Przetrwałam - ebook
Przetrwałam - ebook
Osobista, wstrząsająca relacja, opowiadająca o niewyobrażalnych cierpieniach, determinacji i miłości w piekle na ziemi.
Eva Mozes Kor trafiła do Auschwitz w wieku zaledwie dziesięciu lat. Podczas gdy jej rodzice i dwie starsze siostry zostały zamordowane w komorach gazowych, Eva i jej bliźniaczka Miriam dołączyły do grupy dzieci przeznaczonych do badań medycznych dr. Josefa Mengele. Poddawane sadystycznym eksperymentom dzieci musiały każdego dnia walczyć o życie i wspierać się nawzajem.
Eva Mozes Kor (ur. w 1934 r. w Rumunii) – w 1944 r. wraz z rodziną trafiła do Auschwitz i została poddana eksperymentom medycznym doktora Megnele. Eva i jej siostra Miriam przeżyły i po wojnie powróciły do Rumunii. W 1950 r. wyemigrowały do Izraela. W 1960 Eva wyszła za mąż za Amerykanina i wyjechała na stałe do Stanów Zjednoczonych. W 1984 r. wspólnie z siostrą odnalazła niektóre żyjące ofiary eksperymentów doktora Mengele i założyła organizacje CANDLES („Children of Auschwitz Nazi Deadly Lab Experiments Survivors”). Pierwsze spotkanie organizacji, liczącej wówczas 6 osób, odbyło się w Auschwitz 27 stycznia 1985 r., w 40. rocznicę wyzwolenia obozu. W ciągu kliku następnych lat odnaleziono 122 osoby, które przeżyły eksperymenty doktora Mengele. W 1995 r. podczas kolejnego spotkania w Auschwitz Eva Kor wygłosiła mowę, w której – jedynie we własnym imieniu – przebaczała nazistom i doktorowi Mengele. Miriam zmarła w 1993 r.
Eva poświęca się działalności edukacyjnej w ramach CANDLES Musem of Holocaust (Terre Saute, Indiana) – wygłasza prelekcje, dotyczące Holocaustu, Auschwitz oraz swoich przeżyć.
Lisa Rojany Buccieri – autorka ponad stu książek dla dzieci i młodzieży. Redaktorka pracujący dla największych amerykańskich wydawnictw.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7961-663-3 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
E.M.K.
Olivii, Chloe i Genevieve, które są powodem wszystkiego. I mojej siostrze Amandzie za uratowanie mi życia.
L.R.B.Prolog
Drzwi zostały otwarte na oścież po raz pierwszy od wielu dni, dzienne światło spłynęło na nas niczym błogosławieństwo. Byliśmy upchnięci z dziesiątkami innych Żydów w małym bydlęcym wagonie, który ze stukotem kół toczył się naprzód, uwożąc nas coraz dalej od naszego domu w Rumunii. Teraz ludzie zaczęli się rozpaczliwie przepychać do wyjścia.
Trzymając kurczowo za rękę swoją siostrę bliźniaczkę, dałam się wysadzić razem z nią na peron; nie wiedziałyśmy, czy się cieszyć, że nas wypuszczono z wagonu, czy raczej lękać tego, co nastąpi. Był chłodny poranek, zimny wiatr owiewał nam gołe nogi przez cienki materiał jednakowych bordowych sukienek.
Od razu się zorientowałam, że jest bardzo wcześnie, słońce ledwie wychodziło zza horyzontu. Ze wszystkich stron otaczały nas wysokie płoty z drutu kolczastego. Esesmani wychylali się z wież strażniczych, celując do nas z karabinów. Owczarki, trzymane na smyczach przez innych żołnierzy SS, szarpały się, szczekały i warczały jak wściekły pies, którego widziałam kiedyś we wsi; w ich mokrych od piany pyskach błyskały ostre białe kły. Czułam, jak serce mi wali. Dłoń mojej siostry zrobiła się ciepła i lepka od potu. Matka z ojcem i nasze dwie starsze siostry, Edit i Aliz, stały tuż obok.
