Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Przeznaczeni do przypadku - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 lipca 2025
30,29
3029 pkt
punktów Virtualo

Przeznaczeni do przypadku - ebook

Powieść fantasy o młodym (i niezbyt kompetentnym) magu, który dziedziczy potężną księgę, dającą moc kontrolowania biegu wydarzeń. A raczej księgę, która dałaby mu taką moc, gdyby wiedział, jak się nią posługiwać… Jak działają Opowieści? Czy każdy bohater może liczyć na podejrzanie sprzyjające zbiegi okoliczności? I czy student magii, wampir-wyrzutek, księżniczka-uciekinierka i znużony życiem poszukiwacz przygód to sojusz gotów zapobiec katastrofie?

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8431-030-4
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Świt leniwie zaglądał do okien Szkoły Magów, dumnie prężącej się złotej wieży w samym centrum Pflalandii, największego miasta w promieniu wielu, wielu kilometrów. Na najniższych piętrach dziarski zespół krzątał się już od dawna, gorączkowo przygotowując się do kolejnego dnia, niewątpliwie pełnego przygód i magicznych wypadków. Magowie wciąż spali — prawie wszyscy. Tylko na jednym z najwyższych pięter Alser, młody adept sztuki magicznej, podekscytowany przerzucał stronice “Wielkiej Księgi Spraw Dziwnych Nawet Jak Na Zaistniałe Okoliczności”. Był to zadziwiająco przemyślany i kompletny przewodnik po nieznanych ciekawostkach magicznych i nie do końca jeszcze zbadanych zjawiskach. A problem nurtujący w tej chwili Alsera zdecydowanie do takich właśnie należał. Młody mag przesunął chudym palcem po pożółkłej kartce, wsłuchując się w cichy zgrzyt szpiczastego paznokcia śledzącego litery na starym papierze. Stało się coś niezwykłego, coś ważnego, coś… co spowodował sam. Coś, z czym nie do końca umiał sobie poradzić. Ups.

Noc chłonęła lasy, wioski i osady, oblepiając je mrokiem i zlewając je w nieruchomą, czarną masę. Tylko chichy szelest ściółki i trzaski pękających gałązek zdradzały ruchy postaci przedzierającej się przez zarośla. Gumuel usiadł u podnóża wielkiego drzewa, i umościwszy się możliwie wygodnie w kupie zeschłych liści, zamknął oczy. Brnął przez ciemność od kilku godzin — do świtu pozostawało niewiele. Po chwili zasnął.

_— Gumuelu! Nie otwieraj oczu! Śpij i słuchaj uważnie!_

Gumuel drgnął przez sen, jednak zanim powrócił do świata przytomnych jego podświadomość zdołała opanować impuls, więc nie poderwał się z posłania i zgodnie z poleceniem słuchał dalszej części wiadomości.

— _Przed tobą wielka szansa. Wielka szansa, ale i wielkie wyzwanie. Ruszaj przed siebie na spotkanie z przeznaczeniem! Pflalandia…_

— Aj! — Gumuel poczuł kłujący ból w lewym udzie i tym razem zanim zdążył przeanalizować sytuację, jego mózg zarządził już otwarcie oczu i zerwanie się na równe nogi.

— Cholera… — Strzepnąwszy z siebie jadowitą mrówkę natychmiast zamknął oczy i rzucił się na posłanie. — Halo! Wciąż tu jestem. Co mam zacząć? Halo, śpię!

Zrezygnowany, otworzył oczy. Usiadł na stercie liści i zaczął bezmyślnie dłubać palcem w wilgotnej ziemi.

— Co ja robię, przecież to tylko głupi sen. Po prostu sen… — Westchnął głośno i wstał.

Rozejrzał się wokół. Znajdował się na skraju gęstego lasu. Nie wiedział, dokąd idzie. Wiedział za to doskonale, skąd. Wampir, krzyczeli, potwór, zabije nas wszystkich. Nikomu nie przyszło do głowy, że gdyby faktycznie miał taki zamiar, zapewne zacząłby swą nikczemną zabójczą działalność w ciągu ostatnich trzech lat spędzonych w ich osadzie. Cóż, gdy pierwsza ręka chwyta w szale za widły jest już za późno, wszystko toczy się błyskawicznie. Krzyki, płonące pochodnie, groźby. Gumuel nie zamierzał wchodzić w polemikę z szarżującym tłumem. Pędem opuścił wioskę i pobiegł przed siebie, ile sił w nogach. A że sił w nogach, jak przystało na wampira, miał pod dostatkiem, biegł całą noc bez chwili wytchnienia. A teraz ten sen… Dziwne.

Karotella przez całą noc nie zmrużyła oka. Nazajutrz miała ku uciesze plemienia poślubić Gerkina, najdzielniejszego wojownika całej krainy, przewyższającego swymi osiągnięciami najwyśmienitsze elfie legendy. Potrafił być miłym młodzieńcem, musiała to przyznać, ale zdecydowanie zbyt wiele przyjemności i satysfakcji dawało mu przeszywanie najeźdźców strzałami czy wbijanie mieczy w napierającą pierś przeciwnika. Oczywiście, jako duma plemienia zasługiwał na szacunek i podziw, i tego Karotella nie zamierzała mu odmawiać, była jednak zdecydowana odmówić mu wielu innych rzeczy, a dzielenie łoża z elfem, który nawet przez sen ćwiczył celowanie z łuku i wymyślne pchnięcia mieczem, zaś przy ucztach i biesiadach zabawiał elfiątka krwawymi opowieściami o swoich najdramatyczniejszych walkach, nie wydawało jej się szczególnie pociągające. Niestety, jako księżniczka i przyszła królowa nie miała głosu w kwestii doboru męża. Cóż, najwyższy czas przejąć inicjatywę i zacząć żyć własnym życiem. Od dawna to planowała, jednak dopiero dziś, kiedy nie mogła już dłużej odwlekać decyzji, poczuła się na siłach wcielić swój plan w życie. Poczuła niezrozumiały zastrzyk energii, potrzebę działania, zew przygody… Podniósłszy się z posłania, zarzuciła na plecy ciemnozielony płaszcz z głębokim kapturem, a pod jego połami ukryła zawiniątko zawierające prowiant i podstawowe wyposażenie potrzebne do odbycia wielkiej przygody. Szybko spożyła czekające na nią resztki wczorajszej uroczystej wieczerzy i bezszelestnie wymknęła się z sypialni, z domu — z całego dotychczasowego życia. Odwróciła się ostatni raz. W bujnych koronach drzew, na grubych, sękatych konarach znajdowały się lekkie, drewniane chatki o opływowych kształtach i liściastych kopułach. Patrząc na swój dom, Karotella z żalem pomyślała o rodzicach. Nie będą zasmuceni, raczej wściekli. Cóż, może uda im się udobruchać Gerkina drugą córką. Młodsza siostra od lat wpędzała Karotellę w kompleksy. Lekka, zwiewna, smukła, o długich, lśniących, piaskowych włosach i aksamitnej, bladej cerze. Po prostu… elfia. Do tego te oczy. Fiołkowe, ogromne, uwodzicielskie i niedostępne jednocześnie. Tak, jej siostra była idealną księżniczką. Kto to słyszał o rudowłosych, piegowatych elfach? Do tego jej figura… może nie całkiem pulchna, ale jak na elfkę jednak zbyt… obła. Zbyt apetyczna, zbyt opływowa — w pewnych okolicznościach być może nawet zbyt atrakcyjna? Za to zdecydowanie nieprzystosowana do szybkiej wspinaczki i większości innych popularnych elfich form spędzania czasu. Karotella z obrzydzeniem wsłuchiwała się w dźwięk swoich myśli. Brzmiały tak realistycznie, jakby jakiś chochlik złośliwie je podszeptywał. Karotella — niedoszła, ruda królowa elfów, zbyt piegowata, zbyt wybredna, zbyt to, zbyt tamto… Gwałtownie ruszyła przed siebie. Z każdym przebytym krokiem czuła się lżejsza, weselsza, wolniejsza… Mogłaby przysiąc, że wyczuwa w powietrzu zapach nadchodzącej przygody.

