Przetaina - ebook
Przetaina - ebook
Wędrujemy, by odnaleźć siebie. Żeby po tragicznych chwilach poskładać strzaskaną duszę.
W odległej krainie, na brzegu nieznanego morza żyją Plemiona. Czczą Boga o Stu Twarzach i jego kociogłową córkę Nefem i prowadzą proste, spokojne życie. Wszystko wskazuje jednak na to, że już niedługo przyjdzie im podzielić los Przodków, których cywilizację zmiótł z powierzchni ziemi olbrzymi kataklizm. Jedynym ratunkiem wydaje się ucieczka w głąb kontynentu, na nieznane ziemie zamieszkiwane przez obce i być może wrogie plemiona. W poszukiwaniu nowego miejsca do życia wyrusza wyprawa złożona ze śmiałków wskazanych przepowiednią. Być może połączenie na powrót dwóch zwaśnionych plemion odwróci los. Zadanie nie będzie jednak ani proste, ani bezpieczne, a na ścieżkach prowadzących przez góry pozostaną nie tylko ślady stóp, ale i ślady krwi. Ale w bogach nadzieja. Wszak oni zawsze prowadzą nas właściwą drogą, a jeśli się na niej potykamy, to o własne nogi.
Fantastyka według Andrzeja Pilipiuka - z tej opowieści nauczycie się więcej, niż ze szkolnych podręczników.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-750-7 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie lubiłem tego miejsca, jego przytłaczającej cmentarnej ciszy i braku ludzi. Szliśmy ulicą wspinającą się na zbocze góry Televi. Bruk zachował się dobrze, trawy i krzewy wpijały korzenie w każdą szczelinę. Domy przed wiekami zburzyło trzęsienie ziemi. Można to było poznać po długich pęknięciach ocalałych murów. Szczeliny cięły równo i kamień, i zaprawę. Tylko gzymsy i obramowania okien, tam gdzie kamienie dodatkowo spojono żelaznymi klamrami, dały radę oprzeć się wstrząsom. Za to w wielu miejscach rozsadził je korodujący metal. Przodkowie budowali solidnie, ale czas i siły natury okazały się potężniejsze. Dachy ani stropy się nie zachowały, przez otwory okienne widać było błękitne niebo. Przystanęliśmy na zakręcie.
– Spójrz, Dave, piękny widok – mruknął wujaszek.
I nie kłamał. Miasto opadało tarasami ku zatoce. Tu z góry widziałem wyraźnie tereny świątyni, naszą dzielnicę i leżące poniżej dzielnice pierwobylców. W porcie stały trzy statki Węży.
Ruszyliśmy dalej.
– Myślę, że to będzie odpowiednie miejsce. – Zatrzymał się przed jednym z domów.
Budynek niewiele różnił się od innych. Mury były grube i solidne. W kilku miejscach zachowały się aż do wysokości gzymsu pierwszego piętra. W otworach na belki i pustych otworach okiennych tkwiły jeszcze resztki poczerniałego ze starości drewna. Najpierw rozleciał się dach, spadły sufity, potem runęło także piętro. Przewrócił się przewód kominowy... Parter zasypany był warstwą, której grubość oceniałem na sześć do siedmiu łokci. Otwór drzwiowy trzeba było sobie odpuścić... Obeszliśmy budynek od lewej i weszliśmy przez jedno z okien, od strony dawnego ogrodu.
– Tak myślę – powiedział wujaszek, rozglądając się uważnie wokoło. – Tu była kuchnia, obok zapewne umywalnia. Od ulicy salon i schody na piętro, a tam trzy lub cztery sypialnie. Mur wokół solidny, ale ścianki działowe z desek polepionych gliną...
Podniósł płat tynku, przełamał w palcach i pokazał mi. Glina wyglądała jak wyjedzona przez korniki, ale wiedziałem, że to ślad po kawałkach słomy, które z biegiem czasu rozsypały się w pył. Byłem pewien, że mogę zaufać jego osądowi, od lat przekopywał ruiny.
Kolczaste krzewy zarosły gruzowisko niczym dywan. Założyłem grube skórzane rękawice, podobnie jak wujek. Skrzywiliśmy się jak na komendę. Jednakowo nie znosiliśmy tej roboty. Najdłuższe kolce zawsze jakoś znajdowały sobie drogę do naszej skóry. Próbowaliśmy dawniej różnych metod pozbycia się tych chaszczy. Niestety paliły się bardzo opornie, a cięcie gałązek maczetą lub nożycami zajmowało zbyt wiele czasu. Najlepsze były sposoby jeszcze z czasów mojego pradziadka – piły na długich styliskach, którymi odcinaliśmy krzewy od podłoża. Nie rozwiązywało to wszystkich problemów, bo były strasznie splątane gałęziami, ale gdy nie trzymały się już gruzu, można było bosakami odciągać je na bok. Wsunąłem piłę pod gałęzie i zabrałem się za pień pierwszego krzaka.
