- W empik go
Przez ucho igielne - ebook
Przez ucho igielne - ebook
Trzy kobiety, trzy traumy, trzy zwykłe-niezwykłe historie.
Malwina, po doświadczeniu gwałtu, stara się pozbyć nieustannie towarzyszącego jej lęku i ułożyć sobie życie na nowo. Sylwia walczy z nieuleczalną chorobą, starając się pomimo tego czerpać z życia pełnymi garściami. Z kolei Wiktoria obserwuje, jak jej związek powoli się rozpada, nie wiedząc, że za szeregiem nieszczęść, które ją spotkały, stoi nie pech, ale pewna zawistna osoba.
Każda z bohaterek powoli zaczyna rozumieć, że ich wielkim sprzymierzeńcem może stać się intuicja, słuchanie swojego wewnętrznego głosu i wiara we własną siłę. Wkrótce te trzy kobiety odkryją, że w patriarchalnym świecie to właśnie one zostały obdarzone mocą, której nie mają mężczyźni – a gdy nauczą się z niej korzystać, ich życie zmieni się na zawsze…
Dlaczego nie bała się napaści albo czegokolwiek innego, ale właśnie gwałtu? Był jej zatem naprawdę pisany gwałt? Był jej przeznaczony, zanim przyszła na ten świat czy potem? I ona to czuła? Wiedziała? Jak? Intuicyjnie? Dlatego unikała wszelkich okazji do wypełnienia przeznaczenia? Czy tak to działa? A jeśli tak, to czy po tym, jak się spełniło, już nic jej nie grozi czy czeka ją szereg podobnych przeżyć?
Stop!!! – rozkazała rozpędzonym myślom.
Otrząsnęła się w okamgnieniu i wsłuchała w melodię płynącą z radia, której kołysząca głową w rytm muzyki Sylwia wtórowała cichym mormorando.
Wioletta Milewska
Zawodowo współpracuję z ludźmi szukającymi rozwiązań swoich problemów natury emocjonalnej, psychicznej i duchowej. Prywatnie jestem matką i żoną. Przez większość mojego życia mieszkałam na Mazurach. Wnikliwie obserwowałam i uczestniczyłam w życiu tamtejszej społeczności, dlatego w moich książkach często wracam do tamtych krajobrazów, miejsc i ludzi. Po „Znakach życia” zdecydowałam, że w kolejnej książce opowiem o dalszych losach moich bohaterów – głównie bohaterek, bo kobiecy punkt widzenia jest mi bliższy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-367-1 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najtrudniej było opowiedzieć o przygodzie w sypialni.
Ta część opowieści powodowała niezliczone reakcje somatyczne. Na drżeniu poszczególnych członków ciała poczynając, poprzez ścisk narządów wewnętrznych – do wyboru, a skończywszy na chwilach bezdechu tak niebezpiecznie się przeciągających, że zdawałoby się, zagrażających życiu, bo balansujących na granicy uduszenia.
Widmo śmierci przez pozbawienie płuc dopływu tlenu było wręcz namacalnie obecne. Niczym trzecia osoba w pomieszczeniu lub jakaś zesłana przez coś siła, która czyha wyłącznie na to, że za którymś razem rzeczona chwila przeciągnie się wreszcie w wystarczającym stopniu. Wystarczającym na tyle, by osobę prowadzącą urywaną opowieść w tym ułamku czasu pochwycić za rękę i w okamgnieniu wywlec z ciała.
Klaudia Jodłowska z wystudiowaną cierpliwością wysłuchiwała słów relacjonującej niecodzienne wydarzenie chudej kobiety. Energia życiowa już na pierwszy rzut oka wyszła z niej na dobre i tylko nieokreślona jeszcze substancja bądź opiekuńcza moc trzymała ją na tym świecie siłą, jakby miała wobec niej jakieś ważne zamiary.
Psycholożka, wyłącznie gdy cisza zaczynała się przedłużać aż zanadto, zadawała kolejne krótkie pytanie. Baczyła, żeby niczego nie sugerować i w żaden sposób nie zbijać z pantałyku kobiety opisującej przeżytą traumę.
Malwina bardzo się starała, by opowieść ciągnąć gładko, bez przeskakiwania tam i z powrotem. Szczególny nacisk kładła na prawidłową budowę zdań, by nie zostać błędnie zrozumianą, co dodatkowo utrudniało swobodną konwersację. Ostatnie wydarzenia nadto wyraźnie pokazywały, jak można zostać pogrążonym przez konkretny dobór słów, a nawet interpunkcję, przez co osoba postronna może opacznie zrozumieć wypowiedź.
Pomimo usilnych starań kobiety snującej smutną historię tok zdarzeń nie kleił się, podobnie jak i jej myśli. Sceny migały jej przed źrenicami błyskawicznie, zaś słowa nie były w stanie ich dogonić. Musiała wracać do poprzedniego wątku, gubiąc poprzedni, plącząc go z kolejnym, o który w międzyczasie zaczepiła się pojawiająca się ni stąd, ni zowąd nowa myśl. I z tej plątaniny powstawała opowieść, która, jeśli już mogła zostać zrozumiana, to wyłącznie przez wyszkolonego fachowca.
Klientka unikała kontaktu wzrokowego z terapeutką.
W obawie przed tym, że przez rozkojarzenie przeoczy coś być może niezwykle istotnego, wpatrywała się w podłogę, nieco na lewo od siebie, gdzie jej pamięć wyświetlała przeżyte przed około dwoma miesiącami sceny. Poza tym tak było łatwiej, bo materia, o którą się rozchodziło, była ogromnie tkliwa. A co do tego, że temat należało przedstawić z najdrobniejszymi szczegółami, nie było najmniejszych wątpliwości.
Proces terapeutyczny mógł przebiegać prawidłowo i takim być, pod warunkiem że na jaw wyjdą szczegóły, ponieważ – jak wiadomo – diabeł tkwi w szczegółach. Malwina też o tym wiedziała.
