego człowieka, dostrzega sens miłości, radości, obfitości. Odnajduje swoje wewnętrzne dziecko i zauważa, że istnieje, bo ma obok siebie bratnią duszę. Poznaje, czym jest empatia i dowiaduje się, na czym polega akceptacja. Dotyka obiektywnej prawdy i uczy się myśleć pozytywnie. Czas staje się wężem zjadającym swój własny ogon. Nie ma większego znaczenia.
Przestrzeń, w której wszystko się wydarza znajduje się całkiem blisko, niekoniecznie w innym kraju czy na innym kontynencie. Ona jest w tobie i z tobą.
Spis treści
Miłość....................................................................7
Akceptacja...........................................................19
Ja jestem, bo ty jesteś.........................................27
Myśl pozytywnie.................................................33
Intencja...............................................................45
Obfitość..............................................................49
Prawda obiektywna.............................................59
Radość.................................................................75
Wewnętrzne dziecko...........................................87
Wąż czasoprzestrzenny.....................................101
Wdzięczność......................................................113
Empatia.............................................................127
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66664-68-5 |
Rozmiar pliku: | 720 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ma 19 lat i myśli, że wie już wystarczająco dużo o życiu, by żyć. I waha się, a nie powinna. Czeka, bo ma 19 lat i wie, że ma dużo czasu. I to jest prawda, ma tyle czasu, ile chce, ale nie wie, ile go potrzebuje. Lubi siebie z tamtych lat, rozumie i tuli. Teraz z miłością się wspiera, zabiera na spacery i dziękuje, że była taka dzielna, taka smutna i zgnębiona. Wtedy nie wiedziała, że istnieje ktoś tak wspaniały jak ona sama. Świat był podzielony – na nią w środku i na nią poza sobą. Brnęła w tym oddzieleniu, bo nie umiała inaczej, bo nikt jej nie nauczył, że nie trzeba.
To było tak niedawno temu, zupełnie wczoraj albo parę godzin temu. Zima w Polsce bywa taka przytulna, pozwala schować się w sobie. Dopiąć kurtkę szczelnie i wejść do ciała. Wtedy jest ciepło, wtedy patrzysz, jak twój oddech ulatuje z ust, z nosa i wiesz, że jest twój, że to ty oddychasz i to jest takie kojące, miłe.
I jest coś majestatycznego w tym skandynawskim niebie, bo niebo jest tęsknotą za czymś, czego nie ma, czego wtedy nie było. Za miejscami, które pozwalają uciec, w których można się schować, bo są tak samo samotne, tak samo oderwane od pędu i dzikiej radość.
Ma 19 lat i nie może pozwolić sobie na radość. Boi się, że jak radość przyjdzie, to ją pochłonie, i już wtedy wie, że w radości będzie sobą, ale ona nie może być sobą, bo wstyd, bo odrzucenie.
Skrada się w młodości pod obdartymi murami śląskich czworaków. Zdziera sobie na nich kłykcie, by czuć ból, by czuć, że żyje. Tak bardzo brakuje jej siebie, że nawet tego nie rozpoznaje. Boi się każdego uderzenia serca, zbyt długiego spojrzenia w oczy. Boi się miłości do ciebie. Ma 19 lat, a nie pozwala sobie na beztroską młodość. Ale chowa ten lęk i nadzieję, że kiedyś będzie inaczej, głęboko w skandynawskim niebie. Potem żyje, nawet się uśmiecha, czasami nawet lubi się budzić.
Wie, że ma jeszcze czas, może kiedyś będzie inaczej. Tak bardzo chce, żeby było inaczej, więc rzuca się w wir życia ludzi, którzy mają gorzej. Jest świetna w pomaganiu, bo wie, że pomaganie polega na byciu obok, czasami razem, a czasami po prostu. Nie potrafi oceniać ani odrzucać, bo sama jest wyrzucona z siebie. Ludzie do niej lgną, nie wie dlaczego, może taka jest lojalność odrzutków.