Flatulus rozchylił powieki i natychmiast znów je zmrużył, oślepiony słońcem poranka. Natarczywe promienie wdzierały się do jego chaty licznymi szczelinami. Flatulus wstał z posłania, ochlapał raczej niż umył całe dwa metry swojego naturalnie wyrzeźbionego ciała, przyodział się w białą, lnianą koszulę, płócienne spodnie, i solidne, skórzane buty, i wyjrzał za próg chaty. Chłodny wiatr przegonił resztki senności z jego powiek. Na myśl o kolejnym dniu żmudnej pracy w polu wzdrygnął się. I wtedy poczuł… coś. Jakby momentalnie, w niewidzialny i nieuchwytny, a jednak niemal namacalnie prawdziwy sposób wszystko się zmieniło. Otoczenie, choć przecież identyczne jak dotąd, wydało mu się nagle soczyście kolorowe, fascynujące, pociągające. Rozpierała go energia, chęć działania. Dość, pomyślał. Kierowany nieokiełznanym impulsem pchnął drzwi chaty, wpadł do środka krokiem tryskającym determinacją i pochwycił starą, szmacianą torbę leżącą pod drzwiami. Wrzucił do niej wszystko, co wydawało mu się przydatne na nowej drodze życia. Niewiele myśląc, wyszedł na zewnątrz i ruszył na spotkanie z własnym przeznaczeniem.

Znużony kolejną nocą wędrówki, Gumuel wcisnął się do nory u podnóża pagórka i zamknął oczy. Szare światło poranka powoli rozjaśniało horyzont, nadszedł więc czas zniknąć z powierzchni ziemi, a przynajmniej znaleźć się poza zasięgiem promieni słonecznych.

— _Gumuelu, Gumuelu! Nie przerywaj snu! Poprzednio coś nas rozłączyło… Magia nie jest niezawodna… Wyruszaj na spotkanie z…_

Świdrujący pisk przerażenia wyrwał Gumuela ze snu. Zaklął pod nosem, po czym otworzył oczy. Ujrzawszy przed sobą rudowłosą postać, gwałtownie cofnął się i uderzył o kamienną ścianę kryjówki. Znów zaklął. Dziewczyna nie przestawała piszczeć.

— Hej, już, ciszej! — próbował ją uspokoić. — Przecież nic ci nie zrobię! Hej! — Gdy próba ukojenia nieznajomej nie poskutkowała, Gumuel wyprężył muskuły i odsłonił kły. Dziewczyna zamarła.

— No, tak lepiej. Nie bój się. — Gumuel wykonał niesprecyzowany gest ręką w stronę nieznajomej.

Ta zdawała się wreszcie odzyskiwać władzę w członkach.

— Jesteś wampirem! Jesteś wampirem? Jesteś wampirem! Nie zabijaj mnie!

Gumuel z zainteresowaniem przyglądał się przestraszonej istocie. Sklasyfikował ją jako nietypową, ale niezaprzeczalnie ładną. Obserwował ją z uśmiechem zdradzającym rozbawienie, podczas gdy ona czekała na wyrok, prezentując minę wręcz ociekającą przerażeniem, skutecznie wzbudzającym politowanie.

— Jesteś wam… — zaczęła znów.

— Nie zamierzam cię zjeść! — rzucił w jej stronę Gumuel, coraz bardziej zniecierpliwiony. — Nie wiem, czy zauważyłaś, ale to ty wkroczyłaś w moją przestrzeń życiową i narobiłaś krzyku. Myślisz, że sobie tu leżę, bo czyham na niewinne niewiasty i planuję krwawe mordy? — spojrzał gniewnie prosto w jej przestraszone oczy… jakby właśnie planował krwawy mord.

— Przepraszam, jestem ostatnio trochę nerwowa. To dlatego, że uciekłam z domu, bo nie chciałam wychodzić za mąż bez miłości, potem szłam naprawdę długo i chociaż nie mam pojęcia dokąd idę, to mam poczucie, że się zgubiłam, a to wstyd dla elfa, w dodatku jestem strasznie głodna, a to już zupełna hańba, bo przecież elfy słyną ze swej lekkości, a nie z marzeń o słodkich bułeczkach…

— A nie powinniście być też przypadkiem małomówni? — wtrącił Gumuel.

Dolna warga Karotelli zaczęła drżeć. Do jej oczu napłynęły łzy. Gumuel odnotował, że były to duże, zielone, wzbudzające zaufanie oczy… Znów, zdecydowanie ładne.

— Hej, przepraszam, też nie jestem w najlepszym nastroju. Nie mam dokąd pójść, cały świat ma mnie za potwora, we śnie nęka mnie jakiś początkujący telepata i do tego bardzo dziś słonecznie. Musisz przecież wiedzieć, co to znaczy. — Gumuel nerwowo rozejrzał się wokół, po czym dla pewności wsunął się głębiej do swego zacienionego schronienia.

Karotella pociągała głośno nosem, próbując się uspokoić. Cała scena zdecydowanie nie przywodziła na myśl pradawnych opowieści o mitycznych stworzeniach, obfitujących w przygody, na jakie liczyła.

— Widziałaś coś? — spytał nerwowo Gumuel, spoglądając w dal ponad ramieniem Karotelli. — Cokolwiek?

Odwróciła się i wlepiła wzrok w skraj lasu.

— Nie…

— Tam, pod lasem! Jakiś kształt… jakby… Zniknął. — zakończył, rozczarowany.

Karotella bezradnie rozejrzała się wokół. Nie znalazłszy inspiracji w najbliższym otoczeniu, znów skoncentrowała się na nieznajomym.

— Jak mogłaś nic nie zauważyć? Jesteś elfem czy nie? — spytał ze złością Gumuel.

