Przez ciemne zwierciadło - ebook
Przez ciemne zwierciadło - ebook
„Nie jestem postacią występującą w tej powieści. Jestem samą tą powieścią. W tych czasach było nią całe nasze społeczeństwo”.
Philip K. Dick
„Lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku – w Polsce wspominane jako szara i raczej ponura «mała stabilizacja» epoki Gomułki – w Stanach Zjednoczonych były czasem wielkiej społecznej rewolucji. Młodzi ludzie powszechnie odrzucali dotychczasowy, mieszczański model kultury. Ideologowie ruchu hipisowskiego nawoływali do poszerzania świadomości, poszukiwania nowych wymiarów rzeczywistości. Także za pomocą narkotyków.
Mekką amerykańskich hipisów stała się Kalifornia. Ściągali tam z całego kraju, przyciągani słońcem i obyczajowym luzem. To za ich sprawą narkomania, przedtem dość ekskluzywny nałóg, przekształciła się w powszechną modę.
Przez ciemne zwierciadło to swoista kronika tej radośnie niezobowiązującej epoki. A właściwie opowieść o jej końcu”.
z przedmowy Jacka Inglota
W 2006 roku Richard Linklater zekranizował Przez ciemne zwierciadło z Keanu Reevesem, Winoną Ryder i Robertem Downeyem jr. w rolach głównych.
Philip K. Dick urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Przeszedł też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał kilkadziesiąt powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem kilku powieści realistycznych, osadzonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. O większości jego rówieśników uhonorowanych Nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…
Dom Wydawniczy REBIS wydał takie jego powieści jak: Ubik, Blade runner, Valis czy Człowiek z Wysokiego Zamku.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7818-343-3 |
Rozmiar pliku: | 814 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był sobie kiedyś facet, który przez cały dzień nie robił nic innego, tylko wytrząsał z włosów owady. Lekarz powiedział mu, że we włosach nic nie ma. Facet stał przez osiem godzin pod lejącą się z prysznica gorącą wodą i cierpiał nieustanny ból, który zadawały mu owady. Potem wyszedł spod prysznica, wytarł się, a one wciąż były we włosach; właściwie oblazły go już całego. Po miesiącu miał je w płucach.
Ponieważ i tak nie miał nic innego do roboty, zaczął rozpracowywać teoretycznie ich cykl rozwojowy i z pomocą Encyclopaedia Britannica postanowił ustalić szczegółowo, jaki to gatunek. Było ich już pełno w całym domu. Tak długo czytał o najróżniejszych gatunkach, aż zaczął je widzieć także na dworze, więc doszedł do wniosku, że to mszyce. Kiedy raz tak zdecydował, nigdy już nie zmienił zdania i nie zważał na to, co mówią mu znajomi, a mówili na przykład: mszyce nie gryzą ludzi.
Mówili mu tak, bo ciągłe ukąszenia były dla niego torturą. W sklepie spożywczym 7-11, należącym do sieci obejmującej większą część Kalifornii, kupił środki owadobójcze w aerozolu: raid, black flag i yard guard. Najpierw opryskał dom, a potem siebie. Wydawało mu się, że yard guard zadziałał najlepiej.
Jeśli chodzi o stronę teoretyczną, to wyróżnił trzy stadia rozwoju. Insekty przenieśli na niego – jak ich nazwał – nosiciele, czyli ludzie, którzy nie zdawali sobie sprawy ze swojej roli w ich rozprzestrzenianiu. W tym stadium nie miały jeszcze szczypiec ani żuwaczek (to słowo poznał podczas tygodni spędzonych na badaniach naukowych, co było niezwykle ambitnym zajęciem jak na faceta, który pracuje w warsztacie „Hamulce i opony” i zajmuje się wymianą okładzin bębnów hamulcowych). Dlatego też nosiciele nic nie czuli. Siadywał w odległym kącie living roomu i patrzył, jak wchodzą różni nosiciele – w większości byli to ludzie, których od pewnego czasu znał, chociaż trafiali się i nowi – pokryci mszycami w tej szczególnej, niekąśliwej fazie rozwoju. Wywoływało to na jego twarzy coś w rodzaju uśmiechu, ponieważ wiedział, że ktoś taki jest wykorzystywany przez insekty i nic z tego nie kapuje.
– Czego się tak szczerzysz, Jerry? – pytali.
A on się tylko uśmiechał.
W następnym stadium owadom wyrosło coś na kształt skrzydeł, chociaż nie były to dokładnie skrzydła; w każdym razie pozwalały im polatywać. Przenosiły się rojem z miejsca na miejsce – przeważnie na niego. Było ich pełno w powietrzu; wyglądało to tak, jakby cały living room, cały dom wypełniała mgła. W tym stadium starał się ich nie wdychać.
Najbardziej było mu żal psa. Widział, jak owady siadają na nim, obłażą go i prawdopodobnie dostają się do płuc, tak jak do jego własnych. Prawdopodobnie – przynajmniej tyle podpowiedziały mu jego zdolności empatyczne – zwierzę cierpiało nie mniej niż on sam. Czy powinien je komuś oddać, żeby się nie męczyło? Nie, zdecydował, pies jest już nieodwracalnie opanowany przez insekty i zawlókłby je ze sobą.
Czasami brał go pod prysznic i usiłował oczyścić. Udawało mu się to nie lepiej niż ze sobą. Bolało go, kiedy patrzył, jak pies cierpi. W pewnym sensie to było najgorsze – cierpienie zwierzęcia, które nie może się poskarżyć.