A ona potrafi być w zaufaniu do końca, do chwili, kiedy ktoś zamyka drzwi. Wchodzi do ich domów, nie zapominając, że to ich domy. Pamięta, że wtedy już wiedziała, że każdy miał kiedyś swoje marzenia, że może ktoś z nich, podobnie jak ona, czeka na potem, bo potem może być lepiej. Już wtedy ciężko było jej myśleć, że ktoś w dzieciństwie, myśląc o swoim życiu, wyobrażał sobie, że nie będzie miał pracy i będzie musiał prosić o zasiłek jakąś instytucję.
Nie pamięta, o czym marzyła w dzieciństwie, ale chyba dorosłe życie było dla niej zbyt odległe i abstrakcyjne. Pamięta natomiast o czym marzyła, mając 19 lat. Chciała uciec od siebie – i świetnie jej to wychodziło. Nie wiedziała, że to, co zaczyna się wtedy, już wcześniej się zaczęło i będzie trwało następne dwadzieścia lat.
W korytarzu jest ciemno, stawia ostrożnie kroki. Przemokły jej buty. Musi kupić nowe. Ma przemarznięte ręce. Jest trochę głodna, nie zdążyła zjeść, a to będzie jej czwarty wywiad w środowisku dzisiaj. Ma rozwalony rejon, przejście między klientami zajmuje dużo czasu, czasami czterdzieści minut. Nie ma czasu zjeść czegoś po drodze, ale jest czas na papierosa, dlatego ciągle ma przemarznięte ręce. Palce aż szczypią i tak dziwnie bolą.
Dziś to ostatnie wejście. Mały wywiad, tylko sprawdzenie, czy sytuacja się zmieniła. Pewnie tylko parę podpisów, weźmie papiery do domu, wejdzie tylko na chwilę. Jest już zmęczona – czasami pod koniec dnia, czuje się, jakby ich życie przejęło jej własne, i to ją męczy. A przecież jej własne też jest męczące.
Nie zna tej rodziny. Dostała ich w zastępstwie, bo koleżanka ma urlop. Powiedziała, że kontynuacja zasiłku pielęgnacyjnego, żadne fajerwerki. Parę podpisów i z głowy. Zgodziła się na tę rodzinę, chociaż swoich ma dużo, ale jest na stażu i nie wie jeszcze, że tak nie chce pracować. Robi co jej karzą, to jej czwarty dzień.
Drzwi otwiera kobieta i przyczepiony do jej nogi czteroletni brzdąc. Uderza ją fala ciepła bijąca z mieszkania, zaparowują jej okulary. Szybko prześlizguje się do środka. Wie, że w tych budynkach są tylko piece kaflowe, więc trzeba pilnować, żeby ciepło nie uciekało z domu. Trochę jej głupio, że wchodzi w butach, ma obłocone trapery i zostawia ślady na podłodze. A tutaj jest tak czysto. Nie wie, czy kiedyś się przyzwyczai do tego uczucia – wkraczania buciorami do cudzego życia. Ale wtedy ma jeszcze czyste intencje naiwnej wiary w to, że instytucje są po to, by pomagać ludziom.
Nie jest jak inni pracownicy socjalni, jej instynkt wyłapywania naciągaczy jest jeszcze uśpiony. Uśpiona jest też zdolność ogarnięcia domu w sekundę i ocenienia porządku, relacji i kwestii społecznych.
Jeszcze czuje skrępowanie, choć stara się je ukryć, mówiąc o nim wprost.
Po chwili orientuje się, że w mieszkaniu jest ktoś jeszcze. Nie widzi wprawdzie nikogo, ale wyraźnie odczuwa czyjąś obecność. Odwraca głowę i dostrzega, że ktoś leży na łóżku. W oczy rzuca się jej ściana ozdobiona dziecięcymi rysunkami i stojak na kroplówkę.
