Przesyłka - ebook
Przesyłka - ebook
Doktor Emma Stein, znana psychiatra i szczęśliwa mężatka, została zgwałcona przez „Fryzjera” – seryjnego mordercę, który – zanim zabije – goli kobietom głowy. Tyle że Emma przeżyła... Ona jedna...
Nie widziała twarzy swojego oprawcy, ale rozpoznaje go w każdym mężczyźnie. Nie pamięta, co naprawdę stało się tamtej nocy w hotelu, w którym nie ma pokoju, jaki opisała. Boi się. Odizolowała się od ludzi. Nie wychodzi z domu.
Aż do dnia, gdy przyjmuje przesyłkę... Zaadresowaną do sąsiada, którego nie zna i którego nigdy nie spotkała, choć mieszka na tej samej ulicy od lat...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-241-6398-4 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy Emma otworzyła drzwi do sypialni rodziców, nie przeczuwała, że robi to ostatni raz. Już nigdy nie spróbuje o wpół do pierwszej w nocy, uzbrojona w pluszowego słonika, ostrożnie przytulić się do matki. Bardzo ostrożnie, żeby nie obudzić taty, który przez sen wierzgał nogami, mamrotał coś bez sensu albo zgrzytał zębami.
Dzisiaj nie wierzgał, nie mamrotał i nie zgrzytał. Dzisiaj tylko jęczał.
– Tato?
Emma niepewnym krokiem weszła z ciemności korytarza do sypialni. Światło księżyca w pełni, które w te wczesnowiosenne noce roztaczało swoją władzę nad Berlinem niczym północne słońce, wpadało przez zaciągnięte zasłony rtęciową poświatą.
Mrużąc oczy, nad którymi jej grzywka zwieszała się jak kasztanowa zasłona, potrafiła domyślić się otoczenia: rattanowej skrzyni w nogach szerokiego łóżka, szklanych nocnych stolików po jego obu stronach, szafy z przesuwnymi drzwiami, w której dawniej czasem się chowała.
Dopóki w jej życie nie wkroczył Arthur i nie obrzydził jej zabawy w chowanego.
– Tato? – szepnęła i po omacku szukała wystającej spod kołdry bosej stopy ojca.
Sama miała tylko jedną skarpetkę, a i ta ledwo trzymała się na jej palcach. Drugą zgubiła gdzieś po drodze z błyszczącego pałacu jednorożca do doliny srebrnoszarego latającego pająka, który czasem straszył ją we śnie.
Ale nie tak bardzo jak Arthur.
Choć wciąż ją zapewniał, że nie ma złych zamiarów. Ale czy mogła mu wierzyć?
Mocniej przycisnęła słonika do piersi. Jej język był jak wyschnięta guma do żucia, która przykleiła się do podniebienia. Sama ledwo słyszała swój cienki głos, spróbowała więc jeszcze raz:
– Tato, obudź się. – Zaczęła szarpać go za palec u nogi.
Ojciec odsunął stopę i jęcząc, odwrócił się na bok. Wtedy na chwilę podniósł kołdrę i Emmę uderzył zapach snu, którego nie można było pomylić z niczym innym. Była pewna, że po zapachu potrafiłaby z zamkniętymi oczami poznać ojca wśród wszystkich innych dorosłych. Po tej ziemistej mieszance tytoniu i wody kolońskiej, którą tak dobrze znała. Którą tak lubiła wdychać.
Zastanawiała się przez chwilę, czy nie lepiej spróbować z matką. Matka zawsze była za nią. Ojciec często na nią krzyczał. Emma przeważnie nawet nie wiedziała, co zbroiła, kiedy drzwi kolejny raz zatrzaskiwały się z takim hukiem, że cały dom drżał w posadach. Mama mówiła potem, że ojciec sam tego dobrze nie wie. Był „cholerykiem” czy coś podobnego, a potem było mu przykro. Bywało też, ale bardzo rzadko, że sam jej to mówił. Przychodził do jej pokoju, dotykał mokrego od łez policzka, głaskał po włosach i wyjaśniał, że to nie takie proste być dorosłym, bo odpowiedzialność, problemy i takie tam.
Dla Emmy te wyjątkowe chwile były najszczęśliwsze w życiu i właśnie za taką chwilą teraz tęskniła.
Właśnie dzisiaj tak wiele by dla niej znaczyła.
Kiedy tak się boję.
– Tato, proszę, ja…
Chciała podejść do wezgłowia, żeby dotknąć jego czoła, ale potknęła się o szklaną butelkę.
O nie…
Ze zdenerwowania zapomniała, że mama i tata zawsze stawiali obok łóżka butelkę z wodą, na wypadek gdyby komuś w nocy zachciało się pić. Butelka się przewróciła i poturlała po parkiecie, a w uszach Emmy zabrzmiało to, jakby przez sypialnię przetoczył się pociąg towarowy. Hałas wydawał się tak ogłuszający, jakby ciemność wzmacniała dźwięk.
Zapaliło się światło.
Po stronie matki.
Emma krzyknęła przeraźliwie, kiedy nagle zrobiło się jasno.
– Myszko? – usłyszała pytanie matki, która w świetle nocnej lampki wyglądała jak święta. Jak święta z potarganymi włosami i odciśniętą na twarzy poduszką.
Teraz otworzył też oczy wystraszony ojciec Emmy.
– Co, do diabła, co… – powiedział głośno i błądził wzrokiem dookoła, próbując zorientować się, gdzie jest. Było oczywiste, że obudził się ze złego snu, być może jeszcze w nim był. Usiadł na łóżku.
– Co się dzieje, skarbie? – zapytała matka. Zanim Emma zdążyła odpowiedzieć, ojciec wrzasnął:
– Psiakrew, do jasnej cholery!
– Thomas! – upomniała go matka.
On jednak krzyczał jeszcze głośniej i wymachiwał rękami w stronę Emmy.
– Psiakrew, tyle razy mówiłem ci…
– Thomas!
– …że masz nam nie przeszkadzać w nocy!
– Ale moja… moja… moja szafa… – Emma zaczęła się jąkać, a jej oczy wypełniły się łzami.
– No nie, znowu to samo – wściekał się ojciec. Wydawało się, że starania matki, żeby go uspokoić, tylko zwiększały tę złość.
– Arthur – tłumaczyła mimo to Emma. – Duch. Znów tu jest. W szafie. Musicie ze mną iść, proszę. Bo może zrobić mi krzywdę.
Ojciec ciężko oddychał, pociemniało mu w oczach, usta drżały i przez krótką chwilę wyglądał tak, jak wyobrażała sobie Arthura: jako małego, pocącego się diabła, z dużym brzuchem i łysiną.