Mówiła o wszystkim, co dotyczyło zdarzenia, a mogło mieć wpływ na stopień oczyszczenia jej psychiki z nabytego zespołu stresu pourazowego, objawiającego się nieznośnymi symptomami. Został u niej zdiagnozowany podczas któregoś z wcześniejszych spotkań.
Na pierwszym spotkaniu Malwina nie wspomniała o tym, że do przyczyny objawów doszło na długo po złożeniu przez nią pozwu rozwodowego. Uznała to za szczegół nieistotny i niemający wpływu ani na wydarzenie, ani na skuteczność w usuwaniu jego skutków. Ponadto coś uparcie nakazywało jej przedstawić siebie w złym świetle. Jakby potrzebowała tego, żeby psycholożka uznała ją za gorszą, niż faktycznie była, bądź jakby przywykła do bycia gorszą i nie miało sensu ukrywanie tego.
Mówiła prawdę, twierdząc, że pisała ze znajomym, gdy Błażej wrócił do domu, i że to prawdopodobnie przez to wpadł w jakiś dziki stan, którego potem sam nie potrafił okiełznać. Gdy kobieta słuchała samej siebie, z każdą chwilą bardziej uświadamiała sobie to, że było coś ponadto, coś, czego nie zdołała jeszcze zdefiniować, a co zaczynało pęcznieć i rosnąć w obszarze jej świadomości. I tylko czekało na odpowiednią chwilę, w której mogłoby bezpiecznie się ujawnić.
Szkopuł, niczym stercząca, sękata belka w oku, tkwił w tym, że zwykle nieźle działająca świadomość Malwiny uległa w ostatnim czasie jakiejś drastycznej deformacji. Teraz funkcjonowała tak, jakby ktoś naumyślnie rozregulował kółka zębate we wrażliwym mechanizmie jej psychiki. Dlatego kobieta zachowawczo nie umieściła w rzeczowym referacie tego, co pokazała jej wyobraźnia odnośnie do ewentualnych następstw zachowań innych niż te, których się dopuściła.
Zapewnienie terapeutki, że klientka wybrała zachowanie najlepsze z możliwych, było właściwie dokładnie tym, co ta pragnęła usłyszeć. Jednakże sama zaczynała rozumieć, iż każda inna forma próby wyjścia z incydentu niosłaby za sobą daleko poważniejsze skutki. Prawdopodobnie o tyle bardziej poważne, że śmiertelne.
Tego nie można było zdradzić. Teren należał do jeszcze niezbadanych, a pani Klaudia mogła mieć nie więcej niż trzydzieści lat.
Malwina przygotowała się oczywiście na obecność terapeutki w pomieszczeniu już podczas pierwszej wizyty, kiedy na karteczce napisano nazwisko pani Jodłowskiej oraz termin pierwszego spotkania z psycholożką i wręczono mały skrawek papieru. Wyobrażała sobie wygląd, wiek, a nawet głos osoby, do której skierowały ją niedawne przeżycia. Nie sądziła jednak, że jej wspaniała wyobraźnia tak trafnie określi szczegóły fizjonomii kobiety. Pierwowzorem wyobrażonej terapeutki była postać Kingi Zduńskiej z serialu, który jako jedyny Malwina oglądała wieczorami; z tej przyczyny, że zaczynał się w porze przyzwoitej, to znaczy – już po zakończeniu przez nią pracy. Być może dlatego, że Kinga Zduńska również była z zawodu psychologiem, Malwina, ze wszystkich psychoterapeutów na świecie, wybrała sobie za wzór właśnie ją. Bądź co bądź pani Jodłowska była co najmniej bardzo podobna do Kasi Cichopek wcielającej się w rolę bohaterki serialu. Miała podobne rysy twarzy, nosiła prawie identyczną fryzurę, cechowała ją nawet podobna budowa ciała i sposób poruszania się.
Tak. Podczas pierwszej wizyty, widząc na własne oczy osobę, z którą ją umówiono, Malwina przeżyła coś specyficznego. Można by mówić, rzecz jasna, o świadomym wyborze, gdyby jej takowy pozostawiono. Przychodząc tu jednak, powiedziała tylko tyle, że chce porozmawiać z psychologiem. Pełniąca tu chyba funkcję sekretarki kobieta, z którą wtedy rozmawiała, napisała na tylnej stronie wizytówki ośrodka nazwisko i termin spotkania.
Malwina mogła sobie wyobrazić dowolną postać w roli Klaudii Jodłowskiej, a wyobraziła właśnie tę. Dziwne. Teraz, w przerwie na milczenie, Malwina zastanawiała się, czy powinna wspomnieć o tym dziwnym podobieństwie, czy zachować to dla siebie. A może ta odskocznia myślowa była jej niezbędna, by się do reszty nie rozsypać.
– Pani Malwino, pamiętam, jak wcześniej mówiła pani, że on wciąż z panią mieszka. Z tego, co pani teraz mówi, wynika, że on tylko pojawia się w domu. – Psycholożka czekała na sprecyzowanie.
– Tak powiedział ten policjant… że ma prawo przebywać w tym domu. „Przecież tu mieszka. No, jest zameldowany czy nie?” – naśladowała głos funkcjonariusza kobieta. – Zrozumiałam to tak, jakbym ja na przykład wyjechała na wczasy. Nie ma mnie w domu, ale według prawa albo jakichś kryteriów mieszkam w tym domu. Jestem zameldowana. I kiedy pani pytała, czy on nadal mieszka, przypomniały mi się słowa tego policjanta. Mieszka, bo jest zameldowany, ale w domu praktycznie nie przebywa… A właściwie czasami przebywa, więc to też nie jest precyzyjne. To jak mam mówić? Prawdę mówiąc, wcześniej inaczej rozumiałam pojęcie „mieszkać gdzieś”. Teraz już wiem, dlaczego on dopominał się tego zameldowania… – mówiła ciężko, z trudem artykułując słowa.