Odruchowo mówi dzień dobry, po chwili zdając sobie sprawę, że w łóżku leży dziewczynka. Ma podłączone jakieś rurki do szyi. Jej głowa jest lekko przechylona, z ust cieknie ślina. A ona stoi i się gapi, bo jej mózg nie może złączyć w jedno tego, co widzi – kolorowych rysunków i rurek podłączonych do ciała.
Głupio się czuje – ma wtedy 19 lat – i nigdy na własne oczy nie widziała człowieka warzywa, i absolutnie nie zdawała sobie sprawy, że dzieci w takim stanie też są na świecie.
– Pani usiądzie – wyrywa ją z odrętwienie kobiecy głos. – Tutaj najlepiej. – Kobieta pokazuje na krzesło stojące przy stole. Krzesło jest tylko jedno, a stół dosyć mały jak na standardowy, kuchenny.
– Dziękuję, będzie mi wygodniej wypisywać dokumenty. Nazywam się Marta Jastrzębska, koleżanka poprosiła mnie, bym zrobiła za nią wywiad. Jestem nowa, ale proszę się nie martwić, poradzę sobie – mówiąc to, zdaje sobie sprawę, że przecież nie musi niczego tłumaczyć tej kobiecie. Z pewnością od wielu lat korzystają z pomocy społecznej, skoro mają niepełnosprawne dziecko.
– Kuba, sprawdź Andzi ślinę.
Mały chłopiec podbiega do stołu, zabiera jakąś plastikową część i pędem wskakuje na łóżko. Robi to z takim impetem, że rysunki na ścianie podfruwają do góry. Odruchowo Marta chce podbiec. Nie wie, czy po to, by ratować rysunki czy Andzię.
– Hej, Kuba, ile razy ci mówiłam, że nie możesz tak wskakiwać. Pamiętasz, jak wypadły jej rurki i trzeba było wzywać pogotowie?
Mały zesztywniał. Siedział okrakiem na Andzi. Z pewnością analizował tamtą sytuację, po chwili jednak zaczął coś mamrotać, nachylając się nad Andzią, na twarzy której pojawił się uśmiech. Kuba zaczął się śmiać, kiedy odsysał siostrze ślinę jakimś przyrządem.
– A ty, z czego się śmiejesz? – kobieta rzuca pytanie w stronę dziewczynki. – Też uważaj, bo zaraz się zachłyśniesz, oj, co ja z wami mam – mówi i uśmiecha się do dzieci tak ciepło, że nikt nie zwraca uwagi na wypowiedziane przed chwilą słowa.
Marta przygląda się całej scenie w milczeniu. Jest oszołomiona i absolutnie nieprzygotowana na normalne, rodzinne życie. Myślała raczej o zapłakanej matce i stłamszonym czterolatku, którego rozwój musi być ograniczony przez obecność choroby w domu. Nie wyobrażała sobie, że można tak beztrosko wskakiwać na łóżko sparaliżowanej osoby. Nie myślała, że wypadnięcie rurek może być zabawną anegdotą rodzinną.
Dziwne, jest tutaj dopiero pięć minut, a czuje się lepiej niż w swoim domu, w którym nie ma choroby, ale jest przygnębienie. Nie może pojąć, czemu ta kobieta nie wykazuje oznak depresji albo stresu, czemu jest normalna i zadowolona, czemu nie błaga jej o pomoc w umieszczeniu tej sparaliżowanej dziewczynki w jakimś domu pomocy. Przecież jej może powiedzieć, że ma dosyć, że jest zmęczona, że chce jeszcze pożyć, żeby zająć się młodszym dzieckiem.
– Widzi pani, co ja z nimi mam, istny cyrk – mówi matka, głaszcząc Andzię po głowie. – No, napiłaś się, dobra, pokaż, czy przełknęłaś. Wiem, że boli, ale co się mażesz? Co lekarz powiedział, jeszcze parę dni i wyciągną ci tę rurkę,
– A po co są te rurki? – pyta Marta zaskoczona swoją bezpośredniością.
– Po co masz rurki, Andzia?
– Mała patrzy na matkę i próbuje coś powiedzieć. Wywołuje to spazmatyczny kaszel, na który kobieta nie reaguje.