– Gówno musimy. Emma, zjeżdżaj stąd, i to już, albo to ja zrobię ci krzywdę. I to nie może, tylko na pewno!
– Thomas! – Emma znów usłyszała krzyk matki i zatoczyła się do tyłu.
Słowa ojca trafiły Emmę. Mocniej niż rakietka pingpongowa, którą w ubiegłym miesiącu przez nieuwagę dostała w twarz na wuefie. Wybuchnęła płaczem. Poczuła się tak, jakby ojciec wymierzył jej policzek. Twarz ją paliła, chociaż nawet nie podniósł ręki.
– Nie możesz tak mówić do swojej córki – usłyszała głos matki. Bojaźliwy, cichy. Niemal błagalny.
– Mówię do niej, jak mi się podoba. W końcu musi się wreszcie nauczyć, że nie może wpadać tu każdej nocy…
– Ona ma dopiero sześć lat.
– A ja mam czterdzieści cztery i co? Czy moje potrzeby w ogóle się nie liczą w tym domu?
Słonik wypadł Emmie z rąk i nawet tego nie zauważyła. Odwróciła się do drzwi i wyszła jak poruszana sznurkiem marionetka.
– Thomas…
– Skończ z tym swoim „Thomas” i „Thomas” – przedrzeźniał matkę za jej plecami ojciec. – Zasnąłem pół godziny temu. Jeśli jutro nie będę w sądzie w formie, jeśli przegram tę sprawę, będzie to koniec kancelarii, a ty będziesz mogła zapomnieć o domu, samochodzie i dziecku.
– Wiem…
– Nic nie wiesz. Już sama Emma absorbuje nas do tego stopnia, że ledwie dajemy radę, ale ty koniecznie chcesz drugiego bachora, który już w ogóle nie da mi spać. Psiakrew. Tylko ja tu zarabiam, jeśli nie uszło to twojej uwagi. I potrzebuję snu!
Emma była już w połowie korytarza, ale głos ojca nie robił się cichszy. Tylko głos matki.
– Ciii, Thomas, kochanie. Uspokój się.
– Jak mam się tu uspokoić?
– Zostaw to mnie. Proszę. Ja się tym zajmę, dobrze?
– Zajmiesz się? Odkąd znów jesteś w ciąży, i tak zajmujesz się tylko sobą.
– Wiem, wiem. Mój błąd. No, już, chodź tu do mnie, zaraz będzie dobrze…
Emma zamknęła drzwi do swojego pokoju i odgrodziła się od głosów rodziców, dochodzących z sypialni.
Ale nie od głosów we własnej głowie.
Zjeżdżaj stąd! Albo…
Otarła łzy i czekała, aż zniknie jej szum w uszach, ale nic takiego nie następowało. Podobnie jak nie znikał z jej pokoju blask księżyca, który świecił tu jaśniej niż u rodziców. Rolety u niej były zrobione z cienkiego lnu, na dodatek nad jej łóżkiem błyszczały przyklejone do sufitu świecące gwiazdy.
Moje łóżko.
Emma chciała się tam zaszyć i płakać pod kołdrą, ale mogła zrobić to dopiero wtedy, kiedy będzie pewna, że ducha nie ma już w kryjówce. Że nie skoczy na nią, kiedy będzie spała, że znów zniknął, jak za każdym razem, kiedy mama sprawdzała razem z nią.
Stara szafa to był prawdziwy potwór z niezbyt wyszukaną snycerką na dębowych drzwiach, które przy otwieraniu naśladowały skrzypiący śmiech starej czarownicy.
Tak jak teraz.
Proszę, niech on zniknie.
– Hej? – powiedziała Emma do czarnej otchłani, która otworzyła się przed jej oczami. Szafa była tak duża, że jej rzeczy zajmowały tylko lewą stronę. W drugiej połowie było miejsce na ręczniki i obrusy matki.
I na Arthura.
– Hej – odpowiedział duch głębokim głosem. Zawsze brzmiało to tak, jakby zasłaniał usta dłonią. Albo chustką.
Emma wydała piskliwy okrzyk. Ale jakoś dziwnie tym razem nie czuła tego głębokiego, wszechogarniającego strachu, tak jak wcześniej, kiedy pierwszy raz coś zadudniło w szafie, i podeszła do niej, żeby zobaczyć, co to jest.
Pewnie strach jest jak torba pełna żelków i po prostu zjadłam już wszystkie w sypialni rodziców.
– Jeszcze tu jesteś.
– Oczywiście. Myślisz, że zostawiłbym cię samą?
Chciałabym, żeby tak było.
– A co by było, jakby tata tu ze mną przyszedł?
Arthur zaśmiał się cicho.
– Wiedziałem, że nie przyjdzie.
– A skąd?
– Czy kiedykolwiek zatroszczył się o ciebie?
Emma zawahała się.
– Tak.
Nie. Chyba nie pamiętam.
– Ale mama…
– Twoja mama jest słaba. Dlatego ja tu jestem.
– Ty? – Emma pociągnęła nosem.
– Powiedz… – Arthur zrobił krótką przerwę i jego głos stał się jeszcze głębszy. – Płakałaś?
Emma przytaknęła. Nie wiedziała, czy duch ją widzi, ale prawdopodobnie jego oczy nie potrzebowały światła. Być może nawet nie miał oczu, nie była tego pewna. Jeszcze nigdy nie widziała Arthura.
– Co się dzieje? – zapytał.
– Tata mnie skrzyczał.
– Co powiedział?
– Powiedział… – Emma wzięła głęboki oddech. Słyszeć głosy we własnej głowie to jedno. A wypowiedzieć je na głos to drugie. To bolało. Ale Arthur uparł się i Emma bała się, że będzie tak samo zły jak tata, więc je powtórzyła. – Zjeżdżaj stąd albo to ja zrobię ci krzywdę.
– Tak powiedział?
Emma znów przytaknęła. I wydawało się, że Arthur naprawdę widzi w ciemności, bo zareagował na to skinienie pełnym dezaprobaty chrząknięciem, a potem zrobił coś zupełnie zdumiewającego. Wyszedł ze swojej kryjówki. Pierwszy raz.
Duch, który był dużo większy, niż go sobie wyobrażała, odsunął na bok kilka wieszaków i wychodząc, pogłaskał ją po włosach palcami w rękawiczce.
– Kładź się już do łóżka.
Spojrzała na niego i zesztywniała. Zamiast jego twarzy zobaczyła zdeformowane odbicie swojej. Jakby patrzyła w lustro w gabinecie strachu, zamontowane na długiej czarnej kolumnie.