– …pożycie intymne? – Malwina wychwyciła zakończenie ciągu słów Klaudii Jodłowskiej. Przyłapała się na tym, że nie słyszała większości tego, co do niej mówiono. Dotarło do niej jednak, że pojęcie policjanta było błędne.
– Pożycie… było – zająknęła się Malwina. – Miał tego pod dostatkiem… Ile chciał. – Kobieta zdała się na swoją wiedzę o sposobie funkcjonowania męża i jego niszczącej ich związek pasji do pornografii i seksu.
Niewyobrażalne pokłady łez zawierało w sobie wycieńczone bezsennością i niedostatkiem pożywienia ciało Malwiny. Kobieta na chwilę odsunęła wizje dotyczące traumatycznego wydarzenia i ścisk w gardle ustąpił do tego stopnia, że zdołały przecisnąć się przezeń kolejne słowa:
– To dziwne, ale zawsze się tego bałam. Nie bałam się, że mnie okradną… ani że mnie zabiją… ale właśnie tego… i akurat to się stało.
– I co pani teraz czuje? – zapytała współczującym półgłosem psycholożka.
– Żal… Złość… Poczucie krzywdy… Wściekłość – odparła ledwo słyszalnie Malwina.
– Nie. – Klaudia pokręciła głową. – To nie tak – dodała. – ŻAL!!! ZŁOŚĆ!!! WŚCIEKŁOŚĆ!!! – wykrzyczała, ku ogromnemu zaskoczeniu klientki. – To są emocje. Tak się wyraża emocje.
Malwina nie wiedziała, co rzec. Przecież za drzwiami gabinetu byli ludzie. Ktoś mógł to słyszeć. I co? Ona, Malwina, miałaby się zachowywać jak furiatka?
– Ale… ja nie mam już siły – usprawiedliwiła się. – Ja… chyba nie umiem krzyczeć… Czasami krzyczę… raczej głośniej mówię… ale rzadko… I on mi nieraz mówił… bo ja go pytałam… po co tak się wydziera i przeklina… A on mówił, że ja to umiem i po cichu mu dopier… Ale ja mu wcale nie dopie… nie dopieprzałam. Tylko chciałam mu pokazać, że o wszystkim można porozmawiać na spokojnie, bez krzyków… Ja też w domu nie zostałam nauczona normalnych rozmów… Ale sama się uczyłam, że tak jest o wiele lepiej… żeby wszystko było rozwiązane, dopowiedziane… zamiast wrzeszczeć… i wychodzić w trakcie rozmowy… i trzaskać drzwiami…
Malwina przypomniała sobie jedną ze scen.
– Sam mi powtarzał, że to nie jego wina, że ma taki charakter… Może i nie jego… Ale skoro wiedział, mógł nad tym panować… próbować panować… A może to ja jestem dziwna… Nawet jak rodziłam Ninę, to nie krzyczałam. Tylko parłam, ile sił, jak mi kazali… I wtedy wydobył mi się z gardła taki dziwny dźwięk… Ale nie krzyk, tylko jakby takie charczenie… I było mi strasznie wstyd… Nie wiem… – Kobieta robiła znaczne przerwy pomiędzy fragmentami wypowiedzi.
Terapeutka zadała pytanie, dopiero gdy przerwa zaczęła Malwinie ciążyć.
– Dlaczego nie skorzystała pani z pomocy adwokata?
– Nie wiem. – Malwina wytężała umysł. – Adwokat to obrońca. Gdybym wzięła obrońcę, to by oznaczało, że to ja jestem przestępcą… Że to ja jestem winna, że to ja mam coś na sumieniu. Może też dlatego, że… zostałam nauczona, że samemu trzeba rozwiązywać swoje sprawy, a nie wykorzystywać innych… I jeszcze… przypomniał mi się taki żart… że po procesie sądowym jedyną stroną, która na nim wygrywa, są adwokaci.
– Dlaczego?
– Bo zabierają majątek obu stron! Ale to w przypadku, kiedy majątek występuje. A ja muszę teraz oszczędzać!
– Nie musiałaby pani płacić, jeśli pani nie stać.
Malwina nagle podniosła wzrok mniej więcej na wysokość obojczyków psycholożki.
– Nie chciałam, żeby sprawa była naciągana. A jeśli adwokat przedstawiłby wszystko inaczej, żeby mu jeszcze dołożyć? Nawet nieumyślnie. Wystarczy zmienić jedno słowo i całe zdanie znaczy co innego. Tylko ja wiem, jak było naprawdę… I on. Zresztą dla mnie sprawa była oczywista. Myślałam, że oni się na tym znają… Nie wiem… Było chyba więcej „przeciw” niż „za”. Chodzi o wynajęcie adwokata. I ciągle o tym myślę.
Zapadła długa cisza.
– Na jakim etapie jest pani sprawa?
– Nie wiem. Nie mam bieżących informacji. Sprawa jest… w toku. – Malwina zastanawiała się, kiedy wspomniała o rozwodzie. Nie zamierzała przecież tego robić.
A może dowiedziała się z innego źródła? Może tak jest lepiej – pomyślała.
– A co pani lubi robić? Ma pani jakieś hobby?
– Lubię czytać i… lubię zajmować się roślinami, ale teraz jest już praktycznie po sezonie. – Malwina westchnęła tęsknie.
– Więc niech pani poczyta coś odprężającego – zasugerowała ciemnowłosa młoda kobieta.
– Nie mogę czytać… Próbowałam… ale nic nie rozumiem. To tak, jakby oczy czytały… Czasami upieram się i czytam nawet parę stron… ale nic do mnie nie dociera. To dziwne. Myśli są zupełnie gdzie indziej. I wszystko się sprowadza do… tamtego.