– Ano właśnie, mają pomóc ci oddychać – kwituje.
– No to jak ona je? – Marta stawia kolejne pytanie.
– PEG. Co to jest, Kuba, powiedz pani.
Mały z drugiego końca pokoju, w którym zdążył już porozsypywać pudełka z zabawkami, recytuje:
– Pasteryzowane ekologiczne grześki.
Wybucha śmiechem, zresztą jak jego matka i Andzia.
– A widzi pani, mówią, że ona nic nie rozumie, a przecież się śmieje.
I Marta wie, że Andzia się śmieje. No dobrze, musi być szczera, w końcu jest pracownikiem socjalnym. Czuje śmiech Andzi. Tak tylko to może wyjaśnić, ale nie jest pewna, czy medycyna akceptuje takie wytłumaczenie.
Po chwili do domu wchodzi mężczyzna, na widok którego mały Kuba rzuca wszystko, co właśnie trzyma w rękach i biegnie ile sił w nogach z dzikim okrzykiem.
–Tata!
To zupełnie zaskakuje Martę, ponieważ dopiero teraz uświadamia sobie, że kobieta, z którą rozmawia, a którą uważała za matkę czterolatka i dziewięciolatki, ma na oko sześćdziesiąt lat, a mężczyzna nazwany przez małego tatą, jakieś trzydzieści.
Cóż, w pierwszym odruchu uaktywnił się w niej społeczny sprzeciw: starsza kobieta i młodszy mężczyzna. Fuj. Po chwili jednak wrócił jej profesjonalizm, nakazujący akceptację wszystkich, bo wiadomo, życie potrafi zaskoczyć.
Kobieta zauważa chyba zmieszanie na twarzy Marty, bo spieszy z wyjaśnieniami.
– To mój syn, Piotr. – Wskazuje na mężczyznę palcem, by rozwiać wątpliwości, o kim mówi. – A Kuba to jego syn. Żona Piotrka nie poradziła sobie z macierzyństwem i go u nas zostawiła. Biedna dziewczyna, ciężkie miała życie, więc skąd mogła wiedzieć, że dziecko wymaga opieki, no to przygarnęłam Kubusia, był jeszcze malutki, więc nie miałam sumienia mu zabraniać, żeby mówił do mnie mama. Kiedyś mu to wyjaśnię – na razie wie, że ma dwie mamy i tatę.
Marta spogląda na Piotra, wydaje się obojętny, kiedy matka wspomina o odejściu jego żony. W nim też przeważa akceptacja.
I kiedy Marta łączy fakty i zdaje sobie sprawę, że Andzia to raczej też nie dziecko tej kobiety, prosi o wyjaśnienie. Nie wie tylko, jak to zrobić, by nie zostać wścibską babą, ale z drugiej strony, i tak trzeba będzie wypełnić formularz wywiadu, więc lepiej wyjaśnić to teraz.