Minęła chwila, aż zdała sobie sprawę, że Arthur ma na głowie kask motocyklowy, a w jego wizjerze widzi wykrzywione odbicie własnej twarzy.
– Zaraz wracam – obiecał i odwrócił się do drzwi.
Jego kroki wydały się Emmie znajome, ale za bardzo rozpraszał ją ostry przedmiot w prawej dłoni Arthura.
Musiały upłynąć lata, zanim sobie uświadomiła, że to, co wtedy zobaczyła, to była strzykawka.
Z długą igłą, która srebrzyście błyszczała w świetle księżyca.1
28 lat później
Proszę tego nie robić. Ja kłamałam. Proszę, nie…
Widzowie, prawie sami mężczyźni, starali się robić obojętne miny, kiedy patrzyli na udrękę półnagiej, czarnowłosej kobiety.
– Wielki Boże, to błąd. Przecież ja to wszystko tylko wymyśliłam. Ogromny błąd… Pomocy!
Jej krzyki rozbrzmiewały w otynkowanym na biało sterylnym pomieszczeniu, słowa były doskonale zrozumiałe. Nikt nie będzie się mógł później usprawiedliwiać, że zaszło jakieś nieporozumienie.
Kobieta tego wszystkiego nie chciała.
Mimo to pulchny brodaty mężczyzna z krzywymi zębami wbił igłę strzykawki w zgięcie unieruchomionej ręki.
Mimo to nie zdjęto jej elektrod przymocowanych do czoła i skroni ani obręczy opasującej głowę, przez co wyglądała jak te nieszczęsne małpy z laboratoriów doświadczalnych, gdzie otwierano im czaszki i wprowadzano sondy do mózgu.
Zresztą, prawdę mówiąc, to, co jej teraz robiono, daleko od tego nie odbiegało.
Kiedy narkotyk i środek zwiotczający mięśnie zaczęły działać, podłączono ją do respiratora. Potem zastosowano uderzenia prądem. Czterysta siedemdziesiąt pięć woltów, siedemnaście następujących jeden po drugim impulsów, aż dostała napadu drgawek.
Na obrazie z ustawionej pod ostrym kątem kamery monitoringu nie było widać, czy czarnowłosa kobieta się wypręża, czy jej kończyny spazmatycznie drgają. Plecy ubranych w kitle i maski ochronne postaci zasłaniały widok widzom. Ale krzyki umilkły. I w końcu zatrzymało się również nagranie i w sali zrobiło się trochę jaśniej.
– To, co państwo właśnie widzieli, jest szokującym przypadkiem… – zaczęła swój wywód doktor Emma Stein i przerwała na chwilę, żeby trochę przybliżyć mikrofon, by uczestnicy konferencji mogli ją lepiej słyszeć. Zaczęła trochę żałować, że odmówiła skorzystania ze schodka, który zaproponował jej technik, kiedy sprawdzał dźwięk. Zazwyczaj sama o niego prosiła, ale facet w niebieskim kombinezonie uśmiechnął się z taką wyższością, że Emma świadomie zrezygnowała z podwyższenia, wskutek czego zmuszona była teraz wspinać się za mównicą na palce. – …jest szokującym przypadkiem przymusowego leczenia psychiatrycznego, od którego, jak się wydawało, już dawno odstąpiono.
Podobnie jak Emma większość obecnych również była psychiatrami. Nie musiała więc wyjaśniać kolegom, że jej krytyka nie odnosi się do metody terapii elektrowstrząsowej. Choć przepuszczanie prądu przez mózg człowieka brzmiało trochę jak metoda ze średniowiecza, to rezultaty w leczeniu psychoz i depresji z jej zastosowaniem były obiecujące. Zabieg przeprowadzany w znieczuleniu ogólnym niemal nie dawał działań ubocznych.
– To nagranie z kamery monitoringu w sali operacyjnej udało nam się wykraść z hamburskiej kliniki Orphelio. Pacjentka, którą państwo właśnie widzieli, została tam skierowana trzeciego maja ubiegłego roku. Wstępna diagnoza brzmiała: psychoza schizoidalna, i bazowała wyłącznie na wypowiedziach samej trzydziestoczteroletniej pacjentki, uzyskanych od niej podczas wywiadu lekarskiego. W rzeczywistości kobieta była zdrowa jak rydz. Rzekoma pacjentka tylko udawała objawy.
– Dlaczego? – zapytał ktoś trochę na lewo od niej, mniej więcej w środku sali. Mężczyzna musiał niemal krzyczeć, żeby Emma zrozumiała go w przypominającym wielką salę teatralną pomieszczeniu. Niemieckie Towarzystwo Psychiatryczne wynajęło na swoją doroczną specjalistyczną konferencję główną salę Międzynarodowego Centrum Kongresowego w Berlinie. Z zewnątrz MCK przypominało srebrną stację kosmiczną, która z nieskończonego wszechświata wpadła prosto pod wieżę telewizyjną. Po wejściu do tego skażonego przypuszczalnie azbestem budynku z lat siedemdziesiątych miało się już jednak skojarzenia raczej z filmem retro niż z futurystyczną wizją przyszłości. W wyposażeniu wnętrz dominowały chrom, szkło i czarna skóra.
Emma wodziła wzrokiem po gęsto wypełnionych rzędach krzeseł, ale nie mogła znaleźć osoby, która zadała pytanie, mówiła więc w kierunku, gdzie, jak przypuszczała, osoba ta powinna się znajdować.
– Odpowiem na to pytaniem: czy mówią coś państwu eksperymenty Rosenhana?
Jeden ze starszych wiekiem kolegów, który siedział na wózku inwalidzkim z boku pierwszego rzędu, skinął twierdząco głową.
– Pierwszy raz przeprowadzono je na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w celu sprawdzenia wiarygodności diagnoz psychiatrycznych. – Emma, jak zawsze, kiedy była trochę zdenerwowana, okręciła wokół lewego palca wskazującego pasmo gęstych włosów w kolorze tekowego drewna. Nic nie jadła przed wygłoszeniem referatu, ze strachu, że będzie zmęczona albo będzie się jej odbijać. Teraz kotłowało się jej w brzuchu tak głośno, że mikrofon mógł transmitować burczenie i dawać nową pożywkę żartom, które z pewnością wywoływał jej gruby tyłek. Fakt, że poza tą częścią ciała była dość szczupła, dodatkowo potęgował w jej oczach tę wadę figury.
Na górze kij od miotły, na dole kula do burzenia budynków, pomyślała dziś wczesnym rankiem, kiedy przyglądała się krytycznie swemu odbiciu w lustrze w łazience.