– Lubi pani sport? Może dla oderwania myśli obejrzy pani jakiś mecz – próbowała pani Jodłowska.
– O nie! To nie dla mnie! – odparła natychmiast klientka.
– Czemu?
– Sama nie wiem. Po prostu nie lubię meczów. Są nudne. Chodzi tylko o dokopanie tym drugim. Dwudziestu paru zdrowych mężczyzn biega za skórzanym balonikiem. Gdyby wszyscy grali w jednej drużynie, bramkarze też, to dopiero strzeliliby bramek! Setki! I to dopiero byłby wynik. – Malwina znacznie się ożywiła, mówiąc o tych błahych rzeczach. – Tą siłą i determinacją, którą wkładają w walkę przeciwko sobie, mogliby budować domy. Gdyby czas przeznaczony na treningi włożyli w naukę budownictwa, na przykład, albo czegoś konstruktywnego, byliby superfachowcami. I sponsorzy są. Ludzie mogliby sobie oglądać, jak powstaje wspaniały obiekt, który nie potrzebuje dodatkowej energii, i płaciliby za to, jak płacą za bilety na mecz. – Zawstydziła się. – Przepraszam, zapędziłam się.
– A jakie są pani stosunki z matką?
Zadane po dość długiej przerwie pytanie wydało się Malwinie niemające nic do rzeczy.
– Dobre… Chyba dobre… Zawsze miałam dobry kontakt z mamą… Teraz jest za granicą, więc… Ale dzwoni co tydzień!
– Nie przyjechała po tym, co się stało?
– Nie!!! Nie… Ona ma tam pracę… Nie mogła przyjechać… Myślałam, że może brat przyjedzie… Albo ktoś… Ale nie… Nikt nie przyjechał… To znaczy… Zaraz po tym… przyjechała kuzynka i dziadek, już o tym mówiłam, a potem już nikt…
Kobieta miała teraz przed oczyma migawki scen ze wspomnianej sytuacji. To, jak kuzynka zarzuciła jej, że musiała znaleźć kogoś do dzieci na „ostatnią chwilę”, żeby Malwinie pomóc, i jak dziadek nakazywał: „Przestańta cyrkować!”.
Malwina nie mogła dłużej powstrzymać gorącego strumienia łez. Głośno wytarła spuchnięty nos, zużywając nastą chyba chusteczkę. Potem znowu zamyśliła się na długo.
– Ale Magda – postanowiła w końcu uzupełnić to, o czym wcześniej tylko pobieżnie wspomniała – tylko wytykała mi, że musiała znaleźć kogoś do dzieci, a dziadek… trzyma jego stronę… Może mama przyjedzie niedługo… Nie wiem… Coś wspominała. Dziwne… Zawsze przyjeżdżała w wakacje… A w tym roku nie…
– Minęły już dwa miesiące. Czy czuje pani jakieś zmiany?
– Nie wiem… Nie… Chyba ze mną już nigdy nie będzie tak jak wcześniej… Ja tylko chciałam, żeby on przestał z tą pornografią… Chciałam być dla niego ważna… Chciałam mu się podobać… Ale wiem… Jestem brzydka… Nawet mi to mówił półsłówkami… I dlatego oglądał te swoje gazetki… Nie wiedziałam, że jest w stanie coś takiego zrobić… Nigdy mnie nawet nie uderzył… Ściskał… Ale nie uderzył… I ciągle czuję w nosie ten jego smród…
– Mówiła pani, że się przedtem umył.
– No tak… Umył… Z grubsza… – Malwina ponownie sięgnęła pamięcią do tamtej nocy. – Ale nie mył włosów… I… Nie wiem… Cały był przesiąknięty takim dziwnym smrodem… Przepalony olej… Kurz… I bydlęcy obornik…
…i teraz mam ten smród tam… W środku… I wszędzie – dokończyła w myślach.
– Gdybym była ładna, toby tego nie zrobił. Myślę, że chciał mi pokazać, gdzie, według niego, jest moje miejsce. Że mam być mu posłuszna i podległa. A on jest pan.
Psycholożka pokiwała potakująco głową, ale przez dobrą minutę nic nie mówiła. Dziwnie było Malwinie opowiadać o tak intymnych szczegółach komuś, kto zwraca się do niej per „pani”. Na pierwszej sesji Klaudia dała jej wybór. Potem było głupio go zmieniać. I tak zostało. W końcu, gdyby to miało mieć wpływ na przebieg terapii, chybaby ją o tym poinformowano.
– Pani uroda nie ma tu najmniejszego znaczenia – wyjaśniła Klaudia Jodłowska. – To jest uzależnienie. On tego nie robił z pani powodu, mimo że tak mówił. Tak jak alkoholicy nie piją dlatego, że mają brzydkie żony. Problem leży w jakimś urazie z przeszłości.
– Ciągle myślę, że gdybym wyszła przez to okno wcześniej… Kiedy zamykał te wszystkie drzwi… Już wtedy wpadłam na pomysł, żeby to zrobić… Ale zobaczyłam ten jego telefon… I zadzwoniłam… Na pewno się dodzwoniłam… Ale do straży… I nikt nie przyjechał… Nikt… Bo ja jeszcze długo mu się wyrywałam… I uciekałam… Ale ciągle mnie chwytał na nowo… Do tej sypialni to ja sama wbiegłam… On mnie popychał… Chyba zależało mu, żeby to było w sypialni… Nie wiem czemu… To nie jest przecież małżeńskie łoże… Nawet nie jest nasze… I wbiegłam do tego pokoju, zamknęłam szybko drzwi i chciałam chwycić klucz i szybko przekręcić – mówiąc, Malwina pokazała gestem prawej ręki, jak to wyglądało. – I nie było klucza… – Palce kobiety przebierały chwilę w powietrzu, jakby szukały brakującego przedmiotu. – Podparłam drzwi nogą i trzymałam klamkę… Ale to na nic… Czułam tylko, jak noga odjeżdża mi razem z dywanikiem…
– Zrobiła pani wszystko, co można było w tej sytuacji zrobić. Niech pani poćwiczy, tak jak mówiłam.