Blada twarz Karotelli pokryła się pąsowym rumieńcem. Właśnie pąsowym, ponieważ sytuacja była potencjalnie zbyt poważna na pospolity róż.

— Jestem — odparła tonem, który mógłby zamrozić ocean.

Gumuel przewrócił oczami ze zniecierpliwieniem.

— Strasznie jesteś drażliwa. — W jego głosie słychać było nutkę rozbawienia, jednak po chwili na twarz powrócił cień rozczarowania. — Jestem pewien, że coś tam widziałem.

Spojrzeli na siebie bezradnie, nie wiedząc, co powiedzieć. Na usta cisnęło im się jedno pytanie: i co teraz?

Flatulus szedł przed siebie, pogwizdując. Wolność. Wreszcie wolność. Kroczył dziarsko przez pola i lasy z tobołkiem w ręce, nie zważając na trasę ani cel wędrówki. Kiedyś przecież musiał dokądś trafić, a na razie bezproduktywnie cieszył się swobodą. Złote promienie słońca pieściły jego skórę ciepłymi muśnięciami. Wszystko było takie… inne. Majestatyczne. Pociągające. Elektryzujące. Świat tylko czeka, by być zdobytym! Teraz, gdy tak szedł przez siebie, rozpierany uczuciem władzy nad sobą samym, dziwił się, że wcześniej nie odważył się wyrwać, rzucić wszystkiego i po prostu iść. Iść przed siebie, ku przygodzie…

— I co teraz? — Karotella pierwsza zdecydowała się wypowiedzieć to pytanie.

— Nie mam pojęcia. — Gumuel spochmurniał. Powoli rozejrzał się wokół w zamyśleniu. — To znaczy, ja zostaję tu, a ty żyjesz dalej własnym życiem i, jeśli jesteś tak miła, nie mówisz nikomu, że nikczemny wampir czai się za lasem. Byłbym zobowiązany.

Karotella spojrzała na niego; w jej oczach dezaprobata walczyła z urazą.

— Tak po prostu? Dwoje wyrzutków spotyka się w środku wielkiej, niezamieszkałej pustki, odkrywają, że coś ich łączy, po czym dziękują sobie za miłą pogawędkę i idą dalej, każde w swoją stronę? — spytała rozdrażnionym głosem.

— Nie powiedziałbym, że była szczególnie miła. — Wtrącił kwaśno Gumuel.

Karotella przewierciła go wściekłym spojrzeniem.

— Ach tak? Wiedz, że dla mnie to też nie była jedna z dziesięciu najprzyjemniejszych chwil życia! — Nie była jednak pewna, czy mówiła prawdę. Nieznajomego otaczała mgiełka niebezpiecznej tajemniczości, do tego jak przystało na wampira był wysoki i dobrze zbudowany w pewien zimny, posągowy i nieco straszny sposób. Jego twarz była blada, a rysy surowe. Czarne włosy opadały mu swobodnie na ramiona, jakby chciały powiedzieć, że nie muszą być uczesane, by wyglądać świetnie. Prezentował się dumnie, groźnie i niesympatycznie. Karotella zarumieniła się, zdając sobie sprawę, jak intensywnie mu się przygląda.

— Zaraz… powiedziałaś, że coś ich łączy? — spytał Gumuel z bezczelnym uśmiechem, odsłaniającym śnieżnobiałe kły.

— Co? — Karotella spojrzała na niego oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia, udając, że nie ma pojęcia, o czym on mówi.

— Coś nas połączyło. Tak uważasz? — Teraz już śmiał się otwarcie.

— Tak tylko powiedziałam. Hipotetycznie mogłoby nas coś łączyć, ale nie dowiemy się, jeśli się teraz rozejdziemy.

— No dobrze, co w takim razie proponujesz, panno Los-Nas-Połączył-Więc-Zróbmy-Coś-Razem?

Karotella spochmurniała.

— Nie mam pojęcia. Do wczoraj byłam księżniczką elfów i moim największym problemem było pamiętać, żeby nie wygłaszać wyskokowych opinii i nie jeść na ucztach zbyt zachłannie, bo to nie przystoi damie. A zwłaszcza pulchnej damie, o ile takie w ogóle mogą istnieć.

— A dlaczego nie? Co ma pulchność do przynależności do grup społecznych czy kultury zachowania? Zresztą nawet gdyby było w tym coś złego, i tak nie jesteś pulchna — dodał Gumuel bez zastanowienia.

— Nie? — rozpromieniła się Karotella, ignorując jego krytykę krzywdzących swobodę kobiet norm społecznych i skupiając się całkowicie na powielającej toksyczny schemat trosce o własną figurę. — Nie spotkałeś w życiu wielu elfich księżniczek, prawda? — Potrząsnął głową. — Cóż, wierz mi, zwykle nie wyglądają… tak.

Gumuel dokładniej przyjrzał się towarzyszce. Niektórzy powiedzieliby, że przywodziła na myśl słowa takie jak „opływowa” i „zdrowa”, a w niektórych rejonach wręcz „szpiczasta”, jednak Gumuel to takich nie należał. Owszem, być może nazwałby ją “apetyczną”, ale tylko w stuprocentowo dosłownym sensie, z szacunkiem — zresztą od dawna był na innej diecie. To prawda że jej rude włosy, zielone oczy, piegi i figura, nie pokrywały się z jego wyobrażeniem na temat elfich kobiet, jednak musiał przyznać, że konfrontacja wyobrażenia z rzeczywistością zdecydowanie wypadła korzystnie dla rzeczywistości.

— To fakt, ale widziałem trolle. Wierz mi, wiele pracy przed tobą — zażartował. Spojrzał na nią nieco dłużej, niż była to wstanie znieść nie rumieniąc się, po czym przybrał rzeczowy ton i zarządził:

— Cóż, proponuję drzemkę. Nie patrz tak na mnie, bez względu na plany przeznaczenia wobec nas, ja podróżuję nocami. Nie zamierzam przesiedzieć dwóch dni pod tym samym kamieniem. Miłych snów. — To mówiąc, umościł się w trawie, zwinął się w kłębek i zamknął oczy, pozostawiając bezradną Karotellę samą. Zdezorientowana, usiadła na ziemi i oparła się o zbocze pagórka, próbując ignorować burczenie w brzuchu. Nie patrz na niego, pomyślała, śpij.

Srebrne refleksy tańczyły na powierzchni strumyka, podczas gdy Flatulus przeglądał się w tafli wody. Teraz, gdy nie był już biednym rolnikiem, ale niezależnym łowcą przygód i nieustraszonym obieżyświatem, wyglądał zdecydowanie przystojniej. Dwudniowy zarost dodawał mu łobuzerii, a tobołek na ramieniu przywodził na myśl romantycznego podróżnika. Przysiadł na brzegu i zanurzył zmęczone stopy w chłodnej, przejrzystej wodzie. Nagle kątem oka dostrzegł jakiś cień nieopodal. Natychmiast uniósł głowę i omiótł wzrokiem okolicę. Przez chwilę wydawało mu się, że dostrzega w oddali jakiś kształt, postać, jednak… przecież to niemożliwe, żeby po prostu się rozmyła, rozpłynęła w powietrzu… Musiało mu się przywidzieć. Pokrzepiony odpoczynkiem wstał i ruszył przed siebie.