W następnej chwili Philipp objął ją od tyłu i powiedział, że ma najpiękniejsze ciało, jakiego kiedykolwiek dotykał. A przy całusie na pożegnanie w drzwiach przyciągnął ją do siebie i szepnął jej do ucha, że gdy tylko wróci, niezwłocznie będzie potrzebował terapii małżeńskiej z najbardziej pociągającą erotycznie lekarką psychiatrii w Charlottenburgu. Czuła, że mówił to poważnie, ale wiedziała również, że jej mąż jest bardzo biegły w rozdawaniu komplementów. Flirty, do których musiała się przyzwyczaić, po prostu leżały w naturze Philippa i rzadko przepuszczał okazję, żeby potrenować.
– W ramach eksperymentu Rosenhana, nazwanego tak od nazwiska amerykańskiego psychologa Davida Rosenhana, do szpitali psychiatrycznych zgłosiło się osiem całkowicie zdrowych osób. Studenci, gospodynie domowe, malarze, psychologowie i lekarze. W momencie przyjęcia do szpitala wszyscy opowiadali taką samą historię, a mianowicie, że słyszą głosy. Dziwne, niesamowite głosy, które wypowiadały słowa takie jak „głuchy”, „przytłumiony” albo „pusty”.
Nie będą państwo zaskoczeni, słysząc, że wszyscy pacjenci zostali przyjęci, większość z nich ze zdiagnozowaną schizofrenią albo psychozą maniakalno-depresyjną.
Chociaż testowane osoby, co zostało udowodnione, były zdrowe i po przyjęciu do szpitala zachowywały się zupełnie normalnie, przez kilka tygodni były leczone w różnych zakładach i podobno zażyły w sumie ponad dwa tysiące tabletek.
Emma zwilżyła usta łykiem wody ze stojącej na pulpicie mównicy szklanki. Malowała usta szminką, chociaż Philipp wolał ją w, jak to określał, „naturalnym makijażu”. Miała rzeczywiście niezwykle gładką skórę, która, jej zdaniem, była zbyt blada, zwłaszcza w zestawieniu z intensywnym kolorem włosów. Nie rozumiała, z jakiego powodu miałoby to stanowić „miły kontrast”, jak twierdził Philipp.
– Jeśli myślą państwo, że lata siedemdziesiąte są już dawno za nami, że było to inne stulecie, a więc średniowiecze nauk psychiatrycznych, to przedstawione przed chwilą nagranie unaoczniło wam, że jesteście w błędzie: sfilmowane wydarzenia miały miejsce w zeszłym roku. Ta młoda kobieta dobrowolnie wzięła udział w teście. Powtórzyliśmy eksperyment Rosenhana.
Przez salę przeszedł szmer. Przypuszczalnie był to wyraz nie tyle obaw przed poznaniem skandalicznych rezultatów eksperymentu, ile zaniepokojenia, że być może niektórzy z obecnych nieświadomie w nim uczestniczyli.
– Ponownie wysłaliśmy rzekomych pacjentów do szpitali psychiatrycznych, znów przetestowaliśmy, co się dzieje, kiedy zupełnie zdrowych ludzi umieści się w zamkniętym zakładzie. Rezultaty były przerażające.
Emma wypiła drugi łyk i kontynuowała:
– U kobiety na nagraniu zdiagnozowano paranoję schizoidalną na podstawie jednego zdania, jakie wypowiedziała w momencie zgłoszenia się do szpitala. Była na nią leczona przez ponad miesiąc. Nie tylko farmakologicznie i rozmowami z psychoterapeutą, lecz również z zastosowaniem przemocy bezpośredniej. Jak mogli państwo sami zobaczyć i usłyszeć, pacjentka wyraźnie dawała do zrozumienia, że nie życzy sobie leczenia elektrowstrząsami. Nic dziwnego, przecież jest całkowicie zdrowa. Mimo to stosowano u niej leczenie przymusowe. Chociaż wyraźnie się temu sprzeciwiała. Chociaż po przyjęciu do zakładu nie stwierdzono u niej żadnych odchyleń od normy i wielokrotnie zapewniała zajmujących się nią lekarzy, że jej stan się unormował. Ale lekarze nie słuchali ani jej, ani pielęgniarzy czy innych pacjentów. Tymczasem w przeciwieństwie do lekarzy, którzy mieli z nią tylko sporadyczny kontakt, osoby, z którymi przebywała przez dłuższy czas, były pewne, że kobieta ta absolutnie nie powinna trafić do zakładu zamkniętego.
Emma zobaczyła, że ktoś wstał w przedniej części sali. Dała umówiony znak technikowi, żeby dał trochę więcej światła. Kiedy dostrzegła dryblasowatego mężczyznę z rzadkimi włosami, poczekała, aż długonoga asystentka przeciśnie się między rzędami krzeseł i poda mu mikrofon.
Mężczyzna puknął dłonią w mikrofon, po czym powiedział:
– Stauder-Mertens, Klinika Uniwersytecka w Kolonii, za pozwoleniem, szanowna koleżanko. Pokazuje nam tu pani niewyraźne nagrania jak z horroru, o których pochodzeniu i sposobie ich zdobycia wolelibyśmy nie wiedzieć, i wysuwa pani nieprawdopodobne twierdzenia, które, jeśli kiedykolwiek trafią do wiadomości opinii publicznej, przyniosą naszemu zawodowi ogromne szkody.
– Czy poza tym chciałby pan może o coś zapytać? – nie dała się zbić z tropu Emma.
Lekarz o podwójnym nazwisku skinął głową.
– Czy ma pani coś więcej oprócz wypowiedzi tej niby-pacjentki?
– Osobiście wybrałam ją do tego eksperymentu.
– W porządku, ale czy jest pani gotowa włożyć za nią rękę w ogień? Zastanawiam się, skąd pani wie, że ta osoba rzeczywiście jest zdrowa?
Nawet z daleka Emma zobaczyła taki sam pewny siebie uśmiech, jaki rozzłościł ją już u technika.
– Do czego pan zmierza, panie Stauder-Mertens?
– Chodzi mi o to, że ktoś, kto pod fałszywym pretekstem daje się dobrowolnie umieścić na długie tygodnie w zamkniętym zakładzie, jest osobą, która, wyrażając się oględnie, musi mieć szczególną strukturę psychiczną. Kto pani da gwarancję, że ta dziwna kobieta nie cierpiała mimo wszystko na te zaburzenia, z powodu których była leczona i które, być może, ujawniły się dopiero podczas jej pobytu w szpitalu?