– Kryjemy domy dachówkami, które leżą tu od setek lat – rozważałem. – Zamiast wypalać nowe.
– Tak jest łatwiej i szybciej. – Wzruszył ramionami. – Można zrobić nowe, ale ile z tym roboty... Trzeba wykonać formy, nakopać gliny, wysuszyć, wypalić, położyć glazurę, znów wypalić.
– Robimy garnki. Glina, miejsce do suszenia, piece. Wszystko jest.
– Ale tu przychodzimy po gotowe. Mniej się człowiek zmęczy. I co najważniejsze, oszczędzamy opał. Idze zima, a w tym roku może być mroźna.
Krzaki, choć odpiłowane od korzeni, stawiały dziki opór. Szarpaliśmy je długo, nim zaczęły się poddawać. Wreszcie oczyściliśmy całą przestrzeń między resztkami ścian. Gleba, którą odsłoniliśmy, składała się z popiołów wulkanicznych, kawałków kamienia, pokruszonej cegły i tynku oraz próchnicy, która przez setki tak powstawała z belek, desek, mebli, a także traw, pnączy i naniesionych liści. Spociłem się przy tej robocie, zgrzałem, wreszcie ściągnąłem koszulę. Tak było przyjemniej, mimo że pył osiadał na skórze...
– No, Dave, można powiedzieć, że z chłopaka stajesz się powoli mężczyzną – mruknął wujek, patrząc na moje muskuły. – Za rok lub dwa pomyślisz o założeniu rodziny. Ana też niebawem skończy osiemnaście lat i zadecyduje... Jesteś od niej rok starszy, tak?
– Coś koło tego... – bąknąłem speszony.
– Trzymam kciuki – powiedział poważnie.
W jednym miejscu wśród gruzu i korzeni ziała dziura. Podszedłem i zajrzałem. Wkop miał może pięć stóp głębokości, ściany się osypały. Kilka przegniłych desek wskazywało, że szyb był oszalowany.
– Coś ciekawego? – zagadnął wujaszek zmagający się z ostatnimi krzakami.
– Dziura wygrzebana przez jakichś naszych poprzedników kilkanaście, a może i kilkadziesiąt lat temu. Już się zawaliła.
– Pewnie szukali skarbów. Albo chcieli znaleźć piwnice. Pamiętasz dwa lata temu?
Pamiętałem. Poszliśmy w ruiny we trzech – on, mój ojciec i ja. Faktyczne znaleźliśmy piwnicę, zamurowaną, nietkniętą od czasów Przodków. Były w niej różności. Dzbany, które kiedyś zawierały oliwę i wino, resztki bel zetlałego sukna, szczątki mebli, niegdyś pięknie rzeźbionych i pokrytych płatkami złota. Zachowaliśmy z tego kilka kawałków, które powiesiliśmy w kapliczce wśród pamiątek, oraz nieduży nożyk z brązu, którym po oczyszczeniu i naostrzeniu babcia obierała sobie teraz owoce. Zlewki oliwy zgęstniały i paskudnie cuchnęły, ale zmieszaliśmy je z olejem i wykorzystaliśmy w lampach. Wosk z innego dzbana poczerniał jak smoła, lecz przetopiony nadawał się jeszcze, by odlać z niego świece. Liczyliśmy na najmarniejszą sakiewkę złotych monet, jednak takie znaleziska należały do rzadkości.
– No, nie ma się co zasiadywać. – Wujaszek popatrzył na niebo. – Przybyliśmy po dachówki i na tym się skupmy. Do wieczora chcę mieć sto sztuk.
– To raczej niemożliwe...
– Ale pomarzyć nam wolno.
Przewiązaliśmy dłonie szarfami i odmówiliśmy modlitwę za ludzi, którzy niegdyś tu żyli. Bywało, że w takich miejscach znajdowaliśmy ludzkie kości... Wgryźliśmy się w gruzowisko. Robota był ciężka. Nie mogliśmy użyć szpadli, bo nie sposób było wbić ich w ceglany rumosz. Pozostały nam motyki, lecz musieliśmy nimi operować bardzo ostrożnie, by nie potrzaskać elementów, po które przybyliśmy. Do tego słońce przygrzewało zdrowo. Na szczęście i od morza dmuchało nieźle, był przewiew. Dachówki leżały płytko i była ich cała masa. Trafiliśmy dobrze, miały podobną grubość jak te, którymi pokryte były nasze dachy. Szaroniebieska glazura będzie się odznaczała, ale przecież żaden dom nie miał dachu jednolitej barwy.