– Auschwitz? – usłyszałam głośny szept mamy zwracającej się do ojca. – To Auschwitz? Co to za miejsce? Nie jesteśmy na Węgrzech?
– Jesteśmy w Niemczech – brzmiała odpowiedź.
Przejechaliśmy granicę i znaleźliśmy się na terytorium Niemiec. Tak naprawdę byliśmy w Polsce, ale Polska została zajęta przez Niemców. Na terenie Polski okupowanej przez Niemców znajdowały się wszystkie obozy koncentracyjne. Nie zostaliśmy zabrani do węgierskiego obozu pracy, żeby pracować, tylko do nazistowskiego obozu koncentracyjnego, żeby umrzeć. Nim zdążyło to do nas dotrzeć, poczułam szturchnięcie w ramię i odepchnięto mnie na bok.
– Schnell! Schnell! Szybko! Szybko! – Esesmani wyganiali pozostałych więźniów z wagonu na szeroką rampę.
W powstałym zamieszaniu Miriam starała się trzymać jeszcze bliżej mnie. Słabe światło dnia to nikło, zasłonięte przez wyższych ludzi stających przed nami, to się pojawiało, kiedy strażnicy odciągali ich na jedną lub drugą stronę. Wyglądało to, jakby dokonywali wyboru, dzieląc nas, więźniów, na dwie grupy. Tylko po co?
Nagle zaczęło się robić coraz głośniej. Strażnicy wciąż prowadzili selekcję, kierując kolejne osoby na prawą lub lewą część peronu. Psy warczały i ujadały. Pośród ludzi przybyłych w bydlęcym wagonie rozlegały się płacze, zawodzenia, krzyki, wszystko jednocześnie; każdy wypatrywał członków swojej rodziny, których nagle od niego oderwano. Mężczyzn oddzielono od kobiet, dzieci od rodziców. Sytuacja na rampie zmieniała się w istne pandemonium. Wszystko wokół działo się coraz szybciej i szybciej, nabierało obłąkańczego tempa.
– Zwillinge! Zwillinge! Bliźniaczki! Bliźniaczki! – Sekundę potem jeden z przechodzących strażników zatrzymał się przed nami jak wryty. Popatrzył na nas, na mnie i Miriam, jednakowo ubrane.
– Są bliźniaczkami? – zwrócił się do mamy.
– To dobrze? – spytała z wahaniem.
– Tak – odpowiedział strażnik.
– Są bliźniaczkami – potwierdziła mama.
Bez słowa chwycił nas i oderwał od matki.
– Nie!
– Mamo! Mamo! Nie!
Krzyczałyśmy z Miriam i płakałyśmy, wyciągając ręce do matki, która z rozpostartymi ramionami, przytrzymywana przez strażnika, próbowała się do nas wyrywać, ale została brutalnie odepchnięta w inną część rampy.
Krzyczałyśmy wniebogłosy. Szlochałyśmy. Błagałyśmy o zmiłowanie, ale nasze lamenty ginęły pośród ogólnego chaosu, zgiełku i rozpaczy. Nie miało znaczenia, jak bardzo płaczemy i jak głośno krzyczymy. Zostałyśmy z Miriam wybrane, bo miałyśmy jednakowe sukienki, bo byłyśmy identycznymi bliźniaczkami, łatwymi do zauważenia w tłumie brudnych, wyczerpanych żydowskich więźniów. Wkrótce miałyśmy stanąć oko w oko z Josefem Mengele, nazistowskim lekarzem znanym jako Anioł Śmierci. To on przeprowadzał selekcję na rampie, oddzielał tych, którzy mieli żyć, od przeznaczonych na śmierć. Ale my jeszcze tego nie wiedziałyśmy. Wiedziałyśmy tylko, że nagle zostałyśmy same. Miałyśmy zaledwie po dziesięć lat.