– Ano tak, Andzia… Andzia jest córką córki mojej przyjaciółki – zaczyna kobieta bez większego skrępowania. – Pochodzimy z tej samej wsi, razem się wychowywałyśmy, chodziłyśmy do szkoły. Kiedy poznałam swojego męża, ona poznała też swojego, oni też byli przyjaciółmi. Jak to na wsi, wszyscy się znają. Potem ja z mężem przyjechałam na Śląsk, no i mój mąż załatwił pracę także jej mężowi. I tak sobie żyliśmy, ona urodziła córkę, ja syna, potem zmarł mąż – mówią, że to był straszny wypadek – zawaliła się ściana, kilku górników zginęło. Było ciężko, ale ja sobie to tłumaczyłam, że dobrze, że nie był wtedy sam, choć było mi głupio ze względu na rodziny tych innych. I jak mąż przyjaciółki się rozpił i bił ją do nieprzytomności, to najpierw poszłam i go zdzieliłam patelnią, a potem kazałam się jej spakować i zamieszkać u mnie. To były zwariowane czasy, bo mąż pijak ciągle przychodził i się awanturował. Któregoś dnia moja przyjaciółka nie wytrzymała. Była wtedy sama z dziećmi w domu, on przylazł, kopniakiem otworzył drzwi, wybił okno w kuchni i rzucił się do bicia, najpierw ją skatował, a potem zabrał się do małej. Moja przyjaciółka mówi, że wtedy przyszła do niej Najświętsza Panienka i pomogła jej wstać, więc wstała, wzięła wazon i go nim zdzieliła. Myślała, że będzie jak w filmach, że potem on wstanie, ale już nie wstał. Sąsiedzi słyszeli, co się dzieje, więc zadzwonili po policję, i kiedy policja przyjechała, on leżał na ziemi, a ona stała nad nim. Potem w sądzie mówili, że działała z premedytacją, bo zadźgała go nożem, ale ona nie pamiętała noża, chociaż policjanci wyrywali jej go z rąk. Dostała dziesięć lat. Ale po tym wszystkim, to w zasadzie mogłaby siedzieć w tym więzieniu do końca życia, bo nic z niej nie zostało. Chyba depresja ją dopadła albo jeszcze jakieś inne gówno, bo kompletnie nie można się z nią dogadać. Wypuścili ją wcześniej, ale już w pierwszym dniu, jak u nas była, musieliśmy wezwać pogotowie, a potem załatwić psychiatryk. W końcu udało się ją umieścić gdzieś na dłużej. Ma tam dobrze, to taki ośrodek. Odwiedzam ją tam, ma nawet ładnie, ale nie wiem, czy o tym wie. A Andzia, to właśnie córka jej córki, a jest u mnie, bo – jak to było Piotrek – bo ja już nie pamiętam.
– Nie wiem, mamo, sama mi zawsze mówiłaś, że czasami kobiety mają swoje powody i nikt poza nimi ich nie zrozumie, ale na pewno są to ważne powody. Po prostu wyjechała.
– Właśnie, wyjechała, ale nie wiadomo dlaczego. Nikt jej nie wyganiał, miała dobrego chłopaka, dziecko. Ja myślę, że bała się zwariować i nie chciała, żeby córka na to patrzyła. Więc Andzia też mówi na mnie mama, choć wie, że ma też drugą mamę. Po wypadku jej szukałam. Przyjechała, zobaczyła, co się stało. Nie mogła pomóc. Powiedziała tylko: skoro ją wzięłaś wtedy, to tym bardziej musisz ją wziąć teraz. I miała rację.
– Przykro mi.
– Przecież to nie pani wina.
– No ale…
– Wiem, wiem, tak sobie żartuję. Już przebolałam ten wypadek. W zasadzie tylko jeden moment ciągle pamiętam: dzwoniłam na pogotowie, żeby zgłosić, że pod domem coś się stało, chyba kogoś potrąciło. Pamiętam, że byłam zła, że muszę te wszystkie informacje udzielać, bo smażyłam kotlety i bałam się, że się przypalą, a wysłałam Andzię do sklepu na drugą stronę ulicy po smalec, bo już miałam końcówkę. Była już ósma, o czternastej komunia i zaraz goście mieli się zjeżdżać, a jeszcze trzeba było się wykąpać, nakarmić Kubę, a właśnie Kuba gdzieś się zapodział… Przy tym małym czorcie ani na chwilę nie dało się zostawić uchylonych drzwi, bo uciekał na klatkę i właził do sąsiadów. Nie było wiadomo, u kogo siedzi. Nagle