Oczywiście zdecydowana większość okazała się niezdatna do użytku.
Przeważnie trafiały nam się pęknięte lub w ogóle rozbite na kawałki. Gdy dach runął, połamały się, ale między odłamkami odnajdywaliśmy też całe lub tylko nieznacznie wyszczerbione.
– Weszliśmy do cudzego domu – zadumałem się. – Co pomyśleliby o nas Przodkowie, widząc, jak przekopujemy gruz nawet nie w poszukiwaniu skarbów, tylko dlatego, że chcemy naprawić dach.
– Myślę, że by zrozumieli. Nie wyciągamy im tego z grobów.
Przerwaliśmy robotę, by się posilić. Opłukaliśmy dłonie odrobiną wody z dzbana. Zjedliśmy podpłomyki przygotowane przez babcię.
– Za kilka dni trzeba będzie popłynąć na wyspę – zauważył wujek. – A potem popędzić kozy do Olejarza. Wiosną zostawiłem u niego wózek. Babcia wspominała, że wyśle ciebie? Będziesz miał okazję spotkać się z ojcem.
– Nie widzieliśmy się od wiosny... – westchnąłem. – Plan jest taki, że pójdę lądem, a za twierdzą zejdę nad ocean i poszukam kogoś, kto mnie przewiezie na miejsce. Przeprawimy z ojcem i stryjkami kozy i owce na ląd, zagonię je do Olejarza i odbiorę w zamian towary dla nas. Jeśli ma nasz wózek, to dobrze.
– Podobno arcykapłan Retti też wybiera się na wyspę. Dopytaj w świątyni, może zabierzesz się w jedną stronę jako wioślarz? Sporo czasu byś zaoszczędził.
– Dopytam. Może będą mieli dla mnie jakieś zajęcie? Ech, raczej nie.
– Nie zakładaj od razu, że nie. Myślę, że i oni szykują się do zimy. Może być robota... Dachy poprawić, kanalizację przepchać i tak dalej...
– Mają kilku młodych kapłanów do prostszych prac. – Wzruszyłem ramionami. – Każdy oszczędza, świątynia też.
Przeliczyłem dachówki ułożone na wózku. Dwadzieścia jeden sztuk. Nie był to zły wynik, jednak potrzebowaliśmy znacznie więcej.
Wujaszek oglądał rumowisko, marszcząc czoło.
– Źle kopiemy – orzekł wreszcie. – Dach przełamał się w jednej trzeciej długości, tutaj sypnęło najwięcej, ale działały tu też największe siły. Dachówki spadały jedna na drugą, miażdżyły się wzajemnie własnym ciężarem. Dlatego tyle jest połamanych. Tam powinny leżeć całe.
Zabrałem się za przekopywanie wskazanego garbu. Mój krewniak miał rację. Oczywiście i te były w większości potrzaskane, lecz niemal od razu wyciągnąłem także pięć nieuszkodzonych.
– Jesteś bardzo mądry – pochwaliłem wujka.
– Nie jestem, ale nadrabiam sprytem i doświadczeniem życiowym. – Uśmiechnął się. – Chodzę po świecie dobre piętnaście lat dłużej niż ty.
W glebie błysnęło coś szarozielonego. Pochyliłem się i podniosłem bryłę skorodowanego metalu. Obstukaliśmy ją ostrożnie. Niestety rozpękła się nieoczekiwanie i z wnętrza posypały się kółka zębate. Mniejsze i większe, te najdrobniejsze były jak połówka ziarnka grochu.
– Stary zegar – zawyrokowałem.
– Szkoda, że nie zachował się w lepszym stanie, wszystkie trybiki przeżarte... To musiał być wspaniały okaz, zdolny odmierzać nawet setne części czori...
Odłożyliśmy szczątki z szacunkiem na bok i wkopaliśmy się głębiej. Znów trafiło nam się kilka dachówek, a pod nimi znalazłem kutą, zaśniedziałą bransoletę. Potarłem ją o spodnie, błysnął jasny metal.
– Srebro dość marnej próby, fałszowane miedzią, dlatego tak pozieleniało – ocenił wujaszek. – Jak wyczyścisz, będzie ładna. Ciekawe, czemu trafiła się tutaj. Ten zegar też mi nie pasuje...
– Może były schowane na strychu?
– Pewnie tak...