– Ja wiem… Już wcześniej sobie mówiłam, że to nie ten dom mi to zrobił, nie to miejsce, tylko on, a on uciekł, bo się boi… ale może wrócić! A ten głupi policjant jeszcze powiedział, że on ma prawo przebywać w tym domu, bo jest zameldowany. – Słowa funkcjonariusza podkreśliła, naśladując jego głos oraz wykrzywiając spękane usta w grymasie odrazy.
– Kontaktował się z panią ostatnio? – przerwała niewygodnie narastającą ciszę terapeutka.
– Nie odbieram… Pisał esemesy… Rozmawia z Niną… Straszy ją, że nie ma po co żyć… Że się powiesi…
– Boi się pani o niego?
– Nie wiem… Nie… On od zawsze się wieszał, a potem był całkiem żywy. – Niespełna czterdziestoletnia kobieta przypominała sobie przez chwilę poszczególne przypadki obietnic samozagłady męża i wykrzywiła usta w ironicznym półuśmiechu. – On nas chyba tylko szantażował… Potem nic nie musiał robić… Bo jak nam go było żal, to wszystko same robiłyśmy… Ale to na nic… Coś chyba zrobiłam nie tak… Nie trzeba było go wyręczać… Prawda?
Klaudia Jodłowska znowu pokiwała potakująco głową.
– Pojawił się ostatnio w domu? – zapytała ostrożnie, wciąż próbując dotrzeć do informacji, od której siedząca na brzegu fotela kobieta uciekała.
Malwina przez długą chwilę rozpamiętywała jego „pojawianie się”. To wyrażenie dokładnie pasowało do opisu jego paru wizyt.
– Raz był, żeby oddać klucze i moją komórkę… I podłączył stacjonarny… Bo wtedy, w nocy… go odłączył… zanim zaczął mnie szarpać… Ale gdzieś na zewnątrz podłączał, bo nie wchodził do domu… Potem był, kiedy napisał to oświadczenie… I nie wiem, ile jeszcze razy był, bo na pewno był, kiedy nas nie było w domu… Raz skasował esemesy z mojej komórki… Nie wiem, kiedy to zrobił… Może jak poszłyśmy na pole, do koni… Nie wiem… Bo to musiało być wtedy, kiedy zostawiłam telefon… Mówiłam już. Napisał: „Wycofiesz z policji, to dostaniesz rozwód” – kobieta znowu podkreśliła nieprawidłowo napisany wyraz, jak robiła to parokrotnie w rozmowie z policjantem, a i tutaj, w gabinecie, także już się to zdarzało. – A potem tego esemesa już nie było… I oświadczenie też wykradł… Ale przecież miał klucze. Mógł włazić do domu, kiedy chciał… I był w niedzielę… Powiedział, że mógł mi wtedy zrobić dzidziusia, ale nie zrobił… Tak jakbym miała być mu wdzięczna, że mnie tylko… z… – Malwina wciąż nie mogła wydusić tego słowa. – Ale nie zapłodnił! Łaskawca!
– A mógł?
– Mógł. To znaczy… I mógł, i nie mógł. – Kobieta sięgnęła pamięcią do tragicznych wspomnień.
Psycholożka delikatnie zachęciła klientkę do wyjaśnienia:
– Nie rozumiem.
– To znaczy… Mógł, bo miałam wtedy jajeczkowanie… Wiedziałam o tym… Dlatego nie chciałam się zgodzić na współżycie… Ale on… Nie mógł… – Malwina znowu szukała odpowiedniego słowa. – Nie miał wzwodu… Chyba dlatego zrobił to inaczej. Ja chyba… Chyba czułam, co on chce zrobić…
– Wiedział, że miała pani jajeczkowanie? Obserwuje panią.
Malwina wzruszyła ramionami i zacisnęła zęby. Określenie jej dni płodnych wymagało wyłącznie rzucenia okiem na kalendarz ścienny i odliczenie czternastu dni od zakreślonej kółkiem daty.
– Jak się ogląda te wszystkie kryminały – Malwina podążyła za kolejną myślą – to ci policjanci są tacy mądrzy i tak pieczołowicie odnajdują najmniejsze ślady… I zawsze sprawa się rozwiązuje… sprawiedliwie… Ale to tylko… fantastyka… Bo tak naprawdę to oni są tępi jak siekierka do rąbania cukru… Ten policjant… Laszkowski… nawet nie wiedział, o czym ze mną rozmawia… Jak wychodziłam od niego, to powiedział: „Wie pani, facetowi zawsze się chce!”. To było strasznie przykre… Nie wiem, kto ich tego uczy, ale to było… strasznie nieprofesjonalne…
Przerwała. Jej broda drżała coraz mocniej. Po opanowaniu tego odruchu ciągnęła:
– Rzecz w tym, że jemu wtedy wcale się nie chciało!!! On wtedy nie mógł… Rozumie pani… Nie miał wzwodu. – Podniosła wzrok na tyle, by dostrzec potakującą głowę rozmówczyni. – Ten policjant nawet nie miał pojęcia o przestępstwie, w sprawie którego prowadził śledztwo… To mnie traktują jak przestępcę… Jakbym to ja zrobiła coś złego… – zmieniła wątek. – Wyznaczają mi terminy na komendzie… Oni to mają gdzieś! To ich wcale nie obchodzi! Miałam siniaka na udzie… O, takiego.
Palcem zakreśliła na wewnętrznej stronie prawego uda okrąg wielkości podstawki pod filiżankę.