— Hej, księżniczko, wstawaj — zniecierpliwiony ton Gumuela obudził Karotellę. Poczuła na ramieniu jego dłoń. Szturchnął ją jeszcze kilkakrotnie, zanim podniosła się z ziemi.

— Już, już. Nie śpię. Która godzina? — zapytała nieprzytomnie, ziewając.

— Nocna — odparł szeptem. — Słyszałaś coś?

— Tak, przepraszam. To mój brzuch. Dawno nic nie jadłam… — tłumaczyła się. Przestań się głupio rumienić, natychmiast, zbeształa się w myślach. Było całkiem ciemno, jednak Karotella doskonale wiedziała, że wampiry nie na darmo słyną z doskonałego wzroku. Sięgnęła po torbę i wyciągnęła z niej zawiniętą w liście porcję suchego prowiantu. Ostatnią.

Gumuel przewrócił oczami.

— No dobrze, tylko szybko. To ja też skoczę coś zjeść.

Karotella przerwała w pół kęsa i momentalnie straciła apetyt, wyobrażając sobie „ucztującego” Gumuela. Cóż, nie pora na rozważania nad różnicami kulturowymi, pomyślała, zmuszając się do kontynuowania posiłku, gdy jej towarzysz zniknął w mroku. Wrócił po kilku minutach, ożywczy, zadowolony, lekko zroszony krwią.

— Nie pytam, co tam robiłeś, i proszę, zachowaj szczegóły dla siebie — wyszeptała z obrzydzeniem.

— Jasne. — Jego śnieżnobiałe kły błysnęły złowieszczo w blasku księżyca, gdy odsłonił je w bezczelnym uśmiechu. — Lis. Stary i obrzydliwy.

Karotella rzuciła mu oburzone spojrzenie, po czym wstała; miała nadzieję, że lekko i z gracją godną elfa.

— Chodźmy — rzekła rzeczowo.

— Świetny plan. — Gumuel pochwalił ją z rozbawieniem. — Dokąd proponujesz?

— Mówił ci ktoś kiedyś, że jesteś strasznie złośliwą bestią? — spytała z przekąsem Karotella.

— Hmm. Częściej słyszę, że krwiożerczą i zabójczą, ale myślę, że nie jesteś pierwsza… No dobrze, do rzeczy. — Jeśli mam się czołgać twoim tempem, to przynajmniej już ruszajmy.

— Słucham? Przepraszam, ale jestem elfem! — zawołała z oburzeniem.

— I jestem przekonany, że poruszasz się z gracją i zwinnością o jakiej nawet nie śniłem, ale o prędkości wiesz tyle, co nic — odparł zniecierpliwiony, po czym wykonał kilka kroków. — No, chodź wreszcie.

Promienie słońca wdarły się pod powieki Karotelli gdy tylko uchyliła oczy. Rozejrzała się, zdezorientowana. Obok niej, ukryty pod listowiem rozłożystego krzewu, leżał Gumuel. Na horyzoncie dostrzegła majaczącą pośród monotonnej szarości krajobrazu imponującą miejską zabudowę. Jej serce zabiło szybciej. Ludzie! Muszą więc bardzo na siebie uważać. Podniosła się ze ściółkowego posłania. Nie przypominała sobie, by je przygotowywała. Ostatnie, co pamiętała, to że po całonocnym marszu usiedli w cieniu listowia, opierając się o pokaźny, stary pień. Czy to możliwe, że jej towarzysz podróży był tak miły? Tego się po nim nie spodziewała. Ruszyła wokół ich schronienia, próbując rozprostować kości i gorączkowo zastanawiając się, co dalej. Nie mogą przecież zostać wiecznymi wędrowcami. Jedzenie się skończy, a prędzej czy później, również niezbadana część świata. Muszą coś postanowić. Razem lub osobno…

Imponujące wieże Pflalandii przysłaniały słońce, gdy Flatulus, nieco zasapany, ale przepełniony radością i rozpierany chęcią działania, przekroczył mury miasta. U wrót miasta strażnicy przyjrzeli mu się dokładnie, skrupulatnie wypytali o przeszłość, teraźniejszość oraz plany na przyszłość, po czym z minami sugerującymi, że powinien im być wdzięczny co najmniej do końca życia, łaskawie pozwolili mu wstąpić do miasta. Było ogromne. Flatulus słyszał o nim, gdy był jeszcze małym chłopcem, czy raczej po prostu chłopcem, bo bardzo mały nie był nigdy, ale nie wyobrażał sobie, jak wielkie i obce faktycznie było. Widok wprost zapierał dech w piersiach. Prawie wszystkie budynki wybudowano tu z cegły! Ani jednej drewnianej chatki. Wozy konne jeździły wokół po utwardzanych drogach, stragany sklepowe ustawione w rzędy zapraszały ze wszystkich stron, kusząc intensywnymi zapachami i kolorami. Panował zgiełk, ludzie tłumnie maszerowali, biegali, nosili, wozili, oferowali, kupowali, wołali, witali i negocjowali… Pośród tłumu Flatulus poczuł się bardziej anonimowo niż kiedykolwiek w swej osadzie. Tu nikt go nie znał, nikt się nim nie interesował. Wzmagało to uczucie wolności i swobody. Był tam, gdzie zawsze chciał być, i mógł być, kimkolwiek chciał. Koniec ze służbą i ciężką harówką w polu, oto do centrum cywilizacji wkroczył Flatulus, młody, dumny i żądny przygód!

_— Gumuelu! Nie śpij, działaj! Czas przygody nastał! Pflalandia potrzebuje cię! Twoja pomoc może…_

Gumuel obudził się, słysząc śpiew. Kobiecy, elfi śpiew. Przyjemny, choć nieco piskliwy… Poruszył się w swej norze, próbując dojrzeć tańczącą na polanie Karotellę. Uśmiechnął się, widząc jej harce pośród kwiatów polnych. Była urocza w swym beztroskim, niemal nieświadomym tańcu, zupełnie nie przejmowała się faktem, że mógł ją widzieć, że ktokolwiek mógł ją widzieć. Pobliska wioska i rozciągające się za nią olbrzymie miasto były pełne życia, gdzieniegdzie widać było przemykające postaci ludzkie. Karotella, usłyszawszy trzask pękających gałązek zatrzymała się i odwróciła w stronę Gumuela, który teraz siedział w cieniu krzaków i wpatrywał się wprost w nią, śmiejąc się.

— O, nie śpisz, świetnie! — zawołała radośnie. — Mam coś dla ciebie.

Gumuel ze zdziwieniem zmarszczył czoło, na jego twarzy malował się wyraz uprzejmego zainteresowania.