Nigdy więcej nie zobaczyłyśmy taty, mamy, Edit i Aliz.Rozdział pierwszy
Miriam i ja byłyśmy identycznymi bliźniaczkami, najmłodszymi z czterech sióstr. Słysząc, jak niechętnie starsze siostry opowiadały o naszych narodzinach, można się było od razu domyślić, że byłyśmy ulubienicami całej rodziny. Cóż może być słodszego i piękniejszego od dwóch jednakowych dziewczynek?
Przyszłyśmy na świat 31 stycznia 1934 roku w wiosce Portz w rumuńskim Siedmiogrodzie, niedaleko węgierskiej granicy. Już w niemowlęctwie matka lubiła nas jednakowo ubierać, dodatkowo wiążąc nam na główkach wielkie kokardy, żeby wszyscy od razu wiedzieli, że mają do czynienia z bliźniaczkami. Sadzała nas nawet na parapecie okna naszego domu; przechodnie myśleli, że jesteśmy cennymi lalkami, a nie żywymi dziećmi.
Podobieństwo między nami było tak wielkie, że musiała stosować rozmaite oznaczenia, żeby nas odróżnić. Ciotki, wujowie i kuzyni lubili się bawić w zgadywanki, próbując wskazać tę właściwą.
– Która z nich jest Miriam? A która Evą? – mruczał wujek z błyskiem rozbawienia w oku. Matka uśmiechała się wówczas dumnie, spoglądając na swoje śliczne małe laleczki, a obie nasze starsze siostry prawdopodobnie wzdychały ze złością. Tak czy inaczej, większość odgadywała błędnie. Kiedy podrosłyśmy na tyle, by pójść do szkoły, zdarzało nam się robić użytek z naszego podobieństwa i nabierać ludzi, co stanowiło dla nas świetną zabawę. W ogóle przy każdej okazji wykorzystywałyśmy naszą szczególną, uprzywilejowaną sytuację.
Choć tato był człowiekiem raczej surowym i ostrzegał zarówno nas, jak i matkę przed zgubnymi skutkami nadmiernej próżności, wspominając, że nawet Biblia ją piętnuje, mama bardzo dbała o nasz wygląd. Ubierała nas w rzeczy szyte na miarę, tak jak dziś robią bogacze noszący stroje od modnych projektantów. Zamawiała materiał w mieście, a kiedy go dostarczano, zabierała Miriam, mnie, Edit i Aliz do krawcowej, która mieszkała w sąsiedniej wsi Szeplak. W jej domu pozwalano nam przeglądać żurnale z modelkami prezentującymi najnowsze kreacje. Jednak to matka podejmowała ostateczną decyzję co do kroju i koloru naszych sukienek, ponieważ w tamtych czasach dziewczynki zawsze nosiły sukienki, nigdy zaś spodni czy ogrodniczków stosownych dla chłopców. Dla mnie i Miriam matka zawsze wybierała bordowy, jasnoniebieski i różowy. Następowało zdjęcie miary, ustalano termin kolejnej wizyty i kiedy się zjawiałyśmy następnym razem, krawcowa miała dla nas sukienki gotowe do przymierzenia. Fasony i kolory zawsze były identyczne – dwie sukienki stanowiły idealnie jednakową parę.
Inni dawali się nabierać, ale nasz ojciec potrafił nas rozróżniać po zachowaniu wynikającym z charakteru. Patrząc na moją postawę, wykonywane gesty, od razu wiedział, że ja to ja, ledwie otworzyłam usta, żeby się odezwać. Mimo iż moja siostra urodziła się jako pierwsza, to ja byłam przywódcą. Byłam też wygadana. Zawsze kiedy musiałyśmy o coś tatę poprosić, moja najstarsza siostra Edit namawiała mnie, żebym to ja się do niego zwróciła.