Wznowiliśmy pracę, ale „złoże” najwyraźniej się wyczerpało. Całych dachówek znajdowaliśmy coraz mniej. Wujaszek Tok dłuższą chwilę zastanawiał się, wodząc wzrokiem po gruzowisku.
– Spróbujemy tam – bez większego przekonania wskazał kolejny garb.
Zabraliśmy się do roboty. Korzenie przypominały kłębowisko węży. Musieliśmy je ciąć i odrywać jedne od drugich, wyszarpywać mozolnie z ziemi.
– Jak gniazdo żmij – mruknął mój krewniak, ocierając pot z czoła.
Widocznie naszły go podobne myśli. W takich miejscach trafiały się prawdziwe węże, ale na szczęście przeważnie niejadowite. Powoli torowaliśmy sobie drogę w głąb. Wujo miał nosa – niemal tuż pod powierzchnią gleby znaleźliśmy trzy całe dachówki i jedną minimalnie wyszczerbioną. Coś znów błysnęło zielenią. Rozgrzebałem ziemię nożem i po kilku minutach wydobyłem z gruzu rynnę. Była całkiem zaśniedziała. Wujo obejrzał moje znalezisko, oskrobał kilka plam grynszpanu paznokciem i postukał, nasłuchując dźwięku. Wreszcie pokręcił głową.
– To chyba rodzaj bardzo lichego brązu – orzekł. – Marniuchny stop i źle wymieszany. Korozja w wielu miejscach przegryzła blachę na wylot. Gdyby wsadzić to do ognia, żar strawiłby skorodowane miejsca i wyciągnąłbyś z płomieni sito... Do normalnego wykorzystania na nic...
– Może przetopimy?
– Szczerze mówiąc, nie wiem, czy warto. Czasem jeden kawałek złego metalu paskudzi cały wsad. Ale na razie wrzuć na wózek.
Wgryzłem się głębiej. Szło nam całkiem nieźle. Patrzyłem na rosnące stosiki.
Dobijemy do setki – pomyślałem z zadowoleniem.
Niestety i tu dachówki się skończyły. Przegrzebałem ziemię, znajdując już tylko połamane, wreszcie trafiłem na resztki poczerniałych desek, chyba fragmenty starej dębowej podłogi piętra. Wujaszek uważnie przyjrzał się warstwom odsłoniętym na krawędzi naszego wkopu, potem ocenił wysokość zachowanych ścian ruiny.
– Poparz na dziury po belkach, na których trzymała się górna kondygnacja. Myślę, że gdybyśmy się wkopali jeszcze ze dwa łokcie, znaleźlibyśmy podłogę domu – powiedział. – Jeśli ocalało coś ciekawego...
– Ładne płytki podłogowe też mogą się przydać...
Wgryźliśmy się w gruz. Wkop musieliśmy poszerzyć, żeby ściany się nie osypały. Niestety nasz trud okazał się daremny. Podłogę ułożono ze zwykłej cegły. Faktycznie zalegały na niej resztki wyposażenia: kompletnie przerdzewiałe okucia i zawiasy z szaf i skrzyń, zmiażdżone szklane flasze i gliniane faski. Najciekawszymi łupami okazały się zaśniedziała patelnia i cedzak zgnieciony na placek. Wykonano je z miedzi pobielonej cyną. Rzuciliśmy je na wózek obok rynny.
– Raz się wygrywa, raz przegrywa – orzeł sentencjonalnie wujaszek, oglądając stary, rozsypujący się tasak.
Rdza przeżarła ostrze na wylot, drewniana rękojeść przegniła i rozłaziła się w palcach. Gdy stuknął nim o kamień, narzędzie rozsypało się w pył.
– Coś tam wygraliśmy... Bransoleta to konkret...
– Byłem w twoim wieku, gdy naprawdę mi się poszczęściło. W podobnym domu znalazłem mikroskop. Dostałem za niego całkiem niezłą sumkę. Był oczywiście całkowicie zniszczony, a do tego trochę zgniótł go nacisk gruzu, ale wszystkie soczewki ocalały. Kapłani zdołali je oczyścić, osadzić w nowym urządzeniu i do dziś służy medykom w Domu Noży.
Pod ścianą natrafiliśmy na zmiażdżony i przeżarty korozją zbiornik wielkości beczki, a pod nim resztki miedzianych rurek zaopatrzonych w pokrętła i coś jakby dysze. Trudno było odgadnąć, jak to urządzenie mogło wyglądać pierwotnie, wszystko uległo zniszczeniu... Wujek orzekł, że zapewne była to nieduża terma do grzania wody, ale nie miała paleniska na drewno, jak nasza, tylko palniki zasilane olejem. Nic nie wskazywało na to, żeby pomieszczenie posiadało jeszcze piwnicę.
