- nowość
Przez góry Montany - ebook
Przez góry Montany - ebook
Powieść przygodowa Wiesława Wernica Przez góry Montany należy do kanonu polskiej literatury młodzieżowej o Dzikim Zachodzie. Bohaterem powieści jest westman i poszukiwacz złota Piotr Carr, przyjaciel doktora Jan i Karola Gordona. Carr jest postacią nietuzinkową, uwielbia samotność i koczowniczy tryb życia. Dziki Zachód, ze swoimi bezbrzeżnymi preriami i osadami bez nazwy, jest jego żywiołem. Wielka przygoda rozpoczyna się, kiedy Carr poznaje agenta wywiadu Johna Webstera i nieznanego mężczyznę, który sprzedaje mu mapę wskazującą drogę do złoża złota. Droga do skarbu wiedzie przez góry Montany i pełna jest zaskakujących spotkań i niebezpiecznych zdarzeń.
Przez góry Montany należy do cyklu powieści o Dzikim Zachodzie, obfitujących w pełne niebezpieczeństw przygody, niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące odkrycia. Autor cyklu, Wiesław Wernic, jest cenionym mistrzem gatunku. Świat przygody łączy się zawsze w jego książkach z piękną narracją, charakterystycznym dla westernu przesłaniem moralnym, fascynującymi postaciami i wartościowym odzwierciedleniem realiów Ameryki w czasach westmanów i groźnych rewolwerowców.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788382792706 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wroku 1877 Thomas Edison opatentował fonograf. W roku 1878 powstało w Ameryce Północnej pierwsze przedsiębiorstwo dla produkcji prądu elektrycznego, a w 1879 zbudowano pierwszą na nowym kontynencie linię telefoniczną, łączącą Boston z Lovell w stanie Massachusetts.
Rozpoczynała się właśnie wiosna 1879 roku. Piotr Carr nic jednak nie wiedział ani o telefonie, ani o fonografie, ani o tym, czemu mają służyć oba wynalazki. Na jego usprawiedliwienie warto zauważyć, że inni mieszkańcy nowoczesnych miast Nowej Anglii, z nielicznymi wyjątkami, również nie orientowali się, jakie zmiany w ich życiu wprowadzi telegraf, telefon i żarówka zastępująca lampę naftową.
Natomiast Piotr Carr świetnie orientował się w sprawach, które miały dlań istotne znaczenie. Na przykład w bardzo już zaawansowanej budowie linii kolejowej Northern Pacifi c Railway, co zapowiadało znaczne skrócenie czasu podróży z Milwaukee nad jeziorem Michigan do granic Montany. Piotr Carr mieszkał w Milwaukee, jeśli takim słowem wolno określić coroczny pobyt w tym mieście, od późnej jesieni do wczesnej wiosny. Prowadził bowiem koczowniczy tryb życia: wystarczył mu byle dach nad głową i możliwość spędzenia kilkunastu godzin w jakimkolwiek saloonie, gdzie łatwo się wygadać przed przypadkowymi słuchaczami, których w tego rodzaju lokalach nigdy nie brak. Ba, któż by zachował obojętność wobec malowniczych opowieści Carra, w których prawda tak z bajką bywała pomieszana, że tylko bardzo bystry słuchacz potrafiłby odcedzić jedną od drugiej. Ale słuchaczy Piotra podczas takich saloonowych wieczorów, znaczonych – jak przecinki w zdaniach – kuflami piwa i szklaneczkami whisky, bystrość raczej zawodziła.
Piotr Carr – należy przyznać bezstronnie – miał o czym opowiadać. Szkicował obrazy swych prawdziwych i nieprawdziwych przeżyć na kanwie jakże kolorowej przyrody Dalekiego Zachodu (zwanego również „dzikim”) – ziem rozciągających się ongiś na zachód od Mississipi, obecnie – na zachód od Missouri w jej górnym biegu. Granica między „starymi” ziemiami osadniczymi a „wielkim-nieznanym”, które kończyło się hen, u wybrzeży Pacyfi ku, była zawsze granicą ruchomą wbrew zawieranym przez rząd waszyngtoński, zrywanym i ponawianym traktatom z plemionami Indian. Granica była ruchoma wbrew, a może właśnie w wyniku trwającej krwawej „partyzantki”, przemieniającej się co pewien czas w regularne wojny białych z czerwonymi. W takich warunkach, pod naporem osadników ze wschodu, odbywał się podbój nowych ziem. Jednakże północne i północno-zachodnie obszary Stanów nadal pozostawały we władaniu Indian. Olbrzymie tereny wielkości całych państw europejskich, leżące w dorzeczu Missouri, stanowiły pustkowie, pełne zwierzyny, na którą polowali miedzianolicy myśliwi, gdzie galopowały jeszcze resztki stad mustangów, a nieliczne już bizony kryły się w górskich dolinach. Na niezmierzonych obszarach Północnej i Południowej Dakoty nie brakło antylop, górskich baranów, kozic, niedźwiedzi i wszędobylskich kojotów. Nie brakło również niebezpieczeństw grożących białym śmiałkom, penetrującym dziewicze ziemie Dalekiego Zachodu, ze strony czerwonoskórych wojowników. Bo chociaż po klęsce generała Jerzego Armstronga Custera w wojnie z Dakotami Sitting Bull wycofał się aż poza granicę kanadyjską, a grupy innych plemion zostały rozproszone przez generała Terry lub zepchnięte na wydzielone im tereny rezerwatów – w praktyce spotkanie z Indianami było zawsze prawdopodobne, a konsekwencje takiego spotkania dla białego wędrowca raczej... ryzykowne.