Mój ojciec, religijny Żyd, zawsze chciał mieć syna, ponieważ w tamtych czasach tylko chłopiec mógł brać udział w publicznych modłach i odmawiać kadysz, modlitwę za zmarłych. Ale tata nie miał syna, tylko moje siostry i mnie. Ponieważ byłam młodszą z bliźniaczek i jego ostatnim dzieckiem, często patrząc na mnie, mawiał: „Powinnaś się była urodzić chłopcem”. Zapewne miał na myśli to, że byłam jego ostatnią szansą na posiadanie syna. Mój charakter jeszcze to potwierdzał; byłam silna, odważna i śmiała w mowie – zapewne tak sobie wyobrażał swego ewentualnego męskiego potomka.
Silna osobowość, choć mnie wyróżniała, miała też swoje złe strony. Odnosiłam wrażenie, że ojcu nic się we mnie nie podoba, z niczego, co zrobiłam, nie był zadowolony. Wiele razy toczyliśmy zażarte dyskusje, nierzadko zakończone kłótnią, ponieważ nie miałam zamiaru ustąpić. Nie przyjmowałam do wiadomości, że ojciec ma rację tylko dlatego, że jest mężczyzną, moim ojcem i głową rodziny. Dlatego prawie nigdy nie mogliśmy dojść do porozumienia, tata i ja.
Z całą pewnością poświęcał mi więcej uwagi niż Miriam i pozostałym siostrom, ale nie zawsze był to rodzaj uwagi, jakiej bym sobie życzyła. Nigdy się nie nauczyłam owijać prawdy w drobne kłamstewka, więc zawsze miałam kłopoty. Pamiętam do dziś, że zdarzało mi się chodzić po domu na paluszkach, żeby uniknąć konfrontacji z ojcem, jestem też pewna, że on często był zmęczony mną i moją niewyparzoną buzią.
Jednak patrząc wstecz, uświadamiam sobie, że utarczki z tatą zahartowały mnie i uczyniły jeszcze silniejszą. Dzięki nim umiałam przechytrzyć tych, którzy mieli nade mną władzę. Prowadząc ze mną ciągłe wojny, ojciec nieświadomie przygotował mnie do tego, co miało nastąpić.
Matka była zupełnie inna niż ojciec. Jak na owe czasy była dobrze wykształcona, ponieważ nie wszystkie kobiety chodziły wówczas do szkoły. W środowisku religijnych Żydów od dziewcząt i kobiet oczekiwano, że będą przede wszystkim zajmować się domem i rodziną, natomiast edukacja, a w szczególności studia, była zarezerwowana dla chłopców. Matka dopilnowała, żebyśmy umiały czytać, pisać i liczyć, żebyśmy poznały historię i języki obce, ale też nauczyła nas troski o innych ludzi z naszej społeczności.
Byliśmy jedyną żydowską rodziną w Portz i utrzymywaliśmy z całą resztą mieszkańców przyjacielskie stosunki. Do matki docierały wszystkie nowiny, często też w potrzebie służyła wsparciem sąsiadkom, zwłaszcza młodym kobietom w ciąży. Zanosiła im kluski albo ciasto, pomagała w domu, kiedy zachorowały, udzielała rad w kwestii wychowania dzieci i czytała im polecenia albo listy od innych członków rodziny. Zachęcała mnie i moje siostry do pójścia w jej ślady, do wspierania tych, których los obdarzył mniej szczodrze, gdyż powodziło nam się lepiej niż wielu innym mieszkańcom naszego rolniczego regionu.
Jednak niemal od chwili kiedy przyszłyśmy na świat, w naszej części Rumunii szerzył się antysemityzm. Większość ludzi wokół nas nie lubiła Żydów tylko dlatego, że byli Żydami. My, dzieci, nie zdawałyśmy sobie sprawy z istnienia tego uprzedzenia aż do 1940 roku, kiedy przyszła węgierska armia.