– Ani złota, ani srebra... – mruknąłem rozczarowany.
– Srebro przecież znalazłeś...
– Ano tak...
– Ludzie dużo gadają o skarbach. Słyszałem opowieści z czasów, gdy twój dziadek był jeszcze chłopcem. Możemy przypuszczać, że niekiedy ktoś coś znajduje. Nie powiem, mnie też się trafiło. O mikroskopie ci wspominałem, ale pewnego roku kupiłem osiołka za kilka monet wygrzebanych w gruzowisku. I ta blacha, którą mamy na blacie w kuchni, nie pamiętasz, mały byłeś. Ile myśmy się namęczyli, żeby ją wyczyścić i wypolerować. Ale tak naprawdę najważniejszym łupem są dachówki, kafelki, rynny, czasem łyżki, widelce, a nawet rury i krany, jeśli zachowały się w dobrym stanie. Mebli ani książek tu nie znajdziemy, minęło zbyt wiele czasu. Narzędzia wykonane z żelaza, jak widzisz, dawno szlag trafił... Na złoto i srebro nie bardzo można liczyć, te domy długo stały puste, z pewnością zostały doszczętnie splądrowane przez tych, którzy przeżyli. Mamy z dzisiejszego urobku sto czterdzieści dwie całe dachówki i dwanaście lekko wyszczerbionych. To bardzo przyzwoity wynik. No i twój klejnot. Wypolerujesz ładnie i możesz zdobywać tym serca dziewcząt...
– Yhym... – Wolałem nie kontynuować tematu.
– Wiem, wiem – spoważniał. – Twoje szanse nie są duże. Ana to śliczna i miła dziewczyna, ale obawiam się, że wybrała inną drogę.
– Zobaczymy za niecałe dwa lata. Potem... Potem pomyślę, co dalej – mruknąłem, naciągając koszulę. – Wrócimy tu jeszcze?
Wujek dłuższą chwilę badał wzrokiem rozryte przez nas wnętrze domostwa. Wreszcie wzruszył ramionami.
– Chyba nie ma już sensu – powiedział. – Pewnie to i owo dałoby się jeszcze wygrzebać, ale myślę, że obok pójdzie nam lepiej. – Machnął ręką, wskazując sąsiednie ruiny. – Poukładajmy to, co mamy, i wracajmy do domu...
Z dala rozległ się gong świątyni. Przerwaliśmy pracę. Usłyszałem gwizdki strażników – trzy krótkie, jeden długi.
– Pościg za przestępcą! – Wujek podniósł z wózka kuszę.
Naciągnął ją niespiesznie. Rozejrzeliśmy się, ale nie było nic widać. Gwizdki dobiegały gdzieś z dołu, od strony świątyni.
– Uważaj, może wyskoczyć prosto na nas!
– Wiem. – Kiwnąłem głową.
Wujek wdrapał się na koronę pobliskiego muru i podał mi dłoń. Mieliśmy stąd widok na spory kawałek górnego miasta. Ruiny, kępy chaszczy i garby ziemi układały się w szachownicę. Wystarczyło trochę wyobraźni, by odtworzyć sobie obraz dzielnicy, niegdyś pięknie położonej, zasobnej, wspinającej się tarasami na zbocze. Kamieniczki wzdłuż głównych ulic, powyżej przy krętych zaułkach na stromiźnie wille bogatych mieszczan. A w dole mur świątyni.
– Tam jest – szepnął wujek, wskazując dłonią.
Rzeczywiście, przez krzaki poniżej nas przedzierał się jakiś człowiek. Wujek poderwał kuszę.
– Spróbuję go trafić w nogę – oznajmił.
– Ciekawe, co to za jeden – mruknąłem. – Świętokradca?
– Możliwe. Wygląda mi na pierwobylca...
Strażnicy świątynni także nie próżnowali. Wprawdzie nie widzieli zbiega, ale chyba domyślali się, dokąd ucieka. Trzech biegło przodem, dwóch po bokach. Osaczali go jak sfora wilków.
Uciekinier natrafił na mur oporowy zabezpieczający skarpę nad ulicą. Wykorzystując jakieś pęknięcie, zręcznie wdrapał się na górę. Wujaszek wziął go na cel, ale odległość była jeszcze zbyt duża. Za to ścigający wreszcie go spostrzegli.