— Ta da! — zakrzyknęła z dumą Karotella, demonstrując… coś. Duże, płaskie, niewątpliwie ręcznie wykonane, umocowane na gałęzi… Karotella wyczekująco uniosła brwi.

— Aha… Śliczne. Pomysłowe. Świetne. — Przyznał Gumuel, kiwając głową z udawanym uznaniem. — Co to, jeśli mogę spytać?

— Nie słyszałeś nigdy o parasolu? Spójrz! — Karotella nie dała się zbić z tropu i przystąpiła do prezentacji.

Chwyciła przedmiot za drewnianą rączkę i ustawiła rozległą, liściastą powierzchnię na swoją głową, tym samym szczelnie osłaniając się od wszelkiego kontaktu ze słońcem. — W ten sposób możemy podróżować też w dzień! — rzekła, uradowana.

— Raczysz żartować, oczywiście — powiedział niepewnie Gumuel. — Żaden szanujący się wampir nie będzie paradował przez miasto pod koślawym liściastym daszkiem w biały dzień.

— Ale ty się chyba nie upierasz przy szanowaniu się? — zapytała figlarnie. — Jak chcesz… Ale to genialny pomysł, a sam mówiłeś, że jeśli chcemy cokolwiek osiągnąć, czegokolwiek się dowiedzieć, to właśnie tu. W Pflalandii. W dzień.

Nie chcąc tracić czasu na bezproduktywne sprzeczki, Gumuel westchnął i wziął prezent do ręki. Karotella uśmiechnęła się szeroko, niemal podskakując z zadowolenia.

Wtem za ich plecami rozległ się cichy, jednak wyraźnie słyszalny zarówno dla elfa, jak i dla wampira, szelest, po nim zaś nastąpiło… ledwie słyszalne przekleństwo?

— Kto tu jest?! — wrzasnął donośnie Gumuel. — Pokaż się!

Nieuchwytny cień przemknął za nimi i zniknął pośród zieleni.

— Widziałam go! — pisnęła Karotella.

— Mhm. Ja też, ale wiele nam to nie dało — zgasił ją Gumuel. — Słuchaj, dzieje się coś naprawdę dziwnego. Ta istota śledzi nas od początku. W dodatku znów miałem ten sen… Ktoś wzywa mnie do Pflalandii, nawołuje do rozpoczęcia przygody… Nie rozumiem. — Zamyślił się, po czym spojrzał na Karotellę. Otworzył usta, jakby chciał się do niej zwrócić, po czym otworzył szeroko oczy, jakby właśnie zdał sobie z czegoś sprawę. — Jak masz na imię? — spytał.

— Karotella — odparła, spoglądając na niego z zainteresowaniem. — A ty?

— Gumuel — odpowiedział bezbarwnym tonem. Wpatrywał się w ziemię, zamyślony, na jego gładkim, bladym czole pojawiły się zmarszczki. — Zróbmy tak. Postarajmy się nie rzucać w oczy. To, oczywiście, nie będzie łatwe, zważywszy na okoliczności — zamachał ręką, w której wciąż trzymał improwizowany parasol, po czym wykonał niesprecyzowany gest dłonią pomiędzy jej uszami a swoją twarzą. — Sama wiesz. Wejdziemy do miasta. Znajdziemy kogoś, kto para się magią. Tam jest takich wielu. Może coś nam wyjaśni… Choć wątpię — Spostrzegł jej pytające spojrzenie i wyjaśnił:

— Mieszkałem tam kiedyś… Nieprzyjemny koniec, ale nie mówmy o tym. Koniec zawsze, prędzej czy później, jest nieprzyjemny. Może już zapomnieli — dodał ponuro.Rozdział 2

Podróż do Pflalandii trwała dłużej, niż się spodziewali. Musieli iść ostrożnie, unikając promieni słonecznych, i robić niezbędne przerwy na napawanie się zapachem pięknych, polnych kwiatów oraz obcowanie z naturą. Karotella utrzymywała, że rozwiązywanie niecierpiących zwłoki zagadek to nie powód, by marnować szansę na zapoznanie się z niespotykanymi w jej krainie dziećmi Matki Natury. Gumuel nie ponaglał jej, gdyż po cichu liczył na to, że przez ten czas dozna olśnienia i wymyśli, po co właściwie idą do Pflalandii.

U bram miasta zatrzymała ich grupa strażników.

— Dokąd?

Gumuel gestem przyzwał strażnika bliżej siebie, po czym nachylił się do jego ucha.

— Do Pflalandii… — szepnął konspiracyjnie.

Strażnik zezłościł się i odepchnął go od siebie.

— Żartowniś, co? Też mam dla was żart. Możecie iść dalej… Haha, żartowałem, zawracać i zejść mi z oczu!

Karotella postanowiła przejąć inicjatywę.

— Szacowny panie strażniku… — spróbowała zatrzepotać rzęsami, nie była jednak pewna czy wypadło to zalotnie, czy raczej alergicznie. Nigdy wcześniej nie próbowała nikogo uwieść w niecnym celu. — Prosimy…

Flatulus od kilku godzin siedział w karczmie, kosztując lokalnych specjałów i rozmyślając. Od kilku dni rozpierała go energia. Dziwna energia. Silna, jakby żyła własnym życiem i próbowała pchnąć go w wir przygody. Do tego te dziwne zwidy nad strumieniem. Działo się coś niezwykłego. Jednak teraz spełniał swoje marzenie, zażywał wielkomiejskiego życia i miał czas na wszelkie uciechy świata. Życie jest piękne, pomyślał. Gdy dojrzał stojącą po przeciwnej stronie pomieszczenia dziewczynę o zalotnym spojrzeniu odważnie wlepionym wprost w niego, wychylił kufel do dna i podniósł się z miejsca.

— Czuję się naprawdę głupio — powiedział kwaśnym tonem Gumuel, maszerując przez miasto pod daszkiem z liści i gałęzi, gdy w końcu zostali do niego wpuszczeni. Obok niego dziarskim krokiem dreptała Karotella, pławiąca się w swoim niespodziewanym sukcesie w dziedzinie omamiania i wykorzystywania. Na głowę oraz uszy naciągnęła kaptur i upierała się, że to pomoże im wtopić się w tłum. Kierowali się w stronę centrum, do Szkoły Magów. Nie liczyli, że uda im się dostać do środka, jednak szansa na spotkanie z kimś władającym magią była tam zdecydowanie większa niż na obrzeżach miasta.

— Przesadzasz. Zachowuj się naturalnie i nie uśmiechaj się, bo nas aresztują.

— A ty zdejmij ten kaptur, proszę cię, wyglądamy jakby mnich prowadził obłąkanego. — Przybrał łagodny, cierpliwy ton, jakby tłumaczył dziecku, żeby nie bawiło się zapałkami. — Nie zrozum mnie źle, ale jeśli tylko opuścisz włosy do przodu, naprawdę wyglądasz całkiem ludzko.