Ojciec opowiadał nam o antysemickim incydencie, jaki mu się przydarzył w 1935 roku, kiedy byłyśmy z Miriam zaledwie rocznymi maluchami. W tamtym roku Żelazna Gwardia – skrajnie antysemicka organizacja polityczna mająca pod kontrolą lokalne urzędy, policję i prasę – podsycała nienawiść wobec Żydów, rozpowszechniając nieprawdziwe opowieści o tym, że Żydzi są źli, że chcą wszystkich oszukać, by zawładnąć światem. Mój ojciec i jego brat Aaron zostali przez Żelazną Gwardię wtrąceni do więzienia pod fałszywym zarzutem niepłacenia podatków. Oskarżenie było całkowicie niesłuszne, ponieważ obaj zawsze wywiązywali się z należnych płatności. Wytypowano ich i aresztowano wyłącznie dlatego, że byli Żydami.
Tata opowiadał nam, że kiedy wyszli z Aaronem z więzienia, postanowili jechać do Palestyny, żeby sprawdzić, czy mogliby tam zacząć nowe życie. Palestyna była skrawkiem ziemi na Bliskim Wschodzie, gdzie Żydzi mieszkali, zanim zostali stamtąd wygnani w czasach cesarstwa rzymskiego. Wielu Żydów, zwłaszcza w okresach prześladowań, uważało ten kraj za swoją ojczyznę. Na początku dwudziestego wieku z części Palestyny wydzielono obszar dla żydowskich imigrantów, który w 1948 roku stał się niepodległym państwem Izrael.
Ojciec i wuj Aaron zostali w Palestynie kilka miesięcy, po czym wrócili do Rumunii. Po powrocie wuj Aaron i jego żona sprzedali ziemię i cały swój dobytek i zamierzali wyemigrować albo się przeprowadzić gdzie indziej.
Tata namawiał mamę, żeby też zgodziła się wyjechać i osiedlić w Palestynie.
– Tam jest dobrze – zapewniał. – Jest ciepło i łatwo znaleźć pracę.
– Nie – upierała się mama. – Nie mogę się przeprowadzić z czwórką małych dzieci.
– Musimy wyjechać od razu, zanim zrobi się tu jeszcze gorzej – przekonywał ojciec, zmartwiony wiadomościami o fali prześladowań Żydów wzbierającej w całym kraju i Europie.
– Co ja tam będę robić? Jak sobie poradzimy? Nie mam ochoty mieszkać na pustyni – mówiła matka. I jak to się często zdarza matkom, tupnęła nogą, zdecydowanie odmawiając wyjazdu. Później często się zastanawiałam, jak by wyglądało nasze życie, gdyby wtedy ustąpiła.
W Rumunii mieszkaliśmy w ładnym domu na terenie rozległego gospodarstwa. Mieliśmy setki hektarów uprawnej ziemi – zboża, kukurydzy, fasoli i ziemniaków. Hodowaliśmy krowy i owce, z których mleka wyrabialiśmy sery. Duża winnica dostarczała owoców na wino. W sadach rosły jabłka, śliwki, brzoskwinie i soczyste czereśnie w trzech kolorach: czerwonym, czarnym i białym. W lecie te czereśnie zastępowały nam kolczyki, kiedy się bawiłyśmy w pięknie wystrojone damy. Mama kochała swój ogród kwiatowy przed domem i warzywnik od strony podwórza, a także krowy, kury i gęsi.
Najbardziej jednak martwiło ją, że musiałaby opuścić swoją matkę. My, dzieci, uwielbiałyśmy odwiedzać babcię i dziadka Hershów. Matka, jako jedynaczka, czuła się odpowiedzialna za opiekę nad babcią Hersh, która nie cieszyła się najlepszym zdrowiem i często wymagała pomocy od córki.
– Poza tym jesteśmy tu bezpieczni – argumentowała matka. Naprawdę wierzyła, że doniesienia o prześladowaniach Żydów przez Niemców i ich nowego przywódcę Adolfa Hitlera są tylko plotkami. Nie widziała potrzeby ucieczki do Palestyny czy Ameryki, miejsc bezpiecznych dla Żydów takich jak my. Dlatego zostaliśmy w Portz.