– Co ty, kurwa, robisz cały dzień pod prysznicem z tym cholernym psem? – zapytał pewnego razu jego kumpel Charles Freck, który zaszedł do niego i zobaczył taką właśnie scenę.
– Próbuję spłukać z niego mszyce – odpowiedział Jerry.
Wyniósł spod prysznica psa, który wabił się Max, i zaczął go wycierać. Charles Freck patrzył jak zaczarowany, gdy Jerry wcierał w psią sierść oliwkę dla niemowląt i talk. Po całym domu walały się puszki środków owadobójczych, buteleczki talku i oliwki dla niemowląt. Większość z nich była pusta – zużywał wiele opakowań dziennie.
– Nie widzę żadnych mszyc – powiedział Charles. – Co to są mszyce?
– To coś, co cię w końcu zabije – odparł Jerry. – Takie właśnie są mszyce. Mam je we włosach, na skórze i w płucach i ten cholerny ból jest nie do wytrzymania. Będę musiał pójść do szpitala.
– Czemu ja ich nie widzę?
Jerry postawił na podłodze owiniętego ręcznikiem psa i przyklęknął na włochatym dywaniku.
– Pokażę ci jedną – oznajmił.
Cały dywanik był pokryty mszycami. Skakały we wszystkie strony, niektóre wyżej, inne niżej. Szukał wyjątkowo dużego okazu, bo wiedział, że ludziom trudno je zauważyć.
– Przynieś mi pustą butelkę albo słoik – powiedział. – Są pod zlewem. Złapiemy jakąś, zamkniemy i zabiorę ją ze sobą, kiedy pójdę do lekarza; niech sobie obejrzy.
Charles Freck przyniósł mu pusty słoik po majonezie. Jerry szukał tak długo, aż natknął się na mszycę, która podskakiwała przynajmniej na cztery stopy. Miała ponad cal długości. Złapał ją, przeniósł do słoika, ostrożnie wpuścił do środka i zakręcił wieczko. Triumfalnie uniósł słoik.
– Widzisz? – spytał.
– Nooo – powiedział Charles Freck, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w zawartość słoika. – Ale wielka! Cholera!
– Pomóż mi znaleźć więcej dla lekarza – poprosił Jerry i przyklęknął ponownie na dywaniku, stawiając słoik obok.
– Dobra – odparł Charles Freck.
Nim minęło pół godziny, mieli trzy słoiki pełne owadów. Charles, chociaż nowicjusz, znalazł największe okazy.
Wszystko to działo się koło południa, w czerwcu 1994 roku, gdzieś w Kalifornii, w okolicy zabudowanej identycznymi, tanimi, lecz trwałymi domami ze sztucznego tworzywa, z których już dawno wyprowadzili się normalni ludzie. Jerry spryskał kiedyś wszystkie szyby w oknach farbą w aerozolu, żeby nie wpadało przez nie światło słoneczne. Wnętrze oświetlały palące się dzień i noc reflektorki, które Jerry przymocował do stojaka od lampy. Chodziło o to, by on sam i jego przyjaciele nie odczuwali upływu czasu. To mu się podobało, lubił odsuwać czas na bok. W takich chwilach mógł się bez przeszkód skoncentrować na ważnych sprawach. Na przykład na czymś takim: dwaj mężczyźni klęczą na włochatym dywaniku, łapią mszyce i napełniają nimi słoik za słoikiem.
– Co możemy za nie dostać? – spytał Charles Freck jakiś czas później. – To znaczy czy ten lekarz płaci jakąś premię albo co? Jakąś nagrodę? Jakiś szmal?
– W ten sposób pomogę wynaleźć skuteczny środek, który będzie je zwalczał – powiedział Jerry. Dokuczający mu przez cały czas ból stawał się nieznośny. Nie mógł w żaden sposób do niego przywyknąć i wiedział, że nic się nie zmieni. Ogarniało go nieodparte pragnienie, potrzeba, by znowu wejść pod prysznic. – Słuchaj no – wysapał, prostując się – pakuj je dalej do słoików, a ja pójdę się, no, wysikać. – Ruszył w stronę łazienki.
– Dobra – zgodził się Charles. Długie nogi trzęsły się pod nim, kiedy z dłońmi złożonymi w kształt miseczki sunął w stronę słoika. Ponieważ był kiedyś żołnierzem, zachował jeszcze kontrolę nad mięśniami i udało mu się dojść do celu. Ale potem oznajmił nagle: – Jerry, jakoś się boję tych robali. Nie chcę tu zostać sam. – Wstał.
– Ty skurwysyński tchórzu – powiedział Jerry. Zatrzymał się i z bólu zaczął gwałtownie łapać powietrze.
– Nie mógłbyś…
– Muszę się wysikać! – Jerry zatrzasnął za sobą drzwi łazienki i odkręcił kurki prysznica. Polała się woda.
– Boję się być sam. – W łazience głos Charlesa Frecka ledwo było słychać, choć na pewno głośno krzyczał.
– Pierdol się! – odkrzyknął Jerry i wszedł pod prysznic. Po co, kurwa, człowiek w ogóle ma przyjaciół? – zadał sobie gorzkie pytanie. Nie wiadomo po co! Nie wiadomo!
– Czy te skurwiele gryzą? – zapytał Charles, stojący tuż pod drzwiami.
– No, gryzą – odpowiedział Jerry, wcierając sobie szampon we włosy.
– Tak właśnie myślałem. – Przerwał. – Mogę sobie umyć ręce, żeby się ich pozbyć, a potem poczekać na ciebie?
Zasrany tchórz, pomyślał z wściekłością Jerry. Nie odpowiedział, tylko mył się dalej. Nie warto było gnojowi odpowiadać… To nie Charles Freck był ważny, tylko on sam. Jego własne, podstawowe, nie cierpiące zwłoki, ogromne, pilne potrzeby. Cała reszta mogła poczekać. Nie było czasu, nie było czasu, pewnych spraw nie można odkładać. Cała reszta ma drugorzędne znaczenie. Oprócz psa. Pomyślał o psie, który wabił się Max.
Charles Freck zadzwonił do kogoś, kto – jak się spodziewał – mógł mieć towar.
– Możesz mi podrzucić jakieś dziesięć działek Agonii?
– Rany boskie, jestem zupełnie spłukany. Sam próbuję załatwić. Daj mi znać, jakbyś coś miał, przyda się.
– Co się stało z dostawami?
– Pewnie kogoś przymknęli.
Charles Freck odwiesił słuchawkę i wyszedł z budki telefonicznej – w sprawie kupna nigdy nie należało dzwonić z domowego telefonu. Kiedy, słaniając się, szedł w stronę miejsca, gdzie zaparkował swojego chevroleta, wyświetlił sobie w głowie fantastyczną scenkę. W tej scence przejeżdżał obok olbrzymiej wystawy Thrifty Drugstore, na której stały buteleczki, puszki, słoiki, wanny, beczki i półmiski wypełnione Agonią, miliony kapsułek, tabletek i działek Agonii. Agonia wymieszana z amfetaminą, z heroiną, z barbituratami, psychodelikami, w każdej postaci, a do tego ogromny szyld: TU KUPISZ NA KREDYT. Nie wspominając już o innym: BARDZO NISKIE CENY, NAJNIŻSZE W CAŁYM MIEŚCIE.
Tak naprawdę na wystawie Thrifty Drugstore zwykle nie było nic: jakieś grzebienie, buteleczki z naftą, dezodoranty, takie tam bzdety. Mogę się założyć, że na zapleczu trzymają pod kluczem Agonię w nieskalanej, czystej formie, bez żadnych domieszek, pomyślał, wyjeżdżając z parkingu przy Harbor Boulevard i włączając się do popołudniowego ruchu, taki pięćdziesięciofuntowy worek.
Zastanawiał się, o której godzinie i w jaki sposób wnoszą co rano ten pięćdziesięciofuntowy worek z Substancją A do Thrifty Drugstore i skąd go przywożą. Bóg jeden raczy wiedzieć – może ze Szwajcarii, a może z jakiejś innej planety, na której żyje rasa rozumnych istot. Przyjeżdżają pewnie bardzo wcześnie i mają ze sobą uzbrojonych strażników – Policjantów, którzy stoją dookoła z laserowymi karabinami i patrzą groźnie, jak to Policjanci. Niech no tylko ktoś spróbuje mi ukraść Agonię, pomyślał tak, jak myśli Policjant, to go załatwię.
Prawdopodobnie Substancja A stanowi składnik wszystkich sprzedawanych oficjalnie leków, które mają jakąkolwiek skuteczność, pomyślał. Szczypta tu, szczypta tam – według tajnej formuły macierzystego laboratorium w Niemczech albo w Szwajcarii, które ją odkryło. Tak naprawdę wiedział, że jest inaczej: władze zabijają albo zamykają każdego, kto sprzedaje, transportuje lub używa Substancji A. W tym wypadku oznaczałoby to, że Thrifty Drugstore – miliony sklepów Thrifty Drugstore – należałoby zastrzelić, wysiudać z interesu albo posłać do więzienia. Najprawdopodobniej do więzienia. A w ogóle to jak można zastrzelić sieć drugstore’ów? Albo zamknąć w więzieniu?
Pewnie sprzedają tylko zwykłe kosmetyki, doszedł do wniosku, jeżdżąc bez celu w kółko. Czuł się fatalnie, bo miał już tylko trzysta tabletek Agonii odłożonych na boku. Były zakopane w ogródku za domem pod krzakiem kamelii – krzyżówki z fajnymi dużymi kwiatami, które nie brązowieją nawet wiosną. Starczy tego najwyżej na tydzień, pomyślał. A co potem, kiedy się skończą? Cholera.
Przypuśćmy, że wszystkim w Kalifornii i w części Oregonu tego samego dnia wyschłoby źródełko. Ale by się porobiło.
Przez głowę przeleciała mu najczarniejsza wizja, jaka może nawiedzić ćpuna. W całej zachodniej części Stanów Zjednoczonych w tej samej chwili kończy się towar i wszyscy padają tego samego dnia, pewnie gdzieś około szóstej rano w niedzielę, kiedy normalni ludzie ubierają się, żeby pójść do zasranego kościoła.
Miejsce akcji: Pierwszy Kościół Episkopalny w Pasadenie, 8.30, niedziela, Dzień Katastrofy.
– Umiłowani w Panu, módlmy się, aby Bóg ulżył w cierpieniu tym wszystkim, którzy są w tej chwili na głodzie i rzucają się na łóżkach.
– Módlmy się – przytakują parafianie.
– Lecz zanim Pan ześle im świeżą dostawę…
Załoga policyjnego samochodu musiała zauważyć w jego sposobie jazdy coś, na co on sam nie zwrócił uwagi. Radiowóz wyjechał z parkingu i podążał za nim, na razie bez włączonych świateł i syreny, ale…
Może jadę zygzakiem, pomyślał. Zasrana suka. Musieli zobaczyć, że coś spierdoliłem. Ciekawe co?
GLINA: Pana nazwisko.
– Moje nazwisko? (NIE PRZYCHODZI MI DO GŁOWY ŻADNE NAZWISKO).
– Nie wiesz pan, jak się nazywasz? – Gliniarz daje znak swojemu kumplowi, który siedzi w samochodzie. – Ten facet jest nieźle naćpany.
– Nie strzelajcie – mówi Charles Freck w wizji wywołanej widokiem radiowozu. – Zabierzcie mnie przynajmniej na posterunek i tam zastrzelcie, żeby nikt nie widział.
Żeby przeżyć w tym faszystowskim państwie policyjnym, pomyślał, człowiek zawsze musi pamiętać, jak się nazywa. Cały czas. Wystarczy, że nie pamiętasz swojego zakichanego nazwiska, a oni od razu wiedzą, że jesteś naładowany.
Wiem, co zrobię, zdecydował. Jak tylko zobaczę wolne miejsce do parkowania, to sam zjadę na pobocze, zanim włączą koguta, a jak się zatrzymają obok, to im powiem, że mam kłopoty z kołem albo co.
Policjanci zawsze są zadowoleni, kiedy człowiek się poddaje i nie może jechać dalej. Jak zwierzę, które pada na ziemię i odsłania miękkie, niczym nie chronione, bezbronne podbrzusze. Muszę tak zrobić.
Zjechał na prawo i uderzył przednimi kołami w krawężnik. Radiowóz przejechał obok niego, nie zatrzymując się.
No i zupełnie bez sensu stanąłem, stwierdził. Teraz będzie trudno wjechać znowu na ulicę, przy takim ruchu. Wyłączył silnik. Posiedzę sobie chwilę w samochodzie, zdecydował, i pomedytuję albo wejdę w trans. W tym celu najlepiej popatrzeć na panienki. Ciekawe, czy produkują takie ustrojstwa, które mierzą podniecenie. Takie jak te, które mierzą fale alfa. Fale podniecenia – najpierw są bardzo krótkie, potem dłuższe, większe, coraz większe, aż zupełnie wychodzą z ekranu.
To na nic, zdał sobie sprawę. Powinienem pochodzić i poszukać kogoś, kto ma towar. Muszę coś załatwić, bo niedługo zacznę świrować, a wtedy już nic nie będę mógł zrobić. Nawet siedzieć w samochodzie, jak teraz. Nie będę wiedział, kim jestem, gdzie jestem ani co się w ogóle dzieje.
A co się w ogóle dzieje? – zapytał sam siebie. Jaki dzisiaj dzień? Gdybym wiedział, jaki to dzień, to reszta sama poskładałaby się do kupy. Kawałek po kawałku.
Środa, śródmieście Los Angeles, okolice Westwood. Przed nim było jedno z tych wielkich centrów handlowych otoczonych murem, od którego człowiek odbija się jak gumowa piłka, chyba że ma kartę kredytową i może przejść przez elektroniczne bramki. Ponieważ nie miał karty kredytowej, znał te sklepy tylko z opowiadań. Podobno było ich mnóstwo i sprzedawano w nich towary wysokiej jakości, a kupującymi były najczęściej żony normalnych ludzi. Patrzył, jak umundurowani i uzbrojeni strażnicy przy bramie kontrolują wszystkich wchodzących. Sprawdzali, czy klient odpowiada danym na karcie kredytowej, która nie mogła być skradziona, kupiona, sprzedana lub użyta niezgodnie z przeznaczeniem. Do środka wchodziła masa ludzi, ale przypuszczał, że wielu z nich przyszło tylko popatrzeć na wystawy. Niemożliwe, żeby wszyscy mieli tyle szmalu i ochotę, by przyjeżdżać o tej porze na zakupy. Jest wcześnie, dopiero parę minut po drugiej. Wieczorem – to co innego. W sklepach zapalają się wszystkie światła. Widział kiedyś, wszyscy bracia i siostry widzieli, stojąc na zewnątrz, potoki światła. Wyglądało to jak wesołe miasteczko dla dorosłych.
Sklepy po zewnętrznej stronie muru, gdzie nie trzeba było mieć karty kredytowej i których nie pilnowali uzbrojeni strażnicy, nie były warte wspomnienia. Kilka sklepików, w których można było kupić potrzebne na co dzień rzeczy: obuwniczy, sklep z telewizorami, piekarnia, mały warsztat naprawy sprzętu gospodarstwa domowego, pralnia. Obserwował dziewczynę w krótkiej kurtce ze sztucznej skóry i w obcisłych spodniach. Chodziła od sklepu do sklepu. Miała ładne włosy, ale nie mógł zobaczyć jej twarzy, żeby się przekonać, czy jest w porządku. Ma niezłą figurę, pomyślał. Dziewczyna zatrzymała się na chwilę przed wystawą, na której leżały wyroby ze skóry. Przyglądała się torebce obszytej frędzlami. Widział, jak się w nią wpatruje, zastanawia, jak się do niej przymierza. Na pewno wejdzie do środka i będzie chciała zobaczyć z bliska.
Tak jak przypuszczał, po chwili weszła do sklepu.
Wśród tłumu na chodniku pojawiła się inna dziewczyna. Była ubrana w marszczoną bluzkę i buty na wysokim obcasie, włosy miała pofarbowane na srebrno, a na twarzy zbyt intensywny makijaż. Próbuje wyglądać na starszą, niż jest, pomyślał. Pewnie jeszcze chodzi do szkoły. Potem nie pokazał się już nikt godny uwagi, więc odplątał sznurek, który przytrzymywał klapę schowka na rękawiczki, i wyciągnął paczkę papierosów. Zapalił, włączył radio i poszukał stacji nadającej rocka. Kiedyś miał kasetowy odtwarzacz stereo, ale pewnego dnia, kiedy wychodził z samochodu, zapomniał go zabrać ze sobą. Kiedy wrócił, odtwarzacza oczywiście już nie było – ktoś go ukradł. Sam jestem sobie winien, pomyślał wtedy. Teraz miał tylko to stare radio. Też je pewnie kiedyś ukradną. Wiedział jednak, gdzie można kupić używane – po prostu za bezcen. Wyglądało na to, że samochód tak czy owak lada chwila się rozpadnie: uszczelka pod głowicą była do niczego, a silnik nie trzymał kompresji. Musiał spalić zawory na autostradzie, kiedy wracał do domu z ładunkiem naprawdę doskonałego towaru. Czasami, kiedy udawało mu się załatwić większą ilość, popadał w paranoję – nie tyle bał się gliniarzy, ile tego, że mogliby go okraść inni narkomani. Jacyś faceci na głodzie, zdecydowani na wszystko i napaleni na towar.
Obok przeszła dziewczyna, na którą natychmiast zwrócił uwagę. Czarne włosy, ładna, lekki krok, w rozpiętej bluzce związanej w pasie. Przecież ją znam, pomyślał, to Donna, dziewczyna Boba Arctora.
Otworzył drzwi samochodu i wysiadł. Zmierzyła go wzrokiem, ale nie przystanęła. Ruszył za nią, przeciskając się przez tłum.
Na pewno myśli, że chcę się do niej dobrać, pomyślał. Z łatwością przyspieszyła kroku; kiedy obejrzała się w jego stronę, widział ją już niezbyt dokładnie. Miała wyrazistą, spokojną twarz. Zobaczył duże oczy, patrzące na niego badawczo. Na pewno próbuje oszacować, jak szybko idę, i zastanawia się, czy ją dogonię, uznał. Jasne, że nie, jeżeli dalej będzie tak gnać. Szybka jest.
Przed skrzyżowaniem czekała na zielone światło grupa ludzi. Samochody skręcały właśnie z piskiem opon w lewo, to jej jednak nie zatrzymało. Przechodziła przez skrzyżowanie szybko, lecz z godnością, lawirując między pędzącymi pojazdami. Kierowcy patrzyli na nią oburzeni, ale ona zdawała się nie widzieć ich spojrzeń.
– Donna!
Kiedy zapaliło się zielone światło, ruszył za nią i po chwili dogonił. Nie gnała już tak, szła jednak bardzo szybko.
– Czy to ty byłaś kiedyś panienką Boba? – zapytał. Udało mu się wyprzedzić dziewczynę i spojrzeć jej w oczy.
– Nie – odpowiedziała. – Nie byłam.
Odwróciła się i szła teraz prosto na niego, a on cofnął się, ponieważ w ręku miała krótki nóż, którego ostrze było wymierzone w jego brzuch.
– Spadaj – rzuciła ostro, nie zwalniając kroku.
– Pewnie, że to ty – powiedział. – Poznaliśmy się u Boba.
Noża już prawie nie widział, tylko błysk metalu pozwalał mu się domyślić, że jeszcze tam jest. Mogła go tu zadźgać i pójść spokojnie dalej. Cały czas się cofał. Dziewczyna trzymała nóż tak sprytnie, że prawdopodobnie żaden z przechodniów nie domyślał się, co się dzieje. Ale on wiedział, czym to się może skończyć. Dziewczyna szła na niego bez najmniejszego wahania. Charles uskoczył w bok, a ona poszła bez słowa dalej.
– Jeeezu! – jęknął do jej pleców. Przecież wiem, że to Donna, pomyślał. Po prostu nie skapowała, kim jestem i że się znamy. Na pewno się boi, że chcę ją przycisnąć do ściany. Trzeba uważać, pomyślał, kiedy zaczepia się obcą dziewczynę na ulicy. Wszystkie teraz mają coś pod ręką; za dużo nieszczęść im się przytrafia.
Śmieszny mały nożyk. Nie powinna czegoś takiego nosić przy sobie; jakiś facet mógłby jej bez trudu wykręcić rękę i pchnąć. Nawet ja, gdyby mi rzeczywiście zależało. Stał na chodniku i ogarniała go złość. Przecież to na pewno Donna.
Kiedy ruszył z powrotem w stronę, gdzie stał jego samochód, zauważył, że dziewczyna zatrzymała się na skraju chodnika i patrzy na niego bez słowa.
Podszedł ostrożnie.
– Kiedyś wieczorem – odezwał się – ja, Bob i jedna panienka słuchaliśmy starych taśm Simona i Garfunkela; to byłaś właśnie ty.
Napełniała wtedy mozolnie kapsułki Agonią naprawdę wysokiej jakości. Trwało to przeszło godzinę. El Primo. Numero Uno: Agonia. Kiedy skończyła, pozamykała kapsułki, a potem je połknęli – wszystkie od razu. Ona nie brała. „Ja tylko sprzedaję”, powiedziała wtedy. „Gdybym zaczęła brać, nie miałabym żadnych zysków”.
Dziewczyna odezwała się:
– Myślałam, że chcesz mnie przewrócić i zerżnąć.
– Nie – odpowiedział – po prostu myślałem, że może… – zawahał się – że może chciałabyś, żeby cię podwieźć. Na ulicy? – zapytał zdumiony. – W biały dzień?
– Mógłbyś mnie wciągnąć do bramy. Albo do samochodu.
– Przecież ja cię znam – zaprotestował. – A poza tym Arctor by mnie chyba zajebał, gdybym ci coś zrobił.
– Po prostu cię nie poznałam. – Zrobiła trzy kroki w jego stronę. – Jestem trochę krótkowzroczna.
– Powinnaś nosić szkła kontaktowe. – Ma bardzo ładne, duże, ciemne oczy, pomyślał Charles. Co oznacza, że nie jest na prochach.
– Kiedyś nosiłam. Ale jedno wpadło mi na imprezie do wazy z ponczem. Poncz był zaprawiony LSD. Spłynęło na samo dno i pewnie ktoś je wypił. Mam nadzieję, że mu smakowało, bo zapłaciłam za nie trzydzieści pięć dolarów.
– Podrzucić cię gdzieś?
– Przerżniesz mnie w samochodzie.
– Nie – powiedział. – Od kilku tygodni w ogóle mi nie staje. To pewnie od jakiegoś świństwa, które dodają do towaru. Od czegoś chemicznego.
– To niezły tekst, ale nie dam się nabrać. Wszyscy mnie rżną. W każdym razie próbują – poprawiła się. – Tak to jest, jak się jest dziewczyną. Podałam ostatnio jednego faceta do sądu za napaść i molestowanie. Domagamy się czterdziestu tysięcy dolarów odszkodowania.
– A co ci zrobił?
– Złapał mnie za cyce.
– To nie jest warte czterdziestu tysięcy.
Szli obok siebie w stronę samochodu.
– Masz coś na sprzedaż? – zapytał. – Bardzo potrzebuję. Właściwie to już nic nie mam, wyobraź sobie. Wszystko mi się skończyło. Chociaż parę sztuk. Gdybyś miała, to chociaż parę sztuk.
– Coś ci załatwię
– Ale tylko tabletki – zastrzegł. – Nie daję w żyłę.
– Dobra – przytaknęła zdecydowanie, patrząc w ziemię. – Tylko że ostatnio są trudności, towar nie przychodzi. Pewnie już się zdążyłeś zorientować. Nie mogę ci dużo załatwić, ale…
– Kiedy? – przerwał jej.
Doszli do samochodu. Charles zatrzymał się, otworzył drzwi i wsiadł. Donna weszła z drugiej strony. Usiedli obok siebie.
– Pojutrze – powiedziała. – Jeśli uda mi się dorwać jednego gościa. Ale myślę, że tak.
Cholera, pomyślał. Dopiero pojutrze.
– A wcześniej nie dasz rady? Na przykład dzisiaj wieczorem?
– Najwcześniej jutro.
– Za ile?
– Sześćdziesiąt dolarów za sto.
– O Jezu – jęknął. – Ale zdzierstwo.
– Są pierwsza klasa. Już je od niego brałam. To nie to samo, co się kupuje na ulicy. Słowo daję, są warte tych pieniędzy. Najchętniej biorę towar właśnie od tego faceta, jeśli tylko jest okazja. Ale on też nie zawsze ma. Teraz właśnie wrócił z południa. Facet nie bierze przez pośredników, więc mam gwarancję, że na pewno są dobre. Nie musisz mi płacić z góry. Dopiero przy odbiorze. Mam do ciebie zaufanie.
– Nigdy nie płacę z góry – odparł.
– Czasami inaczej się nie da.
– W porządku – zgodził się Charles. – Więc możesz załatwić mi co najmniej sto sztuk, tak? – Zaczął szybko przeliczać. W ciągu dwóch dni uda mu się jakoś załatwić sto dwadzieścia dolarów i kupić od niej dwieście tabletek. A gdyby do tego czasu trafiła się lepsza okazja, gdyby spotkał innego handlarza, mógłby kupić od niego i zapomnieć o dziewczynie. To właśnie jest zaleta niepłacenia z góry – to i jeszcze pewność, że człowieka nie zrobią w konia.
– Masz szczęście, że mnie spotkałeś – stwierdziła Donna, gdy Charles zapuścił silnik i wyjechał na jezdnię. – Za jakąś godzinę mam się spotkać z jednym facetem, a on pewnie będzie chciał wziąć wszystko, co tylko będę mogła załatwić. W takim razie nic byś ode mnie nie dostał. Masz dzisiaj szczęście. – Uśmiechnęła się i on też się do niej uśmiechnął.
– Szkoda, że nie możesz wcześniej – powiedział.
– A jeśli… – Otworzyła torebkę i wyjęła mały notes i długopis z nadrukiem ŚWIECE AKUMULATORY REGULACJA ZAPŁONU. – Jak się z tobą skontaktować, bo zapomniałam, jak się nazywasz?
– Charles B. Freck – odpowiedział. Podyktował jej swój numer. Właściwie nie był to jego telefon, tylko znajomego, który był normalnym facetem. Używał jego telefonu do przekazywania wiadomości. Donna mozolnie zapisała numer. Ma kłopoty z pisaniem, pomyślał. Wytęża wzrok i tak powoli stawia kreski. Gówno tam uczą w tych szkołach w dzisiejszych czasach. Normalna analfabetka. Ale niezła. To co, że ledwo umie czytać i pisać? Co to ma za znaczenie, skoro ma takie fajne cycki.
– Zaczynam sobie przypominać – odezwała się Donna. – Mniej więcej. Nie bardzo pamiętam tamten wieczór. Byłam nieźle naprana. Pamiętam tylko, że napełnialiśmy towarem kapsułki. To były kapsułki po librium; przedtem je wyrzuciliśmy. Połowę towaru pewnie rozsypałam na podłodze. – Popatrzyła na niego uważnie. – Wygląda na to, że jesteś w porządku. Może moglibyśmy częściej robić interesy? Za jakiś czas pewnie będziesz chciał więcej.
– No tak – odpowiedział, zastanawiając się, czy uda mu się zbić cenę. Doszedł do wniosku, że powinno się udać. Tak czy inaczej wygrał. To znaczy udało mu się załatwić towar.
Szczęście, pomyślał, to pewność, że się załatwiło parę tabletek.
Cały świat na zewnątrz samochodu, wszyscy ci zagonieni ludzie, światło słońca, ruch, wszystko to przepływało obok niego i wyglądało nierealnie. Charles był szczęśliwy.
I to wszystko przez przypadek, tylko dlatego, że jechał za nim radiowóz. Niespodziewane, nowe źródło Substancji A. Czego jeszcze można chcieć od życia? Mógł liczyć, że miną co najmniej dwa tygodnie, prawie pół miesiąca, zanim zdechnie albo na pół zdechnie, bo po odstawieniu Substancji A nie było między jednym a drugim wielkiej różnicy. Dwa tygodnie! Wypełniała go radość i przez moment poczuł, jak przez otwarte okno samochodu wpada do środka pachnące wiosną powietrze.
– Może pojedziesz ze mną odwiedzić Jerry’ego Fabina? – zapytał. – Wiozę mu trochę rzeczy do Trzeciej Kliniki Federalnej, zabrali go tam wczoraj wieczorem. Wożę po trochu, bo może niedługo go wypuszczą, a nie będzie mi się chciało targać z powrotem tego całego kramu naraz.
– Wolałabym się z nim nie spotykać – odpowiedziała Donna.
– Znasz go? Znasz Jerry’ego Fabina?
– Jerry Fabin jest przekonany, że to ja przywlokłam mu do domu insekty.
– Mszyce.
– Wtedy jeszcze nie wiedział, że to mszyce. Wolę się trzymać od niego z daleka. Ostatnim razem, kiedy go spotkałam, był bardzo agresywny. Ma coś z receptorami w mózgu, przynajmniej tak mi się wydaje. Sądząc z tego, co piszą w broszurkach oświatowych, to muszą być receptory.
– Nie można go z tego wyciągnąć, prawda? – zapytał.
– Nie, to nieodwracalne.
– W klinice powiedzieli mi, że będę się mógł z nim zobaczyć i że może on kiedyś… – Zrobił ruch ręką. – Że nie będzie… – Znowu poruszył ręką. Było mu trudno znaleźć odpowiednie słowa, żeby powiedzieć o swoim przyjacielu to, co chciał.
Donna popatrzyła na niego i zapytała:
– Masz uszkodzony ośrodek mowy? W tym, jak to się tam nazywa, potylicznym płacie mózgu?
– Nie – zaprzeczył energicznie.
– A tak w ogóle to wszystko w porządku? – Postukała się po głowie.
– No nie, bo wiesz, po prostu trudno mi się mówi o tych zasranych klinikach, gdzie leczą afazję. Kiedyś byłem tam odwiedzić kumpla. Próbował właśnie wypastować podłogę. Powiedzieli, że nie może mu się udać, bo nie potrafi sobie przypomnieć, jak to się robi. Dobiło mnie to, że cały czas próbował. I to nie przez godzinę, bo miesiąc później, gdy go znowu odwiedziłem, on wciąż próbował wypastować podłogę. Zachowywał się zupełnie tak samo jak przed miesiącem, kiedy przyjechałem go pierwszy raz odwiedzić. Nie mógł zrozumieć, dlaczego mu to pastowanie nie wychodzi. „Dlaczego mi nie wychodzi?”, pytał wszystkich naokoło. Nie było sposobu, żeby mu wytłumaczyć, to znaczy wszyscy mu tłumaczyli i ja też, a on ciągle nie mógł nic zrozumieć.
– Czytałam, że najpierw szlag trafia receptory w mózgu – powiedziała pogodnie Donna. – Jak się za mocno przyładuje.
Patrzyła na jadące przed nimi samochody.
– Zobacz, jedzie to nowe porsche z dwoma silnikami. – Pokazała palcem podekscytowana. – O rany!
– Znałem kiedyś gościa, który podprowadził takie porsche. Wyjechał na Riverside Freeway, przydusił do stu siedemdziesięciu pięciu mil na godzinę i się rozmazał. – Machnął ręką. – Wjechał prosto w dupę ciężarówce. Pewnie nawet nie zdążył jej zauważyć. – W głowie wyświetlił sobie scenkę: on sam za kierownicą porsche, omija jednak sprytnie wszystkie ciężarówki. Ludzie jadący autostradą – i to autostradą do Hollywood – patrzą na niego, a on jest szczupłym, przystojnym facetem o szerokich barach jadącym nowym porsche z szybkością dwustu mil na godzinę. Glinom bezsilnie opadają szczęki.
– Trzęsiesz się – zauważyła Donna. Położyła mu rękę na ramieniu; natychmiast zareagował na uspokajający dotyk. – Nie denerwuj się.
– Zmęczony jestem – powiedział. – Przez dwie doby nie spałem, tylko liczyłem mszyce. Liczyłem i upychałem do butelek. Aż w końcu walnęliśmy się spać, a na drugi dzień rano, kiedy chcieliśmy włożyć te butelki do samochodu, żeby je zawieźć do lekarza, to się okazało, że nic w nich nie ma. Były zupełnie puste. – Teraz sam zauważył, że się trzęsie, spostrzegł, że drżą mu ręce na kierownicy samochodu, który jechał z szybkością dwudziestu mil na godzinę. – Wszystkie były, kurwa, puste. Wszystkie. I wtedy właśnie, kurwa, zrozumiałem. Doszło do mnie, że z mózgiem Jerry’ego coś jest nie tak.
Powietrze nie pachniało już wiosną i pomyślał nagle, że potrzebuje działki Substancji A. Było później, niż przypuszczał, a może przedtem wziął mniej, niż mu się zdawało. Na szczęście w schowku na rękawiczki była jeszcze porcja, którą zawsze woził ze sobą. Zaczął szukać wolnego miejsca do parkowania.
– Tak to się czasem porobi w głowie – doszedł do niego z daleka głos Donny. Wydawało się, że zapadła się w sobie, że gdzieś odeszła. Zastanawiał się, czy ta bezsensowna jazda ją denerwuje. Pewnie tak.
Przez głowę przeleciała mu, tym razem bez udziału woli, kolejna fantastyczna scenka: najpierw zobaczył dużego pontiaca z tylnym kołem uniesionym na podnośniku. Samochód osuwał się w tył, a mniej więcej trzynastoletni dzieciak ze strzechą długich włosów próbował go przytrzymać, krzycząc o pomoc. Zobaczył siebie i Jerry’ego Fabina, jak wybiegają z domu Jerry’ego i pędzą do samochodu po usianym puszkami po piwie podjeździe. On sam złapał za klamkę od strony kierowcy, żeby wskoczyć i nacisnąć na pedał hamulca.
Jerry Fabin – tylko w spodniach, bez butów, z rozczochranymi włosami, bo właśnie się obudził – podbiegł do samochodu i bladym ramieniem, które jeszcze nigdy nie widziało słońca, odepchnął chłopca w bok. Podnośnik przechylił się i przewrócił, tył samochodu uderzył o ziemię, koło potoczyło się gdzieś, ale chłopak był cały.
– Za późno na hamowanie – wysapał Jerry, próbując odgarnąć z oczu brzydkie, tłuste włosy. – Nie zdążyłbyś.
– Nic mu się nie stało?! – krzyknął Charles Freck. Serce łomotało mu w piersi.
– Nie. – Jerry stał obok chłopca, gwałtownie łapiąc powietrze. – Cholera! – wrzasnął na chłopaka z wściekłością. – Nie mówiłem ci, żebyś na nas poczekał?! A kiedy samochód zaczyna się zsuwać z podnośnika, to… cholera, nie zatrzymasz czegoś, co waży dwie i pół tony!
Złość wykrzywiła mu rysy. Chłopak, na którego wszyscy mówili Szczur, wyglądał jak półtora nieszczęścia i miał winę wypisaną na twarzy.
– Tysiąc razy ci powtarzałem!
– Chciałem nacisnąć na hamulec – wyjaśnił Charles Freck, zdając sobie sprawę z własnej głupoty, ze swojego zachowania, które było równie idiotyczne jak zachowanie chłopca i tak samo śmiertelnie niebezpieczne. Był dorosłym człowiekiem, a nie zdołał odpowiednio zareagować. Chciał się jakoś usprawiedliwić, tak jak chłopak. Powiedzieć coś w swojej obronie.
– No, ale teraz rozumiem – wymamrotał… i wtedy fantastyczna scenka się skończyła. Właściwie nie była to scenka, tylko film dokumentalny. Przypomniał sobie dzień, w którym się to wszystko zdarzyło, dawno temu, kiedy jeszcze mieszkali razem. Instynkt podpowiedział Jerry’emu, co robić – gdyby nie to, Szczur leżałby pod pontiakiem z przetrąconym kręgosłupem.
Powlekli się w stronę domu, nie próbując nawet gonić koła, które ciągle się jeszcze toczyło.
– Spałem – mruknął Jerry, kiedy weszli do ciemnego wnętrza. – Pierwszy raz od kilku tygodni te robale odpuściły na tyle, że mogłem zasnąć. Przez ostatnie pięć dni nie zmrużyłem oka; cały czas na nogach. Myślałem, że się może wyniosły, i jakiś czas rzeczywiście ich nie było. Myślałem, że dały sobie spokój i poszły gdzie indziej, na przykład do sąsiada, i że dom jest czysty. No, ale teraz widzę, że znowu tu są. Kiedy robili dziesiątą dezynsekcję… a może to już jedenasta?… znowu mnie oszukali. Wszystkich zresztą oszukują. – W głuchym głosie Jerry’ego nie było już gniewu, tylko rezygnacja i zakłopotanie. Podniósł rękę i palnął Szczura w głowę. – Ty głupi gówniarzu, kiedy samochód spada z podnośnika, to trzeba spieprzać. Mniejsza o auto. Nawet nie próbuj go zatrzymywać. Nie dasz rady takiej masie.
– Ale, Jerry, bałem się o oś.
– Srać na oś. Srać na samochód. Chciałeś zginąć?
Przeszli w trójkę przez ciemny living room, a obraz dawno minionej chwili zamigotał i zniknął na zawsze.