poczułam swąd przypalającego się kotleta i uświadomiłam sobie, że ten kawałek nogi, który widzę na ulicy, to noga Andzi. Potem już nie pamiętam. Nic nie pamiętam, tylko jak mnie przywieźli ze szpitala i Piotrek zrobił mi herbatę. Nic nie mówiliśmy, tylko tak dziwnie byliśmy szczęśliwi, że ona żyje. Nie mogliśmy przestać się śmiać, że przypaliłam te kotlety. Jasne, jak powiedzieli, że Andzia jest warzywkiem, to nikt z nas nie wiedział, co mają na myśli, zresztą do tej pory nie wiem. Bo może nie biega ani nie mówi, ale przecież tutaj jest, codziennie. Trzeba się nią zająć, pogadać do niej, pośpiewać. Jest tutaj z nami i to najważniejsze. Mówią, że nie cierpi, pewnie dlatego jestem szczęśliwa. Mówili, że nie dam rady się nią zajmować – patrzyłam na nich jak na idiotów – przecież to moje dziecko, jak mam nie dać rady. Trzeba odessać ślinę, zmieniać pieluchy, masować i robić te wszystkie rzeczy, no ale jak niby ma mnie to męczyć? Wiadomo fizycznie to tak, bo młoda już nie jestem, ale mówili, że psychicznie. A ja do nich: A jak wasze dziecko płacze, to męczy was to psychicznie? Czasami tak – mówią, a ja im na to, że mnie Andzia psychicznie nie męczy, tylko ich głupie gadanie mnie męczy. No i to cała historia. Dobrze, że Piotrek pracuje i mamy zasiłek, bo to chyba najbardziej mnie męczy, ten brak pieniędzy. Ale ostatnio przyszła do nas taka pani z jakiejś fundacji i powiedziała, że zorganizują koncert dla Andzi. Najpierw nie chciałam, bo dość już obcy mi pomogli, no i opieka społeczna też, ale ona mi wytłumaczyła, że trzeba brać, co się dostaje, że to nie wstyd. No i się zgodziłam, bo prawda taka, że Kuba też musi mieć specjalne zajęcia – kobieta ściszyła głos – bo niby ma ADHD. Może ma, ale po co ma o tym wiedzieć? Więc będzie ten koncert za miesiąc. Tamta pani socjalna mówiła, żeby na razie tego nie zgłaszać, bo nie wiadomo, ile uzbierają i nie bardzo wiadomo, jak to potem wpisać, jako dochód utracony czy co. Nie mam pojęcia, zobaczymy. Co jeszcze chciałaby pani wiedzieć?
Marta milczy, kompletnie nie wie, o co jeszcze zapytać, ale tak bardzo nie chce stąd wyjść. Po raz pierwszy w życiu czuje, że nic nie musi, że wszystko, co dzieje się w życiu, jest okej, że nawet najstraszniejsze rzeczy mogą być zupełnie normalne. Pragnie tu zostać, całą sobą chce być częścią tej rodziny, ale wie, że to absurd. Jakiś głos w głowie szydzi z jej naiwności: to przecież jakaś patologia, nie widzisz tego? Ale ona już wie, że ten głos nie należy do niej, że ciągle go słyszy, ale nie jest jej.
W końcu zdaje sobie sprawę, że musi wyjść. Wstaje więc pomału i rusza w kierunku drzwi. W progu dopada ją Kuba i ciągnie za rękę, tłumacząc:
– Trzeba powiedzieć Andzi cześć, bo ona z łóżka nie widzi, że ktoś wychodzi i może jej być smutno.
Marta podchodzi do Andzi i po raz pierwszy, patrząc z bliska na tę dziewczynkę, uświadamia sobie, że wcale tak bardzo jej własne życie nie różni się od życia sparaliżowanego dziecka. Nagle czuje ogromne wzruszenie i żal, ale to nie Andzi żałuje, tylko siebie. Zawstydza się tym odkryciem, szybko żegna i wychodzi.
Potem już nigdy tam nie wróciła, choć mijała ten dom prawie codziennie. Czasami widziała Kubę w oknie i mu machała, on też machał, ale on machał do każdego, więc nie brała tego do siebie. Z mamą Andzi też czasami widywała się na korytarzu w MOPS-ie albo w jakiejś przychodni. Czasami koleżanka coś o nich wspominała, kiedy szły zapalić do toalety w czasie pracy, ale były to zwykłe, służbowe informacje, które się mówi, kiedy już nie ma o czym gadać, bo akurat trafiło się na koleżankę, z którą nie chce się rozmawiać.