Portz, miejscowość zamieszkiwana przez mniej więcej sto rodzin, w większości prawosławnych, miała swojego księdza. Córka księdza, Luci, była naszą najlepszą przyjaciółką, obie z Miriam uwielbiałyśmy się z nią bawić. Latem wspinałyśmy się na drzewa w sadzie, czytałyśmy różne opowieści i wystawiałyśmy sztuki w teatrzyku zrobionym z prześcieradła rozwieszonego na sznurze między dwoma drzewami. W zimie pomagałyśmy nawet Luci ubierać choinkę… ale nie przyznawałyśmy się do tego naszemu ojcu, bo nie byłby zadowolony.
Choć z różnych stron zaczęły dochodzić pogłoski o Żydach deportowanych do obozów pracy, mama nie wierzyła, że grozi nam jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Nawet kiedy usłyszeliśmy o nowo powstających gettach – wydzielonych obszarach w miastach Europy, do których przesiedlano Żydów, żeby ich trzymać pod kontrolą, w ubóstwie i nędznych warunkach – wciąż nie dawaliśmy wiary, że coś może nam zagrażać. Nawet gdy innych Żydów pozbawiano wszystkiego, co posiadali, odbierano im wolność, wysyłano do obozów pracy i zmuszano, by harowali bez zapłaty, jak niewolnicy, nie sądziliśmy, by nam mogło się to przytrafić. Nie przypuszczaliśmy, że tacy nieszczęśnicy zjawią się w naszej wiosce.
Jedno z moich najwcześniejszych wspomnień dotyczy mężczyzn z żydowskiego obozu pracy w Budapeszcie, którzy przechodzili przez naszą miejscowość. Węgierski rząd wziął ich z obozu, żeby pracowali przy torach; po zakończeniu robót zostali zabrani z powrotem do obozu. Podczas pracy przy torach nie mieli się gdzie podziać nocą, więc ojciec pozwolił im wszystkim spać w naszej stodole. Czasami odwiedzały ich żony i zatrzymywały się u nas w domu. W rewanżu za gościnę te kobiety przywoziły nam mnóstwo zabawek i, co ważniejsze, mnóstwo książek z miasta. My, dzieci, spędzałyśmy nad nimi długie godziny; zdarzało mi się pochłonąć całą książkę w jeden dzień. Dzięki nim już bardzo wcześnie pokochałam czytanie.
Jak dowiedziałam się później z lektury, Adolf Hitler doszedł w Niemczech do władzy w 1933 roku, jako przywódca partii nazistowskiej. Nienawidził Żydów równie mocno, jak Żelazna Gwardia, i liderzy obu tych antysemickich, rasistowskich partii zostali sprzymierzeńcami – połączeni nienawiścią zapragnęli rządzić całą Europą. A potem we wrześniu 1939 roku wybuchła druga wojna światowa, kiedy wojska nazistowskich Niemiec napadły na Polskę. Węgrzy pod przywództwem Miklosa Horthyego również zaufali Hitlerowi i połączyli z nim siły. Wszystko to działo się wokół nas, jednak na tyle daleko, że jedynie tata obawiał się o nasze bezpieczeństwo.
Latem 1940 roku, kiedy miałyśmy z Miriam po sześć lat, sytuacja uległa zmianie. Hitler oddał północną część Siedmiogrodu Węgrom. W tamtych czasach ludność z regionu, do którego należała nasza wioska, była pochodzenia w połowie węgierskiego, w połowie rumuńskiego. Jednak w naszej miejscowości wszyscy byli Rumunami. Rozeszły się pogłoski, że armia węgierska zamierza wybić Żydów i Rumunów, a potem spalić wieś. Nawet jako sześcioletnie dziecko wiedziałam, że grozi nam niebezpieczeństwo.