– Ja sama – odpowiedziała Emma.
– Ach, więc była pani z nią przez cały czas? – zapytał mężczyzna z lekką ironią w głosie.
– Tak.
Jego pewny siebie uśmieszek znikł.
– Pani?
Emma skinęła głową i w sali zapanowało widoczne poruszenie.
– Tak, ja – potwierdziła Emma. Głos jej drżał z przejęcia, ale też z wściekłości, jaką budził w niej przerażający wynik eksperymentu. – Szanowni koledzy, widzieli państwo testowaną osobę wyłącznie od tyłu i z ufarbowanymi włosami, ale tą kobietą, która wbrew wyraźnie artykułowanej woli została najpierw odurzona narkotykami, a następnie poddana elektrowstrząsom, tą kobietą byłam ja.2
Dwie godziny później
Emma sięgnęła po swoją walizkę i przy wejściu do pokoju 1904 zawahała się z prostego powodu – bo prawie nic nie widziała. Słabe światło, które przebijało się w ciemności, pochodziło z niezliczonych latarni dużego miasta, dziewiętnaście pięter pod nią.
Le Zen przy Tauentzienstraße w Berlinie był najnowszym pięciogwiazdkowym pałacem z chromu i szkła z ponad trzystoma pokojami. Wyższy i bardziej luksusowy od wszystkich pozostałych stołecznych hoteli. I – przynajmniej w oczach Emmy – urządzony w dość złym guście.
W każdym razie takie było jej pierwsze wrażenie, kiedy już znalazła główny włącznik przy wejściu i zapaliło się światło pod sufitem.
Umeblowanie wyglądało tak, jakby zamówiono je u praktykanta w pracowni architektury wnętrz. Przy wyborze wyposażenia kierowano się dalekowschodnim stylem życia.
W przedpokoju, który od sypialni oddzielały tylko cienkie rozsuwane drzwi pokryte bibułą, stała chińska szafa weselna. Na podłodze pomiędzy drzwiami a niskim futonem leżał bambusowy chodnik. Lampy obok kanap przypominały kolorowe lampiony z pochodów w Dzień Świętego Marcina, które każdego roku organizowało przedszkole na osiedlu przy Heerstraße. Zaskakująco stylowa natomiast była ogromna czarno-biała fotografia pomiędzy sofą a szafą w ścianie, przedstawiająca nadnaturalnej wielkości portret Ai Weiwei, który sięgał od podłogi do sufitu. Emma dopiero niedawno była na wystawie tego chińskiego fotografika.
Oderwała wzrok od mężczyzny z potarganą brodą, powiesiła płaszcz w szafie i wyjęła z torebki telefon komórkowy.
Poczta głosowa.
Próbowała już kilka razy, ale Philipp nie odbierał. Jak zwykle, kiedy był na akcji.
Z westchnieniem podeszła do weneckiego okna, zdjęła wysokie czółenka, bez których skurczyła się do przeciętnego wzrostu czternastolatki, i popatrzyła w dół na Kurfürstendamm. Pogłaskała się po brzuchu, który się jeszcze nie powiększył, było na to trochę za wcześnie. Ale myśl o tym, że rosło w niej coś, co było dużo ważniejsze od każdego seminarium i zawodowego uznania, uspokoiła ją.
Minął jakiś czas, kiedy wreszcie pięć tygodni temu na teście ciążowym pokazała się druga kreska. I to też było powodem, dlaczego Emma nie spała dziś w domu, lecz po raz pierwszy we własnym mieście nocowała w hotelu. Jej mały dom na Teufelssee-Allee przypominał obecnie plac budowy, bo zaczęli przebudowywać strych na pokój dziecinny. Chociaż Philipp twierdził, że rozpoczynanie budowy gniazda przed końcem pierwszego trymestru ciąży jest, być może, przejawem lekkiej nadgorliwości.
Ponieważ co i raz wysyłano go do innego miasta, Emma przyjęła bezpłatny nocleg, który Niemieckie Towarzystwo Psychiatryczne zaoferowało każdemu prelegentowi zaproszonemu na dwudniowy kongres; nawet tym, którzy mieszkali w Berlinie, żeby na wspólnym wieczornym bankiecie (który Emma właśnie opuściła) w sali balowej hotelu mogli też trochę wypić.
– Odczyt skończył się tak, jak przewidziałeś – nagrała się Philippowi na sekretarce. – Jednak mnie nie ukamienowali, ale tylko dlatego, że nie mieli ze sobą kamieni.
Uśmiechnęła się.
– W każdym razie nie odebrali mi pokoju w hotelu. Karta do pokoju, którą dostałam razem z materiałami na kongres, wciąż działa.
Posłała Philippowi całusa, rozłączyła się i straszliwie za nim zatęskniła.
Lepiej być samą tu w hotelu, niż samą w domu pomiędzy wiadrami farby i wyburzonymi ścianami, próbowała doszukiwać się dobrych stron w obecnej sytuacji.
Poszła do łazienki i zdejmując garsonkę, szukała w podwieszanym suficie regulatora głośnika, który transmitował głos z telewizora.
Na próżno.
Musiała więc znowu wrócić do pokoju i wyłączyć telewizor. Trwało chwilę, zanim znalazła pilot w jednej z szuflad nocnego stolika, dlatego została teraz szczegółowo poinformowana o katastrofie samolotu w Ghanie i wybuchu wulkanu w Chile.
Usłyszała, jak spiker telewizyjny nosowym głosem podaje nowy komunikat.
– …policja ostrzega przed seryjnym mordercą, który kobiety… – Przerwała mu, naciskając przycisk.
W łazience potrzebowała chwili, żeby znaleźć regulację temperatury.
Uwielbiała ciepłą wodę, nawet teraz, w lecie, i nawet jeśli woda miała dwadzieścia stopni, odczuwała nieprzyjemny chłód, zwłaszcza w wietrzny czerwcowy dzień.
Ustawiła więc cyfrowy regulator temperatury prysznica na czterdzieści stopni, granicę jej bólu, i czekała na mrowienie, które pojawiało się zawsze, gdy gorący strumień dotknął skóry.
Zazwyczaj ożywiała się, gdy tylko otoczyła ją para wodna i poczuła na ciele gorącą wodę, ale dzisiaj efekt okazał się słabszy, pewnie dlatego, że wodą i hotelowym mydłem nie mogła zmyć błota, którym obrzucono ją po odczycie.