Marta miała swoje rodziny – jak na stażystkę i tak za dużo, więc o rodzinach koleżanek nawet nie chciało się jej słuchać. Po kilku miesiącach uznała, że nie chce być pracownikiem socjalnym i postanowiła wyjechać za granicę.
Tak naprawdę to wiedziała, że umiera – nie fizycznie, ale tak bardziej realnie – wewnętrznie. Miała dość swojego życia, codziennej walki, smutku i braku nadziei. Wiedziała, że resztki energii zostawia w pracy, by ludzie myśleli, że jest najszczęśliwszą osobą, jaką spotkali. Klienci ją uwielbiali, krzyczeli za nią na ulicy, podchodzili, żartowali. Czasami ją oszukiwali, ale potem przepraszali. Kiedyś jeden mężczyzna przez tę szczerość prawie wpędził ją w niezłe kłopoty. Miał zasiłek wyrównawczy, no i obowiązek chodzenia na spotkania AA. Więc kiedy Marta weszła do niego zrobić wywiad i zastała go popijającego wódkę z kolegami, zrobiło się trochę nieciekawie. Nie pomogła propozycja wypicia kielicha za solenizanta. Prawdziwy dylemat pracy socjalnej: naruszenie zasad przez klienta, a przecież Marta wiedziała, że to AA to ściema, wszyscy wiedzieli, ale trzeba było udawać. Więc z całą powagą swojego urzędu oznajmiła klientowi, że jeżeli nie zgłosi się do niej jutro o ósmej rano, to odbierze mu zasiłek. W zasadzie to już mogła to zrobić, pisząc notatkę służbową, ale nie wiedzieć czemu, nie chciała tego robić. Kiedy wracała do biura, długo o tym myślała i to był ten moment, kiedy uznała, że to nie jest praca dla niej. Poczuła absurd całej tej sytuacji. Absurd zmuszania kogoś, by chodził na spotkania AA, bo inaczej odbierze się mu pieniądze, które mu się należą, bo jest niepełnosprawny. Poza tym, skoro miał urodziny, to czemu ma nie pić. A w ogóle to czemu ma nie pić? Bo jakaś 19-latka tak mówi?!
W każdym razie nie umieściła tego w papierach, a na drugi dzień o ósmej rano, zjawił się rzeczony klient, od progu przepraszając, że pił, zupełnie nie rozumiejąc, że ta informacja nie powinna nigdy ujrzeć światła dziennego. Na szczęście w pokoju była jeszcze inna klientka, która wykłócała się o zwrot pieniędzy za recepty, wrzeszcząc, że to nieprawda, że ten zwrot dostała już tydzień temu. Pozwoliło to Marcie podbiec do skruszonego klienta i wyprowadzić go na korytarz z nadzieją w sercu, iż żadna koleżanka nie zwróciła na niego uwagi. Mężczyzna był trochę zdziwiony, ale trzymał fason i wtedy Marta w jego oczach dostrzegła coś na kształt totalnego zaufania.
– Pani socjalna, z panią to ja bym chętnie tego kielicha jednak wypił.
– Zaraz pana uduszę i tak się skończy moja kariera, no ale wtedy będę mogła wychylić tego kielicha na pana stypie. Lepiej niech pan już idzie. Przyjdę do pana o dwunastej, i żeby nikt nie miał urodzin w tym czasie, bo pozabijam.
Minęło dwadzieścia lat, a ona przewędrowała kawał życia w poszukiwaniu czegoś, co dostrzegła podczas jednej wizyty w domu sparaliżowanej dziewczynki. Nie do końca wiedziała, co to było. I kiedyś, dwadzieścia lat po tamtej wizycie, patrząc w lustro, zdała sobie sprawę, że jest mną. Nie Martą Jastrzębską, ale mną. Bo to wszystko, co się wydarzyło, wydarzyło się dla mnie i przeze mnie. A wtedy wydarzyła się miłość.