Miriam, spokojniejsza z nas dwóch, wyczuła, że się boję; musiała zauważyć niepokój na mojej twarzy albo wyczytać go z mojej postawy. Nie skarżyła się jednak, bo to nie leżało w jej naturze.
Pewnego dnia węgierscy żołnierze wkroczyli do naszej wsi. Oddziały prowadził dowódca jadący długim, błyszczącym samochodem. Scena robiła wrażenie, zresztą jak najbardziej zamierzone. My, wieśniacy, mieliśmy odebrać wiadomość: obecnie wojsko reprezentuje siłę i władzę, więc mamy je witać z otwartymi ramionami! Słyszeliśmy, jak żołnierze śpiewają: „Jesteśmy wojskiem Horthyego, nie ma na świecie piękniejszego”.
Tamtej nocy matka i ojciec pozwolili żołnierzom rozbić obóz na naszym podwórzu, a ich dowódca spał w pokoju gościnnym. Mama traktowała oficerów jak zaprzyjaźnione towarzystwo: upiekła swój popisowy tort i zaprosiła ich na rodzinny obiad. Pamiętam, że toczyła się ożywiona rozmowa o dobrym jedzeniu, a my z Miriam byłyśmy podekscytowane faktem, że siedzimy przy stole z tymi ważnymi ludźmi w mundurach. Wieczór upływał przyjemnie, goście chwalili potrawy i wypieki mamy. Przed udaniem się na spoczynek podziękowali jej za poczęstunek, całując ją przy tym w rękę, zwyczajem praktykowanym podówczas przez wielu Europejczyków. Opuścili nas wczesnym rankiem następnego dnia, a rodzice po ich wyjeździe sprawiali wrażenie podniesionych na duchu.
– Widzicie? – mówiła mama. – Nie ma prawdy w tych pogłoskach, jakoby zabijali Żydów. Są prawdziwymi dżentelmenami.
– Po co ludzie rozpowiadają takie rzeczy? – pytał tata, wcale nie oczekując odpowiedzi, a tym bardziej sprzeciwu ze strony matki czy kogoś innego z rodziny. – Masz rację. Naziści nigdy nie przyjadą do takiej małej wioski jak nasza – stwierdzał. Miałyśmy to przyjąć za fakt. Bo tak powiedział tata.
Jednak późno w nocy, za zamkniętymi drzwiami, rodzice słuchali radia na baterie. Posługując się jidysz, językiem, którego żadna z nas nie rozumiała, omawiali usłyszane wiadomości. O co chodziło, że wymagało zachowania aż takiej tajemnicy? Że próbowali to ukryć przed swoimi dziećmi?
Przycisnęłam ucho do drzwi i starałam się podsłuchać, o czym mówią w radiu.
– Kim jest Hitler? – spytałam, kiedy rodzice wyszli z pokoju.
Mama zbyła nasze pytania, zapewniając lekkim tonem:
– Nie musicie się niczym martwić. Wszystko będzie dobrze.
Jednak udało nam się podsłuchać kilka audycji, w których Hitler krzyczał o wybiciu wszystkich Żydów. Jakbyśmy byli robactwem! Czułyśmy, że coś jest nie tak, mimo uspokajających zapewnień rodziców. A przez ich tajemnicze zachowanie nawet Miriam zaczęła się bać. Już jako małe dzieci zawsze się niepokoiłyśmy, kiedy coś wisiało w powietrzu nienazwane, nieomówione.
Jesienią 1940 roku Miriam i ja rozpoczynałyśmy naukę w szkole. W odróżnieniu od dzisiejszych szkół podstawowych w naszej szkole dzieci z klas od pierwszej do czwartej uczyły się w jednym pomieszczeniu. Miriam i ja byłyśmy jedynymi Żydówkami. I jedynymi bliźniaczkami. Codziennie chodziłyśmy ubrane w jednakowe stroje i miałyśmy wstążki tego samego koloru zawiązane na końcach długich warkoczy. Podobnie jak wcześniej członkowie naszej rodziny, nowi koledzy z klasy lubili zgadywać, która z nas jest która.