– Jeszcze do dziś jest ślad. Ale oni tego nie spisali… Ani tych otarć pod kolanami… To skąd mogą wiedzieć, że było tak, jak mówiłam… Nawet na plecach miałam otartą skórę… I mówiłam, że on mnie przeciągnął przez krawędź łóżka, ale oni nie mają pojęcia, że ta krawędź jest szeroka i zaokrąglona… I gdyby była kanciasta, to otarcie by było o wiele poważniejsze… A tak… Oni pewnie sobie myślą, że za mało skóry straciłam, żeby wskazywało na przeciągnięcie mojego ciężaru przez krawędź łóżka… I dlatego mi nie wierzą… A jego usprawiedliwiają… I on też jest cwany!
Ożywiła się.
– Pojawiał się na krótko. Najwyżej na piętnaście minut. To mniej więcej tyle, ile trzeba na dojechanie z posterunku policji. Tak myślę… Raz ładowałam piosenkę… – znów zmieniła wątek – bo mamy bardzo wolny Internet… Trzeba załadować do połowy, żeby potem nie przerywało – wyjaśniła. – I słuchałam Stinga… I raptem się zacięło… Zobaczyłam, że nie ma dostępu do Internetu, a przecież przed chwilą był… Widziałam, że pasek postępu się przesuwał… A potem się zatrzymał. Zadzwoniłam do dostawcy Internetu, bo czasem wyłączają… Powiedział, że tym razem nic nie robią i że między routerem a anteną widzi defekt… Chyba mogą to sprawdzić, nie wiem… Czyli na zewnątrz, pomyślałam. Poszłam i zobaczyłam, że kołek jest wyrwany ze ściany, a na dole są kawałki betonu ze spoiny… Bo tam są takie wypukłe spoiny między kamieniami… Bo fundament jest z kamieni… I niedawno tam pieliłam… I tego gruzu nie było… Wyrzuciłabym, gdyby coś było. No i przy tej drewnianej kracie rośnie wiciokrzew… I jedna strona tej kraty była wyrwana razem z kołkiem… Właśnie pod anteną. Wzięłam drabinę i sprawdziłam, o co chodzi. Kabel był odcięty tuż przy wejściu do tej tuby… Ale tak dociśnięty, że jakoś się trzymał… Nic nie było widać… I odpadł, jak tylko go dotknęłam. Nie był wyrwany. Był równiutko odcięty. Nożem albo czymś ostrym… Nie wiem. Ale widziałam to na własne oczy i wiem, że samo to się nie zrobiło. On chyba robi wszystko, żebym nie mogła się z nikim kontaktować… Mówię to, bo ja wtedy coś czułam. Jakbym wiedziała, że on tam jest i coś robi. Miałam przeczucie… I wcześniej robił różne rzeczy w samochodzie. Spuszczał powietrze z opon, odłączał akumulator, mówiłam już pani… Myślę, że to jest jakaś chora… chora zazdrość.
– Pani mąż jest patologicznie zazdrosny – sprecyzowała terapeutka, po czym zapytała: – Zdarzało się pani wcześniej coś przewidzieć?
– Nie… – Kobieta zawiesiła głos. – Chyba że… jak dzieci szalały koło stołu i na brzegu stała szklanka z piciem, to myślałam, że mogą ją strącić… Ale wtedy odstawiałam ją dalej od brzegu i nie stłukły. – Kobieta znowu zamyśliła się. – Ale po tym miałam raz takie wyobrażenie… Samo mi się to zobaczyło. Siedziałam sobie normalnie, w biały dzień. Widziałam flakonik. Stłuczony. Widziałam to nie tak, jak panią teraz, tylko w wyobraźni. I tam byłam ja… I zbierałam te skorupki… I chciałam złożyć wszystko do kupy, jak było przedtem… Ale już nie było wszystkich kawałków… I ludzie tam chodzili, i deptali po tych skorupkach… Przyklejały im się do butów, a oni wcale nie zwracali uwagi… ani na mnie, ani na mój wazonik… Pędzili w jakimś pośpiechu i roznosili to na brudnych butach… Nie wiem, co to może znaczyć.
– Może tak widzi pani to małżeństwo. Jako coś kruchego – wtrąciła Klaudia.
Ale ogromnie cennego – pomyślała Malwina.
– Nie wiem. Może – powiedziała głośno i urwała. Potem ciągnęła: – Z czasem zrozumiałam… On myślał, że ja go zdradzam, bo sam mnie zdradzał. Teraz już mam pewność, że to robił… Ale długo temu zaprzeczałam… Wiedział, gdzie jeździ, więc uniemożliwiał mi wyjazdy. Często powtarzał, że się spotykam z ukochanym. Bo sam się spotykał ze swoimi ukochanymi. Sprawdzał mój telefon, bo dobrze wiedział, do czego sam używa komórki. I sprawdzał mnie… Oglądał… Badał.
– Sprawdzał panią? Jak? – W oczach Klaudii Jodłowskiej była prośba o sprecyzowanie.
– No… – Malwina umilkła na chwilę, rękami zakreślając w powietrzu okolice łona. – Sprawdzał, czy z kimś byłam… Ale to dziwne – znowu się ożywiła – bo nawet ten lekarz nie zauważył, że doszło do penetracji, to jak on mógł zbadać, czy z kimś byłam? – Rozłożyła ręce. – Myślę, że to był tylko pretekst, żeby zainicjować stosunek. Najgorsze było to, że ciągle mnie oskarżał o to, co sam nieustannie robił. I chyba za długo myślałam, że moje przeczucie to to samo, co on miał… Że chyba mi się udziela jego zazdrość. A to było chyba prawdziwe przeczucie. Intuicja.
Rzeczą szalenie Malwinę zastanawiającą było posiadanie tak wielkich pokładów łez. Kiedy już myślała, że zbiornik wyczerpał się na podobieństwo jej sił, okazywało się znienacka, że to tylko złudzenie, a zasoby słonej cieczy znajdują się w jeszcze wielu zapasowych rezerwuarach. Istnienie jednego z nich odkryła teraz, opróżniając mimowolnie jego zawartość. Drugą zastanawiającą rzeczą była trudność w wysławianiu się. Mówiła prostym językiem, bo próby stosowania bardziej rozbudowanych zdań, których podjęła ledwie kilka, zakończyły się porażką. Uznała, że zadziało się w niej coś takiego, co chyba cofnęło ją w rozwoju, i była tego coraz bardziej pewna.