Świsnęło kilka bełtów. Zagryzłem wargi, uświadomiwszy sobie, że ten człowiek za chwilę prawdopodobnie zginie. I on chyba też zdawał sobie z tego sprawę, bo rwał przez chaszcze jak rączy jeleń. Wujek złożył się wreszcie do strzału, lecz chybił. Pospiesznie naciągnął kuszę. Obcy tymczasem dopadł kolejnego muru oporowego i mozolnie się po nim wdrapywał. Trzej czy czterej ścigający wystrzelili jednocześnie. Jeden trafił. Bełt przeszył udo zbiega. Uciekinier przez chwilę usiłował utrzymać się na niemal pionowej ścianie, a potem odpadł i z głuchym okrzykiem runął w dół.
Dotarliśmy pierwsi. Nieznajomy leżał u stóp muru, z którego zleciał. Wysokość nie była duża, ale upadł na bok i tak pechowo, że uderzył skronią o kamień. Przez jego ciało przebiegały jeszcze ostatnie drgawki. Wreszcie znieruchomiał. Kałuża krwi nawet nie była duża.
– Trup – orzekł wujek, na wszelki wypadek nadal celując z kuszy. – Ciekawe, co tam się zdarzyło...
Mignęły skórznie nabite metalowymi ćwiekami, zatupotały podkute buciory. Strażnicy... Chwilę trwało, nim przedarli się przez krzaki i gruzy. Na szczęście rozpoznali nas od razu i opuścili kusze. Jak się okazało, pościgiem kierował dowódca straży świątynnej, pan Nash. Znałem go z widzenia...
– Witaj, Tok – pozdrowił wujaszka. – Nie żyje? – Rzutem oka ocenił sytuację. – Fatalnie... Koniecznie chcieliśmy wziąć go żywcem...
Dowódca straży ukląkł i obszukał kieszenie nieboszczyka. Były puste. Odpiął mu od pasa sakwę. Kryła zestaw powyginanych na różne sposoby drutów, oprawionych w drewno na kształt szewskich szydeł.
– Złodziejskie narzędzia do otwierania zamków i kłódek – mruknął wujo. – I to bogaty zestaw... W życiu podobnego nie widziałem!
– Oraz arkusiki papieru, tusz i rysiki do pisania – uzupełnił Nash. – Chciał się włamać, a potem coś zapisać lub przerysować... To by się zgadzało.
Odwrócił trupa. Twarz zabitego zastygła w paskudnym grymasie.
– Nie znam go – orzekł.
Jego ludzie także pokręcili głowami. Przeniósł spojrzenie na nas.
– Zazwyczaj dobrze zapamiętuję twarze, ale nie poznaję tego gagatka – powiedział wuj. – W każdym razie to nikt z naszego ludu, nie ma tatuażu na nadgarstku... Pewnie pierwobylec z dolnego miasta albo i przybysz z daleka. Chciał okraść świątynię?
– Niezupełnie. Jeden z kapłanów, robiąc obchód, zauważył, że drzwi archiwum nie są zamknięte. Wszedł i został zaatakowany przez tego człowieka. Na szczęście miał laskę. Gdyby nie to, pewnie by zginął na miejscu, bo złodziej próbował zadźgać go nożem. Został draśnięty w bok. Krzyknął, zbiegli się ludzie. Napastnik wcześniej zdołał uciec. Domyślano się, że ukrył się gdzieś w świątyni, wezwano nas. Wspólnie z kapłanami przetrząsnęliśmy cały budynek. Znaleźliśmy wypiłowaną i wygiętą kratę jednego z okien, lecz byliśmy prawie pewni, że nie wymknął się tamtędy. I rzeczywiście, drań leżał w załomie dachu. Widząc, że został osaczony, skoczył z muru wysokiego na kilkanaście łokci i rzucił się do ucieczki. Goniliśmy go aż do tego miejsca... Parę razy mieliśmy okazję poczęstować go bełtem w plecy, ale arcykapłan kazał brać żywcem...
– Włamał się do archiwum? – zdziwiłem się.
– Szukał czegoś w księdze życia... Na szczęście jej nie zniszczył ani nie wyrwał żadnej z kart...
– Zresztą i tak są kopie, co wieczór dubluje się wszystkie wpisy w drugim egzemplarzu – dodałem.
– To po co mu to było? – zdumiał się wujek. – Przecież dla obcych te informacje są kompletnie bezużyteczne...
– Mylisz się, wuju – zaoponowałem. – Tam jest zapisany każdy ród, każde urodzone dziecko. Jeśli ród wygasł, ktoś obcy może zgłosić się po spadek, podając się za dalszego krewnego. Wytatuuje sobie kocią łapkę, kapłanom poda imię, nazwisko rodowe, nawet numer, pod jakim odnotowano jego przyjście na świat... Odbierze akt własności, budynki pospiesznie sprzeda lub zastawi i zniknie z pieniędzmi.