— No dobrze — uległa, sama nie wiedząc czemu właściwie znów się rumieni — ale jeśli coś pójdzie nie tak — ostrzegałam.

Szli dalej przez miasto, napawając się jego widokiem, ogromem, i zgiełkiem.

— No, nie… — szepnął nagle Gumuel. Zatrzymał się gwałtownie przy ścianie jednego z budynków. — Spójrz — szepnął przerażająco poważnym tonem. Karotella zbliżyła się i przeczytała wiszące na ścianie ogłoszenie. List gończy. Stary. Trzyletni. Z podobizną Gumuela i wielkimi napisami WAMPIR oraz NAGRODA.

— Ups — jęknęła.

Gumuel, niewiele myśląc, zerwał list ze ściany, zgniótł go i cisnął przed siebie ze złością.

— Gumuelu! — krzyknęła Karotella. — Opanuj się! Przecież to niezgodne z prawem. Zerwałeś publiczne ogłoszenie władz miasta!

— Spokojnie, księżniczko — odparł zniecierpliwionym tonem. Nie lubiła, gdy nazywał ją księżniczką. Była w tym drażniąca nutka pobłażania, rozbawienia i ironii. Zawsze mówił tak do niej, gdy ją strofował lub pouczał. — To tylko mały kawałek papieru… Chodźmy.

Nie zdążyli zrobić dwóch kroków, gdy usłyszeli za sobą gniewne krzyki groźnego męskiego głosu.

— Hej, wy! Stać! Rozkazuję w imieniu prawa!

— Widać to ważny kawałek papieru. Trzymaj! — wepchnął jej do ręki parasol i nie pytając o pozwolenie przerzucił ją sobie przez ramię, po czym pomknął przez tłum. Ciężkie kroki powiadomiły ich, że są ścigani przez grupę strażników.

Z ust Karotelli wyrwał się cichy odgłos złości, między jękiem a warknięciem.

— Następnym razem pomyśl, zanim coś zrobisz! — narzekała, jednocześnie balansując nad nim parasolem.

Gumuel dopadł drzwi karczmy, gwałtownie przed nimi zahamował, zestawił Karotellę na ziemię, otrzepał strój z kurzu i przekroczył próg ciemnego pomieszczenia, swobodnie i nonszalancko, jakby jak co dzień wchodził tu wychylić kufel ulubionego piwa.

Flirt z miejscową panną przebiegał nader pomyślnie i Flatulus powoli zaczął układać w głowie plany na wieczór, gdy do karczmy weszły dwie osobliwe istoty. Mężczyzna i kobieta. Poruszali się zwyczajnie, swobodnie, on wręcz nonszalancko. Emanowali spokojem i pewnością siebie. I właśnie to sprawiało wrażenie, że bardzo im zależy na tym naturalnym zachowaniu, na wtopieniu się w tłum. Flatulus zwęszył podstęp, przeprosił towarzyszkę i ruszył w ich stronę.

— Hej, śliczna, zabawimy się? — Krzyknął ktoś w stronę nowo przybyłej dziewczyny.

Nie zareagowała. Postępowała krok w krok za swoim kompanem.

— Udajesz niedostępną? — zakrzyknął pijany jegomość kiwający się nad swym kuflem.

Gumuel obrzucił nieznajomego najgroźniejszym spojrzeniem, jakie był w stanie z siebie wykrzesać. Gdyby potrafił zabijać oczami, ów nieznajomy byłby już sztywny, zimny, zasypany ziemią i przyklepany łopatą. Niestety, choć w tej chwili bardzo nad tym ubolewał, nie potrafił.

Nieznajomy chybotliwie podniósł się z krzesła i zaczął zataczać się w stronę Karotelli.

— Hej, do ciebie mówię! — wykrzykiwał niewyraźnie. W niesprecyzowanym celu wyciągnął ręce w jej kierunku, jakby sam nie zdecydował, czy próbuje ją zaczepiać, czy traci równowagę.

Niewiele myśląc i zaskakując nawet samą siebie, Karotella odwróciła się i z rozmachem wymierzyła nieznajomemu cios w twarz. Głośne plaśnięcie rozbrzmiało najbardziej efektownie jak potrafiło, jednak nie zdołało przedrzeć się przez ogólny zgiełk. Dobiegło jednak do czujnych uszu Gumuela, który zręcznym susem doskoczył do pijanego jegomościa i chwycił go za poły starego, znoszonego płaszcza, unosząc go w powietrze.

— Zostaw ją w spokoju, rozumiesz? — warknął Gumuel.

Pijak nieskoordynowanym gestem próbował wymierzyć Gumuelowi cios w twarz, chybił jednak znacząco. Gumuel uśmiechnął się półgębkiem, po czym cisnął nieznajomym o zajmowane przez niego wcześniej siedzenie.

Klientela karczmy poderwała się z miejsc z półprzytomnym zadowoleniem na pijanych twarzach.

— Patrzcie, biją się! — Krzyknął ktoś wesoło.

— Rozróba! — Radosna nowina rozeszła się w cztery strony karczmy, niczym kręgi na wodzie.

— Odsuńcie się, bo to się źle skończy… — pisnęła Karotella bezradnie. — Gumuelu, wychodzimy, już — rozkazała niepewnie, nawet siebie samej nie przekonując do wykonania polecenia.

Gumuel nie zareagował. Widząc zbliżający się do niego tłumek zataczających się, mniej lub bardziej pijanych mężczyzn, zamaszystym gestem podwinął rękawy.

— Jak sobie panowie życzą… Ale pamiętajcie, kto zaczął — to powiedziawszy, Gumuel w okamgnieniu znalazł się za łukiem rozzłoszczonych mężczyzn, chwycił najroślejszego z nich w ramiona i bez trudu cisnął nim o ścianę. Ten zajęczał cicho i runął na ziemię, w obawie, że próby podniesienia się mogę tylko sprowokować napastnika.

— Gumuelu, wychodzimy, już! — Karotella, coraz bardziej histerycznie, usiłowała wyprowadzić go z karczmy. Tłumek jednak zataczał krąg, odcinając im drogę do wyjścia.

Bójka rozpętała się na dobre i teraz niektórzy z klientów zaczęli entuzjastycznie okładać się między sobą, jakby walka nie była środkiem, ale celem samym w sobie.

Flatulus przyglądał się sytuacji z zainteresowaniem.

— Przestańcie! Kto będzie dalej kupować trunki? — zmartwił się właściciel przybytku, widząc, jak tajemniczy mężczyzna szaleje w środku karczmy, bez wysiłku powalając kolejnych napastników. — Bo wezwę straże!

Czując, że to szansa na wykazanie się, choć nie był pewien, czym, Flatulus wskoczył na jeden ze stołów w samym środku karczmy.

— Uspokójcie się! — Wrzasnął najgłośniej jak potrafił. — Kufel piwa dla każdego, kto przestanie walczyć!