Nie śmiała już wspominać o fakcie, że małżeństwo, i owszem, w standardowej formie przestało istnieć już ponad dziesięć miesięcy temu – w chwili gdy kobieta podjęła decyzję o separacji. Właściwie sama już nie wiedziała, kiedy ów związek, jakoś obco brzmiący w uszach Malwiny, bo nazywany przez psycholożkę małżeństwem, stracił swoją oczywistą formę. Jeśli przyjąć, że małżeństwo przestaje być małżeństwem w momencie znalezienia przez jedną ze stron innego partnera, z którym utrzymuje stosunki małżeńskie, czyli płciowe – bo Malwina słyszała w kościele, że są to pojęcia zamienne – to związek Malwiny z Błażejem nigdy małżeństwem nie był.
– A jak pani teraz sypia? – Klaudia Jodłowska mogła równie dobrze zapytać Malwinę o to, jak było w Himalajach.
Sen zdawał się jej teraz delikatesem, przyjemnością, której w ogólnie rozumianej formie nie doświadczała od wieków.
– Nie wiem… – Wzruszyła ramionami. – Już odkąd znalazłam te jego pornosy, nie sypiałam dobrze. A teraz chyba wcale nie śpię… To znaczy… Śpię jak zając pod miedzą.
– A wcześniej nie mogła pani wieczorem zasnąć czy budziła się w nocy? – Uszu kobiety dobiegło kolejne pytanie. Słyszała je już na którejś z poprzednich sesji i nie rozumiała, po co zostało zadane.
Ponadto coś dziwnego działo się z jej przewodami słuchowymi. Od niemal ustawicznego płaczu zarówno ciężkie powieki, jak i coś w tych kanałach było bardzo opuchnięte. Ograniczające zdolność słyszenia obrzęki oraz wszystkie inne dolegliwości doprowadzały kobietę już do wściekłości.
Terapeutka siedziała po prawej stronie Malwiny, za prostym biurkiem, do którego bokiem ustawiono krzesło Malwiny. Klientka wpatrywała się teraz w widok za pozbawionym firany oknem, znajdującym się na drugim piętrze budynku, i oglądała dachy domków jednorodzinnych.
– Wybudzałam się koło pierwszej i nie mogłam zasnąć do czwartej, piątej. Nie wiem, bo przeważnie nie od razu sprawdzałam godzinę, żeby jeszcze bardziej się nie rozbudzać. Zwykle kiedy za oknem robiło się jasno, czułam, że już mogę. Chyba… bałam się spać w ciemności. Sama nie wiem… Wieczorem byłam zmęczona, więc trochę spałam…
Na wychudzoną kobietę spłynęło nagłe olśnienie.
– O której on wtedy wrócił do domu? – Pytanie Klaudii odzwierciedlało dokładnie to, co pojęła przed chwilą Malwina.
– Koło pierwszej.
– A o której wydostała się pani przez okno?
– Jakoś… koło piątej…
Malwina patrzyła przed siebie. Za oknem widać było oznaki panoszącej się na całego jesieni. Liście coraz odważniej zmieniały swoją sezonową barwę i ochoczo odrywały się od gałęzi, krążąc chwilę w powietrzu i wpadając pod nogi spieszących się dokądś przechodniów.
Terapeutka niczego nie powiedziała. Czy celowo naprowadziła ją na właściwy trop? Nakierowała ją i jeśli Malwina była dość inteligentna, miała to zrozumieć? Ba, gdy o rozwiązaniu jakiegoś problemu opowiada ktoś inny, z dystansem i na chłodno, dociera do nas, że moglibyśmy wpaść na to sami. Jednak trudno było wyłuskać tę informację, gdy sprawa traktowała o sobie samej i była relacjonowana w stanie wyczerpania psychicznego. Budziła się koło pierwszej, bo później o tej porze Błażej miał ją zgwałcić? I zasypiała koło piątej, bo później o tej porze wydostała się z domu? Czy to sugerowała Klaudia?
Czy to było możliwe?
Czyli odkąd kobieta odkryła schowek z mężowską tajemnicą, jej intuicja ostrzegała ją przed następstwami uzależnienia? Czyżby już wtedy istniał zapis mówiący o tym, co się wydarzy i w jakich ramach czasowych się zamknie? I ona to wiedziała, choć nie miała do tej wiedzy dostępu? Wiedziała? Już od dziewięciu lat? Czuła?
***
– Kiedy… znajdowałam jego schowki… – kontynuowała Malwina na kolejnej sesji – tak naprawdę nie musiałam szperać po wszystkich kątach. Jakbym wiedziała, gdzie to może być. Czasami sama nie wierzyłam, że to możliwe… Czułam, że coś jest, i znajdowałam! Moje oczy same jakby patrzyły na coś, a jakiś głos… myśl… kazała mi to sprawdzić… Od razu wiedziałam, w czym tkwi szkopuł… Jak w samochodzie odłączył akumulator, to coś mi kazało zajrzeć pod maskę… O! Właśnie! Kiedyś spuścił powietrze z opony i skierowałam uwagę na koło, jeszcze zanim wsiadłam do auta. Zobaczyłam kapeć. No i… wtedy. Przez cały wieczór coś mnie nosiło. Nie mogłam znaleźć miejsca… jakbym musiała gdzieś biec… albo uciekać… Ale myślałam, że to z innej strony może mi coś grozić… Myślałam, że w domu będę bezpieczna. A mogłam gdzieś pojechać… uciec… To dziwne i sama tego nie rozumiem, ale jakby coś mnie ostrzegało… Tylko nie myślałam, że to w domu jestem zagrożona. Wiem, że to brzmi strasznie głupio… Ale to możliwe, prawda?