– To możliwe?! – Zaskoczony wujaszek spojrzał na strażnika.
– Było kilka podobnych prób w ciągu ostatniej dekady. Palce pobrudzone tuszem, to oznacza, że faktycznie coś notował, ale nie ma przy nim żadnych papierów. – Zajrzał raz jeszcze do sakwy, lecz była pusta.
– Pewnie je wyrzucił, uciekając... – Zamyśliłem się. – Albo gdzieś ukrył, by potem po nie wrócić. Zawsze to mocny dowód obciążający...
– Dobrze byłoby je odnaleźć – westchnął jeden ze strażników, wodząc wzrokiem po ruinach i chaszczach niknących już w nadchodzącym mroku. – Dowiedzielibyśmy się, jaki był jego cel.
– Ściągnijcie grabarza, niech weźmie nosze i jakieś szmaty do zawinięcia. Trzeba jutro zrobić na rynku okazanie trupa. Może ktoś go rozpozna – zadecydował pan Nash.
– Nie miał żadnego wspólnika? – zagadnął wujek.
– Nic na to nie wskazuje, ale świątynia jest obecnie przeszukiwana.
Pożegnaliśmy się i wróciliśmy po nasze graty. Wujek raz jeszcze przejrzał dachówki, oceniając, czy na pewno wszystkie warto zabierać. Wyczułem, że robi to tylko, aby uspokoić nerwy. Wreszcie ruszyliśmy do domu. Szliśmy powoli, wujaszek ciągnął dyszel, ja pilnowałem kół. Głupio by było przez jakiś wybój stracić część ładunku. Gdy dotoczyliśmy ciężar przed bramę, już zmierzchało. Babcia stanęła na dziedzińcu i oszacowała nasz urobek.
– Nieźle się spisaliście – pochwaliła. – Ast, jesteś tam?
Mój młodszy brat przykuśtykał, wspierając się na kuli.
– Jestem, babciu.
– Przypomnij mi, proszę, ile dachówek trzeba wymienić?
– Około dwustu pięćdziesięciu, może trzystu, ale to dokładnie będzie można oszacować dopiero po rozebraniu całego dachu.
– Czyli jeszcze kilka dni roboty – westchnąłem. – Trzeba zebrać ze dwieście albo i lepiej. Myślę, że najpierw rozbierzemy dach na spichlerzyku. Tam są największe uszkodzenia. Wyrzucimy dachówki potłuczone przez grad. Wzmocnimy konstrukcję nowymi deskami i położymy ponownie...
Babcia kiwnęła głową.
– Kolacja niebawem – powiedziała i ruszyła dopilnować przygotowań.
– Babcia chyba zadowolona – zauważył mój brat.
– Sporo udało się wygrzebać, a pośpiechu nie ma. Jak na pierwszy dzień, urobek mamy całkiem przyzwoity. No i znalazłem coś jeszcze.
– Coś ciekawego?
– Chodź do warsztatu, pokażę ci.
Wetknął kulę pod pachę i pokuśtykał za mną. Zapaliłem cztery świece. Roztarłem w oliwie trochę kredy z popiołem i miękką szmatką zacząłem czyścić bransoletę.
– Może lepiej piaskiem? – zasugerował. – Tak jak ciotka szoruje dna garnków?
– To stare srebro – wyjaśniłem. – Porysuje się. Tu trzeba delikatnie.
– Skoro srebro, to skąd te zielone plamy?
– Bo Przodkowie też święci nie byli i do srebra dodawali różności, przeważnie miedź. Pewnie stop był nie do końca dobrze wymieszany. Albo w glebie były drobiny metalu z rynien czy innych elementów i przywarły.
Plamki grynszpanu poddawały się powoli. Na wypukłości wytłoczono kaczki kryjące się w trzcinowisku.
– Piękna – westchnął. – Niejedna dziewczyna ucieszyłaby się z takiego prezentu. Szkoda, że kapłankom nie wolno nosić biżuterii.
– A kopnąć cię w tyłek? – burknąłem.
– Dobra, dobra, powiedz lepiej, co tam jest napisane.
Faktycznie, od środka wygrawerowano jakąś dedykację. Przetarłem ją kilka razy gałgankiem.
– Sam przeczytaj...
– Nie nabijaj się ze mnie... Znam znaki Przodków, ale...