Nie wypowiedział tego głośniej, niż poprzedniego zdania, jednak pewne słowa mają moc bycia słyszanymi bez względu na okoliczności. Tłum natychmiast zaprzestał walki i skierował się w kierunku lady.

Przez ułamek sekundy Gumuel mierzył Flatulusa zimnym, a jednocześnie niemal kipiącym spojrzeniem, jakby nie mógł zdecydować czy fakt, że nieznajomy im pomógł, był miły, czy upokarzający.

— Tędy! — Flatulus wskazał tylne wyjście i zdecydowanym wzrokiem wezwał dwójkę nieznajomych do siebie. Gumuel, zakładając, że strażnicy już dawno pobiegli szukać ich w dalszych rejonach miasta, ruszył we wskazanym kierunku, przyzywając wzrokiem towarzyszkę. Gdy wyszli na zewnątrz, słońce zachodziło leniwie i nieromantycznie, a niebo było niespodziewanie i nadzwyczaj sprzyjająco zachmurzone.

— Dzięki. Dalej już sobie poradzimy — zwrócił się do nieznajomego.

— Ależ, Gumuelu, gdzie twoje maniery? — Karotella zwróciła się do Flatulusa. — Dziękujemy za wskazówkę. Jestem Karotella — pogodnie wyciągnęła w jego stronę dłoń.

— Flatulus — odparł, ściskając ją.

Karotella przyjrzała mu się, karcąc się za to w myślach. Był młodym, rosłym mężczyzną o brązowych oczach, ciemnych, kędzierzawych włosach i brzoskwiniowej cerze. Prosty, chłopski strój w odcieniach bieli i brązu odsłaniał jego muskularne ramiona. Nie znalazłszy innego określenia, które nie przyprawiałoby jej o rumieniec, Karotella zdecydowała się sklasyfikować go jako wyglądającego bardzo zdrowo. Automatycznie przeniosła wzrok na Gumuela, gdyż przebywanie w towarzystwie dwóch mężczyzn wymagało od niej natychmiastowego mianowania jednego z nich bardziej atrakcyjnym. Wszelkie argumenty przemawiały na korzyść Flatulusa: nie był blady, nie miał groźnej twarzy o nieco umęczonym wyrazie, jego oczy błyszczały ochoczo, a jego zęby, pokornie schowane w uprzejmie uśmiechniętych ustach, nie wywoływały panicznego odruchu zasłaniania szyi rękami. Gumuel, jak na wampira przystało, ubierał się elegancko bez względu na okoliczności. Ciemnoszare spodnie z drogiego materiału tonęły w solidnych, czarnych butach ze skóry, biała koszula gustownie współgrała z granatową kamizelką efektownie haftowaną srebrną nicią. Całość była nieco sfatygowana, jednak wciąż szykowna. A ja, księżniczka elfów, mam na sobie zielone rajtuzy i płaszcz, pomyślała Karotella. Zbeształa się za tę chwilę głupich, niestosownych rozmyślań.

— Cóż, na nas już czas — rzucił Gumuel. Flatulus wrócił do karczmy, zaś Karotella i Gumuel ruszyli przez miasto.

Zapadł zmrok. Przemierzali kolejne ciemne uliczki miasta, Gumuel zaś wciąż próbował opracować strategię działania.

— Musimy przemyśleć, co zrobimy, gdy już uda się nam wejść do Szkoły. Zapewne zgodzisz się ze mną, że nie możemy po prostu stać w wejściu i pytać każdego napotkanego maga, czy słyszał kiedyś o podobnym przypadku… — zamilkł, myśląc intensywnie.

— Nie, to bez sensu. — Przerwała Karotella. — Po co mamy robić mądre, zamyślone miny, skoro i tak nie wiemy co się dzieje, nie wiemy dlaczego, na dobrą sprawę nie wiemy, czy w ogóle się dzieje…

Gumuel westchnął.

— No dobrze. W takim razie ruszajmy od razu i liczmy na szczęście. Tony szczęścia. Nieodkryte, niezmierzone stosy szczęścia obfite niczym pokłady piachu na pustyni. — Gumuel wydawał się poirytowany, choć nie do końca było jasne, dlaczego. Być może drażnił go fakt, że musiał przyznać rację Karotelli. Zważywszy jednak na sytuację, mogła to być po prostu jego reakcja na przytłaczającą, beznadziejną bezradność.

Wtem zza rogu dobiegły ich odgłosy szamotaniny.

— Hej, puszczaj! — krzyknął męski głos.

Gumuel bez zastanowienia ruszył do boju. Wiedział, że kluczem do rozwiązywania magicznych zagadek jest wtrącanie się w cudze sprawy nieskutecznie skrywane za rogami uliczek.

— Puście go! — warknął. Nie musiał nawet podnosić głosu, bycie wampirem przemawiało zwykle dość donośnie.

Grupa napastników rozpierzchła się. Sponiewierany mężczyzna, będący ich ofiarą, podniósł się z ziemi i podszedł chwiejnym krokiem do Gumuela.

— O, to ty.

— Dzięki… chociaż poradziłbym sobie… — odpowiedział Flatulus.

— Gumuelu? Wszystko w porządku? O, to ty. — Karotella zbliżyła się do nich niepewnie.

— Cóż, jesteśmy kwita. Bywaj. — Rzucił Gumuel. — I uważaj gdzie się plączesz po pijaku. Albo nie uważaj. Właściwie nie mój problem — Dodał, odchodząc.

— Gumuelu! — pisnęła Karotella, biegnąc za nim i zastępując mu drogę. — Nie widzisz tego? Już bardziej nachalny los nie będzie! — Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi, naiwnie podekscytowanymi oczami.

— Żartujesz, tak? — Czekał na jej reakcję, jednak ona ani drgnęła. — Nie, nie żartujesz. No dobrze… Hej, ty! Wierzysz ślepo w przeznaczenie i nieprzypadkowość wszystkiego?

— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem… A czemu pytasz? — zdziwił się Flatulus.

— Według mnie pytam zupełnie bez potrzeby, a według mojej towarzyszki, los mi każe. — Przewrócił oczami.

— Chodzi o to, że spotykamy się drugi raz w dość dziwnych okolicznościach i pomyślałam, że może tak miało być… — wtrąciła Karotella. — I może dobrze byłoby, gdybyśmy zastanowili się nad tym razem…

— Cóż, i tak nie mam nic do roboty… Czemu nie?

Gumuel otworzył usta, jakby chciał zacząć wyliczać powody, jednak powstrzymał się, widząc nieskrywaną radość Karotelli.

Z braku lepszego pomysłu, postanowili działać razem. Przynajmniej do czasu sprecyzowania natury swoich działań.

— To tam! — szepnął nagle podekscytowany Flatulus.

— Tyle wiedzieliśmy sami — odparł zniecierpliwiony Gumuel, obrzucając spojrzeniem monumentalny budynek Szkoły.