Piotr Carr wiele o tych sprawach wiedział, ponieważ wiązały się one z zawodem, jakim się od lat parał. Był eksplorerem, wędrownym poszukiwaczem skarbów ziemi tam, gdzie ich dotąd nikt nie odkrył, a więc na dalekim, ciągle prawie bezludnym i mało zbadanym tajemniczym zachodzie. Takie zajęcie uczyniło z Carra coś pośredniego między westmanem goniącym za przygodami a traperem zarabiającym na swe utrzymanie łowieniem futerkowych zwierząt.
Teraz Carr wybierał się do Montany, gdzie prawie połowę powierzchni stanowią góry, a drugą połowę – Wielkie Równiny porozdzielane łagodnymi sfalowaniami gruntu i samotnymi szczytami. Wśród tych równin powstawały nieliczne farmy, otaczające wianuszkami uprawnych gruntów małe miasteczka, bez historii, mierzące swój wiek kilkoma latami, niekiedy – miesiącami.
Dalej ku zachodowi, im bliżej Gór Skalistych, tym rzadziej trafiał sięślad „bladej twarzy”, tym częściej – czerwonoskórych wojowników: wzdłuż górnej Missouri – Czarnych Stóp i Algonkinów, w dolinie rzeki Yellowstone – Kruków, a na północnym zachodzie – Kutenajów i Szoszonów.
Piotr Carr nie po raz pierwszy wyruszał na pustkowia Montany na poszukiwanie skarbów gór, przede wszystkim żył złotonośnych, które już w roku 1857 przypadkowo tam odkryto. Tym razem skorzystał z przejazdu koleją tak daleko, jak to tylko było możliwe. Na zachodnim, najdalszym odcinku Northern Pacific Railway regularna komunikacja jeszcze nie istniała, a nieregularna służyła wyłącznie transportowi sprzętu, żywności i robotników zatrudnionych przy budowie. Innych pasażerów nie zabierano – nie z braku miejsc, lecz dlatego, że gdyby zezwolono chociaż jednemu na bezpłatny przejazd, zwaliłyby się ich tysiące. Jednakże przedsiębiorczy Carr zdołał sobie zjednać najpierw palacza, później maszynistę, w końcu kierownika pociągu. Po tych trzech szczeblach wspiął się do wagonu towarowego wraz z siodłem, uprzężą i potężnym tłumokiem, który z trudem władował do tyleż mrocznego, co brudnego wnętrza. Ten pierwszy sukces u początków dalekiej drogi osiągnięty został bez wielkiego trudu. Carr potrafił zjednywać sobie ludzi zadziwiająco szybko. Nie odwagą (chociaż nie był tchórzem) ani hojnością (chociaż nie był skąpcem), ani zewnętrznym wyglądem (chociaż nie był odstręczający). Najbardziej charakterystyczną jego cechą była właśnie jego przeciętność. Niczym nie wyróżniał się wśród tłumu innych, póki... nie otworzył ust. Czar jego wymowy zaiste był zdumiewający, chociaż wcale nieoparty na gładkich i wyszukanych zwrotach ani nawet na poprawności języka. Za to jakże barwnych używał określeń, jak sugestywne potrafił malować obrazy, jak prawdopodobne i... nieprawdopodobne historie własnych przygód roztaczał przed słuchaczem. Pod wrażeniem „kolorowych” słów (to chyba najlepsze określenie) Carra ludzie wprost zatracali poczucie rzeczywistości.
Pewien stary i kuty na cztery nogi traper dał się kiedyś tak zahipnotyzować wymowie Carra, że bez dłuższych nalegań powiódł go w nieznaną dolinę, gdzie można było garściami zbierać górskie kryształy o różnobarwnych odcieniach, na które polowali jubilerzy wielkich miast, o których marzyły elegantki znad wybrzeży Atlantyku.
Przypadek sprawił, że po latach spotkałem się z tym właśnie traperem.
– Musiałem dokumentnie zgłupieć – opowiadał. – Poprowadziłem go, jak pies na smyczy, prosto do cudownej dolinki. Znosiłem mu żywność, pomagałem zbierać kolorowe kamyki, a kiedy wyruszyliśmy w powrotną drogę, on był obładowany jak muł, a ja nie miałem ani odrobiny. Chyba mnie zaczarował. W jaki sposób? Tego nie mogę pojąć. Przecież ta cała gadanina Piotra przypomina wielką gąbkę: jak ścisnąć, nic w ręku nie zostaje, tylko struga wody na ziemi. Co za dziwo? Ale w gruncie rzeczy to porządny chłop. Kiedy się dowiedział, że nie mam ani kamyczka, ani futerkowej skórki, ani centa w kieszeni, podzielił się ze mną sprawiedliwie. Taki on jest. Każdego potrafi zagadać, że człowiek zupełnie przestaje myśleć albo tak myśli, jak to jemu odpowiada.
Trochę w tym było przesady, ale i sporo prawdy. Bo że Carr zaliczał się do wyjątkowych gaduł – to fakt.
Nic więc dziwnego, że również bez większego trudu wepchnął się do towarowego pociągu i przez całą drogę bawił towarzyszy opowiadaniem o swych niezwykłych przygodach. Noc i dzień, noc i dzień turkotały koła po szynach. Dalej i dalej ku kamiennym wałom Gór Skalistych, aż zatrzymały się na miejscu, gdzie nigdy dotąd nie istniała żadna stacja kolejowa ani żadne osiedle. Natomiast zaraz za nasypem kolejowym Piotr Carr ujrzał kłębowisko domków, baraków i szałasów skleconych niesprawnie, ustawionych tu i tam w nieuzasadnionej bliskości lub nieuzasadnionej odległości jeden od drugiego.
Był wczesny świt. Ciszę mącił jedynie syk pary w lokomotywie. Na tym tle cały ten śmietnik budowlany wyglądał jak wymarły. Ale oto zaczęli wychodzić z wagonów towarzysze Carra. Gwar rozmów i hałas, jaki czynili, musiał obudzić wszystko co żywe w tym dziwacznym osiedlu. Carr ujrzał pierwszych mieszkańców gramolących się z bud i szałasów i ruszył na poszukiwanie jajek smażonych na szynce, kufla piwa i gorącej kawy, która by oczyściła gardło z kurzu wielodniowej podróży, a ciału dostarczyła odpowiedniej ilości ciepła. Zmarzł podczas kilku ostatnich godzin jazdy, a kiedy wyskoczył z wagonu, poczuł jeszcze dotkliwszy chłód. Montana dała znać o swym klimacie.
Piotr chuchnął i ujrzał mgiełkę swego oddechu. No tak, tutaj o tej porze dnia i roku nie mogło być inaczej. Strzelbę przewiesił na rzemieniu przez prawe ramię, tłumok zarzucił na lewe, siodło i uprząż ujął w obie dłonie. Wszystko to było piekielnie ciężkie, ale Piotr nie zaliczał się do ułomków. Żwawo ruszył przed siebie. Szedł poprzez plątaninę uliczek nieuliczek, aż trafił na szerszą szerokość frontu i z przybitą nad wejściem deską, na której widniał napis: „Mary-Liza Saloon”.
Carr zatrzymał się i wytrzeszczył oczy. Poznał w swym włóczęgowskim życiu sporo saloonów, ale nigdy nie spotkał się z taką dziwaczną nazwą, składającą się z dwóch kobiecych imion. Wzruszył ramionami na znak politowania, ale zaraz poczuł nieznośny ciężar bagażu, którego jak najprędzej zapragnął się pozbyć. Drzwi były otwarte. Wnętrze pachniało kwaśno: piwem, whisky i tytoniowym dymem. Do tego włączyła się nieokreślona woń kurzu, który wzburzyła z podłogi szczotka migająca w rękach chłopaka odzianego w nieokreślonej barwy spodnie, bardzo brudną kamizelkę i równie brudną kraciastą koszulę z podwiniętymi rękawami.
– Lokal zamknięty! – powiedział bardzo głośno, nie odrywając oczu od desek podłogi.
– Jak zamknięty, to trzeba go zamknąć – odparł Carr, po czym zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz.
Należy wyjaśnić, że były to solidne drzwi, a nie popularne w saloonach południa dwuskrzydłowe, sięgające zaledwie piersi dorosłego mężczyzny niby zamknięcia. Ostre zimy Montany nie sprzyjały zwyczajom praktykowanym w cieplejszym klimacie.
– Powiedziałem, że lokal zamknięty – powtórzył chłopak, przerywając swą pracę.
– Na pewno zamknięty – stwierdził spokojnie Carr. – Przynieś wody i skrop podłogę. Strasznie tu dużo kurzu. Czy nikt cię nie nauczył, jak należy zamiatać?
– Sprowadzę gospodarza.
– Świetnie! Powiedz mu, że czekam na śniadanie i że byle czym nie dam się zadowolić. No, ruszaj!
Zapowiedź sprowadzenia gospodarza okazała się jedynie czczą groźbą.
– On jeszcze śpi...
– Tak właśnie myślałem. Przynieś wody i skrop podłogę. Fu! Aż w nosie wierci.
– Czy pan jest znajomym gospodarza?
– Przynieś wody!
Chłopak odstawił szczotkę. Nabrał pewności, że przybysz jest istotnie znajomkiem gospodarza, kto wie, może nawet przyjacielem? Takiemu lepiej się nie sprzeciwiać. Odszedł więc i po kilku minutach wrócił z pełnym wiadrem. Obfi cie spryskał całą salkę i wrócił do przerwanego zajęcia. Trwało długo, bardzo długo, aż znudzony Carr oparłłokcie na stole, wsparł głowę na dłoniach i... zasnął. Ale że sen miał czujny, zbudził się na dźwięk szkła. Chłopak stał za szynkwasem i wycierał naczynia. Carr ziewnął.
– Jak ci na imię?
– Frank.
– No to, Frank, daj coś do zjedzenia.
Chłopak zniknął, by po chwili wrócić z półmiskiem pełnym mięsa, z bochenkiem chleba, nożem, widelcem i talerzem.
– Tego mi brakowało – ucieszył się Carr. – Gospodarz nadal śpi?
– Mam go obudzić?
– Nie, nie. Dam sobie radę.
Chłopak wzruszył lekko ramionami i zajął się na nowo czyszczeniem bufetu.
Tymczasem ranny gość zajął się pieczenią i chlebem. Uporał się z tym dość szybko nie tylko dlatego, że wygłodniał podczas podróży koleją, ale również i dlatego, że lubił obfi te posiłki. Podobnie jak wszyscy traperzy Dalekiego Zachodu, którzy potrafią na jeden raz pochłonąć tyle mięsa i pieczywa, ile przeciętnemu mieszczuchowi starczyłoby na cały dzień. Ale też niejeden traper potrafił głodować i znosić z humorem niekiedy parodniowy post, gdy wyczerpały się zapasy i zabrakło zwierzyny. A że Carr nabył wiele doświadczenia w swych licznych wędrówkach, nauczył się jeść na zapas, gdy trafiła się okazja.
Chłopak skończył wycieranie kufli i znów zniknął w wąskich drzwiczkach prowadzących zapewne do gospodarczej części budynku. W saloonie uczyniło się nagle bardzo cicho. Przybysz ziewnął i odsunął pusty talerz. Znowu poczuł, że ogarnia go senna ociężałość. I pewnie zdrzemnąłby się po raz drugi, gdyby nie usłyszał czyichś kroków, skrzypienia desek i półgłośnej rozmowy.
W czarnym otworze drzwi ukazała się jasna postać. Wysoki, tęgi mężczyzna w białym kitlu sięgającym kolan.
Carr pomyślał, że taki gospodarz z pewnością nie potrzebuje niczyjej pomocy przy wyrzucaniu z lokalu zbyt podochoconych gości i postanowił działać roztropnie.
– My się znamy?
– Nie znamy – odparł gość.
– Więc cóż mi Frank gadał?
– Pewnie mu się tak zdawało.
– Hm... A ty skąd? Może z Des Moines?
– Z Des Moines? – zdziwił się Carr. – Nie, nigdy tam nie byłem.
– A Kansas City znasz?
– Nie znam – odparł zgodnie z rzeczywistością. – Czy oczekujecie gościa stamtąd? Ale ja tu przybyłem wprost z Milwaukee, nie zatrzymując się po drodze.
– Aha...
Wydało się Carrowi, jak gdyby nasrożone oblicze gospodarza nagle złagodniało.
– Nie, nie czekam na nikogo, po prostu ciekaw jestem nowych ludzi, a ciebie tu nigdy dotąd nie widziałem.
– Prawda – przyznał Carr.
– Czym mogę służyć?
– Muszę się wyspać. Całą noc tłukłem się pociągiem i nie dano mi się nawet zdrzemnąć.
W imię bezstronności – to właśnie Carr nie dał nikomu z przygodnych towarzyszy zdrzemnąć się, gadając bez przerwy do białego rana. Zresztą znalazł wdzięcznych słuchaczy.
Właściciel saloonu przeczuł dobry zarobek. Uśmiechnął się.
– Spanie? Oczywiście. Mam łóżka tak wygodne, że leży się na nich jak na bobrowych skórkach. Tylko sześć na sali. Prawdziwy luksus.
– Oj – stęknął Carr. – To nie dla mnie. Potrzebuję ciszy. Jutro ruszam w drogę i powinienem dobrze wypocząć. Nie ma czegoś mniejszego?
Uśmiech na twarzy gospodarza stał się jeszcze wyraźniejszy.
– Oczywiście. W „Mary-Liza” jest wszystko, co potrzeba podróżnym. Mam pokój dwuosobowy.
– Będę w nim sam?
– Hm... tracę w ten sposób jedno miejsce.
– Tylu amatorów spania? A mnie się wydało, że tu raczej brakuje przyjezdnych. Bardzo nie lubięścisku. Będę musiał poszukać innego noclegu.
Nie było w tym ani słowa prawdy, ale Carr liczył się z każdym centem i płacenie za dwa łóżka uznał za szczyt rozrzutności.
– Ależ nie! – zaprotestował gospodarz. – Akurat tak się złożyło, że nie mam klientów na mały pokój.
– Znakomicie. A czy można by tu kupić konia?
– Czego się nie robi dla przybyszów z dalekich stron? – oświadczył pompatycznie właściciel saloonu. – Potrzebny koń? Będzie koń.
– Kiedy?
– Jeszcze dzisiaj – zapewnił gorąco. – Za kilka godzin, wierzchowiec jak się patrzy.
– W południe?
– Może być i w południe.
– Zgaduję, że to wasz koń.
– Mój, ale go trzymam gdzie indziej. Tutaj nie miałbym czasu doglądać. Konik lekki i ścigły.
– Lekki? To nie dla mnie. Lekkie zwierzę potrafi nieść tylko lekki ładunek, a ja mam sporo tłumoków.
– Dobrze. Znajdziemy cięższego konia, chociaż w tej dziurze o to niełatwo. Cena także...
– Znam się na koniach, a o cenie pogadamy, jak obejrzę towar. Gdzie ten pokój?
– Frank – rozkazał oberżysta – zaprowadź!
I tak oto Carr powędrował na pięterko po skrzypiących schodach, aby stwierdzić, że pokój był malutką klitką, oddzieloną od reszty poddasza przepierzeniem z cienkich desek. Stały tu dwie prycze nakryte zrudziałymi kocami. Malutkie okienko – co Carr zaraz sprawdził – pozwalało spojrzeć na podwórze ograniczone jednej strony płotem, z drugiej – parterowym baraczkiem.
W pokoiku było duszno i pachniało sianem. Carr zwalił w przejście między pryczami swój bagaż, a strzelbę umieścił pod ścianą.
– Jak się nazywa ta miejscowość?
– Nie nazywa się.
– Nie rozumiem.
– No, do tej pory nikt jej nie nazwał. Komu na tym zależy? Tu mieszkają tylko robotnicy pracujący przy budowie kolei. Jak tory posuną się dalej, ruszą i oni.
– To kto wzniósł te wszystkie domy i po co?
– Domy! – mruknął pogardliwie Frank. – Same budy albo szałasy i trochę baraków kolejowych. Tylko Gardner postawił prawdziwy dom. Zaryzykował – dodał po chwili przerwy. – Ale nie moja to sprawa.
– Któż to ten Gardner?
– Właściciel saloonu. Myślałem, że go znacie.
– To ten, który ze mną rozmawiał?
– Innego nie ma.
– A ja sądziłem, że on się nazywa Mary-Liza.
– To imiona jego córek – chłopak pokazał zęby w uśmiechu.
– Mieszkają z ojcem?
– Nie. Żona Gardnera siedzi z córkami w Des Moines. Nie sprowadzi ich tutaj, póki nie powstanie w tej osadzie szkoła. Chyba jednak nigdy nie powstanie, bo i dla kogo? Ja jednak myślę, że gospodarzowi chodzi po prostu o to, aby jego żona czuwała nad interesem w Des Moines. On ma tam spory dom, hotel i restaurację.
– Ho, ho! Taki bogacz? Po cóż się pchał do tej dziury?
– Nie wiem. Ja u niego pracowałem w Des Moines, tu siedzimy od pół roku.
– Jak widzę, Frank, jesteś całą furą wiadomości. Powiedz mi jeszcze, czy ten koń na sprzedaż należy do twego szefa?
– On ma konia, ale nie wydaje mi się, żeby chciał się go pozbyć.
– Aha – mruknął Carr. – Dziękuję ci, Frank, zostaw mnie teraz samego.
Kiedy chłopak odszedł, Carr ściągnął buty, zamknął na haczyk drzwi klitki (klamki nie było) i w ubraniu rozciągnął się na pryczy. Zasnął natychmiast.
Obudziło go słońce migocące za szybą okienka i smugą blasku padające wprost na twarz. W pokoiku zrobiło się jeszcze duszniej niż rankiem, a rozpalony dach strychu grzał tak silnie, że Carr zerwał się natychmiast z posłania, naciągnął buty i zbiegł na dół, zapominając o strzelbie i bagażach.
Na dole było tak samo pusto i cicho, jak przedtem, Frank gdzieś znikł, a Gardner ziewał oparty o szynkwas.
– Wysłałem chłopca po konia – powiedział. – Piwa?
Carr skinął głową.
– Tam jest okropnie gorąco – zauważył.
– W dzień. W nocy całkiem przyjemnie.
– Prędko będzie ten koń?
– Za jakąś godzinę, może za dwie.
– No, to pójdę przespacerować się po tej miejscowości bez nazwy. Zabawne... – opróżnił kufel i skierował się ku drzwiom, ale zawrócił od progu. – Do licha! – klepnął się w czoło. – Musiałem zgłupieć z tego gorąca.
– O co chodzi?
– Na górce zostawiłem swoje bagaże, a drzwi nie mają zamka. Co robić?
– Nic – odparł szynkarz. – Nikt tam dzisiaj nie nocuje, a kto chciałby dostać się na górę, musi przejść obok mnie. Zresztą... nie ma tu złodziei.
Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco, ale Carr, uspokojony, opuścił wnętrze saloonu. Oblało go słońce pełnego dnia. Przystanął, mrugając oczami, po czym ruszył przed siebie. Ulica nie-ulica, droga nie-droga, zakurzony szlak poryty koleinami wozów, pełen dziur i wzniesień ciągnął się nieregularnymi skrętami wśród dziwacznych budowli.
Frank nie mylił się. To, co Carrowi w szarym świcie poranka wydawało się domami, teraz, w blasku słońca, ukazało swe prawdziwe oblicze – ruder skleconych z bali i desek, bud wzniesionych ze skrzynek, w których najpewniej dostarczano prowiant dla robotników, szałasów z gałęzi, piwniczek wykopanych w ziemi i nakrytych darnią. Dokoła cicho i pusto. Carr przespał godziny największego ruchu, gdy ludzie udawali się do pracy. Teraz musieli przebywać gdzieś tam u krańców kolejowego nasypu, przy wytyczaniu dalszej trasy żelaznego szlaku, przy zwożeniu ziemi, układaniu podkładów i wbijaniu potężnych ćwieków.
Carr na próżno rozglądał się za jakimś dwunożnym przedstawicielem osady. Skręcił w pierwsze napotkane boczne przejście i od razu trafił w labirynt wyznaczony szeregami niby-budynków. Szedł wolno, skrzypiąc podeszwami butów po rozgrzanym piasku, zerkając na prawo i lewo, niekiedy zaglądając w głąb ciemnych wnętrz, w których dostrzegał jakieś fragmenty sprzętów o dziwacznych kształtach i sporo śmieci. Wyglądało to bardzo smętnie, a cisza wzmagała jeszcze wrażenie smutku.
„Cóż za paskudna osada – pomyślał – brzydka, brudna i bezludna.”
Wówczas dostrzegł człowieka. W zwężeniu szarej ścieżki stał mężczyzna w jasnym, szerokoskrzydłym kapeluszu, w skórzanej kurcie i takich spodniach, obszytych wzdłuż szwów drobniutkimi frędzlami. Wszystko to wyglądało świeżo i aż błyszczało czystością. Kontrast tej postaci z nędzną brzydotą otoczenia był zaskakujący.
„Elegancik, greenhorn na śmietnisku” – pomyślał.
– Piękny dzień – powiedział tamten. – Szukasz tu kogo?
– Szukam konia.
– Zginął?
– Nie zginął, bo go nie miałem. Chcę kupić.
– Trudno będzie. Tu prawie sami robotnicy. Chociaż... – przerwał i zamyślił się.
– Chociaż co?
– Hm... Znajdzie się koń, niezły.
– Kupię.
– Ba, jeszcze nie wiem, kiedy będę mógł go sprzedać.
Carr spojrzał bacznie na twarz mówiącego. Podejrzewał kpinę, ale nie dostrzegł ani cienia uśmiechu.
– Nie rozumiem – odpowiedział. – Potrzebuję dobrego wierzchowca jeszcze dzisiaj, najpóźniej jutro rano. Oberżysta nawet mi obiecał jednego.
– Skoro tak, nie ma czym się trapić.
– Ba, chodzi jeszcze o cenę – wyznał Carr. – Dlatego szukam na własną rękę...
– Oberżysta ma konia – stwierdził nieznajomy. – Oglądałem go, bo swego trzymam w tej samej stajni.
– I co? Dobry?
– Chodzi w zaprzęgu.
– To na nic – mruknął Carr. – Potrzebuję zwierzęcia pod siodło.
– Istotnie, to na nic, ale...
Carr, który zamierzał powędrować dalej, zatrzymał się w pół kroku.
– Tu jest kowal – powiedział nieznajomy.
– Cóż on ma do roboty?
– Podkuwa zwierzęta pociągowe przewożące materiały dla kolei. Ale nie o to chodzi. Wydaje mi się, że ma wierzchowca na sprzedaż.
– Gdzie ten kowal?
– Jakby to powiedzieć... Znam drogę, ale nie potrafię objaśnić. Zaprowadzę was – zdecydował się nagle.
Ruszyli gmatwaninąścieżek, milcząc cały czas. Carr zastanawiał się, kim jest ten nieoczekiwany przewodnik, ale nie doszedł do żadnego wniosku. Wędrówka nie trwała długo, osada zajmowała niewielką przestrzeń, chociaż chaotycznie zabudowana, sprawiała wrażenie rozległej.
Kuźnia stanowiła coś pośredniego między szałasem a psią budą, tyle że dostosowaną do końskich rozmiarów. Natomiast kowal czynił wrażenie zupełnie zwykłego kowala, jakich spotyka się tysiące w kraju, a jego pomocnik niczym nie różnił się od zwykłych pomocników kowala.
Chłopak pracował właśnie przy miechu, dmąc w rozżarzoną kupkę węgli, a kowal potężnymi szczypcami obracał w płomieniu rozgrzaną do białości metalową sztabę. Kiwnął głową i poprosił, aby chwilę zaczekali. Po czym Carr stał sięświadkiem nadawania kształtu podkowie, aż rzucona, z sykiem zatonęła w wiadrze pełnym wody.
Wtedy mistrz kowadła, wycierając dłonie w spodnie, zagadnął:
– Co słychać? Widzę, żeś znalazł znajomka. Jego szukaliście?
Elegant uśmiechnął się blado:
– To nie ten...
– Ach, nie ten... Widzi mi się, że nigdy nie znajdziecie potrzebnego...
– Kto wie? Ale my tu w innej sprawie. Szukamy konia do jazdy wierzchem, zdrowego, młodego konia. Coś mi wspominaliście...
– Dla kogo ten koń?
– Czy to ważne?
– Dla mnie ważne, bo nie oddam zwierzęcia w byle jakie ręce.
– Ja potrzebuję konia – odezwał się Carr.
Kowal spojrzał nań przenikliwie i ostro, jakby chciał wzrokiem przewiercić go na wylot. Lustracja musiała wypaść pomyślnie.
– Chodźcie, a ty – zwrócił się do chłopaka – pilnuj i nie pozwól nikomu grzebać w żelastwie. Przyjdzie taki jeden z drugim, a później nie ma haceli, nie ma sztab, nie ma podków.
Poprowadził ich niedaleko, wzdłużścian kuźni, aż ujrzeli po przeciwnej stronie przybudówkę ze stromym daszkiem. Z wnętrza dochodził stłumiony szmer. Drzwi były wysokie, mocno osadzone w zawiasach, z dwoma skoblami i kłódką. Zgrzytnęło. Po chwili kowal wyprowadził na rzemieniu konia.
Carr z trudem opanował się – nabywca nie powinien zdradzać zachwytu nad prezentowanym towarem.
U licha, przecież to był najprawdziwszy mustang, gniadosz z białymi plamami wielkości jabłka na kłębach i czole! Ogon długi, prawie do pęcin, błyszczał w słońcu nitkami złota, a takim samym odcieniem mieniła się grzywa.
Carr odetchnął głęboko. Znał się na koniach.
– No i jak? – zagadnął kowal. – Długo by takiego szukać.
– Może – mruknął Carr – ale dla mnie końska uroda tyle znaczy, co skóra na niedźwiedziu. Potrzebuję wierzchowca silnego, wytrzymałego, szybkiego, gdy zajdzie potrzeba.
– To właśnie taki. Nigdy bym go nie sprzedał, ale czy w tej przeklętej dziurze mogę być o zwierzę spokojny?
– Złodzieje? – zaniepokoił się Carr, wspomniawszy swe rzeczy pozostawione w saloonie. – Karczmarz mówił, że tu nie ma złodziei.
– Toś bardzo naiwny, jeśli uwierzyłeś.
Zabrzmiało to obraźliwie, ale Carr nie chciał zadzierać z kowalem. Jeszcze podniósłby cenę lub w ogóle odmówił sprzedaży? Chwycił rzemienną linkę zwisającą z końskiego karku.
– Ostrożnie! – ostrzegł kowal. – To nie pierwsza lepsza chabeta. To bojowy koń, myślę, że dlatego jeszcze go posiadam, chociaż koniokrady mają swoje sposoby...
Zwierzę położyło uszy po sobie i wyszczerzyło zęby. Carr uskoczył w samą porę.
– Niezły – powiedział drwiąco – ale nie dla mnie. Nie mam czasu na jego oswajanie. Tam, dokąd się udaję, miałby zbyt wiele okazji do ucieczki.
– Tony! – krzyknął kowal.
Uszy wyprostowały się, rozdęte chrapy zwęziły, zęby przestały groźnie błyskać.
– Wart jest tyle złota, ile waży.
– A więc nie dla mnie – powtórzył Carr.
– Zaraz, zaraz. Po co tak gwałtownie? Proszę obejrzeć, potrzymam, a o cenie pogadamy później. Spokojnie, Tony.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------W _Bibliotece literatury dziecięcej_ Wydawnictwa Siedmioróg ukazały się między innymi:
1. Bajki, Charles Perrault (Kanon literatury dziecięcej)
2. Baśnie, Jacob i Wilhelm Grimm (Kanon literatury dziecięcej)
3. Baśnie, Hans Christian Andersen (Kanon literatury dziecięcej)
4. Alicja w Krainie Czarów, Lewis Carroll (Kanon literatury dziecięcej)
5. Ania z Zielonego Wzgórza, Lucy Maud Montgomery (Kanon literatury dziecięcej)
6. Cudaczek-Wyśmiewaczek, Julia Duszyńska (Kanon literatury dziecięcej)
7. Dar rzeki Fly, Maria Krüger (Kanon literatury dziecięcej)
8. Don Kichot z Manczy, Miguel de Cervantes (Kanon literatury dziecięcej)
9. Godzina pąsowej róży, Maria Krüger (Kanon literatury dziecięcej)
10. Idzie niebo ciemną nocą, Ewa Szelburg-Zarembina (Kanon literatury dziecięcej)
11. Klechdy domowe, Hanna Kostyrko (Kanon literatury dziecięcej)
12. Klimek i Klementynka, Maria Krüger (Kanon literatury dziecięcej)
13. Księga dżungli, Rudyard Kipling (Kanon literatury dziecięcej)
14. Legendy warszawskie, Artur Oppman (Kanon literatury dziecięcej)
15. Łysek z pokładu Idy, Gustaw Morcinek (Kanon literatury dziecięcej)
16. Mity greckie, Nikos Chadzinikolau (Kanon literatury dziecięcej)
17. O czym szumią wierzby, Kenneth Grahame (Kanon literatury dziecięcej)
18. O krasnoludkach i o sierotce Marysi, Maria Konopnicka (Kanon literatury dziecięcej)
19. Odpowiednia dziewczyna, Maria Krüger (Kanon literatury dziecięcej)
20. Pamiętniki Adama i Ewy, Mark Twain (Kanon literatury dziecięcej)
21. Pinokio, Carlo Collodi (Kanon literatury dziecięcej)
22. Przygody Tomka Sawyera, Mark Twain (Kanon literatury dziecięcej)
23. Przypadki Robinsona Crusoe, Daniel Defoe (Kanon literatury dziecięcej)
25. Psotki i śmieszki, Janina Porazińska (Kanon literatury dziecięcej)
24. Robinson Crusoe, Daniel Defoe (Kanon literatury dziecięcej)
26. Serce, Edmund de Amicis (Kanon literatury dziecięcej)
27. Szewczyk Dratewka, Janina Porazińska (Kanon literatury dziecięcej)
28. Tajemnicza wyspa, Juliusz Verne (Kanon literatury dziecięcej)
29. Tajemniczy ogród, Frances Hodgson Burnett (Kanon literatury dziecięcej)
30. Ucho, dynia 125!, Maria Krüger (Kanon literatury dziecięcej)
31. Uczniowie Spartakusa, Halina Rudnicka (Kanon literatury dziecięcej)
32. W 80 dni dookoła świata, Juliusz Verne (Kanon literatury dziecięcej)
33. W pustyni i w puszczy, Henryk Sienkiewicz (Kanon literatury dziecięcej)
34. Wesołe przedszkole, Maria Konopnicka (Kanon literatury dziecięcej)
35. Baśnie polskie i europejskie, Joanna Rodziewicz (Kanon literatury dziecięcej)
36. Złota korona, Maria Krüger (Kanon literatury dziecięcej)
37. Baśnie polskie, Tamara Michałowska (Kanon literatury dziecięcej)
38. Historia żółtej ciżemki, Antonina Domańska (Kanon literatury dziecięcej)
39. Wspomnienia niebieskiego mundurka, Wiktor Gomulicki (Kanon literatury dziecięcej)
40. Antek, Bolesław Prus (Kanon literatury dziecięcej)
41. Tropy wiodą przez prerię, Wiesław Wernic (Western)
42. Witaj, Karolciu!, Maria Krüger (Kanon literatury dziecięcej)
43. Słońce Arizony, Wiesław Wernic (Western)
44. Na południe od Rio Grande, Wiesław Wernic (Western)
45. Szeryf z Fort Benton, Wiesław Wernic (Western)
46. Król Maciuś Pierwszy, Janusz Korczak (Kanon literatury dziecięcej)
47. Kajtuś Czarodziej, Janusz Korczak (Kanon literatury dziecięcej)
48. Stara baśń, Józef Ignacy Kraszewski (Kanon literatury dziecięcej)
49. Karolcia, Maria Krüger (Kanon literatury dziecięcej)
50. Plastusiowy pamiętnik, Maria Kownacka (Kanon literatury dziecięcej)
51. Troje wspaniałych i skrzat, Ewa Mirkowska (Klub Małych Czytelników)
52. Za żywopłotem, Maria Kownacka (Seria limitowana)
53. Akademia Pana Kleksa, Jan Brzechwa (Kanon literatury dziecięcej)
54. 10 opowieści o bajecznej treści, Tamara Michałowska (Bajki współczesne)
55. Janko Muzykant oraz Sachem, Henryk Sienkiewicz (Kanon literatury dziecięcej)
56. Mała Księżniczka, Frances Hodgson Burnett (Kanon literatury dziecięcej)
57. Bajki dla dzieci, Iwan Kryłow (Kanon literatury dziecięcej)
58. Brzechwa dzieciom, Jan Brzechwa (Kanon literatury dziecięcej)
59. Co słonko widziało, Maria Konopnicka (Kanon literatury dziecięcej)
60. Gruby, Aleksander Minkowski (Kanon literatury dziecięcej)
61. Janosik, Tamara Michałowska (Kanon literatury dziecięcej)
62. Kopciuszek, Hanna Januszewska (Kanon literatury dziecięcej)
63. Kukuryku na ręczniku, Maria Kownacka (Kanon literatury dziecięcej)
64. Magda, Paweł i Ty, Krystyna Kleniewska-Kowaliszyn (Kanon literatury dziecięcej)
65. Mały Książę, Antoine de Saint-Exupéry (Kanon literatury dziecięcej)
66. Na jagody, Maria Konopnicka (Kanon literatury dziecięcej)
67. Najmilsi, Ewa Szelburg-Zarembina (Kanon literatury dziecięcej)
68. Opowieści o Świętym Mikołaju, Tamara Michałowska (Bajki współczesne)
69. Opowieść wigilijna, Charles Dickens (Kanon literatury dziecięcej)
70. Przygody Plastusia, Maria Kownacka (Kanon literatury dziecięcej)
71. Sto bajek, Jan Brzechwa (Kanon literatury dziecięcej)
72. Wybór mitów greckich, Joanna Rodziewicz (Kanon literatury dziecięcej)
73. Ziarenka maku, Grzegorz Ratajczak (Kanon literatury dziecięcej)
74. Pierścień i róża, William Makepeace Thackeray (Kanon literatury dziecięcej)
75. Trzej muszkieterowie, Aleksander Dumas (Kanon literatury dziecięcej)
76. Winnetou, Karol May (Kanon literatury dziecięcej)
77. Łowcy wilków, James Curwood (Kanon literatury dziecięcej)
78. Czarny tulipan, Aleksander Dumas (Kanon literatury dziecięcej)
79. Nad dalekim, cichym fiordem, Agot Gjems-Selmer (Kanon literatury dziecięcej)
80. Gwiazda przewodnia, Joan Gould (Kanon literatury dziecięcej)
81. Katarynka oraz Z legend dawnego Egiptu, Bolesław Prus (Kanon literatury dziecięcej)
82. Biały kieł, Jack London (Kanon literatury dziecięcej)
83. Zew krwi, Jack London (Kanon literatury dziecięcej)
84. Złota Elżunia, Eugenia Marlitt (Kanon literatury dziecięcej)
85. Skarb w Srebrnym Jeziorze, Karol May (Kanon literatury dziecięcej)
86. Zorro, Johnston McCulley (Kanon literatury dziecięcej)
87. Bajki litewskie, Oskar Miłosz (Kanon literatury dziecięcej)
88. Robin Hood, Howard Pyle (Kanon literatury dziecięcej)
89. Dolina bez wyjścia, Thomas M. Reid (Kanon literatury dziecięcej)
90. Książę i żebrak, Mark Twain (Kanon literatury dziecięcej)
91. Bajka o rybaku i rybce, Aleksander Puszkin (Kanon literatury dziecięcej)
92. Piękna i Bestia, Jeanne-Marie Leprince de Beaumont (Kanon literatury dziecięcej)
93. Wybrane podania i legendy polskie (Kanon literatury dziecięcej)
94. Klechdy sezamowe, Bolesław Leśmian (Kanon literatury dziecięcej)
95. Słoń Trąbalski, Julian Tuwim (Seria limitowana)
96. 12 podróży misia Miodala, Stefan Potocki (Klub małych czytelników)
97. 7 opowieści o rycerzu, czarodzieju i księciu dobrodzieju, Jania Shipper (Klub małych czytelników)
98. Egzotyczna przygoda, Aleksandra Michałowska (Klub małych czytelników)
99. Troje wspaniałych i skrzat, Ewa Mirkowska (Klub małych czytelników)
100. W pamiętniku Zofii Bobrówny, Juliusz Słowacki (Kanon literatury dziecięcej)
101. Cudowna podróż, Selma Lagerlöf (Kanon literatury dziecięcej)
102. Pani Twardowska, Adam Mickiewicz (Kanon literatury dziecięcej)
103. Wybrane wiersze, Władysław Bełza (Kanon literatury dziecięcej)
104. Szaraczek, Mieczysława Buczkówna (Kanon literatury dziecięcej)
105. Dziecię elfów, Hans Christian Andersen (Kanon literatury dziecięcej)
106. Jutro niedziela i inne opowiadania, Zofia Żurakowska (Kanon literatury dziecięcej)
107. Lassie, wróć!, Eric Knight (Kanon literatury dziecięcej)
108. Lato leśnych ludzi, Maria Rodziewiczówna (Kanon literatury dziecięcej)
109. O dwunastu miesiącach, Janina Porazińska (Kanon literatury dziecięcej)
110. O księciu Gotfrydzie, rycerzu Gwiazdy Wigilijnej, Halina Górska (Kanon literatury dziecięcej)
111. Piętnastoletni kapitan, Juliusz Verne (Kanon literatury dziecięcej)
112. Przygody Meliklesa Greka, Witold Makowiecki (Kanon literatury dziecięcej)
113. Przygody Sindbada Żeglarza, Bolesław Leśmian (Kanon literatury dziecięcej)
114. Tajemnica wędrującego jaskiniowca, Andy Chandler (Alfred Hichcock) (Przygody Trzech Detektywów)
115. Kapitan Fracasse, Teofil Gautier (Kanon literatury dziecięcej)
116. Diossos, Witold Makowiecki (Kanon literatury dziecięcej)
117. Atlantyda, wyspa ognia, Maciej Kuczyński (Kanon literatury dziecięcej)
118. Mały lord, Frances Hodgson Burnett (Kanon literatury dziecięcej)
119. Baśnie z 1001 nocy (Kanon literatury dziecięcej)
120. Wybrane baśnie polskie i europejskie (Kanon literatury dziecięcej)
121. Wyspa skarbów, Robert Louis Stevenson (Kanon literatury dziecięcej)
122. Pięcioro dzieci i „coś”, Edith Nesbit (Kanon literatury dziecięcej)
123. Colorado, Wiesław Wernic (Western)
124. Wielbłąd na stepie, Jerzy Krzysztoń (Kanon literatury dziecięcej)
125. Płomień w Oklahomie, Wiesław Wernic (Western)
126. Mity greckie, Nathaniel Hawthorne (Kanon literatury dziecięcej)
127. Paziowie króla Zygmunta, Antonina Domańska (Kanon literatury dziecięcej)
128. Łapacz z Sacramento, Wiesław Wernic (Western)
129. Człowiek z Montany, Wiesław Wernic (Western)
130. Gwiazda trapera, Wiesław Wernic (Western)
131. Wędrowny handlarz, Wiesław Wernic (Western)
132. Przez góry Montany, Wiesław Wernic (Western)
133. Ucieczka z Wichita Falls, Wiesław Wernic (Western)
134. Barry Bede, Wiesław Wernic (Western)
135. Old Gray, Wiesław Wernic (Western)
136. 7 Tajemnic Świętego Mikołaja, Adam Zabokrzycki (Bajki współczesne)
Wszystkie tytuły należące do _Biblioteki literatury dziecięcej_ są dostępne w księgarni internetowej Siedmioróg.pl