Reakcje na ujawnienie faktu, że nawet w XXI wieku ludziom grozi niebezpieczeństwo, że z powodu sporządzonej po partacku błędnej diagnozy staną się pionkami w grze nadużywających władzy półbogów w bieli, były gwałtowne. Wiele razy pytano ją o trafność wyników badań. Wydawca najbardziej renomowanego fachowego pisma zapowiedział nawet skrupulatne sprawdzenie, zanim „rozważy” opublikowanie artykułu o jej pracy.
Na bankiecie niektórzy koledzy obiecali jej wsparcie, ale nawet w oczach nielicznych, którzy klepali ją po ramieniu, mogła wyczytać niemy zarzut: Dlaczego sama narażasz się na niebezpieczeństwo tym głupim autoeksperymentem? A w ogóle: dlaczego narażasz swoją karierę i przeciwstawiasz się wpływowej i potężnej branży szpitalnej?
Pytanie, jakiego Philipp nigdy by jej nie zadał. Rozumiał, czemu Emma od lat walczy o polepszenie praw pacjentów leczonych psychiatrycznie. Z powodu choroby psychicznej traktuje się ich bardziej podejrzliwie niż pacjentów, którzy na przykład skarżą się na niewłaściwe leczenie stomatologiczne.
Philipp rozumiał też, dlaczego wybierała w tym celu niezwyczajne, czasem niebezpieczne sposoby. Bez wątpienia w tym punkcie byli do siebie bardzo podobni.
W swojej pracy Philipp też przekraczał granice, których normalny człowiek dobrowolnie by nie przekroczył. Po prostu dlatego, że psychopaci i seryjni mordercy, których ścigał jako kierownik wydziału operacyjnej analizy spraw kryminalnych, często nie dawali mu wyboru.
Niektóre pary mają takie samo poczucie humoru, u innych podstawą jest podobny sposób spędzania wolnego czasu albo wspólne poglądy polityczne. Emma i Philipp natomiast śmiali się z zupełnie innych żartów, ona nie widziała niczego zajmującego w futbolu, on w jej miłości do musicali, ona w młodości demonstrowała przeciwko broni atomowej i przemysłowi futrzarskiemu, on był członkiem Młodej Unii, organizacji młodzieżowej CDU i CSU. To, co było fundamentem ich związku, nazywało się: empatia.
Intuicja i doświadczenie umożliwiały im wczuwanie się w dusze innych ludzi i wydobywanie na światło dzienne tajemnic ich psychiki.
Podczas gdy Emma starała się uwolnić od psychicznych problemów pacjentów, którzy przychodzili do jej prywatnego gabinetu przy Savignyplatz, Philipp wykorzystywał swoje nadzwyczajne zdolności do sporządzania profilów zachowania i osobowości. Ludzi o jego zawodzie autorzy scenariuszy seriali filmowych chętnie nazywają „profilerami”, ale w prawdziwym życiu używa się nazwy analitycy spraw kryminalnych. Dzięki analizom Philippa ujęto już kilku z najbardziej niebezpiecznych przestępców, jacy kiedykolwiek żyli w Republice Federalnej.
Ale ostatnio Emma zapragnęła, żeby oboje trochę się ograniczyli. Nie opuszczała jej myśl, że Philippowi coraz trudniej mieć niezbędny dystans do pracy w ich i tak bardzo krótkim wolnym czasie. I bała się, że znajdują się na najlepszej drodze do potwierdzenia słuszności maksymy Nietzschego o przepaści; kiedy się w nią długo patrzy, zagląda się w samego siebie.
Przerwa albo przynajmniej urlop. To by było coś.
Ostatnio pojechali gdzieś razem tak dawno temu, że prawie tego nie pamiętała.
Emma namydliła głowę hotelowym szamponem i mogła mieć tylko nadzieję, że jutro rano nie będzie wyglądać jak pudel. Jej włosy bardzo mocno reagowały na nieodpowiednie kosmetyki. Kosztowało ją to niezliczoną ilość prób i dużo łez, zanim odkryła, co sprawia, że jej grzywka błyszczy, a co zamienia jej głowę w spłaszczoną poduszkę.
Wypłukała włosy, odsunęła zasłonę prysznica i zdążyła się jeszcze zdziwić, dlaczego w takim drogim hotelu nie zamontowano rozsuwanych szklanych drzwi, kiedy z sekundy na sekundę nie była już zdolna do sformułowania jasnej myśli.
Strach był tym, co czuła.
Ucieczka była tym, o czym pomyślała w pierwszej chwili, gdy ujrzała napis.
Na łazienkowym lustrze.
Starannie wykaligrafowanymi literami, w poprzek zaparowanego szkła ktoś napisał:
UCIEKAJ.
Zanim będzie za późno!3
Słucham?
– Przepraszam, że przeszkadzam. Wszystko w porządku?
Wysoka szczupła Rosjanka w drzwiach wyglądała na szczerze zatroskaną. Posługiwała się tylko łamanym niemieckim i nie sprawiła na Emmie wrażenia kogoś, kto niepotrzebnie zaprząta sobie głowę bliźnimi. Raczej modelki, świadomej swojej urody, przekonanej, że jest pępkiem świata. Ubrana była w obcisłą designerską garsonkę, wykąpana w perfumach Chanel, na nogach miała zapewne horrendalnie drogie szpilki, w których nawet Emma mogłaby patrzeć na innych z góry.
– Kim pani jest? – zapytała Emma i była zła, że otworzyła drzwi. Stała boso przed słowiańską pięknością, z mokrymi włosami, ubrana tylko w pośpiesznie narzucone hotelowe kimono. Materiał, z którego zostało uszyte, był tak cienki, że na pewno odznaczała się pod nim każda wypukłość jej nagiego ciała, o wiele bardziej niedoskonałego niż sylwetka Rosjanki.
– Przepraszam. Ściany są bardzo cienkie. – Kobieta odgarnęła z czoła kosmyk jasnoblond włosów. – Właśnie przechodziłam. Usłyszałam krzyk.
– Słyszała pani krzyk? – zapytała bezdźwięcznie Emma.
Pamiętała tylko, że zakręciło się jej w głowie, czego przyczyną była nie tylko wiadomość napisana na lustrze, lecz pewnie także o wiele za gorący prysznic.
Oba te powody sprawiły, że dosłownie straciła grunt pod nogami.
Przez chwilę Emmie udało się przytrzymać umywalki, potem osunęła się na kafelki, żeby z podłogi wbić wzrok w litery.
UCIEKAJ.
Zanim będzie za późno!
– Słyszałam też płacz – dodała Rosjanka.
– To jakaś pomyłka – odparła Emma, chociaż bardzo prawdopodobne, że wybuchnęła płaczem. W każdym razie wciąż piekły ją oczy. Wiadomość na lustrze obudziła w niej najczarniejsze wspomnienia.