Psycholożka przytaknęła.
– Jest jeszcze coś dziwnego, co ostatnio zaobserwowałam. Zawsze bałam się ciemności. Może zresztą dlatego nie mogłam spać. Nie wiem. Lubiłam wszystko w gospodarstwie porobić, zanim się ściemniło, i w domu też czułam jakiś niepokój, kiedy zaczynało zmierzchać… I potem, w nocy. W każdym razie od tamtej nocy już się nie boję. Jak ręką odjął. Nie mogę spać, ale już się nie boję ciemności. To dziwne… Nie wiem, dlaczego tak jest.
– Może to, co pani przeżyła, było o wiele straszniejsze niż strach przed ciemnością. Teraz strach przed ciemnością jest mniej ważny. Czy mogłaby pani zrobić coś dla siebie?
Po nieśmiałym potakiwaniu Malwiny, oznaczającym „Nie wiem, myślę, że tak”, terapeutka ciągnęła:
– Niech pani ubierze się ładnie i gdzieś wyjdzie. Tak tylko dla siebie samej. Może pani kupić sobie kwiatek, bez usprawiedliwiania się. Pójść na kawę albo coś zjeść. Sama albo z córką. Najlepiej byłoby wyjechać. Co najmniej na trzy dni. Bo tyle czasu trzeba, żeby zdystansować się do rutyny dnia codziennego. Ale w pani przypadku to będzie trudne, bo są konie, i rozumiem, że nie ma kto się nimi zająć. Więc proszę sobie przynajmniej robić takie małe przyjemności. I niczego sobie nie wypominać. Nikomu nie wynagradzać. Nie myśleć o tym, że przez chwilę nie była pani do czyjejś dyspozycji. I jeszcze jedno. Jeśli poczuje pani, że chce pani coś wykrzyczeć, proszę to zrobić. Może pani pójść do lasu albo gdzieś za wieś i po prostu krzyczeć. Okej?
– Okej – zgodziła się poinstruowana.
W drodze powrotnej Malwina wypominała sobie, że było jeszcze tyle rzeczy, o których zapomniała lub nie zdążyła powiedzieć, a chciała.
Co za dziwny paradoks. Nadeszły czasy, w których człowiek normalnie myślący ma psychologa. Nadeszły czasy, w których idiotom się wydaje, iż są normalni i nic ze swoją tępotą nie robią. Nadeszły czasy, w których nikt nie rozumie, co się dzieje. A może to są czasy, kiedy ludzie wreszcie się orientują, że dotąd niczego nie rozumieli i masowo chcą to w końcu pojąć – rozmyślała.
Po powrocie do znienawidzonego domu Malwina próbowała zająć się obowiązkami i po raz kolejny zmierzyła się z dziwnym zjawiskiem. Na czym polegała jego niezwykłość? Otóż wycieńczony umysł kobiety z coraz większą swobodą płatał figle. Tym razem konfrontował ją z kolejną natrętną myślą.
Do niczego niepotrzebna! Tylko do zgwałcenia! Tylko do zgwałcenia! – powtarzały się irytujące słowa. Malwina nie umiała sobie wytłumaczyć, jak to się dzieje, ale tę informację odbierała bardzo wyraźnie. Jak? Skąd pochodziły takie myśli? Pochodziły może z niepojętego obszaru, z którego wywodziła się cała seria tajemniczych doświadczeń. Od wyraźnego ostrzeżenia przed „wydarzeniem”, poprzez przeżycie w piwnicy, po obraz stłuczonego flakonika, kształt i wzór którego wciąż można było na nowo przywołać i skrupulatnie opisać, choć wiadomo, że był jedynie wytworem wyobraźni. Lecz czym jest wyobraźnia? Wyobraźnię uruchamia się, powierzając jej zadanie ukazania czegoś, o czym się pomyślało. Tyle że Malwina nie zajmowała się myśleniem o rzeczach, które się jej pokazywały, bo zanim pojawiły się obrazy, nie wiedziała o nich ani nie miała zamiaru ich przywołać.
Tymczasem „Tylko do zgwałcenia” było tak wyraźne, że niemal czuła ciężar przyklejonej na klatce piersiowej kartki z tym napisem. Odczucie było tak intensywne i tak okrutnie natarczywe, że aby w końcu je zneutralizować, Malwina zaczęła myśleć o tym, żeby faktycznie wykonać takowy napis. Jak szkolni rozrabiacy, którzy przyklejają kartki z głupimi tekstami na plecach nieświadomych tego kozłów ofiarnych. A ci potem dźwigają na sobie setki koleżeńskich spojrzeń i – dopóki sprawa się nie wyjaśni – kpiny innych uczniów.
Naraz Malwina przypomniała sobie podobne napisy umieszczane na samochodach dostawczych – „Wyłącznie do zniszczenia”. Nigdy nie rozumiała, po co są te naklejki, a jedyną rozsądną odpowiedzią było to, że sugestywny nakaz miał, wbrew pozorom, zniechęcać do czynu.
„Wyłącznie do zgwałcenia”.
Może gdyby Malwina chodziła z takim napisem na plecach lub na czole, nikt nigdy by jej tego nie zrobił. Ot, choćby przez to, że miano by ją za wariatkę, zaś takich nie gwałcą. Jakby wariactwo było – na podobieństwo kiły – chorobą przenoszoną drogą płciową. To było logiczne. Gwałcono, żeby z kogoś uczynić wariata, inaczej za bardzo odstawał od tego, kto zamierzał się dzieła dopuścić. A gdy człowiek, pod wpływem aktu go krzywdzącego, zachowywał się jak wariat – czego Malwina była teraz doskonałym przykładem, biorąc pod uwagę jej obecną kondycję psychiczną – kolejne gwałty były bezcelowe.