Odkryłyśmy też, że mamy w szkole dwóch nowych nauczycieli, Węgrów, sprowadzonych z miasta przez nazistów. Ku mojemu zdziwieniu przywieźli ze sobą książki zawierające obelgi pod adresem Żydów. Były tam również karykatury przedstawiające Żydów jako klaunów, z wielkimi nosami i brzuchami. Co najciekawsze, po raz pierwszy w życiu zobaczyłyśmy „skaczące obrazy” wyświetlane na ścianie – tak nazwałyśmy film, zjawisko, z którym nigdy wcześniej się nie spotkałyśmy. Pamiętam dokładnie, jak oglądałyśmy projekcję krótkiego filmu pod tytułem Jak złapać i zabić Żyda. Te propagandowe produkcje, coś jak obecne reklamy, tyle że przesycone nienawiścią, pokazywano przed filmami fabularnymi w miejskich kinach. Wyobraźcie sobie, że oglądacie instrukcję, jak zabijać Żydów, przed jakimś hollywoodzkim przebojem!
Oglądanie pełnych nienawiści filmów i czytanie rasistowskich książek wywarło wpływ na innych uczniów. Nasi przyjaciele, a raczej dzieci, które dotąd uważałyśmy za przyjaciół, zaczęły wyzywać Miriam i mnie od „brudnych, śmierdzących Żydówek”. Te przezwiska bardzo mnie rozzłościły. Kim oni byli, żeby nazywać nas brudnymi? Wiedziałam, że jestem czysta, jeśli nie czystsza od każdego z nich! Dzieci zaczęły na nas pluć i bić nas przy każdej okazji. Pewnego dnia znalazłyśmy w książce do matematyki zadanie, które brzmiało: „Jeśli masz pięciu Żydów i zabijesz trzech, to ilu zostanie?”.
Zdenerwowane i przestraszone, z płaczem uciekłyśmy z Miriam do domu. Ubrania miałyśmy brudne, bo znów nas popychano i przewracano na ziemię, na zakurzonych buziach mokre ślady od łez.
– Dzieci, tak mi przykro – powiedziała mama, przytulając nas i całując – ale nic nie możemy na to poradzić. Nie martwcie się! Po prostu bądźcie grzeczne. Odmawiajcie modlitwy, wypełniajcie swoje obowiązki w gospodarstwie i czytajcie książki.
Któregoś dnia w szkole w 1941 roku kilku chłopców zrobiło kawał nauczycielce, kiedy była odwrócona do tablicy. Położyli jej na krześle ptasie jaja. Cała klasa wiedziała, że tam leżą, ale nikt się nie odezwał ani słowem. Wszyscy wstrzymaliśmy oddech, kiedy nauczycielka usiadła. Rzecz jasna, gdy dotknęła siedzeniem krzesła, jajka popękały, plamiąc jej nową sukienkę.
– Te brudne Żydówki to zrobiły! – oświadczył jeden z chłopców z klasy niemal obojętnym tonem.
– Zrobiłyście to? – spytała nauczycielka, patrząc na Miriam i na mnie.
– Nie, proszę pani, nie! – Byłyśmy przerażone. Nigdy się nie zachowywałyśmy w taki sposób, nie robiłyśmy żartów nauczycielom. Czekałyby nas niekończące się wymówki od rodziców, gdybyśmy się odważyły na tego rodzaju występek! Poza tym uwielbiałyśmy szkołę i bardzo lubiłyśmy się uczyć.
I wtedy to się stało.
– Tak, to one! – zawołały inne dzieci. – One to zrobiły! Widzieliśmy! – Wyglądało na to, że umówiły się zawczasu za naszymi plecami.
Reszta w pełnej wersji