Szafa.
Skrzypiące drzwi, za którymi siedział w kucki mężczyzna w motocyklowym kasku.
Arthur.
Duch, który towarzyszył jej przez niezliczone noce. Ciągle i ciągle. Najpierw jako potwór, później przyjaciel. Tak długo, aż w końcu w wieku lat dziesięciu została „wyleczona”, chociaż w psychoterapii właściwie nie istniało takie określenie. Psychologowi dziecięcemu, do którego musiała wtedy chodzić, po wielu sesjach udało się przepędzić demona. Z jej szafy i z głowy. Wtedy też uświadomił jej, kto tak naprawdę był tym urojeniem.
Tata!
Od czasu tamtych sesji terapeutycznych, które obudziły w niej zainteresowanie jej dzisiejszym zawodem, Emma wiedziała, że nigdy nie było żadnego ducha. Ani Arthura. Zawsze był tylko ojciec, który odpychał ją i straszył, a mimo to chciała go mieć blisko siebie jako sojusznika. Żeby był wyłącznie dla niej. Zawsze w pobliżu. O każdej porze pod telefonem, nawet w nocy w szafie.
Ale ojciec nigdy nie został przyjacielem Emmy. Ani w dzieciństwie, ani w czasie studiów, ani teraz, kiedy była zamężną lekarką psychiatrii, teraz tym bardziej nie. Ważniejsza była dla niego praca. Akta, świadkowie i procesy. Wychodził z domu wcześnie rano, a wieczorem przychodził spóźniony na rodzinne uroczystości. Albo wcale.
Chociaż już od dawna nie pracował, właśnie dzisiaj udało mu się wysłać kartkę na jej urodziny. I z całą pewnością podyktowała mu ją mama, z którą spędzał na Majorce jesień swojego życia. Sformułowania takie, jak „tęsknię za tobą” albo „mam nadzieję, że w tym roku uda nam się spędzić ze sobą trochę więcej czasu”, po prostu nie należały do słownika choleryka. Raczej coś takiego jak:
Zjeżdżaj stąd, i to już, albo to ja zrobię ci krzywdę.
A teraz podobną groźbę zobaczyła na lustrze w hotelowej łazience.
Czy mógł to być przypadek?
Oczywiście!
Zanim jeszcze rozległo się pukanie do drzwi, Emma znalazła już logiczne wyjaśnienie incydentu.
Żart!
Poprzedni gość z tego pokoju musiał przed wymeldowaniem nabazgrać to tłustymi paluchami na suchym lustrze, żeby przestraszyć gościa, który wynajmie pokój po nim. I to mu się udało. Tak bardzo, że na jej krzyk zleciało się pół hotelu. Gwałtowna reakcja Emmy zapewne przeraziłaby dowcipnisia, który nie mógł przecież przypuszczać, że słowa na lustrze obudzą w kimś dawną traumę.
Wtedy nie wyprowadziła jej z równowagi groźba ojca, lecz to, że właśnie tej nocy Arthur pierwszy raz wyszedł z szafy. Kask motocyklowy, strzykawka, głos… wszystko wydawało się takie realne.
I czasem było realne w jej wspomnieniach.
– Wszystko dobrze? – zapytała Rosjanka, mierząc ją wzrokiem, w którym widać było dziwną mieszankę troski i zniecierpliwienia. A potem powiedziała coś, co było jednocześnie i miłe, i straszne, tak że Emma nie wiedziała, czy powinna się śmiać, czy płakać.
– Klient sprawia kłopoty?
O Boże.
Oczywiście.
To prostytutka!
Stąd jej elegancja. W Le Zen nocowała połowa kongresu. Hotel był pełen samotnych mężczyzn w jednoosobowych pokojach. Ilu z nich zameldowało się na dzisiejszą noc w towarzystwie dziewczyn? A już na pewno takie gnojki jak Stauder-Mertens. Tacy na bank wykorzystują każdą okazję, kiedy się wyrwą z domu od żony i rodziny.
– Jeśli potrzebna jest pomoc, to…
– Nie, nie. To miłe, dziękuję, ale…
Emma pokręciła głową.
…ale ja nie jestem prostytutką. Tylko przestraszoną lekarką psychiatrii.
Jakie to urocze, że chciała jej pomóc. I jakie okropne, że nauczyła się obchodzić z mężczyznami bijącymi kobiety. I z pobitymi prostytutkami, które wyjąc, siedziały w kucki na wykładanej kamiennymi płytkami podłodze hotelowej łazienki. Emma uśmiechnęła się, ale sądziła, że ten uśmiech specjalnie jej się nie udał. W ciemnych oczach Rosjanki zobaczyła, że wcale nie rozwiała jej wątpliwości, dlatego postanowiła powiedzieć jej prawdę.
– Bez obaw. Jestem całkiem sama w pokoju. Ale myślę, że ktoś się do niego wślizgnął i po kryjomu obserwował mnie, kiedy brałam prysznic.
– Podglądacz?
– Tak. Ale to tylko głupi żart poprzedniego gościa.
– No ładnie.
Dziewczyna do towarzystwa wciąż sprawiała wrażenie nieprzekonanej, ale tylko wzruszyła ramionami i spojrzała na rolexa na nadgarstku. Potem pożegnała się pierwszym poprawnie powiedzianym zdaniem:
– Uważaj, żeby nic ci się nie stało. – Prawdopodobnie często słyszała to zdanie od swoich koleżanek.
Emma podziękowała jej i zamknęła drzwi. Przez wizjer widziała, jak Rosjanka oddala się korytarzem w prawo.
Windy były na lewo. Ale zapewne czekało ją jeszcze „spotkanie”.
Z bijącym sercem Emma zamknęła drzwi na wszystkie przewidziane do tego zamki i zasuwki i dopiero wtedy poczuła, jaka jest zmęczona. Najpierw odczyt, potem lustro, teraz rozmowa z Rosjanką. Tęskniła za odpoczynkiem. Kilkoma godzinami snu.
Najlepiej w ramionach Philippa.
Dlaczego teraz go z nią nie było, żeby mogli wspólnie pożartować z tej głupiej sytuacji?
Zastanawiała się przez chwilę, czy nie zadzwonić do swoich najlepszych przyjaciół, Sylvie albo Konrada, ale wiedziała, że byli na randce. Nie ze sobą, Konrad był gejem.
A poza tym, gdyby dodzwoniła się do któregoś z nich, co miała powiedzieć? „Wybacz, jestem trochę zdenerwowana, bo mam zaparowane lustro?”
Miałam zaparowane, stwierdziła, kiedy wróciła do łazienki, żeby umyć zęby.
Para zniknęła. Tak samo jak dowcipna wiadomość.
Jakby nigdy jej tam nie było.4
Emma poczuła dreszcze.
Już tylko smugi świadczyły o parze, która się ulotniła i zostawiła po sobie brzydkie ślady na srebrzystym szkle. Nie zastanawiając się, wytarła plamy myjką i w następnej chwili pożałowała, że nie chuchnęła na lustro, żeby odtworzyć wiadomość.
Potem się zezłościła, że nie jest już pewna nawet siebie.
– Co się z tobą dzieje? – szepnęła, przyciskając do głowy ręcznik.
Wiadomość nie była urojeniem. Tylko głupim żartem. Nie ma powodu do obaw.
Zgasiła światło w łazience, nie patrząc w lustro. Odwiesiła kimono do szafy i przebrała się w piżamę. Nie mogła się oprzeć paranoicznemu impulsowi i sprawdziła, czy w szafie nie ma tajnych skrytek, ale niczego nie znalazła. A skoro zaczęła już sprawdzać, przy okazji zajrzała za łóżko, za zasłony i jeszcze raz pozamykała zamki w drzwiach. Wszystko pod bacznym wzrokiem Ai Weiweia, którego oczy były tak sfotografowane, że obserwował Emmę niezależnie od tego, w jakim miejscu się znajdowała.
Wiedziała, że te działania nie miały sensu, a mimo to poczuła się lepiej, kiedy uległa tym irracjonalnym objawom stresu.
Kiedy po „obchodzie kontrolnym” wsunęła się wreszcie w świeżo wykrochmaloną pościel, poczuła się zmęczona i ociężała. Ostatni raz spróbowała zadzwonić do Philippa. Nagrała się na pocztę głosową, mówiąc: „Śnij o mnie, kiedy odsłuchasz wiadomość”, nastawiła budzik i zamknęła oczy.
Jak to się często zdarzało, kiedy była przemęczona i jednocześnie zdenerwowana, ciemność wypełniły migoczące światła i gra cieni, w których chciała się zanurzyć.
Tylko dlaczego to powiedziałaś? – zadała sobie pytanie Emma w mglistym wspomnieniu swojego odczytu, kiedy już zapadała w sen. Dlaczego powiedziałaś, że sama byłaś tą torturowaną pacjentką z nagrania? To nie było zamierzone, zdarzyło się pod wpływem impulsu, bo Stauder-Mertens, narcystyczny dupek z Kolonii, sprowokował ją do tego.
Czy ma pani coś więcej oprócz wypowiedzi tych niby-pacjentów?
Tak, miała. Teraz wszystko się wydało. Niepotrzebna sensacja.
Odwróciła się na bok i starała się pozbyć wizji zgrai ludzi w centrum kongresowym. Coś kłuło ją w ucho, zapomniała wyjąć kolczyki z perłą.
Dlaczego zawsze robisz coś takiego? – zastanawiała się i jak często w fazie przejściowej pomiędzy jawą a snem zadawała sobie pytanie, dlaczego się nad tym zastanawia i co właściwie znaczy to „zawsze”, i jeszcze kiedy tkwiła w tej pętli myślowej, nagle się coś zdarzało.
Zasnęła.
Na krótko.
Nawet nie na dwie minuty.
Aż obudził ją hałas.
Buczenie.
W ciemności.
W bezpośredniej bliskości, tuż obok łóżka.
Emma odwróciła się na bok, otworzyła oczy i zobaczyła, że świeci się jej komórka. Położyła ją na podłodze, kabel ładowarki nie sięgał z gniazdka do nocnego stolika. Teraz kosztowało ją trochę wysiłku, żeby podnieść telefon z dywanu.
Numer nieznany.
– Kochanie? – zapytała w nadziei, że to Philipp oddzwania z telefonu z któregoś komisariatu.
– Pani doktor Stein?
Nigdy nie słyszała głosu tego mężczyzny. Zirytowała się rozczarowana, że nie rozmawia z Philippem. Kto do stu tysięcy diabłów dzwonił do niej późno w nocy?
– Mam nadzieję, że to coś ważnego.
– Przepraszam, że przeszkadzam. Mówi Eigenhardt z recepcji Le Zen.
Na moją komórkę?
– Tak?
– Chcemy tylko zapytać, czy dzisiaj jeszcze się pani zamelduje?
– Słucham?
Bez skutku macała dłonią, szukając włącznika nocnej lampki.
– Co to znaczy, czy się zamelduję? Już śpię.
W każdym razie próbuję.
– Więc możemy anulować rezerwację pokoju?
Czy on źle słyszy?
– Nie, przecież powiedziałam: już się zameldowałam. Pokój 1904.
– Proszę wybaczyć, ale…
W głosie recepcjonisty słychać było zmieszanie.
– Co ale? – zapytała Emma.
– Ale u nas nie ma pokoju o takim numerze.
Słucham?
Emma usiadła na łóżku i popatrzyła na migoczącą lampkę czujnika dymu bezpośrednio nad sobą na suficie.
– Żarty pan sobie robi?
– W całym hotelu nie ma ani jednej czwórki. W Azji jest to nieszczęśliwy numer i dlatego…
Reszty zdania Emma nie mogła już wysłuchać, bo komórka nagle nie znajdowała się już w jej dłoni.
Za to usłyszała coś, co w ogóle nie było możliwe. Tuż przy uchu: chrząkanie.
Mężczyzny.
I kiedy odebrało jej mowę ze strachu, poczuła ucisk na ustach.
Smak tkaniny.
Jednocześnie coś ją ukłuło i przez wkłucie w zgięciu ręki popłynął chłodny płyn.
Mężczyzna znów chrząkał, a potem, kiedy była już pewna, że zamarza od wewnątrz, poczuła ostrza.
Niewidoczne w ciemności, ale aż nadto dobrze słyszalne tuż przed twarzą, ponieważ wibrowały.
Srrrrrrr.
Wirujący nóż kuchenny, piła albo elektryczny korkociąg.
Gotowy do wbijania, rozcinania czy nakłuwania.
Usłyszała dźwięk otwieranego zamka błyskawicznego.
Jestem w ciąży! – chciała krzyknąć, ale język i wargi odmówiły posłuszeństwa.
Zupełnie pozbawiona możliwości wykonania jakiegokolwiek ruchu, nie mogła krzyczeć, wierzgać nogami ani machać rękami.
Tylko czekać, gdzie najpierw poczuje ból.
I modlić się, żeby jak najszybciej mieć za sobą ten koszmar.
Co nie nastąpiło.