Przodkowie używali dwóch pism: ozdobnego, którym kuli napisy na pomnikach i nagrobkach, oraz uproszczonej wersji do listów, instrukcji i zapisków. W dodatku litery łączyły się ze sobą, a w przypadku najpopularniejszych wyrazów zastępowano je jednym znakiem. By w miarę sprawnie odczytywać ich księgi, trzeba było poznać wszystkie trzydzieści sześć liter oraz około ośmiuset takich właśnie symboli. Co gorsza, język trochę się zmienił od czasów zagłady, niektóre wyrazy brzmiały teraz inaczej, inne wyszły z użycia, a na ich miejsce wymyślono nowe.
– „Dla naszej drogiej Hekte z serdecznym podziękowaniem za wierną służbę” – odcyfrowałem.
– Czyli dostała to jakaś służąca albo ktoś podobny? – zdziwił się. – Musiała naprawdę dobrze pracować, że ją tak nagrodzili.
– Pewnie tak... Trzeba ją dopisać do Księgi Zmarłych. Wiesz, tej, gdzie kapłani notują imiona ludzi, o których istnieniu dowiedzieliśmy się przypadkiem.
– Wiem, nie jestem dzieckiem. Jak nie masz komu dać... Mefa lubi błyskotki, choć ma już kilka cieńszych ze złota. Plotkują o niej, że każda bransoletka od innego chłopaka, ale przecież wszyscy wiemy, że od dwóch lat chodzi z tym od szewca. – Parsknął ze złością.
– Uhym – mruknąłem. – Plotkują, bo ładna ta nasza kuzyneczka... Nawet te siwe pasma we włosach tylko dodają jej uroku. Faktycznie, wygląda to trochę jak skrzydła...
Spojrzał na mnie zaskoczony.
– Ja to chyba głupi jestem! To dlatego nazywają ją Jaskółeczką? Że niby białe plamy na ciemnym tle reszty włosów jak u ptaka...
– Tak. Nie pamiętasz, bo za mały byłeś... Wybuchła zaraza, mieliśmy nadzieję, że ominie nasz klan. Medycy myśleli, że może jesteśmy odporni, ale i u nas zaczęli chorować. Mefa miała dziesięć lat. Żaden dzieciak z rodziny nie zachorował wtedy ani nie umarł, tylko ją złapało. Nagle przyszła gorączka. Owijano naszą kuzyneczkę prześcieradłami moczonymi w lodowatej wodzie ze studni. Przetrzymała gorączkę, jednak choroba zostawiła jej ten znak... Bardzo się tym peszyła; wiesz, jak to jest z dziewczynami, mają hysia na punkcie wyglądu, ale przez tę cechę ludzie zaczęli nazywać ją Jaskółką. I pogodziła się z tym.
– Pamiętam, że kilka razy farbowała włosy, lecz odrastały białe.
Wypolerowałem bransoletę miękką szmatką. W świetle świecy powierzchnia metalu ładnie błyszczała. Trzeba będzie jeszcze sprawdzić w świetle dziennym. Oczyściłem dłonie z resztek pasty...
– Chciałbym posiedzieć i pogadać z jakąś dziewczyną – westchnął brat.
– Całe dnie pytlujecie z Alvą, Seltą, Vidią...
– Kuzynki to nie są prawdziwe dziewczyny! To znaczy prawdziwe niby są, ale przecież nie o to mi chodzi. Ja bym chciał poznać jakąś fajną i w moim wieku.
– I założyć jej to na przegub dłoni, by zyskać w nagrodę choć taki przyjacielski pocałunek – odgadłem jego plany.
– No tak jakby. Dlaczego nie? – speszył się. – Czternaście lat mam!
– Weź sobie bransoletę, jeśli to ci doda pewności siebie w poszukiwaniach. – Poczochrałem go po włosach. – Dziewczyn jest na świecie podobna ilość jak chłopaków. Poszukasz, to znajdziesz. Poza tym masz jeszcze czas.
– Łatwo powiedzieć. – Obrócił metalową obręcz w palcach i oddał mi ją.
– Wsadzę do mojej skrzynki, ale gdybyś kiedyś potrzebował tej błyskotki, aby oczarować jakąś samiczkę, bierz jak swoją.
– Dziękuję.
– Pora jeść, a potem spać – mruknąłem. – Jutro czeka nas kolejny ciężki dzień.
– Ty będziesz dalej wygrzebywał dachówki, a ja z kobietami przy krosnach... – westchnął. – A później jeszcze czeka cię wyprawa na Kozią Wyspę.
– Jeśli chcesz, to się zamienimy – zaproponowałem.
– Ech, nie.
Melodyjny gong wezwał nas do stołu.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.