— Jasne. Rozumiem, jestem niepotrzebny, wolałbyś, żebym sobie poszedł. Bardzo mi miło. Chodźmy. — Flatulus niepewnie wysunął się na prowadzenie. Cała trójka ostrożnie przemieszczała się przez miasto, przeskakując z cienia do cienia, z jednej kryjówki do innej. Nielicznych przemykających ulicami mieszkańców omijali szerokim łukiem. Wreszcie dotarli do Szkoły. Bezszelestnie przywarli do chłodnej ściany. Wtem usłyszeli za sobą kroki. Szybkie, lekkie, liczne kroki. Kilka osób, jednak niezbyt postawnych. Widząc kolejny tak korzystny dla nich zbieg okoliczności w tak krótkim czasie, nawet Gumuel musiał uwierzyć w przeznaczenie — trzy postaci w błyszczących pelerynach nieporadnie zakradały się do wrót wieży.

— Chyba jednak mamy to niewytłumaczalne szczęście w ilościach hurtowych — szepnął do pozostałych. — Za mną! — rozkazał cicho, nie udzielając dodatkowych wyjaśnień.

Błyskawicznym susem wyskoczył z cienia i stanął tuż za przekraczającą próg grupą, którą teraz sklasyfikował jako przestraszonych studentów Szkoły, ukradkiem wracających z nocnej eskapady. Zamarli, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami. Szamotanina trwała zaledwie moment. Zanim zdołali przeczesać poły szat w poszukiwaniu różdżek, byli już obezwładnieni przez Karotellę, Flatulusa i Gumuela.

— Wszystko w porządku, chłopcy — wyszeptał przerażająco łagodnym głosem Gumuel. — Wyskakujcie z szat, a nikomu nic się nie stanie. Nie pozwól, by drzwi się zamknęły — dodał w stronę Karotelli.

— Nie ośmielilibyście się nas zaatakować! — spróbował postawić się jeden ze studentów.

— Ach tak? A co przed chwilą zrobiliśmy? — z rozbawieniem odparł Gumuel. — Do rzeczy, chłopcy, nie mamy całej nocy. Poddajecie się, czy naprawdę chcecie zdeprawować trzy niewinne istoty i zmusić je do użycia przemocy? — zapytał słodko.

— Zrobimy cokolwiek, tylko nie zabijajcie nas! — pisnął inny ze studentów.

— Mądry wybór. Zapewne uczyli was kiedyś czegoś o wampirach? Na wypadek, gdyby któremuś z was przyszło do głowy uciekać? — Studenci, przestraszeni, gorączkowo pokiwali głowami, po czym posłusznie zrzucili z siebie peleryny.

— Ślicznie. Grzeczni chłopcy. — Pochwalił Gumuel. — Flatulusie, lina.

Flatulus po omacku odnalazł w swym bagażu linę, zdziwiony, że Gumuel zna jego zawartość. Rzucił ją Gumuelowi, a ten zaciągnął chłopców do najbliższego drzewa i związał.

— Ktoś was rano znajdzie, ale sami chyba rozumiecie, że nie możemy tam teraz wejść wszyscy razem. Oczywiście rozumiecie, czym grozi wam teraz hałasowanie i próba wzywania pomocy? — rzucił w ich stronę srogie spojrzenie, po czym skierował się do wejścia Szkoły. Po chwili zawrócił.

— Z drugiej strony, nierozsądnie byłoby uzależniać powodzenie naszej misji od rozsądku studentów magii — dodał. Podszedł do Flatulusa, bezceremonialnie, szybkim, silnym ruchem oderwał spory kawałek materiału od jego rękawa, po czym zręcznie zakneblował wszystkich trzech młodzieńców. — Wybacz, ale ten materiał kiepsko się rwie — szepnął w stronę oniemiałego Flatulusa, wskazując na swoje szykowne odzienie.

Zostawili obezwładnionych, bezradnych studentów i cicho przekroczyli próg Szkoły. W środku panowała kompletna cisza. Inwazyjna, przytłaczająca, magiczna cisza. Przemierzali korytarze, wspinali się na kręte schody, szukając czegokolwiek, co zwróciłoby ich uwagę. W jakiś niepojęty, czarodziejski niemal sposób czuli, że idą we właściwym kierunku.Rozdział 6

Flatulus ocknął się i uniósł powieki. Tak mu się przynajmniej wydawało, nie zaowocowało to jednak żadną zmianą w obrazie, który miał przed oczami. Ostrożnie obmacał teren dookoła siebie, na próżno wytężając wzrok. Ciemność była jednak nieprzenikniona. Panująca wokół przeszywająca cisza powiedziała mu, że nie znajduje się już w lesie. Usiadł na kamiennej ziemi. Pamiętał polowanie. Dostrzegł sarnę. Zakradł się. Był już tylko kilkanaście kroków od celu, gdy… ocknął się w tej… jaskini? Nagle usłyszał za sobą głosy. Nieprzyjemne, bezbarwne głosy o brzmieniu przywodzącym na myśl równie nieprzyjemne, brzydkie istoty. Wampir już by mnie pożarł, pomyślał. Krasnoludy nie miałyby chyba czego szukać na powierzchni ziemi. Gobliny?… Tupot drobnych, pośpiesznych kroków wypłynął znikąd i zawisł w powietrzu tuż koło Flatulusa, który zamarł w oczekiwaniu.

Nagle, tuż nad uchem, usłyszał tubalny okrzyk w niezrozumiałym języku.

Entuzjastyczny ton chóralnej odpowiedzi powiedział mu, że propozycja przedmówcy, czegokolwiek dotyczyła, została przyjęta. Flatulus miał nadzieję, że nie zawierała przynajmniej słów „zdobycz”, „pożreć” ani „gorące szpikulce”. Po chwili jednak okazało się, że najwyraźniej opierała się głównie na zupełnie bezpiecznych słowach „nieść jak worek ziemniaków” oraz „rzucić na kamień kawałek dalej”. W pobliżu z cichym syknięciem zapłonęła pochodnia. Otaczały go dziesiątki krasnoludów. Niskie, pękate, brodate i przede wszystkim uzbrojone. Topory połyskiwały w mizernym płomieniu pochodni. Podobnie jak włócznie, tarcze, pancerze i miecze.

Flatulus nigdy wcześniej nie spotkał krasnoluda osobiście (ani w żaden inny znany mu sposób). Teraz zaś, gdy stał twarzą w twarze z całym oddziałem krasnoludzkiej armii w pełnej krasie, tęsknił za tak niedawnymi, a jednocześnie tak odległymi, czasami błogiej nieświadomości, gdy krasnoludy były dla niego jedynie niższą i bardziej owłosioną wersją ludzi. Ostre jak brzytwa, pod warunkiem, że byłaby to wyjątkowo ostra brzytwa, złowrogo połyskujące topory nie mieściły się dotąd w jego wyobrażeniu. Teraz zaś stanowiły jego centralną część. Co gorsza, wyobrażenie nie było już tylko wyobrażeniem, ale niebezpiecznie bliską rzeczywistością — na wyciągnięcie ręki czy machnięcie toporem.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij